lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Cena Życia II (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/9197-cena-zycia-ii.html)

Hesus 20-12-2010 23:49

Jako ostatni, z tego co zauważył, wkroczył po skrzypiących drewnianych schodkach i zamknął za sobą drzwi prowizorycznego laboratorium Marie. Usiadł posłusznie na jednym z krzeseł i podciągnął drżąca dłonią rękaw koszuli. Cały był rozedrgany tą nieoczekiwana sytuacją. Sam na sam z kobietą w jednym pokoju. Przeszedł go dreszcz kiedy poczuł dotyk gumowych rękawiczek na skórze, potem lekkie ukłucie i gęsty brunatno czerwony płyn napełniał strzykawkę. Nie zamienili ani słowa, ale Mark czuł narastające napięcie. Skupił się na czynności wykonywanej przez panią doktor i oddychaniu, coraz płytszym i nerwowym. Wacik. Zgiął rękę w łokciu i wyszedł szybkim krokiem zapominając kurtki.

Ośrodek przypominał mu jeden z tych które odwiedzali za dzieciaka razem z ojcem. Podobne domki właściwie identyczne w konstrukcji i kolorystyce. Zaczął się poważnie zastanawiać czy to nie jest właśnie jedno z tych miejsc, ale wyglądało na to, że to tylko gra wspomnień i zbyt pochopnej wyobraźni. Zimny wiatr od jeziora wdzierał się w każdą szczelinę zatelepało nim z zimna i głodu. Po kurtkę na razie nie wróci, to pewne. Nie wchodząc nikomu w drogę wydobył z samochodu swój plecak i ruszył do jednego z wolnych domków. Wybrał ten na skraju, najbardziej oddalony od zaanektowanego przez Liberty i jej rodzinę. Myśli owładnęła wizja dwóch sióstr i dziewczynki niegrywających się z niego, wyszydzających jego sposób mówienia, poruszania się i ogólnie życia. Obejrzał się jeszcze za siebie sprawdzając czy któraś właśnie nie stoi za jego plecami podsłuchując jego myśli. Nie stała, zatrzasnął za sobą drzwi.

Narzucił na siebie ciepły sweter i napalił w piecyku, żeby się ogrzać, potem dopiero wziął się za przetrząsanie pomieszczeń. Ktoś w pośpiechu opuścił to miejsce pozostawiając praktycznie wszystko z czym tu przybył, nawet to cudo ustawione w futerale przy ścianie. Kiedyś jego ojciec dysonował podobnej klasy sprzętem. Ojciec często go zabierał ze sobą, ale Mark nigdy nie osiągnął tej biegłości co on. Obok stała skrzynka ze wszystkimi potrzebnymi akcesoriami. Korciło go przez chwile, żeby wypróbować wart dobrych kilka tysięcy sprzęt. Zamiast tego postawił koło plecaka, żeby nie zapomnieć jej zabrać. Nie wiadomo, wędka może się w końcu przydać.
W końcu Mark zabrał się za to z czym tu przyszedł. Woda się zagotowała i mógł w końcu zmyć z siebie brud i krew. Wyjął z worka zakrwawione spodnie i zaczął zapierać plamy. Na pewno nie zdąży wyschnąć, może w drodze. Z resztą i tak będzie musiał zaszyć dziurę po kuli.

Campo Viejo 21-12-2010 00:06

Swen zaparkował samochód i zapalił papierosa. Uciekający w popłochu ludzie z kierunku, w którym właśnie jechali dali mu do myślenia. Widocznie dosięgła ich wiadomość o klęsce narodowej, strach o życie własne, bliskich. Bo w miejscu do którego dotarli póki co nie widać było, ani paniki, ani szwendających się trupów. Przez celownik optyczny karabinu przyjrzał się linii brzegu jeziora i tamie. Nad wodą unosiła się leniwie mgła przelewając się między wzniesieniami i leśnymi górami. Ludzie których zobaczył byli jeszcze żywi. Sunąca w oddali motorówka. Zdeptał niedopałek i kiedy Maria pobrała od niego krew powiedział jej:

- Zacznij od badania tych najbardziej podejrzanych... Greena, Gorana i Marka. Gydyby sie okazało, że nie będziemy mieli tej godziny, to wolałbym wiedzieć czy jedziemy z trupami... Gdziekolwiek ruszymy dalej...

Zaczął zastanawiać się co dalej. Jeśli jest zdrowy, jeśli szczepionka jednak zadziała... Jakoś nie mógł o tym myśleć. Snuc planów. Wydawało się, że wyrwali się wojsku. Przynajmniej na jakiś czas. Nie wiedział co dalej. Nie miał też dokąd jechać, ani do kogo. Nie miał też w zasadzie dla kogo żyć. Dokuśtykał na swojej skręconej stopie do Humvee, bo wiedział, że w razie nagłej potrzeby ucieczki na własne nogi liczyć nie może.

Postanowił po prostu czekać i pilnować domku, w którym zniknęła Maria, obserwując okolicę. Korzystając z okazji uzupełnił magazynki w pistoletach i karabinie. Rozsiadł się wygodnie rozprostowując obolałą nogę, która potrzebowała przede wszystkim bezruchu i elewacji.

Green robił zdjęcia. Tak jak przed przyczepą wtedy. Że też mu się chce. Rutyna normalności? Nie rozumiał tego, ale czuł, że cywile mają swoje światy, które są dla nich normalnością. Nawet nieźle sobie radzą, myślał obserwując wszystkich z zacienionego wnętrza Humvee. On nie potrafiłby przestawić się z adrenaliny w ciepłe kapcie i wycieranie zasmarkanych dziecięcych nosów. Seks małżeński... Heh... Zaśmiał się zaciągając dymem.

Kiedy młoda kobieta podeszła do auta do Rovera starał się na nią nie patrzeć. Nie pamiętał jej imienia, choć chyba była mu przedstawiona przez Thompsona u czerwonych. Ładna była. Ciekawe na ile starczy tej urody... Na wiadomość o kurczakach mimowolnie oczy rozbłysły mu rozbawieniem. Mark wcześniejprzypomniał mu o jedzeniu a teraz dosłownie poczuł jak bardzo jest głodny... Ostatni raz jadł chyba dwa dni temu... Nie. Wczoraj w nocy, kiedy Gruby przyniósł na ramieniu jakąś pannę, a jej koleżanka czy siostra może, ze cztery pizzy. Ehh... Henk... Nawet ostatnia noc życia była baletem. A moje... oderwał sie od wspomnienia wybiegając w krótką przyszłość. Wzdrygnął się myśląc o tych wszystkich bezsennych nocach, które czaiły się na niego w podszeptach świadomości.

Spojrzał na Jugola, który zadał w drzemkę.

- Ejjj... – stuknął go łokciem w ramię budząc tamtego momentalnie – nie śpij, bo ci dziecko podrzucą...
- To juz wole wirusa...
– skrzywił się ziewając Goran.
- Jak się czujesz?
- Już pytałeś
– odburknął wyciągając paczkę w ręki Swena.
- A co jak jestem zarażony? – zapytał śmiertelnie poważnie i rezolutnie po dłuższej chwili bawienia się niezapalonym papierosem.
- Albo sam sobie odstrzelisz łeb, albo ja ci strzelę w łeb. – odpowiedział równie roztropnie Jorgensten. – Albo skręcimy ci jaką furę i pojedziesz przed siebie... - dodał patrząc w dal, gdzie znikała pomiędzy budynkami sylwetka Radcliffa.

Sekal 24-12-2010 01:42

Środa, 26 październik 2016. 16:36 czasu lokalnego.
Tama Diablo, stan Waszyngton.



