Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-09-2010, 20:40   #1
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[horror 18+] NYPD Wydział Specjalny - Marionetki Diabła




Jest to kontynuacja sesji pierwszej "NYPD WYDZIAŁ SPECJALNY - KREW NIEWINNYCH".
Sesja dostępna pod tym linkiem:

http://lastinn.info/archiwum-sesji-r...iewinnych.html
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 04-01-2011 o 14:01. Powód: dodanie informacji
Armiel jest offline  
Stary 01-10-2010, 23:11   #2
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=VfVqOZQVcJQ[/MEDIA]

Paczka przyszła w środę. 22 lutego 2012 roku. Na domowy adres Mac Davella. Detektywa nie było w domu, kiedy to się stało. Paczkę odebrała i otworzyła Sarah. W chwilę później zemdlała. Do męża zadzwoniła pół godziny później, kiedy już odzyskała świadomość.

Walter Mac Davell był wtedy w pracy. Nadal w Wydziale Specjalnym, lecz po niewyjaśnionej śmierci informatora w sprawie „Tarociarza” zamkniętej oficjalnie trzy miesiące temu, wypełniał raczej papierkową robotę. Sytuacji nie poprawił mu jego ówczesny partner – Clause Grand – syn senatora Granda. Jedyny świadek, policjant, uwikłał się w drugie morderstwo – prawdopodobnie faktycznie zabijając kolejnego informatora – a następnie, mimo wyraźnego zakazu opuszczania miasta – zniknął. Prowadzone śledztwo doprowadziło do jego znajomego z wojska, który przyznał się do tego, że pomógł Grandowi zbiec z kraju załatwiając nielegalny czarter. Sąd skazał go, jako współwinnego, na pięć lat pozbawianie wolności. Wyrok zapadł szybko.

Walter jakoś się wybronił. Właściwie wybroniły go jego akta personalne. Sumienny, uczciwy, zawsze działający zgodnie z prawem i procedurami. Sprawa „Tarociarza” skończyła się śmiercią dwóch policjantów z rozpracowującej go komórki – Marlona Vilaina oraz Rafaela Jose Alvaro. Artur mac Nammara – ówczesny komendant próbował popełnić samobójstwo, lecz strzał nie zabił go. Uszkodził jednak znaczną część mózgu i komisarz skończył w zakładzie dla osób z ostrym upośledzeniem intelektualnym, gdzie podawany jest rehabilitacji. Więcej szczęścia miał Alfred Quanttamayer – jego oficjalny następca – oberwał podczas obławy w dokach Red Hook w szyję, lecz szybka pomoc medyczna uratowała mu życie. W związku z tym, że trzech jego podwładnych o mało nie zginęło podczas akcji, kiedy tylko doszedł do zdrowia, podał się do dymisji.

Teraz Wydział przejął niejaki John Strepsils zwany „Pigułą”. Niski, barczysty o wyglądzie boksera i podobnych manierach. Przeniesiony tutaj z Wydziału Zabójstw ze względu na dość skuteczne metody pracy. Od razu jakoś nie spodobał mu się Walter i oddelegował go do papierkowej roboty.
Dlatego, zamiast przesłuchiwać świadków, tego popołudnia, Walter Mac Davell wypełniał papierki. I dlatego on dostał tą sprawę ....

W paczce, którą detektyw zobaczył drugi, zaraz po żonie, bowiem przez telefon powiedziała ona jedynie – „przyjedź, to straszne, musisz to zobaczyć” – było ciało. Ciało małej, najwyżej sześcioletniej dziewczynki. Pociętej na kawałki. A na samym jej wierzchu położono zamkniętą w folii kartę tarota, na której dwa smoki splecione były w uścisku – kochankowie.

W chwilę później w domu roiło się już od techników wezwanych przez Waltera....

A on sam spoglądał na coraz większą kałużę krwi w miejscu, gidze puściła folia i zawartość z wolna wydostawała się z paczki. Niczym wspomnienie sprawy o której nie potrafił zapomnieć......





Szpital dla Weteranów, Nowy York, 22 lutego 2012 roku, popołudnie

Jessica Kingston śniła. Śniła o czasach, w których nie widziała demonów i duchów. O czasach, w których obsługująca ją pielęgniarka nie patrzyła na nią, jak na zwichrowanego czuba. Ale faktycznie zwariowała. Była tego pewna.
Dobitnie przypominała jej o tym mała dziewczynka, cała we krwi, która stała od dwóch nocy w jej pokoju i na którą nikt, poza Jess nie zwracał uwagi.
Nieduża, jasnowłosa, smutna i przerażona. Oraz bez wątpienia martwa, o czym świadczyły krwawe rany na szyi, torsie. Widmo stało jedynie, zawsze na krawędzi pola widoczności. Nic nie mówiło, nie robiło, nie krzyczało. Po prostu było.

Tam w Red Hook stało się coś dziwnego i Jess była tego pewna. Płonący ludzie, demony, piekło, a potem jasny rozbłysk i budzi się kilka dni temu w szpitalu, a za oknem jest zima.
Lekarze określają stan w jakim przebywała do tej pory, jako „śpiączkę pourazową”, a stan w jakim znajduje się obecnie, jak „uraz po niej”, lecz Jess czuje, ze to coś więcej. Wybuch uszkodził jej słuch. Nie słyszy teraz zbyt dobrze, lecz czasami wydaje jej się, że słyszy tuż obok siebie toczone rozmowy w nieznanym jej języku. Równie realne co dziewczynka – widmo w jej pokoju.

Jess wie, że powinna o swoich halucynacjach powiedzieć lekarzom, lecz coś ją przed tym powstrzymuje. Sama nie wie co i wie, że odpowiednia terapia pomogła by w przypadku postępującego obłędu. Jednak na razie zwlekała, bowiem jakaś jej część rozumiała, że to co się dzieje z nią teraz, nie jest wcale obłędem. Jest czymś więcej.

Drzwi do jej pokoju otwierają się wyrywając ją ze stanu rozmyślań.

- Będzie pani miała gościa, panno Kingston. Przed kolacją. – poinformowała pielęgniarka o imieniu Susan.



Szpital dla Weteranów, Nowy York, 22 lutego 2012 roku, popołudnie



Terrence Baldrick spoglądał przez okno na ośnieżony park okalający teren szpitala. Widział ptaki skaczące po śniegu. To była jego jedyna rozrywka w tych kilku dniach, które minęły od momenty wybudzenia się ze śpiączki.

Wydarzenia z Red Hook utkwiły w pamięci detektywa jak cierń. Spotkanie z Hesusem De Sade, błękitny ogień wylewający się z magazynu, demoniczna kreatura zastrzelona na twoich oczach przez tajemniczego snajpera. Sukuby, inkuby, demony – piekło na Ziemi. To wszystko – obawiałeś się – było realne i kopało w tyłek twój dotychczasowy światopogląd. Nie dało się zignorować faktów. Szczególnie w ich obliczu. I w obliczu twoich snów....

A sny miałeś faktycznie .. dziwne. Pewien – na szczęście dość niewielki - odsetek fanów „filmów dla dorosłych” – mógłby być szczęśliwy. Przemoc łączyła się w nich z seksem. W tych snach przekraczano takie granice, że nawet sama myśl o nich wywoływała odruch wymiotny. W twoich snach nie było niczego, czego byś nie robił. Na szczęście były to jedynie sny chociaż mocno popaprane. Im częściej nad tym myślisz, tym bardziej jesteś pewien, że to „nagroda” od tego sukinsyna Hesusa de Sade. I nijak nie wiesz, jak jej się pozbyć.

Podano was izolacji. Z nieznanych ci powodów. Żadnej telewizji, żadnej prasy, żadnego radia, żadnych telefonów. Nic. Kompletne odseparowanie. Wiesz, że Kingston i Cohen przeżyli wybuch w Red Hook. Widziałeś się z nimi przez krótką chwilę, zaraz po odzyskaniu przytomności. Niestety, byliście wtedy zbyt słabi i nafaszerowani lekarstwami by móc rozmawiać.

Teraz, po kilku dniach, czujesz się już lepiej. Minie jeszcze troszkę czasu, nim zastane mięśnie odzyskają dawną sprawność. Z karty choroby wynika, że przebywałeś w śpiączce przez ponad dwa miesiące. Kompletnie nic nie pamiętasz z tego okresu.

Za oknem znów rozległo się wycie karetki. Kolejna tego dnia. Dokładnie czterdziesta siódma. Ich liczenie było dla ciebie rozrywką. Prawie jedyną rozrywką, gwoli ścisłości.

Drzwi otworzyły się cicho. Stanął w nich doktor Francis Gorman – twój lekarz prowadzący.

- Terrence – Gorman miał typowo amerykański zwyczaj zwracania się po imieniu do każdego w szpitalu - .Dzisiaj przed kolacją będziesz miał gościa. A jak tam dzisiaj się czujesz? Nadal masz bole głowy? Pozwól, że zerknę na twoje oczy.

Siadłeś na krześle i pozwoliłeś przeprowadzić sobie badanie. Eksplozja na Red Hook uszkodziła ci wzrok. Miałeś teraz dziwne odbarwienie tęczówek oraz drobne halucynacje i momenty zachwiania ostrości obrazu. Nic wielkiego. Jakbyś co jakiś czas miał przez krótką chwilę zaburzoną percepcję. Było to jednak na tyle groźne, bo mogło cię złapać na przykład w momencie prowadzenia samochodu, że lekarze robili ci mnóstwo badań – tomografia, specjalistyczne badania okulistyczne. Wszystko. Prawdopodobną przyczyną zaburzeń był stupor pourazowy.

Problem polegał na tym, że nigdy, nikomu nie powiedziałeś, co tak naprawdę dzieje się z twoim wzrokiem. Kiedy dopadała cię ta „przypadłość” widziałeś zrujnowane miasto wokół siebie – pełne zgliszcz, unoszącej się w powietrzu sadzy i ciemności. To samo miasto, w którym pozostał Malcolm Brook.
Najwyraźniej eksplozja na Red Hook nie zniszczyła ci wzroku, tylko w jakiś sposób go ... zmodyfikowała.


Szpital dla Weteranów, Nowy York, 22 lutego 2012 roku, popołudnie


Patrick Cohen również siedział przy oknie, w innym pokoju i czytał książkę co jakiś czas spoglądając na zaśnieżony park za oknem.

Twoje nerwy były na wyczerpaniu. Od kilku dni, kiedy tylko odzyskałeś sprawność, próbowałeś namówić kogoś, by pozwolił ci wykonać telefon do bliskich. Lekarze zasłaniali się tajemnicą zawodową oraz dobrem Wydziału Specjalnego. I trzymali cię pod kluczem. Jak aresztowanego.

Z nudów czytałeś. Książki dostarczał ci personel medyczny. Nie szło ci jednak najlepiej. Czasami miewałeś bole głowy. Silne ataki, po których skronie bolały, jakby ktoś próbował ci zmiażdżyć czaszkę, jak melona. Brałeś wtedy tabletki przeciwbólowe i wszystko powracało do normy. No, prawie wszystko.

Nocami nie czułeś się najlepiej. Śniłeś Miasto Miast – podobnie, jak podczas snu wymuszonego przez kamień.
Byłeś w Metropolis. Na chwilę przenosiłeś się z prostego pokoju szpitalnego do tych ponurych zgliszczy chłonąc ich monumentalną grozę.

Z każdą jednak wizytą uświadamiałeś sobie, że już tu byłeś. Przez dłuższy czas. Kiedyś.

Widziałeś cytadelę. Wyniosłą karykaturę pokrzywionego wysokościowca, rozdartą na pół wstęgą wylewającej się z niej krwi. Wiedziałeś, że krew ta jest ścieżką, która może cię do niej zaprowadzić, lecz nie potrafiłeś jej odnaleźć. Czułeś, w swoim śnie, że wnętrze Cytadeli skrywa coś, czego pragniesz. Tylko, nie za bardzo wiedziałeś cóż to jest....



Litery w czytanej książce tańczyły, zakrzywiały się – to pierwsze symptomy nadchodzącej migreny. Odłożyłeś książkę, czując, że dzięki temu unikniesz bólu.

Drzwi do twojego pokoju otworzyły się i stanął w nich prowadzący twoją sprawę doktor Gorman z zawodowym uśmiechem przyklejonym do przystojnej, gładko wygolonej twarzy czterdziestokilkulatka.
.
- Patricku – powitał cię po imieniu – to twój szczęśliwy dzień. Wieczorem, przed kolacją będziesz miał gościa. Mamy wyniki twoich badań. Chcesz zerknąć.

Kiwnąłeś głową.

Podał ci dokumentację i wyszedł.
Przyjrzałeś się krytycznie wykresom i wskaźnikom. Wszystko było w normie, jak na wiek i stan zdrowia. Może dlatego, ze jak tylko odzyskałeś świadomość sam zrobiłeś im listę leków, które regularnie zażywałeś. W wynikach nie było niczego, co mogło ci uniemożliwić powrót do służby i kontynuację śledztwa.
Oczywiście nie wspomniałeś nikomu o tym, co naprawdę zdarzyło się nad Red Hook. To by stanowiło poważną podstawę za uznanie ciebie nie w pełni władz umysłowych i zakończenie twojej kariery.