WSZYSCY

Szum wody docierał nawet do tych znajdujących się w pewnym przecież oddaleniu domków. Co musieli czuć ci mieszkający bliżej, słuchając tego nieustannie?
To było oczywiście najmniejsze z ich zmartwień. Największym, przynajmniej dla niektórych, wciąż pozostawała groźba zarażenia, nad którą pracowała Marie, w jednym z małych, wypoczynkowych domków. Trzeba zresztą przyznać, że te budyneczki całkiem nieźle zostały przygotowane, nawet teraz, podczas późnej już przecież jesieni, a prawie wczesnej zimy, zwłaszcza tu, w stanie Washington. Był prąd, wciąż nieodłączony, możliwe, że pobierany bezpośrednio z generatorów zasilanych olbrzymią tamą. Był gaz, w postaci gazowych butli - może nie w każdym z domów, ale w wystarczająco wielu, by posłużyć zarówno biochemiczce jak i pozostałym kobietom, które w innym domku przygotowywały nieszczęsne kurczaki, starając się zrobić z nich coś zjadalnego w jak najkrótszym możliwym czasie.
Nie mieli pojęcia jak długo będą mogli pozostać w jednym miejscu i to prawdopodobnie był drugi z największych z ich teraźniejszych problemów. Nawet pozostawione gdzieś daleko rodziny czy bliscy znajomi blakli w chwili, gdy walczyło się o życie własne.
No, chyba, że ktoś nie chciał już żyć, ale pomijamy te ekstremalne i cóż, bardzo tragiczne przypadki. Bez żalu, także dodajmy.

Było już dobrze po szesnastej, gdy potrawko-zupa z drobiu i kilku innych składników, jakie znalazły się w samochodach, była gotowa. Nie był to rarytas, ale z drugiej strony było to ciepłe jedzenie, doskonale działające na zziębnięte, przemoczone ciała. Bo przecież padało niemal nieustannie, a temperatura utrzymywała się ledwo powyżej zera. Byli coraz wyżej, na niektórych z widzianych w okolicy szczytów był już śnieg, zwiastując rychłą zimę.
Pytanie, czy uda się jej dożyć?
Pytanie na później.
Najpierw byli oni i żarcie, które pochłonęli niemalże w kilka chwil. Jasne, mogli przygotować nowe, kobiety nie znalazły tylu palników i tak dużych garnków, by przygotować obiad z wszystkiego co mieli. Mogli też otworzyć kilka puszek z wiezionych zapasów. Możliwości było sporo, ale zblakły one i oddaliły się gdzieś, gdy do domku weszła pobladła Marie.
A może to tylko złudzenie? Oni przecież nabrali nieco kolorów od ciepłego jedzenia, ale same budynki były zimne.
Żołądki mimowolnie zacisnęły się mocno, gotowe na najgorsze z wieści.

Kobieta usiadła na jednym z krzeseł i odetchnęła głęboko, starając się nie patrzeć na nikogo konkretnie, a bardziej przyglądać swoim stopom. Ostatecznie jednak podniosła wzrok i zaczęła.
- Zacznę od wiadomości dobrej. Albo moja szczepionka działa, albo obecność wirusa w powietrzu jest tak znikoma lub nieszkodliwa, że nie ma na nas wpływu. Nikt kto nie miał bezpośredniego kontaktu z zarażonymi nie ma w krwi najmniejszego nawet śladu wirusa.
Przełknęła ślinę, odszukując wzrokiem Greena i patrząc na niego przez chwilę. Potem przymknęła oczy.
- Prosiłeś, by powiedzieć ci jako pierwszemu... ale nie potrafię dać jednoznacznej odpowiedzi. Na pewno nie jesteś zarażony wirusem-X, ale jednocześnie twoja krew nie jest czysta. To co ci wstrzyknęli, wciąż w tobie krąży. Potrzebowałabym znacznie więcej czasu, by określić co to jest i jaki może mieć na ciebie wpływ. Jeśli w ogóle udałoby mi się to z tym sprzętem, którym dysponuję. Pod mikroskopem wygląda to na wirus, ale nie mnoży się tak jak X, w ogóle się nie mnoży. Po prostu jest, jakby na coś czekał.
Pokręciła głową. na jej twarzy odbijało się zmęczenie i smutek, nie wiadomo, które mocniej. W tej chwili ta trzydziestoletnia kobieta wyglądała na dziesięć lat starszą. Ale to nie był koniec tego, co miała do powiedzenia. Bez wahania spojrzała na Gorana.
- Jesteś czysty, Swen także.
Szybki ruch głową skierował wzrok na Marka.
- Ty nie, przykro mi.
Krótki szloch, bardzo szybko powstrzymany, tak, że mógł być przecież czymś zupełnie innym. Kontynuowała, tak jakby chciała to z siebie wyrzucić jak najszybciej. Póki jeszcze mogła.
- Wirus X walczy w twojej krwi ze szczepionką, którą podałam ci u indian. Mogę wstrzyknąć kolejną dawkę, ale to nie zabija wirusa. Jeśli nie wytworzę skutecznej szczepionki... - przełknęła ślinę - ...jeśli mi się nie uda, to mogę tylko przez jakiś czas sprawiać, byś pozostał przy zdrowych zmysłach. Ale nie wiem jak długo to się utrzyma. Wirus może okazać się silniejszy. Kilka dni, przy codziennych zastrzykach. Przykro mi...
I choć brzmiało to szczerze, nie rokowało nadziei.
Tak jakby straciła ją także Marie.
Tak jakby nie dała rady.


WSZYSCY

Nieszczęścia chodzą parami. Słyszeliście to idiotyczne przysłowie, prawda?
Kłamie.
Kłamie straszliwie, ale przecież to wiecie.
Nieszczęścia biegają całymi stadami, polując na wasze biedne dusze, zmaltretowane ciała.

Ściemniło się już zupełnie, pozostawiając czarny mrok na zewnątrz niewielkiego domku. Marie skończyła, z zagryzaną wargą czekając na wybuch, który w jakiś sposób nastąpić musiał. Eksplozja, implozja, wszystko jedno. Ona teraz nie wiedziała nic więcej. Przyjęła kubek gorącego napoju, który podała jej Dorothy. Machinalnie, jak robot. Jej umysł był gdzieś daleko. Nigdzie nie dzwoniła, ale to przecież nie znaczyło, że nie miała do czego wracać myślami.
Naukowiec Umbrelli. Ile na prawdę wiedziała? Kim tam była, zanim się to zaczęło? Czy teraz jej wierzyli, gdy na dobrą sprawę skazywała na śmierć jednego z nich?
Przez tyle lat nic nie wytworzyli. Albo prawie nic, skoro jej szczepionka na prawdę walczyła. A teraz mieli kilka dni, aby uratować kogoś, w sumie obcego. A może lepiej od razu strzelić mu w łeb, przecież inaczej może ich zaatakować. Wystarczy, że wirus przebudzi się nocą. I po sprawie, wtedy będzie już za późno.
Był jednym z nich, czy może jednak nie.
No i co z Greenem, który na pewno także miał w głowie istną autostradę myśli. Chociaż może nie. Teraz autostrady musiały być cholernie martwe i przygnębiające.

Żadna latarnia nie paliła się na zewnątrz domku. Właśnie dzięki temu dojrzeli samochodowe reflektory, migające od strony tamy. Najpierw jedna, potem druga para. Dwa samochody widziane jak w niemym kinie. Mgła niewiele odsłaniała, ale musiały jechać szybko, bo światła bez przerwy zmieniały kierunek.
Nagły błysk z jednego z nich był zaskakujący. I przerażający.
Błysk wystrzału.
Zbliżały się szybko. Część już podniosła się od stołu. Niektórzy chwycili po broń.
Wiedzieli już co widzieli. Miłośnicy przyrody przed czymś uciekali.
Reflektory tego drugiego wozu oświetliły czerwoną postać, niczym obdartą ze skóry.
Ogromną czerwoną postać wskakującą na dach pędzącego wozu i zdzierającą pazurami blachę. Tak jakby darła materiał.
Marie westchnęła i wstała nagle, potykając się o krzesło. Wciąż prawie gorąca kawa oblała jej kurtkę.