Nowy York, wtorkowy wieczór, 21 lutego 2012r
Brudny zaułek gdzieś na Bronxie.


Ślepą uliczkę zamykała krata, którą zarządca budynku odciął się od reszty terenu chroniąc przed niepożądanym elementem. Drobny bandzior – Eddie – awansował właśnie w hierarchii ulicznej. Juz dawno marzył o tym, by to zrobić. Ręce drżały mu z podniecenia, gdy składał ociekający krwią nóż. Jego ofiara – przypadkowy przechodzień – był juz gotowy. Starszy facet, siedział oparty o zimna kratę, trzymając się za ranę na brzuchu. Eddie zadrżał, kiedy przypomniał sobie, jak ostrze jego noża przebijało ubranie i ciało tego frajera. Ciche, jękliwe rzężenie ofiary brzmiało w uszach Eddiego jak muzyka.
Już wiedział, że przekroczył granicę i cholernie mu się podobało. Gdyby nie było tak zimno, pewnie odwróciłby konającego na plecy i wydupczył tak, jak robiono to jemu w więzieniu w Sant Adreas. Spoglądał na plującego krwią „łosia” jednocześnie sprawdzając zawartość jego portfela. Trafiła mu się całkiem przyzwoita sumka, jako trofeum.

Eddie uśmiechnął się zadowolony i schował dolary do kieszeni kurtki, tam gdzie wcześniej powędrowała komórka i obrączka frajera. Amfetamina w jego żyłach pobudzała do działania. Doskoczył do ofiary i silnym kopniakiem w szczękę obalił na ziemię. Potem kopnął leżącego i umierającego człowieka jeszcze dwa razy w żebra. Trzeci raz kopnąć nie zdołał.

Inny nóż wbił mu się w bok szyi otwierając ranę. Eddie zawył i odwrócił się napotykając na ciemne okulary i brodatą twarz. Kolejny cios trafił go w gardło.

Bandzior zachwiał się, złapał za rozwaloną szyję.

Osunął na ziemię i stracił świadomość. Mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach przykucnął przy nim i przyłożył usta do otwartej rany. Szkarlatyny strumień wpłynął mu do gardła.

Jaccob miał rację. Pizza pepperoni smakuje równie dobrze, lecz ludzka krew daje niezbędną do przetrwania energię. Jest jak zastrzyk lekarstwa dla śmiertelnie chorego człowieka, którego nie zastąpi nic innego. Lekarstwa, bez którego ów śmiertelnie chory człowiek bez wątpienia umrze, czując przy tym niewysłowione katusze.

Wampir, kiedyś noszący imię Rafael Alvaro odsunął się od bandyty. Wyjął z kieszeni jego płaszcza ukradzioną wcześniej komórkę i wyszedł z zaułka ocierając usta z krwi.

Spojrzał na numer ulicy i wykonał telefon na pogotowie zgłaszając znalezienie ofiary przestępstwa. Miał nadzieję, że odpowiednie służby zrobią wszystko, by uratować życie zranionego nożem mężczyzny. Co do tego, którym się pożywił – było mu to obojętne.

Ruszył ulicą w dół, do portu gdzie wynajmował małą klitkę. Na tydzień mógł zapomnieć o głodzie krwi i wieść normalne życie Silenta z barki. Tęsknił jednak za czasami, w których żył inaczej. Za czasami, w których po prostu żył.



Lotnisko JFK, Nowy York,
22 luty 2012r, późne popołudnie



Samolot wylądował z piskiem opon trących o gładką płytę lotniska. Większość pasażerów szybko wstała ze swoich miejsc. Detektyw Mia Mayfair czekała, aż większość ludzi wyjdzie przed nią. Obserwowała przestrzeń za oknem ze zmęczonym wyrazem twarzy. Podróż okazała się trudniejsza, a rana głowy odezwała się pulsującym bólem w skroniach podczas lądowania. Tępy, świdrujący nacisk na kości czaszki, przenikał do mózgu. Przed oczami kobiety pojawiały się i znikały obrazy z opuszczonego magazynu, który okazał się śmiertelną pułapką dla tak wielu ludzi.
Sceny, które pamięć chciała wyprzeć. Sceny, których pamięć wyprzeć nie zdołała.

Jedne z lekarzy, którzy składali ja do kupy mówił, że rany zadane duszy leczą się najtrudniej. Mia wiedział już, że skurczybyk miał rację.

- Nic pani nie jest – kobiecy głos wyrwał detektyw z ponurego zamyślenia. – Wylądowaliśmy kilka minut temu, a pani siedzi od tego czasu i patrzy w okno.

Tak. Cholera. Czasami ci się tak zdarza. Takie „zawieszenia”. Efekt uboczny odniesionych obrażeń. Nic wielkiego, lecz musisz się kontrolować. Trzymać w ryzach.

- Nie, nic mi nie jest – szepczesz i uśmiechasz się blado.

Stewardesy chyba to nie przekonuje bo odprowadza cię wzrokiem, kiedy wychodzisz do podstawionych schodów.

Autobus podstawiony dla pasażerów czeka chyba tylko na ciebie, a miny oczekujących w nim ludzi wyrażają wiele emocji: podenerwowanie, obojętność, żal, rozbawienie. Wsiadasz do niego i kierowca rusza. Przejażdżka nie trwa długo. Terminal odpraw jest niedaleko.

Nowy York wita cię zgiełkiem ogromnego lotniska, hałasem tysięcy podróżnych przewalających się przez bramy odpraw. Legitymacja policjantki pozwala ci przejść przez ten cały cyrk dość szybko, jednak cholerny ból głowy nie ustępuje i nim docierasz do wyjścia, pod czaszką słyszysz kakofonię dźwięków.

Z trudem znajdujesz taksówkę i podajesz adres mieszkania służbowego, który dostałeś od wcześniejszego szefa.

Jedziesz czując na sobie spojrzenie taksiarza. Jego ciemnobrązowe oczy odbijają się we wstecznym lusterku, kiedy obserwuje cię uważnie.

- Pierwszy raz w Nowym Yorku? – zapytał ciekawie.

Nie masz ochoty na dyskusję. Czujesz się dziwnie. Jakbyś słyszała głos Yo’Billa. Wyraźny, szeptany wprost do ucha z siedzenia obok.

- Spiedzielaj stąd Mia. To miasto skazane jest na zagładę ....

Dojechałaś plącąc absurdalnie wysoką cenę za kurs.

Mieszkanie w kamienicy jest niewielkie lecz urządzone w dobrym stylu. Z okna rozpościera się widok na obce ulice.

Nowy York. Twoje nowe miejsce pracy i nowy dom.

Ból głowy mija. Jutro o ósmej rano masz zameldować się w Wydziale Specjalnym u niejakiego Johna Strepsilsa. Śmieszne nazwisko.


Szpital dla Weteranów, Nowy York, 22 lutego 2012 roku, wczesny wieczór


Spotkali się w sali dla odwiedzających. Cala trójka. Widzieli się po raz pierwszy od momentu, kiedy odzyskali świadomość w szpitalnych łóżkach. Tylko wtedy nie mieli sił by rozmawiać. Nim je odzyskali, każde z nich zostało przewiezione do osobnych pokojów i nie mieli możliwości kontaktu.

Wypełniali za to sprawozdania z przebiegu akcji na Red Hook ze zgrozą uświadamiając sobie, że jest luty 2012 roku. Że z ich życia wymazano ponad 4 miesiące. Ale – zdaniem lekarzy – to był cud, ze przeżyli wybuch, który okolice magazynu dosłownie zmienił w jeden wielki krater. Wybuch, który wywalił szyby w oknach domów w promieniu prawie mili. Zgadzali się z tą opinią. Z innych powodów.

W sali dla zwiedzających było ich sześcioro: Jess, Patrick, Terry oraz doktor Gorman, ordynator Siemens oraz jeszcze jeden mężczyzna o zaciętej i twardej twarzy. Po minach lekarzy widać, że nie są zadowoleni z jego wizyty, ale też, że nie mają zbyt wiele w tej kwestii do powiedzenia.




- Nazywam się John Strepsils – przywitał ich mężczyzna twardym, zdecydowanym głosem. - Do października zeszłego roku zarządzałem Wydziałem Zabójstw w Głównej Komendzie. W listopadzie dostałem wybór – FBI lub nowojorski Wydział Specjalny. Nie lubię federalnych, więc wylądowałem w Nowym Yorku. Jestem waszym nowym szefem. Chciałem was poinformować, że sprawa, nad którą pracowaliście zeszłego roku została zamknięta, lecz dzisiejszego dnia kazałem ją otworzyć ponownie. Dzisiaj „Tarociarz” lub ktoś, kto działa w podobny sposób do niego, uderzył. Mamy braki kadrowe, a ja chcę, by stary zespół wrócił do pracy. Byliście najbliżej tego skurwysyna w zeszłym roku. Jutro o ósmej widzę was w starym biurze. Jeszcze dzisiaj zostaną wam zrobione ostatnie badania, lecz z tego co mi powiedziano, wasz stan pozwala wam powrócić do pracy. Jeśli oczywiście wyrazicie na to zgodę.

Spojrzał na was czekając na odpowiedź.
 
Armiel jest offline  
Stary 05-10-2010, 18:13   #3
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
Kiedyś życie było prostsze. MacDawell wiedział, że jego powołaniem, pracą i pasją jest praca w wydziale specjalnym nowojorskiej policji. Ostatnie jednak miesiące coraz bardziej pokazywały mu jak mało wie o życiu.
Sprawa "Tarociarza" do której został przydzielony doprowadziła w konsekwencji do tego, że zaczął poważnie myśleć o zmianie pracy. Matka nie raz mu powtarzał, że każda kancelaria przyjmie go z otwartymi rękami. Była to niewątpliwie prawda, tylko Walter nigdy nie czuł prawniczego powołania. Na studia poszedł tylko po to, by dać satysfakcję o powód do dumy ojcu. Odbył konieczne praktyki i staże, znał prawo i umiał się nim posługiwać, jednak zawód prawniczy zdecydowanie nie był dla niego.
Realizował się i doskonale sprawdzał w zupełnie innym fachu. Jego analityczny i chłodny umysł pozwoliły ująć nie jednego groźnego przestępcę. Do międzyinnymi dlatego przydzielono go do sprawy "Tarociarza" Początkowo wszystko wyglądało na jedno z brutalniejszych morderstw rytualnych w ciągu ostatnich lat. Jednak z biegiem czasu i zdobywanie kolejnych poszlak, sprawa zaczęła wyglądać zupełnie inaczej. Walter tuż przed tym jak go zawiesili, zaczął na poważnie się zastanawiać czy aby nie jest przemęczony. Dziwne dowody i rozmowy ze świadkami, kierowały sprawę na wręcz abstrakcyjne tereny. MacDawell w skutek incydentu z jednym ze świadków został odsunięty od sprawy i zawieszony w swoich obowiązkach, aż do wyjaśnienia.
Śledztwo toczyło się dalej swoim torem i Walter na tyle na ile było to możliwe śledził jego postępy. Szef jednak zalecił mu urlop i pod żadnym pozorem nie pozwalał przebywać w pracy.
Chcąc nie chcą Walter starcił kontakt z kolegami i postępami w ich pracy. Tylko za pośrednictwem prasy i telewizji docierały do niego skąpe informacje.
Przerwa w pracy dobrze wpłynęła na jego małżeństwo. Jego żona Sarah była w niebo wzięta, dzieciaki z resztą też. Walter zabierał ich na długie wycieczki na których poznawali się wręcz na nowo. Pozwoliło to wprowadzić do rodziny MacDawellów utracony spokój i szczęście. Walter im częściej przebywał w domu, tym był mniej wybuchowy i drażliwy, przez co żonie łatwiej było znosić jego natręctwa i przyzwyczajenia związane z porządkiem.
Walter tylko dzięki nieposzlakowanej opinii i wieloletniej pracy w wydziale uniknął kary za współudział w zamordowaniu informatora. Od tego momentu MacDawell mógł zapomnieć o pracy w terenie. Dostał nowy przydział w archiwum wydziału. Otrzymał zadanie skatalogowania niedawno zdigitalizowanych akt. Praca łatwa ale bardzo żmudna. Walter jako prefekcjonista bardzo poważnie podszedł do sprawy i przygotował specjalny program wspomagający przeszukiwanie baz danych. Na szczęście miał do pomocy kilka osób, więc nie musiał godzinami ślęczeń nad monitorem. Nadzorował wszystko i sprawdzał czy nie popełniono błędów.
Gdy Sarah dowiedziała się o nowym przydziale męża była jeszcze bardziej szczęśliwa. Widziała, że perfekcja i przywiązanie do pracy nie pozwolą mu sprzeciwić się przełożonym. Tak też się stało Walter z zapałem godnym nowicjusza zajął się nowym zadaniem.
Sprawa "Tarociarza" zakończyła się w bardzo dziwny sposób. Śmierć dwóch funkcjonariuszy, samobójcza próba i obłęd szefa wydziału, a reszta ekipy odniosła poważne obrażenia w czasie obławy zorganiozowanej w Red Hook. Walter próbował dowiedzić się czegoś więcej, gdyż cały wydział aż huczał od plotek. Niestety nie udało mu się ustalić nic pewnego, tylko domysły i niesprawdzalne teorie. Na domiar złego nie pozwolono mu się skontaktować z rannymi kolegami. Zdołał się tylko dowiedzieć, że wszyscy przebywają w Szpitali Weteranów. Niestety mimo kilkakrotnych prób nie udało mu się z nimi spotkać. Dostęp do nich był trudniejszy niż do fortu Knox. Lekarz zasłaniali się tajemnicą lekarską i nawet próba przekupstwa nic nie dała.
Walter więc zajął się pracą i tylko dyskretnie śledził dalszy przebieg rehabilitacji kolegów.