Coś głośno uderzyło o dach domku.
Nieszczęścia chodzą stadami...

Widz 27-12-2010 14:17

Odpoczynek. Chwila wytchnienia od ciągłej ucieczki i walki. Thomson wolał, gdy takich chwil nie było w tak zwanych międzyczasach. To dlatego odeszła żona, której nie podobało się, że jak się za coś zabrał, to pracował póki nie padł, lub póki sprawy nie rozwiązał. Czy teraz było tak samo, cholera wiedziała. Ale prawda była taka, że nie zamierzał pozostawać biernym, nawet przez tą godzinę, która była potrzebna Marie.
Gotowanie pozostawił kobietom, podrzucając im te nieszczęsne kurczaki. Irracjonalność tego wszystkiego była wręcz groteskowa, karykatura nędznej rzeczywistości, którą było to zgrupowanie domków i banda dziwaków, z których jeden lepszy był od drugiego. Dobrze, że chociaż Radliffe szybko się oddalił. Detektyw czuł doskonale, że ten bydlak jeszcze spowoduje kłopoty, może nawet większe niż Swen i jego kumpel. Ci zapewne strzelą im w łeb dopiero wtedy, gdy to będzie miało ocalić ich samych. Słodko, ale on pewnie zrobiłby to samo. Dla pewnych sukinsynów nie było miejsca na świecie.

Także poszedł się przejść, bez wyrzutów sumienia przechadzając się po domach. Wrzucał do wziętego skądeś worka wszystko, co w ostatecznym rachunku mogło się przydać. Pośpiech był widoczny na każdym kroku, wielu rzeczy nie wzięto lub zwyczajnie zapomniano. Latarki, sprzęt turystyczny, puszki z jedzeniem. W jednej z piwnic natknął się na podręczny generator prądu, zasilany najwyraźniej ropą czy benzyną. To już nie było proste to przytargania, ale użył dwukołowego wózka, pakując ten cały złom do jednego z Humvee. Teraz tylko przydałoby się więcej benzyny, bo pewnie takie bydle pożera tego w diabły.

Na więcej nie starczyło czasu, zwłaszcza, gdy podali mu miskę z ciepłym żarciem. Cholera, nie pamiętał, kiedy jadł takie po raz ostatni! I chociaż było zrobione na szybko, wciągnął je niemal za jednym zamachem, zagryzając jakimiś sucharami, które zwinęli z wieloma innymi rzeczami jakoś po drodze.
Kurwa, nawet sobie pomyślał, że to całkiem przyjemne miejsce. Trochę przyjemności i już się we łbach przewraca.
Szczęście w nieszczęściu, a raczej nieszczęściem w szczęściu okazała się Marie. Jak dla niego wyszło i tak lepiej, niż by mogło. Chuj wiedział co w sobie nosił teraz Green, ale jeśli nie był to wirus x, to chociaż może nie było to zbytnio zaraźliwe, niech to szlag. No a Stratton miał pecha. Jakoś nawet nie bardzo miał ochotę wcześniej poznawać tego typka, a teraz to jeszcze się nasiliło. Zarażony.
Bomba z opóźnionym zapłonem, mogąca wybuchnąć w dowolnej chwili. Słodko.

Prawdę powiedziawszy, nie do końca miał pojęcie co teraz zrobić. Owszem, zabijać zamiaru nie miał, ale nie wierzył w jego ozdrowienie, podobnie jak Marie. Nawet jeśli kobieta zrobiłaby szczepionkę, to mogłoby się okazać, że on już jest zarażony i to nic nie pomoże. Co innego skuteczny lek, ale to było jeszcze bardziej nierealne. Kalkulacja była prosta. Ugryzły cię, lub poharatały brudnymi pazurami - jesteś trup.
Nie dał jednak poznać po sobie tych myśli. Był pieprzonym profesjonalistą, a to było nikomu niepotrzebne. Spojrzał na Marie, ale nie zdążył powiedzieć jeszcze nawet słowa, gdy pojawiły się światła. A wraz ze światłami ruch i coś, co wcześniej widzieli tylko na jebanych filmach. Gdy inne coś walnęło w dach, wyjął pistolet, odbezpieczył i rękojeścią do przodu podał Dorothy.
- Do samochodów, walić we wszystko co się rusza!
Nie było czasu na zastanawianie się. Wziął m-16, licząc na to, że te bestie da się skutecznie nafaszerować ołowiem. Chwycił Marie za rękę i pociągnął za sobą.
- Musimy odzyskać twój sprzęt. Będę cię osłaniał, ale poczekaj aż pójdą tamci. Będą lepszym celem i mają więcej luf.
Odwrócił się, teraz już mówiąc do wszystkich.
- Zostawcie nam Land Rovera, jest najsłabiej chroniony ale i najszybszy. Ale nie cofamy się, musimy dalej na północny-wschód. Jazda!
Ani chwili wahania. Nieważne z kim się walczyło, wahanie znaczyło śmierć. Odbezpieczył karabin, nasłuchując przez chwilę. Na takim dachu słychać było każdy ruch. Wodził za tym lufą, otwierając drzwi.

Armiel 27-12-2010 15:36

John siedział na schodkach i marzył o papierosie. Kobiety zajęły się gotowaniem, Marie badaniami, Swen najwyraźniej ochraniał domek, a on sam zaczął się zwyczajnie ... nudzić. Czy też może nabierać sił po stresie, jakiego doświadczył.

W pewnym momencie zobaczył Davida tachającego jakieś najwyraźniej ciężkie ustrojstwo. Bez słowa wstał i ruszył pomóc Thomsonowi. Dziadostwo okazało się generatorem spalinowym. Niemało wysiłku kosztowało załadowanie tego cholerstwa z wózka do samochodu, ale we dwóch poszło im sprawniej, niż gdyby David miał się z tym męczyć samemu. Przynajmniej tyle mógł pomóc. Czekanie na wynik badania Marie dobijało go psychicznie. Siedzenie na tyłku powodowało, że myśli biegły do rzezi, jaką wyobrażał sobie w Bostonie. To nie pomagało w zachowaniu pokerowej twarzy.

Ciepły posiłek nie był może obiadem w pięciogwiazdkowej restauracji, ale i tak był jedną z lepszych rzeczy, jakie Green jadł w życiu. Miał ogromną zaletę – był gorący i pomagał przegonić chłód wkradający się w ciała tak wysoko w górach.

- Dziękuję – powiedział kierując słowa do osób, które włożyły tyle wysiłku, by mogli zjeść coś przyzwoitego.

Proste słowa. Ale przynajmniej zachowywał pozory normalności w tym szalonym momencie. Poparzył sobie usta i siorbał jak niewychowane prosie, ale przy okazji pajacował przy tym teatralnie starając się rozbawić Eathana, puszczając do dzieciaka oko i żartując ze swojej niezgrabnosci. A jeśli przy okazji uśmiech zagościłby na ponurej twarzy Nathali John czułby się podwójnie usatysfakcjonowany. Dzięki temu, że grał rolę klauna przed dzieciakami, nie musiał myśleć o swoich bliskich, ani o tym, co w tym momencie działo się w Bostonie. Nie musiał też myśleć o pracującej w domku obok Marii. Liczyła się tylko ta wesoła chwila. Może ostatnia w ich życiu, więc tym bardziej warta celebracji. Nie ważne że dorosły, poważny biznesmen robi z siebie osła. Ważne, by dzieciaki się uśmiechnęły.