Środa, 22 luty 2012 r., 10.50 AM, New York City, Siedziba Główna Wydziału Specjalnego N.Y.P.D., Archiwum
Walter wpatrywał się w monitor popijając kubek gorącej kawy. Gęsty czarny i bardzo słodzki płyn był właśnie tym czego w tej chwili potrzebował. Mimo fatalnej pogody nie zrezygnował z codziennego joggingu i teraz bardzo tego żałował. W czasie biegu przemoczył buty i złapał katar, a na domiar złego ogrzewanie w jego samochodzie właśnie dzisiaj postanowiło odmówić posłuszeństwa. Z zasmarkanym nosem i lekką gorączką siedział więc w archiwum i próbował ogrzać się kubkiem kawy. W pracy był jak zwykle pierwszy. Jego koledzy pracę w archwium traktowali dość swobodnie. Kilkanaście minut spóźnienia było codzienną normą. Początkowo Walter nie mógł tego znieść i miał nawet zamiar pisać odpowiednie raporty w tej sprawie. Powstrzymała go jednak żona, radząc aby nie robił od razu sobie wrogów w nowym miejscu pracy. Z biegiem czasu MacDawell musiał zgodzić się z żoną, ale i tak czuł wewnętrzny wstęt do tych opieszałych i lekceważacych poważne zadanie ludzi.
- Co znowu korki? - spytał z przekąsem Jim Kegama, który jak gdyby nigdy nic właśnie wszedł do biura spóźniony jedyne dwadzieścia minut.
- Żebyś wiedział Walt. Na skrzyżowaniu 13 i 18 była poważna kraksa i kierowali wszystkich na objazdy. Po prostu makabra.
Walter nawet nie musiał sprawdzać raportów drogówki, żeby wiedzieć że Kegama łga jak najęty. Pokręcił więc tylko z dezaprobatą głową i wrócił do sprawdzania wyszukiwarki.
Kilkanaście następnych minut zajęło mu spisywanie błędów, których jeszcze jakoś nikt nie zauważył mimo dwóch miesięcy pracy.
Wtedy to właśnie do biura wszedł Tim Salivan, ich wydziałowy programista. Walter myślał, że jest on już od dawna pracy, tylko że został wezwany do innego wydziału, by naprawić jakiś zepsuty sprzęt. Tim spokojnie zdejmował płaszcz i z uśmiechem witał się ze wszystkimi.
- Cześć Walt. - machnął na przywitanie ręką.
Dla MacDawell to już było za dużo. Mógł tolerować codzienne dwudziestominutowe spóźnienia, ale nie ponad godzinne.
- Witaj - powiedział z ironią w głosie Walter - A tobie co się stało? Samochód nawalił, pies zachorował czy może burza śnieżna zasypała podjazd, hmm?
- Ale o co chodzi? - pytał naiwnie Tim.
- O co chodzi? O co chodzi tak? Przymykam oko na wasze codzienne lenistwo, spóźnienia i ignorowanie poleceń. Jednak to co ty zrobiłeś przepełniło czarę goryczy. Spóźniasz się ponad godzinę do pracy i uśmiechnięty jak gdyby nigdy nic witasz się ze wszystkimi i idziesz sobie zrobić kawę. Żadnego przepraszam, żadnego wyjaśnienia - Walter z każdym słowem mówił coraz głośniej i bardziej agresywnie - tylko cześć jak się macie. Tego już za wiele...
Właśnie w tej chwili zadzwoniła komórka Waltera. Trochę go to zbiło z tropu. Przeszył Salivana pełnym wściekłości i nienawiści spojrzeniem i rzucił:
- Jeszcze z tobą nieskończyłem.
Obrócił się na pięcie i podszedł do biurka.
- Halo! - prawie krzyknął ze złości, nawet niespojrzawszy kto dzwoni.
- Walt... walt - jąkała się przerażona Saraha.
- Co się stało kochanie? - spytał już o wiele spokojniej.
- Walt... muuusissz.... Walt muusisz to zobaczeć... to to straszne...
- Spokojnie kochanie. Powiedz co się stało?
- Przyjeżdżaj jak najszybciej - rzuciła jeszcze Saraha i rozłączyła się.
Walter przez kilka chwil stał kompeltnie zdezorientowany. Zastanawiał się co się stało i co powinienien zrobić.
W końcu podeszdł do wieszaka i założył płaszcz. Wyszedł nikomu nic nie mówiąc.


Środa, 22 luty 2012r., 11.30 AM, NY, Staten Island, Faser St. 32
Dom rodziny MacDawell

Gdy Walter wbiegł do domu, Sarah już w progu rzuciła mu się na szyję i zaczęła płakać. Ten przytulił żonę i czekał aż się uspokoi na tyle by móc spytać co się właściwie stało. Sarah płakała kilka minut, po czym bez słowa, ciągnąć Waltera za rękę, zaprowadziła go do kuchni.
Na blacie, gdzie zwykle Sarah przygotowywała posiłki, stało duże pudło opakowane niczym świąteczny prezent. Kartonowa pokrywka leżała obok. MacDawell zobaczył, że spod pudłka wycieka krew.
Pełen najgorszych obaw podszedł do blatu. Widok tego co znajdowało się w środku sprawił, że pod detektywem ugięły się nogi. Przytrzymał się blatu i jeszcze raz zajrzał do środka.
Pudełko zawierało brutalnie poćwiartowane zwłoki kilkuletniego dziecka. Sądząc po ubranku, najwyraźniej dziewczynki. Ociekające krwią ciało włożono zapakowano w czarną folię i wciśnięto do wielkiego pudła na prezenty. Nie to było jednak najgorsze. Walter widział w swoim życiu zwłoki w najróżniejszym stanie rozkładu i był przywyczajony do makabrycznych widoków. Tym co sprawiło, że nogi odmówiły mu posłuszenstwa była niewielka karta. Dwa smoki splecione w miłosnym uścisku. "Kochankowie" tarota.
Walter podbiegł do żony i przytulił ją mocno. Sarah płakała. MacDawell także nie potrafił powstrzymać napływających do oczu łez.

Piętnaście minut później dom MacDawellów zaroił się od policyjnych techników z wydziału specjalnego. Ci najpierw zrobili kilka zdjęć a później zajęli się zabezpieczaniem odcisków palców.
Walter poprosił dowódcę patrolu, by to on mógł pomówić z żoną o tej paczce. Należało zapytać kto i jak dostarczył ją do domu detektywa. Walter wiedział, że tylko on będzie potrafił porozmawiać z żoną we właściwy sposób, zdobywając niezbędne informacje z posznowaniem jej uczuć i przeżyć.
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.
brody jest offline  
Stary 06-10-2010, 18:46   #4
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
DAWNO, DAWNO TEMU


7 i 8 września 2011 r.



Zaułek za pubem "Pojutrze". Dwie postaci na tle artystycznego grafitti przedstawiającego oko. Patrick Cohen – chudy facet w okolicach pięćdziesiątki o charakterystycznych rysach twarzy, wysokim czole i czarnych, zaczesanych do tyłu włosach. Natasha Kalinsky – młoda, dwudziestoklikuletnia dziewczyna, która mogłaby być jego córką, ubrana w modną, skórzaną kurtkę, jej włosy w kolorze smerfa ułożone w zadziorną, punkową fryzurę.

- Tu leżało ciało. Wszędzie. – mężczyzna mówi powoli i dobitnie. Oszczędnymi gestami głowy wskazuje miejsca, gdzie leżały konkretne części ciała. Wspomina pozostałe miejsca zbrodni. Ładne, ozdobione ostrym makijażem oczy dziewczyny rozszerzają się. Zna te lokacje, była w nich, w końcu to ona jest autorką wszystkich tych upiornych malowideł. Wszystkich "Oczu Diabła".

– Dlatego nie chcę, żebyś się z nimi zadawała. – kończy Cohen – Najlepiej gdybyś na parę dni zaszyła się w jakimś miejscu o którym nie wie nikt z otoczenia Nasha Tarotha.

Pobladła Natasha zagryza wargę. Podejmuje decyzję.

***

- Witam doktorze Cohen. Nazywam się Nash Tharoth.

W miejscu charyzmatycznego faceta o rudych włosach, posągowej urodzie i łudząco przyjaznym wyrazie twarzy, pojawia się czterometrowe monstrum o groteskowej, pełnej krzywych kłów paszczy, podobnej do lwiego pyska. Jego nietoperze skrzydła przesłaniają krwistoczerwone niebo. Jego głos ogłusza, niczym syrena przeciwmgielna:

- TAKIEJ SZCZEROŚCI PAN OCZEKIWAŁ?!

Chudzielec nie kontroluje już przerażenia. Bezwładnie opada na kolana, drży, a w nienaturalnie rozszerzonych oczach ma łzy.
Gdy wstaje, nie jest już tym samym człowiekiem.

***

– Chcesz przywołać demona. – mówi ściszonym głosem człowiek, który mógłby pozować do ostatniej wieczerzy zarówno jako Chrystus jak i Judasz. – Nieźle.

– Astarot szykuje coś wielkiego, chcę to coś powstrzymać.

– Przywołam kogoś, kto pomoże ci skontaktować się z siłą, która jest w przeciwieństwie do Astarota. Sługę Geburaha.

Chudzielec uśmiecha się paskudnie. Wie o kim ten gość mówi: Archont Geburah. Bezlitosny Sędzia, emanacja bezwzględnego, brutalnego prawa, jeden z najpotężniejszych świadomych bytów w całej historii stworzenia.
I być może ich ostatnia deska ratunku w tym obłąkanym śledztwie.

***

– Służka. Naznaczona przez jakiegoś Metropolitę. Jest jak pieprzony mistyczny GPS. – pada w czasie tej samej rozmowy z ust Jezusa lub Judasza. Patrick rozumie aż za dobrze, o kim jest mowa.

– Można to jakoś przerwać?

– Musiałbyś wiedzieć kto w nią włazi. Potem można to odwrócić.

– Ile ci to zajmie?

– Nie dam rady zrobić obu rzeczy w jedną noc.

– Będę później potrzebował tego rytuału. Jak cię znajdę?

– Meggie

Nie zdążyli zrobić żadnej z rzeczy, o których rozmawiali. Okazało się, że po dzisiejszym wieczorze dla Patricka Cohena i dwójki z jego współpracowników nie było już żadnego "później".

***

Magazyn na Red Hook, upiorne światło sączące się z portalu oświetla sylwetki Patricka Cohena, Jessiki Kingston i Nasha Tarotha. W tle młody sobowtór jednej z ofiar, Andy Aswood, zwija się w konwulsjach. Cohen nie czuje współczucia – gnojek dostał to, na co zasłużył. Jest tu ktoś jeszcze. Ktoś czający się w ciemnościach za stalowym słupem.

– Będziecie mu towarzyszyć jako osłona. Ja zatrzymam tych, którzy chcą go zgładzić. – mówi fałszywy Astarot, spoglądając na Ashwooda. Nie może widzieć, jak za jego plecami ktoś właśnie unosi karabin. Cohen i Kingston widzą strzelca doskonale. Zapada decyzja.

– A co jeśli odmówimy?

Huk strzałów, krew, ogień, wściekły ryk demona – sekundy później cały kwartał Red Hook tonie w świetlistej eksplozji.

A później...

Nie, nie ma już "później".

Jeszcze długo nie.


DZIŚ

I.


22 lutego 2012 r.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=AyppkO8gbCg[/MEDIA]

Spierdoliłeś staruszku.

To była pierwsza myśl, która powitała Patricka Cohena gdy tylko odzyskał świadomość. Bolesna nieporównanie bardziej niż migrena pulsująca w skroniach.

Popełniłeś koszmarny i niewybaczalny błąd.

W dodatku nie ty poniosłeś jego konsekwencje.

Stary, bezmyślny idioto!


– ...Mussszę zadzwonić... – wyrzęził gdy tylko zdołał poruszyć ustami. Powtarzał to zdanie wielokrotnie i do znudzenia, najpierw spokojnie tłumacząc, że komuś może grozić niebezpieczeństwo, potem wrzeszcząc lekarzom w twarz, że będą mieli krew na rękach. Na koniec błagał żałosnym tonem na granicy płaczu. Równie dobrze, mógłby mówić do ściany. Procedura została wykonana z bezlitosną sumiennością.
Początkowo, gdy tylko był już w stanie znów chodzić, krążył po swoim pokoju jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce, czasem wywrzaskując coś w stronę zimnego oka kamery przy suficie. Później się uspokoił, zaczął spędzać czas siedząc na swoim łóżku i bezmyślnie gapiąc się w okno. Apatia była tylko pozorna, w głowie szalały tysiące czarnych myśli, warianty, scenariusze, próby przeanalizowania co mógł zrobić inaczej. Jasne, pokonali Astarota, a przynajmniej zrobili wszystko co konieczne, by pokrzyżować jego plany. Doprawdy pyrrusowe zwycięstwo. Za szybko... za mało precyzyjnie... nie zdążył jej ochronić, tej jednej, najważniejszej figury w skomplikowanym szachowym układzie, na której ocaleniu najbardziej mu zależało. Mógł się do woli wściekać na lekarzy, ale gdzieś tam na dnie duszy czuł, że najprawdopodobniej jest już za późno. Przespał całe miesiące... czas, w którym może wydarzyć się dosłownie wszystko.
To nie lekarze byli winni.
Natasha Kalinsky została wystawiona na śmiertelne niebezpieczeństwo tylko i wyłącznie przez jego lekkomyślność. I jego pierdolone dobre chęci, za którymi nie poszły wystarczająco skuteczne działania. Gdyby nie próbował wtrącać się w jej życie, byłaby w tej chwili bezpieczna.
No chyba, że któregoś dnia znudziłaby się swojemu upadłemu Aniołowi Stróżowi i zaleźliby ją w pokrojoną na kawałki u stóp malowidła własnego autorstwa.
Czy ta sytuacja w ogóle miała dobre rozwiązanie?
Rozważał ich wiele – każde miało wady, ale wszystkie wydawały mu się lepsze od obecnej sytuacji.
Gdyby poprosił Chrystusa o zerwanie jej demonicznej smyczy od razu, choćby na środku tej pierdolonej naleśnikarni, zamiast bawić się w przyzywanie bajkowego archanioła....
Gdyby inaczej rozegrać akcję na Red Hook...
Gdyby strzelić sobie w durny łeb, jednym ruchem odcinając ją od wszelkich powiązań, na które trzymający smycz demon mógłby źle patrzeć...
Gdyby...
To wszystko przeszłość. Decyzje zostały podjęte i nic już nie mogło ich cofnąć. Teraz mógł tylko siedzieć, rozpamiętywać porażkę i odchodzić od zmysłów z niepokoju. Później.. później być może będzie mógł działać. Lub chociaż ocenić rozmiary szkód, które wyrządził.

Kiedy tylko w końcu go wypuszczą.

Jeśli tylko w końcu go wypuszczą.

Opanował się. Pozwolił lekarzom odzyskać wiarę w jego zdrowe zmysły. Przeprosił. Współpracował. Zaangażował się w terapię. Pomagał układać listę leków.

Czekał.

***

Drugiego dnia po wybudzeniu ze śpiączki przyniesiono mu książki. Być może pod ich wpływem jego obsesja przybrała materialny kształt.

Cytadela

Mroczna Wieża

Pierdolona Barad-Dur

Suma wszystkich lęków, obsesji, ale też nikłych resztek nadziei. I coś znacznie więcej. Coś czego jeszcze nie rozumiał. Jakaś niemożliwa do ubrania w słowa obietnica. Z wyglądu Cytadela przypominała surrealistyczny, czarny wieżowiec, rozorany na pół cienką strugą krwistej czerwieni. Zawsze gdzieś w oddali, zawsze poza jego zasięgiem. W swoich koszmarach, upiornych nie-snach o Metropolis, rozpaczliwie starał się odnaleźć drogę do niej. Ślad krwi, czerwoną linię prowadzącą przez Miasto Miast do podnóża tajemniczej budowli.

Jak na razie na próżno.


II.

Spotkanie minęło mu błyskawicznie. Kingston i Baldrick byli cali i zdrowi – tyle na razie musiało mu wystarczyć. Postanowił, że pogada z nimi później. Z całego wywodu Piguły – starego znajomego z Wydziału Zabójstw – dotarło do niego tyle, że przez długie miesiące ich śpiączki nic nie zostało ustalone i potrzeba było nowej ofiary Tarociarza, by ktoś się ocknął. Nie zdziwiło go to specjalnie. Szczegóły na jutrzejszej odprawie, Chryste...

– Żartujesz Strepsilis? Do jutrzejszego poranka mamy DWANAŚCIE GODZIN! – w końcu nie wytrzymał, choć nowa sprawa była ostatnią rzeczą która zaprzątała mu teraz głowę – Jeśli to naprawdę jest Tarociarz, jutro o ósmej może być za późno dla kilku kolejnych ofiar!

– Rano. – usadził go nowy przełożony, najwyraźniej uznając, że to wyczerpuje temat – tu macie nowe telefony służbowe. Stare są zdezelowane przez wybuch i trafiły do materiału dowodowego. Cohen, gdzie ty do ch...

Patrick zacisnął kościstą rękę na komórce i kilkoma błyskawicznymi ruchami palców wbił jakiś numer. Wstał i z telefonem przy uchu ruszył w stronę wyjścia.

– Rano – rzucił jeszcze przez ramię, po czym zniknął w korytarzu.

***

Pod wybranym numerem uprzejmy głos automatu poinformował, że abonent jest czasowo niedostępny. Niczego innego nie powinien oczekiwać – jednak nadzieja zawsze umiera ostatnia. Wezwał taksówkę i ruszył na Brooklin. Znalezienie ostatniego adresu, pod którym ostatnio przechowywała się Natasha nie zajęło mu dużo czasu.
Kolejny ślepy zaułek – właścicielka mieszkania nie żyła. Śmierć w wypadku samochodowym na początku października.
Ruszył na Soho.
Do domu.
Jego mieszkanie zmieniło się w pokryty kurzem, duszny grobowiec pełny uschłych roślin i zepsutego jedzenia. Walkę z postępującą entropią ograniczył chwilowo do otwarcia okna.
Poczta, automatyczna sekretarka, email... nic. Żadnych wieści, żadnych żądań, żadnych kart tarota ani części ciała, tylko jakieś wezwanie do zapłaty zaległych alimentów.
Kolejne kroki wymagały bardziej sprecyzowanego planu. Dostępu do bazy danych policji. Być może znajomości szczegółów odnośnie nowej sprawy. Nie mógł sobie pozwolić na błędy z powodu pośpiechu.
Rano.
Tymczasem ponownie wezwał taksówkę i zamówił kolejny kurs na Brooklin. Po drodze kupił herbatę i telefon na kartę.

***

– Witam detektywie Cohen, proszę wejść. – rzekła starsza, niewidoma murzynka o sympatycznym, matczynym uśmiechu – Tęskniłam za panem.

– Mam wrażenie, że spałem całą wieczność. Earl Grey z trawą cytrynową, myślę, ze ci przypadnie do gustu. – rzekł wręczając jej ładnie zapakowaną torebkę i wszedł do środka.

– Spał pan? – zagadnęła tajemniczo – Wydaje mi się, że raczej pan się obudził.

– Przez ostatnie miesiące chyba spałem. Potem spałem i budziłem się na zmianę po tej i tamtej stronie. – westchnął – zrobiłem coś, Meggie. Obawiam, się że coś bardzo złego.

– Myślałam, że juz pan nauczył się nie oceniać niczego dualistycznie. Zło i dobro to jedynie odbicie jednej siły. Czułam to, co się stało we wrześniu..

– Chętnie o tym posłucham. Sam nie wiem, co właściwie się stało. Znam tylko swoje decyzje, jednak nie zdążyłem poznać konsekwencji.

– Konsekwencje ... dobre słowo – powiedziała ze smutkiem – Obawiam się... że zmienił sie pan.

– W jakim sensie?

– Proszę mi opowiedzieć, co się tam stało, może będę w stanie lepiej zrozumieć istotę tej zmiany.

A właściwie czemu nie. Opowiedział jej całą historię od momentu spotkania z "Chrystusem", do ostatnich obłąkanych poszukiwań Mrocznej Wieży.

– Obawiam się, że ta energia, te błękitne światło i płomienie to nie było zwyczajne światło. – rzekła po chwili namysłu, gdy Cohen skończył – Ludzie różnie je nazywają. Croma, Lumina, Glamour, Esencja, Kiria, Moc

– Wierz mi, nie wyglądało normalnie, nawet jak na standardy Metropolis.

– Ona... ta energia nie ulatuje nigdy, nigdzie. Szuka sobie naczynia zdolnego ją pomieścić. Naczynia, lub... naczyń. Wydaje mi się, detektywie, że część tej energii jest teraz w tobie

– Coś w rodzaju napromieniowania? Dużo czasu mi zostało?

– To raczej nie tak. To tak jak chrzest. Symboliczna przemiana. Tylko tutaj ta przemiana staje się faktem. Nie jesteś już w pełni istotą ludzką, doktorze. Czy może raczej inaczej, właśnie stajesz się nią w pełni. Budzisz z uśpienia. Otwierasz oczy szerzej i szerzej.

– Więc czym się staję? Demonem? Aniołem? Neferytą? – próbował sobie przypomnieć nazwy innych istot o których mu opowiadano przed śpiączką, ale skończyło się tylko kolejnym atakiem migreny.

– Człowiekiem. Wyrwanym z więzienia Iluzji. Możliwe, że szaleńcem.

– No dobrze, chyba już rozumiem. – zażył monstrualną dawkę środków przeciwbólowych i popił herbatą – Ale co to oznacza w praktyce?

– Nie wiem - odpowiedziała z rozbrajającą szczerością. – A jedyna osoba, która mogła coś wiedzieć i o której ja wiedziałam zaginęła w noc wybuchu.

– Ten facet z którym mnie umówiłaś? Zniknął? – Apatia Cohena minęła jak ręką odjął. Teraz w jego głosie zabrzmiał strach, na granicy paniki.

– Tak. – odpowiedziała – Próbowałam się z nim skontaktować, lecz bezskutecznie..

– Więc sytuacja stała się jeszcze bardziej beznadziejna, niż sobie wyobrażałem - opadł się ciężko o oparcie kanapy.

– Co więcej, on zniknął lecz miasto wypełniło się... czymś. Dziwnymi... siłami. Zapewne nie czytał pan gazet?

– Nie.. nic nie wiem.. ze szpitala przyszedłem prawie prosto do ciebie.

– Ja tez nie czytałam, lecz wiem co się dzieje. Nie ma dnia, by nie zginęło kilkanaście osób. Pana koledzy giną podczas strzelanin. W kilku rejonach miasta doszło do krwawych zamieszek. Ataków terrorystycznych. Wojen gangów. Krew płynie ulicami, detektywie. Ale to dopiero początek....

– Dobry Boże, co my zrobiliśmy.... – jęknął ledwie słyszalnie.

– Proszę się nie obwiniać. Nie zawsze sami kierujemy swoimi poczynaniami.

– Nikt nie kierował moimi poczynaniami. Mogłem temu zapobiec, powiedziano mi to wprost, ale nie uwierzyłem.

– A może... byłoby gorzej. Nie może pan tego wiedzieć.

Patrick rozważył to zdanie. Po dłuższej chwili milczenia odparł:

– Może. Teraz to już nieważne. Stało się. Mogło się stać coś... innego. Wybierałem mniejsze zło i nie umiem ocenić czy wybrałem dobrze. Powiedz mi... czy przynajmniej Erika jest już bezpieczna?

– Nie wyczuwam jej

– To chyba dobrze?

– Chyba. Od kilku miesięcy niczego nie jestem pewna.

– Przerażasz mnie Meggie. A co z Wieżą? Czy ten opis coś ci przypomina?

– Nie. Ale może to jedna z cytadel.

– Siedzib Archontów?

– Też. Ale nie tylko oni mają cytadele.

– Upadli?

– Tak. Najwyżsi w hierarchii.

– Rozumiem, mam wrażenie, że ktoś ze skrzydlatego towarzystwa czegoś ode mnie chce...

– Zawsze czegoś chcą. Zawsze, detektywie.

– Od jutra rana zaczynam nową sprawę – zmienił temat. – Coś paskudnego musiało się stać, bo podejrzewają powrót Tarociarza... może dowiem się czegoś co pozwoli nam to wszytko zrozumieć.

– Myślę, że te sprawy będą ... powiązane.

– Tego się obawiam. Mam do ciebie prośbę: gdyby ten facet – jak on właściwie ma na imię? – No w każdym razie gość od rytuałów, się do ciebie odezwał, przekaż mu, że go szukam...

– Dobrze

– Nie wiem czy powstrzymam to, co ma nadejść, ale jest jedna rzecz, którą muszę zrobić, choćby była ostatnią, jaką zrobię ogóle... i mogę sobie nie poradzić z nią sam. – wstał, po czym dodał swobodniej, jakby speszony własnym, dramatycznym tonem: – aha.. i zmieniłem numer telefonu.

– Pomogę ci, na tyle na ile będę mogła, detektywie.

– Już mi pomogłaś Meggie. Bardzo.

Pożegnał się, po czym wrócił do swojego pustego mieszkania. Po drodze kupił jeszcze jakiś fast-food, ale po pierwszym gryzie wyrzucił go do kubła na śmieci.

Może i stał się szaleńcem. Postacią z jakiejś mrocznej baśni, poszukującą nierealnych wież i uwięzionych księżniczek. Istotą oswobodzoną z okowów iluzji. Naczyniem niezrozumiałej Mocy, Kirii, Esencji, czy diabli wiedzą, czego jeszcze...

Wciąż jednak był hipochondrykiem i świadomość składu chemicznego spożywanego hod-doga kazała mu iść spać z pustym żołądkiem. Ta drobna, potwierdzona empirycznie, prawda o sobie samym w jakiś sposób podziałała kojąco.