W końcu dołączyła do nich pobladła doktor. Już jeden rzut oka na jej twarz powiedział Greenowi wystarczająco, by zaczął się bać. Znał się na ludziach, jak zapewne nikt inny w tej grupie. Wiedział, że to co usłyszy, nie będzie wesołe.

Nie pomylił się.

Wysłuchał tego, co powiedziała do niego. Jej słowa, że nie mówi tego na osobności zbył wzruszeniem ramion. To nie było istotne. To, że w jego krwi nie pływa wirus X John przyjął z westchnieniem ulgi.

Potem jednak Marie obwieściła innym wyniki dalszych badań.

Mark – jeden z ich grupki, ten cichy facet co zakładał ładunki przed schroniskiem opłacając to postrzałem – został zarażony. Green spojrzał na niego ze smutkiem. Nie znał człowieka, ale Stratton sprawiał wrażenie poczciwca. Takiego, co nie wadzi innym, a przez życie próbuje iść własną drogą. Cholera. Ale posrane stało się ich życie.

- Swen – rzucił Green do harleyowca. – Jeśli masz jeszcze jedną taką landrynkę, to może daj ją też Markowi, co? – poprosił, licząc w duchu na to, by Stratton nie musiał po nią sięgać i by Marie jednak myliła się i szczepionka okazała skuteczna.

Kiedy Marie skończyła mówić Green wstał jako pierwszy. Potarł zmęczoną twarz, rozmasował skronie. Przez chwilę milczał, potem spojrzał na doktor i powiedział spokojnie.

- Czyli nie wiesz co we mnie siedzi?


Potwierdziła kiwnięciem głowy.

- Ale nie jest to ten zombie wirus?

Kolejne potaknięcie.

- Przynajmniej tyle – uśmiechnął się John blado – Ale landrynkę od ciebie, Swen, jeszcze zatrzymam, dobra?

Zawahał się chwilę nim zadał kolejne pytanie:

- Ile czasu mi zostało? Widziałaś kiedyś coś podobnego do tego co jest we mnie wcześniej?

Nie zdążyła odpowiedzieć.

Zamieszanie przy tamie i zbliżające się światła zmroziły wszystkich. A potem ich oczy ujrzały to COŚ uczepione dachu jednego z samochodów i rozrywające blachę pazurami, jakby metal był zwykłym papierem. Kawa Marie ochlapała jej kurtkę.

David zaczął działać pierwszy, a jego krzyk podział na Greena, jak sole otrzeźwiające.

- Do samochodów, walić we wszystko co się rusza! – krzyk Thomsona wyraźnie określał ewentualną strategię działania. Wyznaczał cele.

John wydobył i odbezpieczył pistolet. Tą ciężką, wielkokalibrową pukawkę podarowaną mu przez Swena.

- Bierzcie dzieciaki do samochodu! – krzyknął w stronę kobiet. – Będę was ochraniał!

Miał zamiar osłaniać Dorothy i jej siostrę, ale przede wszystkim chronić dzieciaki. Wiedział, że w magazynku ma tylko siedem pocisków dlatego miał zamiar strzelać tylko wtedy, kiedy cel będzie w miarę pewny do trafienia. Liczył na to, że uda mu się osłonić ewakuację dzieci i wskoczyć albo do samochodu z nimi, albo zabrać się razem ze Swenem, jak poprzednio. W samochodzie, który prowadził motocyklista, został plecak Greena, lecz w zasadzie większość potrzebnych rzeczy John miał w kieszeniach swojej poręcznej, turystycznej kurtki.

Priorytet był taki. – ochronić dzieciaki i kobiety: Dorothy i Lberty. Jeśli jednak te ... potwory zagrożą komuś, a on to zobaczy, nie będzie liczył na zrządzenie losu. Osłoni ich ogniem, na ile to będzie możliwe.

Jego zimna krew i opanowanie połączone z determinacją i wiedzą wyniesioną ze strzelnicy czyniły teraz z niego zupełnie innego człowieka. Miał nadzieję, że pokaże tym stworom gdzie raki zimują. I, co było ważniejsze, że da się je zabić. Wiedział już, że największą efektywność strzelania do zarażonych osiąga się po trafieniu w głowę. Nie wiedział skąd wzięły się te piekielne kreatury, ale miał zamiar mierzyć im w łby, a jeśli będzie to zbyt trudne, walić gdzie popadnie.

- Siedem kul – powtarzał sobie John Green głośno.

Mówienie na głos w chwilach napięcia zawsze pomagało rozładować mu stres.

- Sześć kul – mruknął otwierając ogień do najbliższego potwora.

Irrlicht 30-12-2010 19:35


Campo Viejo 31-12-2010 17:07

Rosół z kurczakiem spałaszował z godną podziwu szybkością, której dorównywał tylko Goran zamiatając łyżką nad miską w rytmie trzęsących się uszu. Na wygłupy Greena, który najwyraźniej podejmował próbę rozśmieszenia dzieciaków zareagował imponującym, przeciągłym beknięciem, które trwało kilkanaście sekund i zostalo skwitowane krótkim: - Dziękuję. Najwyraźniej nie zrobiło to na Jugolu większego wrażenia, bo z obojętną miną juz podnosił nogę do wiadomo czego, gdy większość widzących to uczestników biesiady wyciągnęła w jego kierunku rękę lub ręce w symbolicznym i panicznym geście powstrzymania go. Goran zaśmiał się dając do zrozumienia, że się zgrywa. Oblizał się i również podziękował, odstawiając miskę z brzdękiem wrzuconej do niej łyżki.

Rozwiane wątpliwości i sprawdzone podejrzenia. Szerokie uśmiechy zagościły na twarzach motocyklistów, kiedy werdykt dla Jugola był korzystny, ale równie szybko znikły słysząc o zarażeniu Marka i Greena. Swena w pierwszym odruchu zamurowało. Czekał na ten moment wiedząc, że kiedyś nastąpić musiał, a teraz kiedy przyszedł z zapowiadającymi sygnałami, Jorgensten przy całej swojej zimnej krwi lekko zbaraniał. Nie wiadomym do końca dla niego samego było, czy to fakt, że drwal uratował mu życie czy też to, że został zarażony w okolicznościach bezpośrednio wywołanych przez Swena, podziałał na niego tak nieoczekiwanie. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł się bardzo winny. Nie zdziwił się przy tym tylko, że złego diabli nie biorą, bo gdyby było inaczej to albo on, albo zadrapany Jugol byliby na miejscu Greena i Marka. O ile czarny dostał do krwiobiegu bombę zegarową o nieznanym zapłonie w swojej praworządnej naiwności na własne życzenie, to drwal miał prawo czuć się oszukanym przez Boga, o ile gdzieś tam dyndał na krzyżu i ludzi.

Wypowiedź Greena skwitował spojrzeniem, którym starał się zrozumieć sens słów. Wyjął z kieszeni listek tabletek i rzucił go w kierunku drwala.
Po słowach Radcliffa odezwał się jednak do Marka wstając od stołu.

- Gdybym był tobą, to połknąłbym już teraz i położył się w wygodnym łóżku. Jak chcesz jechać dalej myśląc, że ona ci jakoś zdąrzy pomóc, to jedź ze mną i Jugolem, tak samo jak Green. My nie będziemy mieli drugich myśli i nie zawahamy się zrobić co trzeba. Żeby było jasne... Gdybyś sam nie miał odwagi tego zrobić lub ci religia zabraniała...

Nim ktokolwiek, a zwłaszcza chyba najbardziej oszołomiony Stratton mógł zrozumieć sens wypowiedzianych słów, stało się coś nieoczekiwanego. Za oknem, w oddali mrocznej nocy obyła się scena z reflektorami ukazującymi obdartą ze skóry postać, która darła karoserię auta jak papierową zasłonę. To machinalnie pobudziło Jorgenstena do działania. Thompson krzyczał komendy. Ktoś strzelił pierwszy. Doskakując do drzwi miał już pistolet w dłoni, a kątem oka zauważył, że sylwetka ohydnego stwora najwyraźniej nadal była w okolicach okna, gdzie się sekundy wcześniej pojawiła.

- Dalej masz ten jebany trotyl, bandziorze? – usłyszał krzyk Radcliffa zastawiając się, czy tamten jest na serio, czy na hayu. Kto wie, może myślał, że Swen nosił przy sobie materiały wybuchowe w kieszeni jak papierosy i zapalniczkę. Nigdy nie starał się wnikać w logikę narkomanów, ale coś mu mówiło, że tamten chyba jest na serio. Cholera jednak wiedziała, na co mu C4 w tej chwili.

- W Humvee! Teraz skup się na strzelaniu jednak! – zdążył odkrzyknąć uderzając barkiem w drzwi nim wypadł na ganek mierząc w czaszkę tego nieludzkiego czegoś.

Za nim wypadł Goran wyciągniętymi przed siebie glockami, z których zaczął strzelać oburącz. Jorgensten rzucił się w kierunku zaparkowanego pod domkiem Humvee ciągnąc za sobą skręconą stopę obracając się w kierunku kabiny letniskowej, z której wybiegała reszta. Goran w tym momencie biegł również półbokiem strzelając do drugiego potwora, który zbiegał ze szczytu dachu w kierunku podjazdu pakując w niego wytrwale ołów. Kiedy Swen dopadł wreszcie do Humvee rzucił na siedzenie pusty pistolet, odpalił silnik i chwycił karabin. Jugol stał przy otwartych bocznych drzwiach z rozpostartymi na boki ramionami na przemian rozświetlając ogniem wystrzałów noc, do ostatniego pocisku. Jorg posłał w kierunku dachu krótką serię.
Wtedy zdało mu się, że dostrzegł ruch z boku.

- Wskakuj na dach! – krzyknął do Jugola zmieniającego magazynki, wiedząc, że tamten zrozumie, że o działko Humvee, a nie dach domku się rozchodzi.

Przyłożył do oka celownik wyuczonym odruchem przestawiając na noktowizję i obrócił sie w tamtym kierunku. Zza drzew widać było przeskakujące przeszkody, krzewy, głazy i samochody, zwinnie niczym sarny lub wilki, podobne sylwetki obdartych ze skóry, żądnych krwi drapieżników. Czuł jak gula obrzydzenia i strachu zaczyna rosnąć mu w gardle, kiedy wyobraźnia podsunęła mu przed oczy obraz zakrwawionych kłów zdzierających mu skórę z twarzy. Biorąc głęboki wdech walczył z paniką siląc się na opanowanie i pewniej chwycił rękojeść M4. Po chwili krótkimi seriami puszczał mierzone strzały osłaniając resztę.

Eleanor 31-12-2010 18:44

Zajmowanie się prostymi zwyczajnymi zajęciami takimi jak w tym przypadku gotowanie, dawało złudne poczucie normalności. Można by nawet sobie wyobrażać, że są na biwaku albo wycieczce, gdyby nie fakt, że rozgadana zazwyczaj Nathali siedziała cicho z nosem przyklejonym do zabrudzonej szyby domku, a Nathan zazwyczaj roześmiany i pełen pomysłów na minutę z ponura miną rysował jakieś bezmyślne znaki na niezbyt czystym blacie kuchennego stołu. Fakt, że Dorothy nie zwróciła mu uwagi i nie kazała wyczyścić powierzchni do połysku zanim rozłożyła tam talerze, najbardziej dosadnie ukazywał że świat stanął na głowie.

Jak długo można żyć w takim napięciu zanim stres przeżre Cię całkowicie, zszarpie nerwy i sprawi że z prawdziwą rozkoszą palniesz sobie w głowę? Liberty skrzywiła się. Odpowiedz na to pytanie była taka niejednoznaczna. Większość podręczników o psychologi mówiła, ze często w sytuacjach stresowych to silne jednostki załamywały się nagle niczym potężne drzewa zwalone przez gwałtowna burzę, a te które wydawały się słabe i delikatne trwały uginając się do ziemi pod huraganem ciosów jaki zadawał im nieprzychylny los.

Jedzenie było ciepłe i pożywne, ale mimo że Dothy je przyprawiła prawie nie czuła smaku. Równie dobrze mogłaby jeść trociny lub papier.
Patrzyła na wysiłki Greena by rozbawić dzieci. Dziewczynka popatrzyła na niego tylko chwilę po czym z powrotem wróciła do jednostajnego pochłaniania kolejnych łyżek potrawy. Nie uśmiechnęła się. Liberty jakoś to nie dziwiło. Nathali była już na tyle dojrzała by doskonale zdawać sobie sprawę z tego co się dzieje. Ciotka widziała jej ogromne wysiłki by wydawać się dojrzałą i dorosłą, całkowicie niezaangażowaną i obojętną. Za to Ethan roześmiał się wesoło i zaklaskał rączkami. Cud niewiedzy i beztroski. W tym momencie oddałaby wszystko by zachował go jak najdłużej.

Wejście Marie podniosło natężenie stresu do poziomu rekordowego. Liby odruchowo, nie zastanawiając się nad swym działaniem, jak kiedyś w dzieciństwie chwyciła dłoń Dorothy i ścisnęła mocno. Czuła się teraz jak przerażone dziecko a w przeciwieństwie do Nathali nie próbowała nawet udawać, ze to co dzieje się wokół wcale jej nie obchodzi.
To co mówiła było niczym szalona huśtawka w lunaparku. Najpierw napięcie opadło i poszybowała w dół. Cała jej rodzina, a przynajmniej ta jej część która znajdowała się tutaj, była odporna i bezpieczna przynajmniej od tego cholerstwa panoszącego się w powietrzu. Potem znowu winda stresu ruszyła w górę. Dwoje z towarzyszących im ludzi byli zarażeni. Niczym bomby z opóźnionym zapłonem. Mogące w każdej chwili zamienić się w potwory i szerzyć śmierć i szaleństwo.

Nie mieli wiele czasu by zastanowić się co dalej, by rozważyć sytuację. Znowu wydarzenia zewnętrzne zadecydowały za nich. Potworne istoty, które ich atakowały były pewnie kolejnym eksperymentem Umbrelli. Teraz jednak najważniejsza sprawą było po prostu uciec.
Za wszelka cenę znaleźć jakieś bezpieczne miejsce.
Chwyciła swoją kurtkę i broń. Na szczęście po za jedzeniem i ekwipunkiem Marie niczego nie wyładowywali z samochodów. Dorothy w pośpiechu ubierała chłopca. Nathali z kamienną twarzą nałożyła wierzchnie ubranie i zabrawszy kurtkę matki i zabawkę brata podeszła do niej. Liby zobaczyła jak drżą jej dłonie, a w oczach lśnią łzy. Lecz dziewczynka zagryzała wargę by nie okazać swoich uczuć. Dzielna mała bohaterka. Kobieta sama miała ochotę zapłakać, krzyczeć, spanikować, albo po prostu schować się w jakiejś mysiej dziurze i przeczekać wszystko, albo zapomnieć, nie istnieć, zniknąć albo przytulić do Johna, a najlepiej usłyszeć jego słowa, że to tylko jakiś koszmarny sen. Szczypanie się jednak nie pomagało. Jakoś nie mogła się obudzić!

W kilka chwil zaledwie byli gotowi by uciekać, znowu, dalej i dalej tylko dokąd?
- Bierzemy drugiego Humvee, skoro David chce Land Rovera. Nathan poradzisz sobie jakoś z działkiem? - Odezwała się szybko zanim wybiegli. Dorothy niosąc synka a druga ręką ściskając kruchą dłoń córeczki skinęła głowa bez słów.
Nath zaciskając dłoń na broni szepnął tylko:
- Mam nadzieje że dam radę – powiedział tylko.
- Dobrze. Będę prowadzić. Biegiem! Ty z lewej ja z prawej. Osłaniamy Doth i dzieci.