Wciąż był człowiekiem.

Nic więcej nie mógł dziś zrobić. Pobudzony sporą ilością wypitej herbaty i pełen złych przeczuć zasnął dopiero w okolicach trzeciej nad ranem. Wcześniej dwa razy wstając – raz, by zetrzeć kurze, drugi raz, by umyć łazienkę.
Wstał tak jak zwykle – o szóstej trzydzieści. Umył się, ogolił, wyprasował koszulę, wybrał krawat. Na śniadanie zjadł pół paczki sucharów – jedyne pożywienie w domu, którego nie zeżarła pleśń.
Zapięty na ostatni guzik swojego czarnego garnituru dotarł na komendę 15 minut przed czasem.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 03-11-2010 o 09:40. Powód: poprawka chronologii
Gryf jest offline  
Stary 07-10-2010, 13:17   #5
 
Lhianann's Avatar
 
Reputacja: 1 Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację
Nowy York.

Niech to wszyscy diabli...
Jeszcze w taksówce wiozącej ją z lotniska Mia odchyliła głowę do tyłu czując narastający nacisk na zatoki zwiastujący kolejny koszmarny ból głowy.
A zima w Wielkim Jabłku była czymś, przynajmniej dla niej, koszmarnym. Było zimno, wilgotno i brudno.
Jednak Vegas pomimo praktycznie ciągle tej samej aury miało plusy. Zero paskudnej pogody, no może prócz deszczu.
A tutaj...?
Szarawe strzępki śniegu z założenia były już pełne syfu, zimne podmuchy wiatru zmieniały kości w lód.
No a pozostałości po sprawie Lucyferian nie poprawiały jej humoru, i tak i tak miała szczęście, że wymigała się od dłuższych wizyt u specjalistów od interpretacji wszystkiego mocno wierzącego w wyższość Freuda nad wszystkim innym.

Pozwoliła zedrzeć z siebie nieprzyzwoicie wysoką stawkę za dowóz, w końcu nie ona za to płaciła...
Jej nowe mieszkanie okazało się całkiem niezłym lokum, aczkolwiek nieco bezosobowym, ale nie była pewna, czy w nowej pracy znajdzie czas na zmianę tego...



Po rozpakowaniu się i wlaniu w siebie dwóch kaw zabrała się za sprawdzanie jak najlepiej dojechać z miejsca gdzie aktualnie się znajdowała do komendy.
Taak, zdecydowanym plusem tego mieszkania było wi-fi.
Dojazd metrem nie był złą opcją, dopóki nie ściągnie tu swojego samochodu...
Zakupy w pobliskim Wall-Marcie, kolacja, gorący prysznic i lulu. Rano trzeba wyglądać chociaż trochę jak człowiek.

Kwadrans po siódmej rano była już przed komendą. Chciała dać sobie czas na zapoznanie się z nowym miejsce pracy.
Jakkolwiek kawę mieli paskudną, to pewnie da się to znieść...
Dokładnie o czasie wylądowała pod drzwiami z błyszczącą świeżością tabliczką- kapitan John Strepsils.
Jej nowy zwierzchnik okazał się na pierwszy rzut oka opanowanym, łysawym mężczyzną po czterdziestce, trochę w typie boksera na wcześniejszej emeryturze.
Stojąc przed jego biurkiem przez chwile widziała w jego chłodnych oczach swoje odbicie.
Wysoką szczupła kobietę, o kasztanowo -rudych kręconych włosach upiętych w nieco niedbały kok na karku, szarymi oczyma przykuwającymi uwagę w piegowatej, lekko pociągłej twarzy.

Po chwili mierzenia jej wzrokiem odchrząknął i zaczął.

- Dobra, siadaj - rzucił jej zaciekawione spojrzenie. - Tu napisali, - zerka na akta - że jesteś twarda i trudna do zajebania. Prawda to? Powiedz.
- Skoro tak o mnie piszą , to musi tak być.
- To co piszą, a co jest prawdą to bywają dwie różne sprawy. Nie wiem jak w Vegas, ale w Nowym Yorku prasa kłamie non stop.
-Prasa prasą, często mijają się z prawdą. Szczerze mówiąc, panie kapitanie, jeśli chce pan prawdy na mój temat, to akta raczej się z nią mijać nie powinny.
Mia miała ochotę przejść do konkretów, na razie nie miała ochoty opowiadać o sobie, Strepsils na pewno przewałkował jej akta osobowe w tę i nazad, nie była pewna czemu mają służyć te podpytki.
- Dobrze. Dam wam trudną sprawę.
-Proszę mówić. Dla takich spraw ponoć tu trafiłam.
- Bardzo pokręconą. Z pokręconym zespołem. Tutaj macie akta. Skrócona wersję. Zapoznajcie się z nimi i za pół godziny będzie odprawa. Wasze biurko - to tamte (wskazał dłonią przez oszkloną szybę miejsce). Odznaka i broń służbowa do pokwitowania (podał ci metalową szkatułkę ze znanym ci kodem). Witam w zespole. Chyba że ma pani jakieś pytania?
-Jeśli jakieś mi się nasuną, to nie omieszkam ich zadać. Automat do kawy już widziałam, więc sobie poradzę.
- Powodzenia.
-Dziękuję. Krótko skinęła głową wstając i wychodząc .

W pudełku jakie otworzyła na swoim biurku znalazła nową odznakę i broń.
Cóż, glock nie należał do jej ulubionych zabawek, ale z braku laku..
Jednak wolała coś konkretniejszego niż kaliber 9x19. Jenak co broń służbowa, to broń służbowa.
Zabrała się do przekopywania się przez akta.
Momentami miała dziwne wrażenie deja vu, mimo, iż sprawa w Vegas nie miała aż takiego zasięgu, i...rozmachu?
Jenak przeżyło jej zakończenie o wiele mniej osób niż tu.
O wiele...
 
__________________
Whenever I'm alone with you
You make me feel like I'm home again
Dear diary I'm here to stay
Lhianann jest offline  
Stary 08-10-2010, 01:18   #6
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Alvaro przekręcił klucz w zamku swojego nowego mieszkania. Mieszkanie, to chyba jednak zbyt szumna nazwa. Pokój z aneksem kuchennym, niewielki przedpokój i mała ciasna łazienka z toaletą. Oszczędnośc w meblach i brak telewizora. Całość była dość obskurna pomimo starań Alvaro by choć trochę poczuć się w tym miejscu jak w domu.
Alvaro.... to stare nazwisko, stare życie, jakże odległe i coraz bardziej puste. Mężczyzna jednak nie chciał by było zapomniane, nie chciał się zatracić do końca w tym kim się stał.
Kim był? Chyba sam do końca nie wiedział. Zgodnie ze słowami Jacooba stał się wampirem, dzieckiem nocy, jakkolwiek szumnie brzmiała ta nazwa. To była nowa ścieżka jaką wybrał. Droga na którą skierowały go wydarzenia, jakże bliskie i zarazem jakże dalekie. Ksiądz przeobraził się w detektywa Wydziału Specjalnego nowojorskiej policji. Natomiast ten dokonał przemiany w wampira, dziecię Togarini jednego z aniołów.... aniołów śmierci
To wszystko brzmi dziwnie, niemożliwie, ale tak jest. Świat jaki był mu znany był tylko ułudą, mirażem, iluzją... Kurtyna została ściągnięta sprzed oczu Rafaela. Sprzed oczu Silenta jak go obecnie nazywano. Nie tego się spodziewał zagłębiając się jako młody ksiądz w księgach prawiących o aniołach, o gnostyce czy podczas jego studiów Pisma Świętego. Tam szukał aniołów Pana, jego pierwszych dzieci, tych którzy z woli swego Stwórcy pomagali ludziom, strzegli ich... tam szukał ciepła, zrozumienia, drogi życia. Dzisiaj żałował tych studiów.... żałował, że odnalazł anioły, bo to co mu się objawiło było złe, snobistyczne, upadłe, nijak się mające do tego co było o nich zapisane. Rafael powinien użyć mocniejszych słów na opisanie tego kim są anioły toczące swoją politykę i kolejną wojnę, starał się jednak nie przeklinać, twarde słowa nic by nie dały a spokój znajdował w inny sposób niż wyrzucanie ich z siebie. Kiedyś w modlitwie a dzisiaj w zemście. Miał dosyć traktowania ludzi, ukochane dzieci Stwórcy jak marionetki w rękach istot wyższych za jakie brały się anioły. Miał dosyć bycia popychadłem i mięsem armatnim w ich dążeniu do władzy, w ich wywyższaniu się, sięganiu istoty najwyższej. Świat chylił się ku końcowi. Przynajmniej jego własny świat, zwany życiem. Wypełniła go krew i zemsta.
Czy Bóg odszedł? Niewielka jego część szeptała, że to nieprawda, że na pewno jest, tylko że po raz kolejny poddaje nas próbie widząc zepsucie jakie nas, ludzi, toczy. Jednak ta większa cząstka wiedziała, że to nieprawda, że Bóg zniknął, odszedł....nie ma go a anioły toczą wojnę o wpływy ze swymi upadłymi braćmi.
Silent zamknął za sobą drzwi i rzucił klucze na barek oddzielający kuchnie od reszty pokoju. Nie włączał światła. Dobrze czuł się w ciemności.... nawet to się zmieniło. Siedział na kanapie, starym zatęchłym meblu patrząc się przed siebie. Rozmyślając.
To było jego już trzecie mieszkanie odkąd dokonała się jego przemiana. Odkąd spadł w toń wody z walącego się starego dźwigu stojącego w Red Hook. W miejscu gdzie wszystko się zaczęło i prawie wszystko się skończyło. Dla Alvaro.
Sprawa Tarociarza
Rafael wstał i podszedł do ściany. Po chwili zapalił lampkę. Nie widział po ciemku szczegółów na mapie na którą patrzył. Może i był wampirem ale w ciemnościach był ślepy jak kret jak każdy człowiek. Sztuczne światło rozświetliło ścianę. Silent patrzył na mapę Nowego Yorku i na poprzyczepiane wokół niej zdjęcia, odzyskane z miejsca które nazywał kiedyś domem.
Sprawa Tarociarza. Do końca nie zamknięta.
Kilka dni po tym jak pracownicy barki wyłowili go z toni wody, wkradł się do swojego starego mieszkania w którym mieszkał od ponad 10 lat. Skorzystał z wejścia przeciwpożarowego i poluzowanej zapadki w oknie kuchennym. Naprawę jej przekładał z dnia na dzień i w tamtej chwili dziękował Panu, że nie uczynił tego. Z mieszkania zabrał tylko akta sprawy tarociarza, swojego laptopa, kilka najważniejszych dla niego książek z przepastnej biblioteczki oraz kluczyki do jego Dawidsona. Potrzebował pieniądze a nie motor. Sprzedał go dzień później za śmieszne pieniądze, w spelunie w której zatrzymywali się wielbiciele takich maszyn. Kolejna cząstka jego poprzedniego życia zniknęła.
Na mapie zaznaczone czerwonym markerem widniały miejsca zbrodni. Wokół poprzyczepiane pinezkami wisiały zdjęcia ofiar z tych miejsca, osób powiązanych ze sprawą i detektywów prowadzących dotychczas sprawę tarociarza. Te ostatnie z problemami ale udało mu się wyciągnąć z internetu. Nie lubił komputerów a one nie lubiły jego. To się nic a nic nie zmieniło. Na zdjęciu Clausa Granda widniał napis ZAGINIONY, na uśmiechniętej twarzy detektywa Marlona napisał ZMARŁY. Pozostały jeszcze zdjęcia dr Cohena, Jessici Kingston, Terenca Baldricka i Waltera MacDovella. Co do tego ostatniego to Rafael zastanawiał się czy w ogóle go umieszczać skoro został pozbawiony sprawy i wysłany na przymusowy urlop. Mając jednak na uwadze z kim miał do czynienia postanowił go zostawić na mapie. Nie umieścił na niej tylko siebie. Nie było takiej potrzeby. Rafael Jose Alvaro zmarł w niewielkim szpitalu niedaleko New City gdzie przewieziono go sparaliżowanego po zawale wywołanym przez niejakiego Nasha Tharotha. Były detektyw przeniósł wzrok na zdjęcie tej postaci. Do końca nie wiedział co się z nim wydarzyło. Podejrzewał jednak, że ten cholernik nie został unicestwiony. Udało się tylko dopaść jego podopiecznego biorącego udział w okrutnych mordach stanowiących sprawę Tarociarza, niejakiego Caspiana Warchilda. Silent nie miał jego zdjęcia tego ostatniego ale na białej kartce napisał jego dane, które później przekreślił również czerwonym markerem. Śmierci tego był pewien. W końcu sam mu ją sprezentował zanim dźwig na Red Hook runął. Wiedział również, że pozostali detektywi przeżyli, wyczytał to z gazet. Nie mógł i nie chciał na razie się ujawniać żadnemu z nich, było jeszcze na to za wcześnie. Na pewno jednak będzie ich obserwował. Miejsca ichdotychczasowego zamieszkania widniało na mapie zaznaczone niebieskim markerem. Ponownie spojrzał na największą z czerwonych kropek. Specjalnie uczynił ją większą niż inne miejsca zbrodni. Red Hook. Tam gdzie znaleziono w magazynie rozczłonkowane ciało Terrenca Firemana, tam gdzie skończył się pewien etap sprawy Tarociarza, tam gdzie zginał Warchild, tam gdzie była policyjna obława, gdzie nastąpił wybuch.... gdzie zniknął Jacoob.
Alvaro brakowało tego chłopaka i jego podejścia do życia. Znał go zaledwie kilka godzin a zyskał on jego dozgonną sympatię. Poza tym Jacoob był jego przewodnikiem w nowym życiu i teraz brakowało mu go cholernie. Choć minęło już tyle miesięcy. Na początku nie wiedział gdzie poszukiwać krwi, która dawała jemu życie. Czuł się zagubiony ale nie panikował, nie bał się. Przestał się bać jeszcze kiedy wspinał, się na pokryty rdzą dźwig w Red Hook. Tam dokonała się jego przemiana Wspiął się na swój własny monastyr.
Zmienił się.
Szybko znalazł swoje źródło krwi. Przestępcy. Zdegenerowane męty Nowego Yorku. Ludzie którzy sięgnęli dna i nie bali się zadawać śmierci innym. Silent stał się dla nich karą, namacalną zemstą ich ofiar a oni stali się jego pokarmem, jego życiem, spijał ich grzechy.... wariował.
Coś go ciągnęło do Red Hook. I nie była to tylko chęć poznania prawdy słów Jacooba na temat żywotności wampirów i sprawdzeniu czy on aby nie powrócił pomimo wybuchu jaki spustoszył magazyn. Było jeszcze coś zgoła innego. Mistyczna siła popychająca go w tamto miejsce. Ciągnąca go niczym ćmę do światła, niczym zew księżyca.
Mężczyzna przetarł oczy i podszedł do elektrycznego czajnika. Po chwili z kubkiem gorącej herbaty stał przy szafce na której stało nowiutkie cb radio. Jeden z jego ostatnich zakupów. Przekręcił włącznik i ustawił na policyjna częstotliwość. Upił łyk gorzkiego napoju. Od dłuższego czasu Nowy Jork oszalał. Statystyki policyjne skoczyły o kilkanaście procent a w niektórych sektorach przestępstw nawet dwukrotnie. Wielkie wydarzenia się zbliżały. Silent czuł to pod skórą, nieokreślone doznanie, przeczucie, że coś się wydarzy, że dzieje się coś wielkiego, coś złego.
Z radia leciały meldunki, nawoływania, raporty. Wezwania patroli do włamań, sprzeczek rodzinnych, na miejsca zbrodni, do burd... Kiedy miał juz odstawić pusty kubek coś zwróciło jego uwagę. Pogłośnił radio.