Sekal 01-01-2011 18:35

Środa, 26 październik 2016. 16:47 czasu lokalnego.
Okolice tamy Diablo, stan Waszyngton.


[MEDIA]https://sites.google.com/site/muzykadosesji/Home/cena7.mp3[/MEDIA]


WSZYSCY

Jak już to zostało kiedyś wspomniane, życie składało się z wyborów. Rzadko takich, które czas był przemyśleć, łącznie ze wszystkimi plusami, minusami i następstwami. Tylko te szybkie jak mrugnięcie powieką, wskazywały na to, jacy jesteśmy na prawdę. Bez kombinowania, pierwszy impuls docierający do mózgu. Oczywiście znajdzie się mnóstwo osób zaprzeczających tej teorii, ale umówmy się, większość z nich jest teraz chodzącymi trupami.
Tu decyzję pierwszy podjął Thomson, wydając rozkazy przyzwyczajonym do tego głosem. Nie zastanawiał się, nie przyjmował możliwości bronienia się w małym domku. A inni go posłuchali, nie wyrażając sprzeciwów. Zgodność w krytycznych chwilach, nawet dla nienawidzącej się wzajemnie grupy, to coś co można było podziwiać. Widzieli, że rozpoczęta w takiej chwili kłótnia, mogła doprowadzić wyłącznie do ich śmierci. Ważna cecha. Instynkt przetrwania. Nie każdy ją posiadał, ale oni przecież już zajechali tak daleko, prawda?
Chęć życia. Czy każdy ją posiadał w równym stopniu, oto było pytanie. Któż by nie chciał wiedzieć, co w takiej chwili miał w głowie Stratton, poruszający się już niemal jak zombie, ogłuszony usłyszanymi od Marie informacjami. Ktoś pchnął go do wyjścia, chociaż ten misiowaty mężczyzna obecnie nie był w stanie nawet odbezpieczyć pistoletu.

Na szczęście, inni nie mieli takich problemów. Wypadli z domku, niemal od razu otwierając ogień do ledwie zarysu sylwetki widocznej na dachu domku. Przynajmniej kilka kul musiało być celny, bo to coś, co się tam znajdowało, zawyło z bólu i zniknęło po drugiej stronie, ranne, acz nie martwe.
Zaparkowane w pobliżu Humvee zbliżały się szybko, ale jeszcze szybciej poruszały się kolejne potwory, wybiegając spomiędzy drzew i zeskakując z dachów innych budynków.
Dwa, trzy, pięć...
Przybywało ich z każdą chwilą. Pociski świstały w powietrzu, niesłyszalne dla ludzkiego ucha, oszołomionego kakofonią wystrzałów i krzyków. Aż w końcu coś wpadło pomiędzy nich. Swen dopadł już wozu, szarpiąc się przez chwilę z drzwiami, Nathali wrzasnęła, potykając się i upadając. Nathan, zbyt przerażony by strzelać, zatrzymał się, by jej pomóc. Długi jak lina język owinął się wokół jego kostki i rzucił nim o ziemię, odciągając na bok.
Kula, ostatnia kula z armaty trzymanej przez Greena, rozwaliła łeb zmutowanego potwora, nim ten przyciągnął ofiarę do siebie. Krew bryznęła na ziemię i ubranie, gdy odległe ledwie o dwa metry ciało plasnęło o ziemię. Mogli mu się przyjrzeć bliżej. Humanoidalny, choć pozbawiony skóry i pozbawiony uszu, był stworem z najgorszych opowieści. Oraz z takich, z których śmiali się czasem, oglądając telewizję. Palce zgrubiałe zamieniły mu się w szpony, mięśnie odnóży nawet po jego śmierci pulsowały niezwykłą siłą, a paszcza, może kiedyś podobna do ludzkiej, miała obecnie przerośnięte nozdrza i usta wypełnione kłami i olbrzymim językiem, wyhodowane kosztem nie mieszczących się już na twarzy oczu.
Czy tak właśnie Umbrella wydawała zarabiane pieniądze?

Nie mieli czasu na zastanawianie się. Biegli, dopadając wreszcie upragnionych samochodów. Wróg był już tuż obok, a niemal jak w niemym kinie widzieli, jak pierwszy ze zbliżających się od tamy wozów przewraca się na bok i koziołkuje w podrygach własnej śmierci. Drugiemu udało mu się go ominąć, ale wciąż był daleko. I jakże to niewiele ich obchodziło, choć nieświadomie może to tamci ludzie uratowali życie im wszystkim?
Nie było czasu na wybory. John pchnął Nathana do Humvee, z którego ogień prowadzili już Goran i Swen. Wyszkolenie wojskowe lub jakiekolwiek tam posiadali, teraz przydawało się niezwykle, gdy zmusili dwa ze stworów do ucieczki. Warknął silnik odpalony przez Greena.
Thomson i Marie przemknęli bokiem do drugiego z domów. Detektyw nie strzelił ani razu, nie mając takiej potrzeby skoro wszystko szło na pozostałych. Plując ogniem na prawo i lewo niewątpliwie zwracali na siebie uwagę.
Liberty pierwsza dobiegła do drugiego z Humvee, otwierając drzwi i wpychając tam pozostałych. Dorothy wystrzeliła jeszcze kilka razy, opróżniając magazynek, choć jeszcze przez chwilę naciskała spust, słysząc tylko ciche "klik klik" w odpowiedzi. Przerażenie uniemożliwiało jej odpowiednio szybkie pojmowanie takich sygnałów.

Pozostali już tylko Radcliffe i Stratton. Pierwszy kulejący, drugi nie do końca wiedzący, co działo się dookoła. Goran coś do niego wrzasnął, a potok kul zaorał ziemię za Markiem. Ale nie trafił w co powinien. Chropowaty, ociekający śliną mięsień owinął się wokół jego szyi i z mocą wyciągarki pociągnął go w tył, prosto w paszcze i pazury dwóch stworów. Daniel poczęstował je jeszcze ołowiem, ale nie było już po co wracać. W końcu i on dopadł wozu, który odpaliła już Montrose.
Green w drugim z nich już ruszał, widząc zamykającego drzwi Swena.


JORGENSTEN, GREEN

Wyjechali na drogę jako pierwsi. To oni byli świadkami nieobecnego wyrazu twarzy Strattona. Nawet nie Radcliffe, który nie patrzył w jego stronę, osłaniając siebie samego. Może to lepiej, że tak się stało. Mark aż do ostatniej chwili nie wiedział, co się stanie.
On umarł już tam w domku.
John skoncentrował się wyłącznie na prowadzeniu. Prócz światła z reflektorów samochodowych nie było innych źródeł, dzięki którym widziałby cokolwiek. Nie było jednak najmniejszego sensu jechać na tamę, gdzie droga omijała jezioro, ale kończyła w lesie. Musieli się kawałek wrócić, o czym doskonale pamiętali Jugol i Swen - na most i dalej leśną, górską drogą na wschód, gdzie wciąż mogli zaszyć się w dziczy.
Goran wciąż strzelał, uspokoiwszy się dopiero, gdy domki wreszcie zniknęły im z oczu. Podobnie jak prawie wszystko inne, prócz reflektorów Humvee prowadzonego przez Liberty. Trzymała się blisko.
Nathan blady i przerażony siedział w milczeniu.
Swen zaś swój bieg przypłacił okropnym bólem, który obudził się w jego skręconej nodze. Był pewien, że to był ostatni jego sprint w najbliższych dniach.