- Tutaj patrol 3454 – głos nie był zbyt wyraźny - Jesteśmy w zaułku ulicy Carlsona

- Melduj

- Ciało. Afroamerykanin i olbrzymi napis na ścianie nad nim...

Silent spiął mięśnie i zacisnął w oczekiwaniu szczękę.
- .... wypisany sprayem. „Tak kończą kapusie. Czarne Pantery Rządzą” – przeczytał policjant – ciało ma liczne rany postrzałowe....

Silent ściszył radio. Kolejne pudło.

„Mam czas Astharocie. Dużo czasu, i jestem cierpliwy o wiele bardziej niż ostatnio”

Wchodząc do łazienki włączył zwykłe radio. Z głośników cichutko popłynęła muzyka.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=uBENjCPS8LI&ob=av2e[/MEDIA]

Alvaro wykąpał się i stał teraz nagi przed lustrem. Przetarł je dłonią ścierajać z jego tafli nagromadzoną parę. Popatrzyła na niego twarz starego człowieka. Wszystko za sprawą gestej brody poznaczonej plamami siwizny. Postarzala go znacznie. Sam nie należał do młodzieniaszków ale broda naprawdę czyniła go bardzo starym. Wyglądał jak Cesarz, jeden ze świadkó sprawy tarociarza, facet który był świadom kurtyny jaka zostało zaciągnięta przed oczyma milionów ludzi. Czy wszyscy świadomi tego tak w koncu będą wyglądali.Starzy ubodzy wariaci. Przemył twarz i gapił się w lustro jak woda skapuje z jego brody. Silent. Tak teraz wygląda. By się nie wychylić, by nie zostać rozpoznanym, by dopaść Astarotha.. Ubrał się. Zrobił sobie ponownie herbaty. Wyłączył światła i wpatrując się po ciemku w oświetlony Nowy Jork, pełen zycia nawet po zmroku, rozmyślał.W dali cicho trzeszczało radio pełne meldunków. Na zewnątrz wyły policyjne syreny. Statek zwany Nowy Jorkiem wabiony był na skały. Topił się.
Alvaro położył się. Czuł się już zmęczony a rano czekał go kolejny trudny dzień. Wcześnie rano praca przy rozładunku w porcie, potem odpoczynek od blasku dnia i praca przy Tarociarzu a wieczorem praca do późnej nocy w rzeźni. Blisko krwi ale nie ludzkiej a zwierzęcej. Ta nie była zamiennikiem. Silent raz spróbował po kryjomu i pożygał się zółcia z pustego żołądka. Smakowała obrzydliwie. Grzeszył… sam sobie zadawał ból, ale pogodził się z tym, wiedział kim jest i jaki ma cel.
Zasnał chwilę potem. Nic nie śnił. Na szczęscie

Rankiem przed wyjściem nic nie jadł. Nie miał apetytu. Założył swoje wyświechtane ciuchy, przeciwsłoneczne okulary, choć na dworze nie świeciło słonce i zniszoną już od czestego noszenia czapkę z daszkiem.



Ruszył metrem w kierunku portu. Wsłuchując się w stukot wagonów przyglądął się ludziom i ich czynnością. Siedzący naprzeciw niego facet w śrendim wieku czytał poranną gazetę The New York Times. Silent przekrzywił głowę by lepiej wyczytać tytuł artykułu znajdujący się na pierwszej stronie u dołu. Artykuł nie miał zaszczytnego czołowego miejsca ale mimo wszystko był ważny skoro pojawił się na pierwszej stronie. Jego tytuł brzmiał „TAROCIARZ POWRÓCIŁ”

- Sprzeda mi pan tą gazetę – Silent szybko złamał reguły swojego pseudonimu

- Co? – odezwał się mężczyzna z naprzeciwka wychylajać się znas prasy i krzywo patrząc na Alvaro

- Chce przeczytać ta gazetę.

- To se kurwa kup

- Chce ją przeczytać teraz

- Ocipiałes – gośc nie dawał za wygrana

- Możliwe. Tutaj masz 2 dolce

- Ej facet – zawołał na wampira jakiś młody – zostaw go

Alvaro przeniósł wzrok ku młodemu

- Nie wtracaj się chłopcze. Ciebie to nie dotyczy. Chce tylko ta gazete i to teraz

- Dobra świrze pierdolony – odezwał się ten z gazeta – masz ją – cisnął w Rafaela gazetą i zabrał dwa dolary z wyciagnietej reki Alvaro – Pojeb – nie wysilił się zbyt mocno na komentarz

Silent rzucił się do czytanai artykułu.

Na tą chwilę czekał tak długo.

Tyle miesięcy szukania, kombinowania, odkrywania na nowo poprzedniej sprawy by pchnąć się na nowe tory. A teraz tego zwykłego zimowego poranka dowiedział się ze się zaczeło. Prasa wyłowiła ta sprawę w obliczu tak wielu innych. Nie było jednak co się dziwić. Ofiarą była dziewczynka. Kiluletnia. Ciało dostarczono do domu jednego z detektywyów Wydziału Specjalnego w paczce. Niczym prezent. Wiec i tutaj się nie mylił. Dziwny dreszcz przeszedł po jego ciele. Stało się. Silent obudził się w koncu z tej drzemki. Przebudził się do działania. Uśmiechnął się do siebie.

Na tą chwilę czekał tak długo.
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 23-10-2010 o 07:38.
Sam_u_raju jest offline  
Stary 08-10-2010, 19:43   #7
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Jess otworzyła oczy, to był tylko sen, wpatrywała się przez chwilę w biały sufit nad sobą. Kilka rys, zadrapania, pęknięcia. Zwyczajny sufit, ale nie ten który znała ze swojego mieszkania. Wspomnienia zaczęły powracać jak kubeł zimniej wody. Red Hook, anioły i demony, sprawa „Tarociarza”, strzelanina, ucieczka i rozbłysk światła. Ból i koniec. Jess zaczerpnęła prawie z krzykiem powietrze. Rzeczywistość wróciła jak koszmar. Leżała w szpitalnym łóżku, obok maszyny do pomiaru czynności życiowych, wenflon wbity w rękę. Rozejrzała się. Na łóżku obok leżał Cohen, za nim Terrence. Obaj wyglądali na równie zdezorientowanych, jakby obudzili się przed chwilą. Jess spojrzała w okno za Terencem, padał śnieg.

Dalej wydarzenia potoczyły się dość szybko.
Do pokoju wbiegła najpierw pielęgniarka, a za nią lekarz dyżurny. Wyglądali na zdziwionych. Jess nie mogła wykrztusić z siebie słowa, zaschło jej w gardle. Słyszała, jakby z daleka, że Cohen coś mówi do lekarzy.
Rozdzielili ich zanim zdążyli dojść do siebie, zanim porozmawiali.
Każdy dostał oddzielny pokój.
Niekończące się badania lekarskie ujawniły że Jess w wyniku wybuchu prawie straciła słuch. Uszkodzenie mogło być nieodwracalne.

Dwa dni po przebudzeniu Jess leżała w łóżku czytając książkę przyniesioną przez pielęgniarkę.
Dowiedziała się że rodzina została już poinformowana o jej stanie zdrowia, ale dla jej dobra wizyty były jeszcze niemożliwe. Powinna w spokoju przechodzić rekonwalescencję. Wyobraziła sobie płaczącą ciotkę, przeklinającą jej pracę, wujka, który stałby z tyłu z miną człowieka, który raczej nie chce przebywać w tym miejscu i nie wie co ze sobą zrobić. Kuzynkę, którą na pewno by przyciągnęli. Przyznała rację lekarzowi. Najważniejsze że wiedzą że ze mną wszystko dobrze.
Tym bardziej zdziwił ją widok małej dziewczynki stojącej w drzwiach. Patrzyła na nią, była cała pokrwawiona. Jess zerwała się z łóżka z krzykiem.
- Pomocy, niech mi ktoś pomoże – rzuciła się w stronę dziewczynki. Zanim do niej dobiegła, dziewczynka zniknęła. Jess upadła na kolana w miejscu gdzie przed chwilą stała.
Zaczęła obmacywać podłogę, rozglądać się. Tak zastał ja personel szpitala zaalarmowany krzykiem.
- Co się stało, czemu pani krzyczała – dopytywał się lekarz pomagając Jess wstać z podłogi.
- Przepraszam, coś mi się musiało przyśnić, chyba zasnęłam czytając książkę – Jess pozwoliła odprowadzić się do łóżka.
- Pamięta pani sen, co to było.
- Nie, nie pamiętam. Przepraszam.
Jess położyła się do łóżka i odwróciła do ściany. Nie chciała już rozmawiać. Lekarz zanotował coś na jej karcie.
- Sera wynty, kara selist. Makareb kacarto kix – usłyszała koło siebie głos.
- Słucham? – Jess odwróciła się gwałtownie – co Pan powiedział?
Lekarz spojrzał na nią zdziwiony.
- Nic nie mówiłem. Proszę się przespać. Pielęgniarka przyniesie Pani zaraz coś na uspokojenie. Zaśnie pani.
- Nie dziękuję, spałam już za długo – Jess odwróciła się do ściany.
Tego samego wieczora dziewczynka wróciła. Czasami stała w drzwiach, czasami w kącie. Przychodziła i znikała. Zawsze ta sama, cicha w pokrwawionej sukience. Jess zaczęła także słyszeć głosy. Nie rozumiała języka, ale były one tak realne jak widmo dziewczynki. Czasami próbowała do niej mówić, nawiązać jakiś kontakt. Przestała kiedy pielęgniarka opiekująca się Jess przyłapała ją na mówieniu do siebie. Od tamtej pory zawsze patrzyła na nią jak na niespełna rozumu. Jess w głębi duszy zgadzała się z nią. Wiedziała ze mogą to być początki obłędu, szaleństwa spowodowane urazem sprzed kilku miesięcy. Podejrzewała na początku guz mózgu który wywołał halucynacje, ale wiedziała że są to tylko wymówki racjonalnego umysłu próbującego sobie poradzić z nową rzeczywistością. To co się wydarzyło w Red Hook i wcześniej na zawsze zmieniły świat wokół Jess. Jej postrzeganie wszystkiego. Nie powiedziała nikomu o swoich omamach. Jedyną osobą z którą chciała się tym podzielić był dr. Cohen. Nie pozwalali im jednak się widywać. Od pielęgniarki wiedziała jedynie, że obaj czują się coraz lepiej. Wydział spraw wewnętrznych prowadzi śledztwo w sprawie wydarzeń na nabrzeżu i dopóki nie zostaną przesłuchani, nie mogą się ze sobą kontaktować.