JORGENSTEN, GREEN, MONTROSE, RADCLIFFE

Wróg był szybki. Bardzo szybki.
Może nie tak szybki jak w pełni rozpędzony samochód, ale to ostatnie było niemożliwe w tych warunkach. Pancerz był mocny, a dwa karabiny maszynowe odgrywały swoją melodię jak tylko ich operatory dostrzegli podejrzany ruch. Znacznie częściej odzywał się ten drugi, obsługiwany przez Radliffa. Czy to dlatego, że jego samochód jechał jako drugi, czy może po prostu miał lepsze oczy, dostrzegające szczegóły rozmazujące się przed, naszprycowanemu lekami przeciwbólowymi, Goranem.
Wróg szybko nauczył się trzymać w cieniu. Ale był tam. Wiedzieli to doskonale.
Był tam i czekał na dogodną okazję.

Nie mogli czekać, przynajmniej nie inaczej, niż zwalniając. Służyli teraz za przynętę, a droga i tak była tylko jedna, jeśli tylko Thomson lub Boven zerknęli, gdzie się oddalają.
John i tak niewiele widział, przedzierając się przez mrok, deszcz i mgłę, której nawet potężne reflektory Humvee nie rozpraszały całkowicie. Liberty miała łatwiej, trzymając się po prostu świateł samochodu przed nią. Gdyby Green się rozbił, ona podążyłaby jego śladem.
Ale to tylko głupie rozmyślania.
Chwilę później wjeżdżali już na most, pędząc na wschód, ku jeszcze bardziej dzikim terenom stanu Waszyngton. Stojący przy karabinach dojrzeli i zameldowali o podążających za nimi światłach dwóch samochodów.


THOMSON

Wpadli do domku, barykadując za sobą drzwi. Nie mieli czasu, ale Maria na szczęście nie przeniosła tu całego sprzętu, a tylko ten na prawdę niezbędny. Jakąś wirówkę, mikroskop i kilka innych dziwnych urządzeń, które pośpiesznie pakowała do worka. Zostawiała wszystko inne, co można było dostać w łatwiejszy sposób, lub nie było w pełni niezastąpione.
Detektyw skupił się na obserwacji, widząc ze swojej pozycji, jak prawie wszystkim udaje się dostać do Humvee. Ruszali już, gdy Boven dotknęła jego ramienia, wciąż przeraźliwie blada. Techniczka potrafiła działać sprawnie, musiał przyznać.
- Może tak było lepiej... Mam już wszystko.
Widziała to. Nie mogła nie widzieć. Stworzenia się pożywiały, wyrywając całe fragmenty martwego już ciała. Jednego skosiła jeszcze seria z wozu bojowego, zanim oba nie odjechały z piskiem opon. Przynęta zadziałała. Pozostał tylko ten jeden, skupiony na zaspokajaniu głodu. I te, które pędziły za zbliżającym się pickupem, ale do tego wciąż było dość daleko.

Wybiegli, a Thomson jeszcze w ruchu wystrzelił kilkanaście pocisków, które bezbłędnie podążały do zaskoczonego celu. Nie miały oczu, musiały więc polegać na innych zmysłach, zagłuszonych przez karabinowe serie z drugiej strony i zapach świeżej krwi.
Nie było się nad czym zastanawiać. Dopadli do Land Rovera, wrzucając zabrane rzeczy na tylne siedzenie. Drugi samochód był już tuż obok, a zaraz zanim poruszające się sylwetki. Marie zapaliła silnik, a detektyw opróżnił do końca magazynek M-16.
Sylwetki zapadły się w ciemności, gdy biochemiczka ruszała tuż za pickupem, którego reflektory prowadziły ich dalej, na most, za dwoma Humvee, które uciekły tam chwile wcześniej. Czy ten jadący przed nimi tam właśnie szukał ratunku?
W końcu nie mogli wiedzieć, kto siedzi w środku, a każdy człowiek podświadomie ucieka pod opiekę żołnierzy czy policji. Jakże bardzo się mylili! Ale najpewniej także przerażenie odgrywało tu ogromną rolę. Cała paka pickupa pokryta była świeżą, mieniącą się w świetle reflektorów krwią.

Byli chyba w połowie drogi, gdy nagła eksplozja podbiła Land Rovera w górę. Marie wcisnęła hamulec całkowicie odruchowo, widząc przed sobą ścianę ognia i gruzu, który uderzył w opancerzony samochód. Ci z przodu nie mieli tyle szczęścia. Odrzuciło ich na bok, przewracając i unieruchamiając. Hamulce terenowego wozu nie wystarczyły, by zatrzymać się na czas. Boven krzyknęła, uderzając w drugi samochód i stając w poprzek drogi. Silnik zgasł, nie chcąc odpalić ponownie.

Thomson widział już takie rzeczy. Doskonale wiedział o co chodzi.
- Padnij!
Siateczka pęknięć pojawiła się na bocznych szybach, gdy na wysepce pojawiły się ubrane na czarno, ludzkie postaci, naciskając spusty lekkiej, automatycznej broni. Tylko nieliczne płomienie pozwalały dostrzec ich ruch, gdy zbliżali się powoli do unieruchomionych samochodów. Nie mieli tłumików, nie zamierzali się kryć z tym, co robili.
Umbrella wróciła.
A oni byli tylko we dwójkę.


JORGENSTEN, GREEN, MONTROSE, RADCLIFFE

Już byli za mostem. Wróg nie miał gdzieś się schować, ale Radcliffe dojrzał tylko jednego potwora, w którego posłał serię. Potem zostali sami, przejeżdżając na drugą stronę jakiegoś rozlewiska czy rzeki, napełnianego najpewniej przez tamę Diablo. Pośrodku znajdowała się mała wysepka, a potem drugi most, który minęli z tak samo dużą szybkością.
Tam mogli się zatrzymać. Poczekać przez chwilę, widząc, choć z trudem, światła dwóch podążających za nimi wozów. Dojeżdżali już do wysepki, gdy nagły wybuch oślepił ich wszystkich, zmuszając do zasłonięcia oczu. Chwilę potem nadszedł huk.
Most?
Ale wciąż stał, przynajmniej ta część, którą widzieli.
Były już za to tylko jedne światła, widoczne gdzieś tam przez dym i ogień, jaki rozpalił na chwilę zieloną część wyspy.
Światła przewróconego samochodu.
Drugiego nie było nigdzie widać, ale pojawiło się co innego.
Ludzkie sylwetki, które nagle pojawiły się na wyspie, niczym upiory spod ziemi.
Tylko upiory nie nosiły broni, która rzygałaby krótkimi błyskami. Jeśli Marie i David jeszcze żyli, to niewiele życia im zostało.
Na pewno nie bez pomocy...
A przecież tam gdzieś czaiły się nie tylko ludzkie potwory.

Armiel 03-01-2011 09:42

Czy tak czuli się żołnierze, wrzuceni w wir ognia walki? Zapomniani bohaterowie wojen, których nikt już nie pamiętał? Wojen, których nikt już pewnie nigdy nie zapamięta. Czy czuli się tak, jak John Green w tym momencie, kiedy podrywał się kierowany słowami Davida. Kiedy odbezpieczał broń i wciskał spust posyłając pierwszy pocisk w to oskórowane szkaradzieństwo.

W takiej chwili adrenalina robi cuda z ludzkim ciałem. Sięga do rezerw w organizmie, z których istnienia nawet nie zdajemy sobie sprawy. Serce bije pompując krew w rytmie ostrzału. Sekundy zdają się być minutami, a minut nie ma, bo o życiu decydują tylko sekundy. A niekiedy ich ułamki.