Dni mijały podobne do siebie. Badania, pisanie raportów, przesłuchania. Jess zastanawiała się jak jest na zewnątrz, jak wróci do normalnego życia, czy w ogóle do niego wróci. Jak ma sobie poradzić z tym co wie, co zobaczyła. Przyzwyczaiła się do swojej nowej towarzyszki. Zastanawiała się czy kiedy wyjdzie ze szpitala dziewczynka pójdzie z nią, czy jest przywiązana do tego miejsca.

Drzwi się otworzyły, do pokoju weszła Susan, pielęgniarka z dziennej zmiany.
- Będzie pani miała gościa, panno Kingston. Przed kolacją – powiedziała przynosząc porcję kolejnych leków.
- Dziękuję – Jess wpatrywała się dalej w szalejącą zamieć za oknem.


Jess weszła do pokoju spotkań. Był tam już Cohen. Skinęła mu głową i spróbowała się uśmiechnąć. Odpowiedział tym samym. Za nią do pokoju wszedł Terrence. Obaj wyglądali na przemęczonych, wychudzonych, jeżeli w przypadku Cohena było to jeszcze możliwe.
W spotkaniu uczestniczyli jeszcze lekarz dr. Gorman prowadzący i ordynator. Obaj patrzyli nieprzychylnie na mężczyznę który wszedł do sali jako ostatni.

- Nazywam się John Strepsils – przywitał ich mężczyzna twardym, zdecydowanym głosem. - Do października zeszłego roku zarządzałem Wydziałem Zabójstw w Głównej Komendzie. W listopadzie dostałem wybór – FBI lub nowojorski Wydział Specjalny. Nie lubię federalnych, więc wylądowałem w Nowym Yorku. Jestem waszym nowym szefem. Chciałem was poinformować, że sprawa, nad którą pracowaliście zeszłego roku została zamknięta, lecz dzisiejszego dnia kazałem ją otworzyć ponownie. Dzisiaj „Tarociarz” lub ktoś, kto działa w podobny sposób do niego, uderzył. Mamy braki kadrowe, a ja chcę, by stary zespół wrócił do pracy. Byliście najbliżej tego skurwysyna w zeszłym roku. Jutro o ósmej widzę was w starym biurze. Jeszcze dzisiaj zostaną wam zrobione ostatnie badania, lecz z tego co mi powiedziano, wasz stan pozwala wam powrócić do pracy. Jeśli oczywiście wyrazicie na to zgodę.

Pierwszy odezwał się Cohen.
– Żartujesz Strepsilis? Do jutrzejszego poranka mamy DWANAŚCIE GODZIN! Jeśli to naprawdę jest Tarociarz, jutro o ósmej może być za późno dla kilku kolejnych ofiar!

– Rano. – usadził go nowy przełożony, najwyraźniej uznając, że to wyczerpuje temat – tu macie nowe telefony służbowe. Stare są zdezelowane przez wybuch i trafiły do materiału dowodowego. Cohen, gdzie ty do ch...

Cohen porwał jeden z telefonów i wyszedł z sali.
Jess wstała i podeszła do stołu. Wzięła do ręki telefon.
- Jutro rano – spojrzała na szefa – będę jutro rano.
Odwróciła się i wyszła. Widziała jeszcze kręcącego z niedowierzaniem głową ordynatora.
- Oni nie są jeszcze gotowi, muszą odpocząć, trzeba ich poddać…… - reszty już Jess nie usłyszała.


Zamówiona taksówka przywiozła ją do domu. Mieszkanie było puste. Poczuła ukłucie bólu przypominając sobie Maxa, który witał ją zawsze kiedy wracała z pracy głośnym miauczeniem okazując swoje niezadowolenie. Lampka automatycznej sekretarki pulsowała czerwonym światłem. Jess nie miała siły jej wysłuchać. Jeszcze nie teraz, nie dzisiaj.
Mieszkanie było posprzątane, kwiaty podlane. Albo ciocia się tym zajęła, albo Pani Maslovski, gospodyni domu.
Nie chciała jeszcze informować rodziny ze wyszła ze szpitala. Wiedziała ze zjawiliby się w mieszkaniu w ciągu godziny, nie miała na to siły, jeszcze nie teraz. Bardzo za nimi tęskniła, ale nie wiedziała co ma im odpowiedzieć na pytania jakie postawią. Jak się czuje, co dalej zamierza robić. Sama nie znała jeszcze na to odpowiedzi. Wiedziała jedno. Że jutro znowu zmierzy się ze sprawą „Tarociarza”. Musi najpierw porozmawiać z Cohenem, był jej winien wyjaśnienia. Wiedział wiele więcej niż Jess. W Red Hook obiecał że jej wyjaśni co się wydarzyło. Wtedy nie zdążył.
Ubrała się w zimowe rzeczy i wyszła pobiegać w parku. To zawsze pozwalało jej się odprężyć, oczyścić umysł, chciała sprawdzić czy da radę.
W drodze powrotnej kupiła coś do jedzenia, na szczęście wścibskiej gospodyni nie było chyba w domu. Spokojnie wróciła.
Nalała wody do wanny i wtedy ją zobaczyła. Stała jak zwykle na granicy cienia. W tej samej pokrwawionej sukience.

Rano Jess ubrała się, wzięła pistolet z nocnej szafki i przypięła odznakę do paska. Kiedyś odznaka dawała jej ułudne poczucie bezpieczeństwa, sprawiedliwości, teraz była kawałkiem metalu przy pasku.
Po drodze kupiła kawę i rogalika. Do wydziału dojechała taksówką, jej samochód pewnie nadal stał na parkingu przed mieszkaniem Granda. Postanowiła się tym zająć jeszcze dzisiaj.
Kiedy weszła do wydziału wszyscy spoglądali na nią ukradkiem, jakby sprawdzając czy to na pewno ona. Zastanawiając się co mają zrobić, jak się zachować. Kilku kolegów przywitało ją skinieniem głowy.
Jess skierowała się do swojego biurka.
Cohen był już na miejscu.
Do odprawy zostało 10 minut.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)

Ostatnio edytowane przez Suriel : 27-11-2010 o 12:04.
Suriel jest offline  
Stary 09-10-2010, 20:44   #8
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=BfuWXRZe9yA[/MEDIA]

Baldrick z poważną miną i w sporym skupieniu wlepiał swój wzrok w obraz za oknem, ptaki swobodnie dreptały sobie po śniegu nie świadome, iż ktokolwiek je obserwuje, mężczyzna tymczasem organizował sobie w myślach nową wizję świata, na nowo układał fakty i własne przeżycia. Tego wymagała sytuacja, wiedział, że musi odnaleźć się w tych dziwnych czasach, jeśli tego nie zrobi nie da sobie rady z życiem i oszaleje. Do tego oczywiście nie mógł dopuścić, był na to zbyt dumny i wytrwały. Wielokrotne zastanawiał się co właściwie miało miejsce na Red Hook, od momentu w którym wytoczył się z radiowozu i oparł o jego bok, nie wiele pamiętał. Jakieś odgłosy podobne do rozmów i wystrzały dobiegające z magazynu, lecz wszystko to była zamglone.

Cała sprawa wyglądała niezwykle intrygująco, według lekarzy w śpiączce spędził około dwóch miesięcy, podobnie jak i dwójka jego współpracowników, szybko ich jednak rozdzielono i nie pozwalano na żadne kontakty. Całkowicie odseparowali ich również od wszelkich informacji ze świata zewnętrznego, choć tutaj zapewne chodziło o ograniczenie stresu i skupienie się na terapii. Terrence jednak nie ufał ludziom, którzy się nim zajmowali, swoim czujnym okiem lustrował każdą osobę, która do niego przychodziła, a od czasu do czasu wciągał w rozmowę, dzięki której mógł dowiedzieć się o niej czegoś więcej. O tym, że od sprawy Tarociarza wciąż się jeszcze nie uwolnił przekonał się dość szybko, niemal codziennie zdarzały mu się wynaturzone sny łączące w sobie seks ze sprawianiem bólu, najgorsze było to, iż brał on w nich czynny udział choć jego w nich role były różne. Ciekawym do odnotowanie faktem był również nowo nabyty problem ze wzrokiem, który specjaliści szybko zdiagnozowali w znany sobie sposób, Baldrick nie musiał nawet zerkać w kartę by wiedzieć, że się mylą. Odbarwienie tęczówki, jakieś nieczęste małe halucynacje i zdarzające się niekiedy zachwiania ostrości występowały z dalece innego powodu niż ten czysto medyczny, dokładnie opisany przez lekarzy. W tym przekonaniu utwierdzał Terrenca fakt, iż w momentach kiedy ta niedogodność go dopadała znów przenosił się do charakterystycznego zrujnowanego miasta, pozbawionego nadziei, upiornego miejsca w którym widział się po raz ostatni z Malcolmem Brookiem. Oczywiście, gdyby jak na spowiedzi opisał swoje wizje bandzie nieudaczników, którzy tam pracowali, z marszu dostał by jedynie większą dawkę leków i nie opuściłby szpitala przez dłuższy czas.

Z zamyślenia wyrwała go syrena karetki pogotowia, tego dnia był to już czterdziesty siódmy wyjazd ze szpitala, co szybko zanotował w pamięci. Liczenie tego wszystkiego było marnym substytutem rozrywki. Ptaki jeszcze przez kilka sekund bawiły się ze sobą chodząc w kółko po śniegu po czym nagle, bez żadnego ostrzeżenia wzbiły się w powietrze i odleciały w kierunku miasta. W obecnej sytuacji Baldricka nawet marzenie o podobnej wolności było nie na miejscu. Niemal w tej samej chwili otworzyły się drzwi do pomieszczenia i cicho wślizgnęła się do niego jakaś postać, nie musiał oglądać się za siebie, wiedział już doskonale, iż właśnie zjawił się jego lekarz prowadzący.

- Terrence - zaczął z wrodzoną sobie otwartością - Dzisiaj przed kolacją będziesz miał gościa. A jak tam dzisiaj się czujesz? Nadal masz bóle głowy? Pozwól, że zerknę na twoje oczy.

- Bywało lepiej Francis
- odparł bez entuzjazmu mocno akcentując imię doktora, po czym zajął swoje miejsce i pozwolił by ten wykonał standardowe badania.

- Coś jest nie tak? - spytał mężczyzna nie odrywając się od swojego zajęcia - Nie zgadzasz się z terapią?

- Terapią? Wy to nazywacie terapią? Zamknęliście mnie w tej klitce, bez dostępu do show Jerryego Springera - rzekł pozwalając sobie na mały uśmieszek.

- Takie wymagania - odparł poważnie bawiąc się w grę swojego pacjenta - Zawiodłeś się?

- Bardziej niż Polański na trzynastolatce. - Znów wstał na równe nogi i podszedł do okna, gdy tylko doktor Gorman skończył badania. - Karetki ostatnio szaleją, co dzieje się w mieście?

- Szaleją? Nic takiego nie zauważyłem.
- Francis zanotował coś w swoim notesiku i przeniósł wzrok na pacjenta - Miałeś ostatnio jakieś pogorszenie ostrości?

- Nie - odrzekł krótko, a następnie ponownie podjął temat - Przecież widzę, że coś się dzieje, karetki nie nadążają. Jakieś zamieszki w mieście? Parada równości?

- Zajmij się terapią Terrence, to teraz jest najważniejsze. - Umieścił jakiś wpis w karcie pacjenta. - Przygotuj się na to spotkanie, twój pierwszy gość, może nawet zobaczysz swoich znajomych, nie jesteś ciekawy?

- Co oni mnie obchodzą? - spytał zgryźliwie - Jeśli drogi ordynator - herr Siemens - wymyślił nam jakieś grupowe spotkanie z psychologiem to się na to nie piszę.

- Cóż, twoja wola - skomentował i ruszył do drzwi - Widzimy się jutro.

- Załóż obrączkę Francis, chyba nie chcesz żeby dowiedziała się o romansie - rzucił od niechcenia Baldrick, doktor zatrzymał się na chwilę, nie obrócił już jednak głowy i opuścił pokój.

Spostrzegawczość i logiczne myślenie wciąż były mocną stroną Terrenca.

***

Spotkanie miało się odbyć w sali dla odwiedzających, Baldrick zjawił się tam jako ostatni, niedbale uczesany i z ogólnym brakiem entuzjazmu wszedł do pomieszczenia. Doktor Patrick Szkieletor Cohen oraz Jessica Kingston zajęli już swoje miejsca, podobnie Francis Gorman oraz ordynator Siemens. Ostatnią osobą był jakiś twardy mężczyzna, jeszcze zanim w ogóle zdążył się odezwać Terrence przeszył go swym spojrzeniem. Już na oko był to człowiek konkretny, w charakterze zapewne podobny do Mac Nammary, lecz kilka jego gestów oraz nerwowych ruchów zdradzało porywczość. Ubrany był schludnie, nic więcej nie można było powiedzieć o odzieniu, widać było, iż większą wagę przywiązuje nie do tego jak wygląda, ale jak pracuje, a prawdopodobnie robił to bardzo solidnie.