John nigdy nie uważał się za żołnierza. Nie miał duszy wojownika. A może miał? Bo czy negocjacje finansowe nie miały w sobie czegoś z walki. Zamiast pistoletów i kul, były w niej słowa i kruczki prawne. Ale w takim ogniu hartuje się duch człowieka. Wychodzi prawdziwa natura. Tak. Walka jest doskonałym polem do obserwacji psyche. Poznania osobowości tych, którzy muszą przelewać krew. Robi z ludzi albo rycerzy w lśniących zbrojach, albo skurwysynów pierwszej wody. A czasami rycerz i skurwysyn to jedna i ta sama osoba.

BAM!

Pierwsza kula, która poleciała w stronę obrzydlistwa na dachu domku. Green przysiągłby, że widział, jak pocisk wyrywa kawał cielska w barku stwora. Ten pierwszy celny strzał zadziałał jak zastrzyk pewności siebie.

BAM!

Kolejna kula nie była tak celna. Drzewo znajdujące się na linii ognia straciło spory kawałek kory i łyka. Oskórowane bydlę pędziło dalej, wprost na nich.

BAM!

Pędzący stwór przekoziołkował w powietrzu. Ktoś ściął go serią z karabinu. John pobłogosławił w myślach Svena i jego wielką pukawkę. Nawet nie czuł odrzutu. Trzymał pistolet pewnie, jakby urodził się z nim w rękach. Miał cel! Pomóc rodzinie Dorothy dostać się do samochodów.

BAM! BAM! BAM!

Pociski szybowały do wybranych przez Greena celów. Niezbyt skutecznie – raniąc lecz nie zabijając.

Jeden z potworów wpadł pomiędzy nich. Paskudny jęzor owinął się wokół kostki Nathana. Ułamek sekundy później BAM! Ostatni pocisk trafił bestię w środek czaszki rozbryzgując kawałki kości i posoki wokół. Jęzor puścił swoją ofiarę i Nathan poderwał się do ucieczki.

John Green był już w samochodzie chowając pozbawioną amunicji broń. Miał jeszcze jeden magazynek w kieszeni kurtki, ale nie marnował czasu na jego ładowanie. Kluczyki były w stacyjce więc szybko włączył silnik i pokrzykując na resztę ponaglał ich do wsiadania.

Wtedy zobaczył Marka. Na sekundę zamknął oczy, widząc jak jęzor stwora ściąga go w kierunku paszczy. Nie miał już kul, by ostrzelać bestię, a kiedy inni zauważyli co się dzieje, było już za późno. Seria Daniela mogła jedynie pomścić Marka, chociaż John nie był pewny, czy idea zemsty za Strattona przyświecała Radclifowi gdy faszerował potwora ołowiem.

W tym czasie inni wskoczyli do środka.

* * *

Ruszyli.

Prowadził John. Nie był jakimś tam wyśmienitym kierowcą. Radził sobie na trasie i w ścisku wielkich metropolii, ale to wszystko. Nie mogli oczekiwać od niego dynamicznej jazdy, nagłych zwrotów na ręcznym i brania zakrętów z piskiem opon. Po prostu jechał. Uciekał upewniając się jednak, czy reszta jedzie za nimi.

Serce Greena nadal biło jak szalone. Kiedy promienie reflektorów przeszywały ciemność i mgłę, zawijając się na krzakach rosnących na poboczu i pniach drzew, czarnoskóry biznesmen miał wrażenie, że widzi gdzieś na skraju światła te bestie, przeskakujące od drzewa do drzewa, niczym groteskowa i koszmarna wersja wilczego stada. Umysł nadal działał klarownie.

- Swen – powiedział Green siląc się na spokój – Gdzie teraz?

- Jeszcze kawałek – Jorgensten mówił z wyraźnym bólem obserwując ostrzeliwującego skraj lasu Gorana. – Kawałek stąd, potem na lewo i na most.

- Ktoś jest ranny? – zapytał John z niepokojem. Nie wiedział co robi zadrapanie lub ugryzienie przez te potwory.

- To skręcona kostka. Boli jak skurwysyn, ale nic groźnego – wyjaśnił Swen.

John zwolnił na moment i pogmerał ręką w kieszeni kurtki. Rzucił Jorgenstenowi swoje pigułki przeciwbólowe.

- Są mocne. Przepisane dla mnie na zamówienie. W kilka minut przestaniesz czuć ból. Nie wolno jednak po tym prowadzić samochodu – zaśmiał się z niewyszukanego żartu ostentacyjnie dodając gazu.

Domki znikły w ciemnościach. John Green skoncentrował się na drodze. Goran przestał strzelać.

* * *

Humvee był dość prosty w prowadzeniu. Jego ciężar dodawał kierowcy pewności siebie. Zgodnie z amerykańskim duchem wielkich samochodów wóz, który prowadził Green był na pewno wielką pigułą pewności siebie. Dodawał skrzydeł. Mówił – „bracie, nie masz sobie równych na tej przeklętej drodze”.

Gdyby nie pogoda. Mgła, ciemność i deszcz. Brakowało tylko cholernego śniegu na dokładkę. Goran co jakiś czas ostrzeliwał las. Słychać było, że z drugiego samochodu też ktoś prowadzi ogień. Zatem pogoń nie zrezygnowała.

- Skręć tam – Swen wskazał kierunek, a Green posłusznie pojechał tam, gdzie trzeba.

Chwilę później koła wyraźnie podskoczyły na łączeniach mostu. DUBUDUM! DUBUDUM!

Potem drugi most. Green zwolnił upewniając się, że światła innych samochodów nadal są za nimi. Były!

Wybuch oślepił Johna na moment. Opanował się jednak i płynnie wyhamował wóz, nie puszczając kierownicy. Potem uszy Greena przeszył łoskot eksplozji.

Most? Czy to wybuchł most!?

Nie. Stał tam, lecz jakiś samochód był wywrócony.

I wtedy zobaczył ostrzeliwujących ich ludzi. Siąkających w ich stronę seriami od strony wyspy.

Green przez chwilę bił się z myślami. Ułamki sekund. Czy był coś winny tym wszystkim ludziom? Maria powiedziała wyraźnie, że nie wie co mu jest i co pływa w jego krwi. Więc była mu juz niepotrzebna. Reszta znała jego sekret, więc zawsze będzie patrzyła na Greena z podejrzliwością. Gdyby teraz odjechał, zyskałby.

Podjął decyzję.

- Swen – rzucił krótko do Jorgenstena ładując jednocześnie zapasowy magazynek do pistoletu. – Zmień mnie za kółkiem. Z tą nogą możesz spokojnie prowadzić, lecz nie biegać.

Otworzył drzwi wyskakując z humvee tak, by samochód stanowił osłonę pomiędzy nim, a ludźmi na wyspie.

- Goran! – krzyknął do Jugola. – Napierdalaj do tych na wyspie!

Ruszył najszybciej jak potrafił, skulony w stronę wywróconego samochodu.

Liczył na to, że ktoś z drugiego wozu pomoże mu w tym zadaniu. W wywróconym samochodzie być może byli ranni. Jeśli tak było Green miał zamiar pomóc im wydostać się z auta i przedostać do najbliższego wozu. Nie miał zamiaru wdawać się w wymianę ognia z napastnikami. Spluwę wziął jedynie po to, by obronić się na wypadek ataku obdartych ze skóry potworów.

Zacisnął zęby i ruszył w kierunku samochodu. Nie był bohaterem. Po prostu nie miał już nic do stracenia. Jeśli wirus w jego krwi był podobny do tego zombie – wirusa to każdy czyn mógł być jego ostatnim. Jaka różnica – kulka od Swena, kulka od żołnierza, śmierć od kłów? Nie czuł żadnej różnicy. Śmierć, to śmierć. I tyle.

Ale póki żył, mógł pomóc innym w ich przetrwaniu. Szczególnie rodzinie Dorothy.

Starając się być jak najtrudniejszym do trafienia celem biegł w stronę wywróconego samochodu mając nadzieję, że jego pasażerowie żyją i że nie traci czasu na próżno.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:03.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172