- Nazywam się John Strepsils - rozpoczął tonem jakiego Baldrick jak najbardziej się spodziewał - Do października zeszłego roku zarządzałem Wydziałem Zabójstw w Głównej Komendzie. W listopadzie dostałem wybór - FBI lub nowojorski Wydział Specjalny. Nie lubię federalnych, więc wylądowałem w Nowym Yorku. Jestem waszym nowym szefem. Chciałem was poinformować, że sprawa, nad którą pracowaliście zeszłego roku została zamknięta, lecz dzisiejszego dnia kazałem ją otworzyć ponownie. Dzisiaj „Tarociarz” lub ktoś, kto działa w podobny sposób do niego, uderzył. Mamy braki kadrowe, a ja chcę, by stary zespół wrócił do pracy. Byliście najbliżej tego skurwysyna w zeszłym roku. Jutro o ósmej widzę was w starym biurze. Jeszcze dzisiaj zostaną wam zrobione ostatnie badania, lecz z tego co mi powiedziano, wasz stan pozwala wam powrócić do pracy. Jeśli oczywiście wyrazicie na to zgodę.

Terrence zachował spokój, wreszcie nadarzyła się okazja by wyrwać się z tego miejsca i być może znów podejść do sprawy Tarociarza, lecz tym razem z większym doświadczeniem. Poczekał aż Cohen skończy swoją kwestię oraz aż Jess opuści salę, nie zaskoczyli go, oni również chcieli wrócić do pracy.

- Do jutra - rzekł wesoło do Strepsilsa - Potrzebujecie koordynatora, niech pan o tym pamięta.

***

Spakowanie się nie zabrało mu zbyt wiele czasu, w gruncie rzeczy nie miał dużo rzeczy do zabrania oprócz kilku sztuk ubrań dostarczonych mu przez Stablera, którego oczywiście nie miał okazji jeszcze spotkać. Ubrawszy się w ciemne dżinsy, niebieską koszulę, marynarkę, sportowe buty oraz czarny płaszcz ruszył w kierunku wyjścia, trzeba przyznać, że od razu odżył. Znów kroczył wyprostowany górując na innymi dzięki swojemu sporemu wzrostowi, twarz oczywiście ozdobiona była lekko przyciętą brodą, choć co niektórzy pewnie prędzej skupili by się na jego niebieskich, hipnotyzujących oczach, z których bił trudny do wyjaśnienia blask.

Taksówka już na niego czekała, usadowił się na tylnym siedzeniu i oparł głowę o siedzenie licząc może nawet na krótką drzemkę, która jednak nie nastąpiła. Wreszcie bowiem wrócił do cywilizacji, mógł sam decydować o sobie, wyrwał się ze swojego więzienia. Droga do Queens niezwykle mu się dłużyła, ale nie narzekał i tak był już w dość komfortowej sytuacji. Kiedy w końcu zjawił się na miejscu, szybko zapłacił kierowcy i wszedł do budynku, kondycja nie była jego mocną stroną, szczególnie, że jego mięśnie jeszcze nie wróciły do dawnej sprawności po tak długim pobycie w szpitalu, dlatego właśnie chwilę zajęła mu zabawa ze schodami.

Już kiedy pojawił się przy swoim mieszkaniu wiedział, że coś jest nie tak, nie musiał wyciągać kluczy, drzwi były otwarte. Z pewną dozą ostrożności wszedł do środka, humor szybko wrócił do poprzedniego stanu. Mieszkanie wyglądało jakby przeszedł przez nie tajfun, choć może jest to określenie trochę przesadne, w każdym razie większość mebli była przemoczona, niektóre rzeczy w ogóle zniknęły, a z sufitu wciąż kapały krople wody czyniąc podłogę jeszcze bardziej wilgotną i śliską.


Wolno obszedł wszystkie pokoje, jego biblioteczka została całkowicie wyczyszczona ze wszystkich egzemplarzy, podobnie było również z kilkoma przedmiotami z edycji kolekcjonerskiej, które jednak miały dla niego jakąś sentymentalną wartość i teraz ciężko reagował na to, iż wszystko przepadło. Na koniec wycieczki obrał sobie łazienkę w której udało mu się zlokalizować główny problem, pękniętej rury trudno było nie zauważyć, ktoś musiał tu być wcześniej skoro zakręcił całą wodę by dalej nie zalewała mieszkania. Cóż, nie tak wyobrażał sobie powrót do domu.

Powinien porozmawiać z nadzorcą budynku, lecz wcale nie miał na to ochoty, przynajmniej nie dzisiaj, wyglądało na to, że będzie musiał poszukać sobie pokoju w jakimś hotelu, mógłby się też zwalić na głowę Stablerowi, ale to nie był dobrym pomysł z uwagi na Angie. Po kilku minutach był już na dole, postawił sobie na sztorc kołnierz płaszcza by lepiej chronił go przed mroźnym powiewem zimy i po chwili znalazł się na dworze.

- Cześć - rzucił ktoś z jego lewej strony - Potrzebny transport?

Baldrick odwrócił się leniwie z zamiarem wypowiedzenia jakiejś uwagi do gościa, który go zaczepił, szybko jednak z tego zrezygnował. Kilka kroków od niego stał młody mężczyzna przez trzydziestką, ubrany w dżinsy oraz skórzaną kurtkę spod której wystawała biała koszula oraz krawat. Opierał się o bok Toyoty o metalicznym kolorze i chował dłonie w kieszeniach spodni, na jego twarz tkwił miły uśmiech.

- Przegapiłeś święta - dodał - Jak było u weteranów tato?

- W dechę! Ostro imprezowaliśmy
- odparł Terrence podchodząc bliżej - Co tu robisz Junior?

- Wpadłem po ciebie
- odrzekł jakby było ta najoczywistsza rzecz, która nie potrzebuje wyjaśnień - Wsiadaj do auta, pogadamy w drodze.

- W drodze? Dokąd?
- spytał Baldrick nieco zbity z tropu.

- Do mnie, przecież musisz gdzieś mieszkać, prawda?

- Nic z tego.

- Nie masz wyboru, wsiadaj nie gadaj.
- Obszedł auto i usiadł za kierownicą, Terrence tymczasem otworzył drzwi i zajął miejsce obok kierowcy. - Widziałeś pewnie swoje mieszkanie? Jak reakcja?

- Wątpliwa przyjemność, jakaś rura padła
- powiedział detektyw.

- Właściwie dwie, nie wiem jak to się stało, ale z tego co mówił dozorca pierwsze poszła rura sąsiada z góry, a potem twoja, więc dwie fale przeszły przez mieszkanie. - Roześmiał się po czym odpalił auto i wyjechali na ulicę. - Część twoich rzeczy jest u mnie, więc się nie martw.

- Ależ ty o mnie dbasz -
rzucił z przekąsem - Podrzuciłbyś mnie do warsztatu tu niedaleko, Mazda wciąż na mnie czeka.

- Nie do końca
- rzekł Junior lekko się krzywiąc - Podobno gdzieś ją odholowali, zapomniałem się tym zająć...

- Zgubiłeś moją Mazdę?
- spojrzał na syna z niedowierzaniem zmieszanym z wyrzutem - Mogłem się tego spodziewać.

- Czego? Ej, miałem dużo na głowie!
- powiedział w obronie - Już i tak większość czasu poświęciłem na załatwianie wszystkich formalności.

- Dzięki za taką przysługę.

- Nie wciągniesz mnie w to.


Auto zahamowało z piskiem kiedy nagle zielone światło zmieniło się na czerwone, Junior zerknął w boczne lusterko i po chwili przeniósł wzrok na ojca posyłając mu wredne spojrzenie, Terrence zmarszczył czoło.

- W co niby cię wciągam?

- Dobrze wiesz, kłótnia z niczego, uwielbiasz to, ale się nie dam
- rzekł spokojnie - Ja cię znam, ze mną nie pójdzie ci tak łatwo.

- Jak chcesz
- odparł jakby nigdy nic Baldrick.

Przez chwilę w samochodzie panowała cisza, aż wreszcie Junior włączył radio z którego przez kilka sekund dobiegała końcówka piosenki jakiejś pseudo gwiazdki, a następnie rozległ się głos dziennikarza Toma Bradshawa, który właśnie rozpoczynał przegląd wiadomości.

*- Kolejna ofiara Marcusa V., tym razem chirurgowi zostały już postawione zarzuty za błąd w sztuce lekarskiej i spowodowanie śmierci po tym jak podał zbyt dużą dawkę leku znieczulającego Aisthesis Heron Jamesowi Barretowi, była to już jego druga ofiara po czterdziestoletniej prawniczce Margaret Swamp. Policja zastanawia się czy lekarz nie działał na zlecenie. A teraz pogoda...*

- Więc - zaczął wolno Baldrick patrząc przez okno na stojące auta - co tam ostatnio słychać w baseballu?

- Ostatnio? Był ciekawy transfer...


***

- Mieszkasz na Manhattanie? - spytał retorycznie Terrence wychodząc z auta i spoglądając na budynek - Od kiedy?

- Od paru tygodni, nie dawno dostałem przeniesienie i było mnie stać -
odparł syn zamykając auto i zmierzając z walizką ojca w kierunku drzwi - Zostałem detektywem.

- Nieźle
- skomentował krótko.

- Tylko tyle?

- Jestem dumny itp, idziesz w moje ślady itd.
- dodał cierpko.

- Tak też myślałem - powiedział Junior i uśmiechnął się, jego ojciec rzeczywiście wracał do formy.

Mieszkanie było mniejsze od tego w Queens, ale dość przytulne i wygodne, przede wszystkim miało jednak praktycznie ten sam rozkład pomieszczeń, co dla Baldricka było dużym plusem. Syn dość szybko zostawił go samego twierdząc, iż jest umówiony, ojcu było to nawet na rękę, mógł powoli zacząć się aklimatyzować. W gruncie rzeczy nie było jednak źle, może rzeczywiście będzie miał okazję naprawić stare więzi.

Zaczął od przeszukiwania domu. Metoda poznaj swojego wroga zawsze była najważniejsza w takich sytuacjach. Junior miał w domu sporo zdjęć, na kilku z nich znajdował się Terrence, lecz była to zdecydowana mniejszość, dominowały bowiem fotografie matki oraz te z różnych imprez ze studiów. Myszkując tak po mieszkaniu natchnął się na odznakę syna, przyjrzał się jej dokładnie i delikatnie się uśmiechnął. Zjadł coś na szybko i rozsiadł się przed telewizorem, nim się w ogóle zorientował osuwał się już w krainę snu, chyba nawet nie wiedział jak bardzo brakowało mu najzwyklejszej kanapy i odgłosów dochodzących z ekranu.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=_jcPBwJcrsc[/MEDIA]

Następnego ranka wstał wypoczęty jak nigdy, błyskawicznie ubrał się w ten sam zestaw ubrań, które miał wcześniejszego dnia, wziął prysznic i w ciągu kolejny dziesięciu minut był już niemal gotowy do wyjścia. Czekał jeszcze na Juniora, z którym miał udać się na komendę.


- Widziałeś gdzieś może... - rozległ się głos syna, który lada moment pojawił się obok Terrenca - To moja kurtka!

- Daj spokój -
odparł wesoło Baldrick, rzeczywiście miał na sobie skórzaną kurtkę oraz dodatkowe okulary przeciwsłoneczne, typowe Aviatory - To mój pierwszy dzień.

- Ale z ciebie szpaner
- roześmiał się i razem wyszli z mieszkania - Chcę ją potem dostać z powrotem.

Dojechanie na komendę trochę im zajęło, ale Baldrick był cierpliwy, zresztą, jak już kiedyś było wspomniane, człowiek ten nie miał nic przeciwko korkom, w Nowym Yorku i w wielu innych miastach podobnej wielkości było tak samo, należało się do tego po prostu przyzwyczaić.

Chęć ponownego zmierzenia się ze sprawą Tarociarza dodawała mu siły, umysł nastawiał się na intensywną pracę, a poza tym należało jeszcze wywalczyć funkcję koordynatora na którą Baldrick oczywiście znów miał ochotę. Być może nie będzie jednak z tym problemu jeśli Strepsils pójdzie po rozum do głowy i od razu go wybierze. Tym razem rezultaty będą na pewno, innego wyjścia nie ma.

Na komendzie zjawili się punktualnie, Junior ruszył w swoją stronę, natomiast Terrence pierwsze swe kroki skierował do recepcji, gdzie przywitano go z dużym zdziwieniem. Baldrick skomentował to jedynie uśmiechem, chwycił mikrofon zaskoczonego mężczyzny i nachylił się nad nim.

- Witam! Chciałem tylko ogłosić, że wrócił Terrence Baldrick. Ten sam super glina z Wydziały Specjalnego. Pozdrawiam.
- Wyprostował się i ruszył dalej, recepcjonista jedynie nerwowo zabrał mikrofon i pokręcił głową.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 10-10-2010, 01:14   #9
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=-EQ6eHeBrhM&p=C6628A497BF7A0D7&index=1&playnext=27[/MEDIA]


23 lutego 2012 r godzina 09:00 AM, czwartek
Nowy York. Wydział Specjalny, Komenda Główna


Patrick Cohen, Jessica Kingston, Terrence Baldrick, Walter Mac Davell, Mia Mayfair


John Strepsils
nie był typem człowieka lubiącym tracić czas lub podejmującym decyzję po godzinnych deliberacjach. Działał szybko, skutecznie i efektywnie. Poruszał się oszczędnie, ergonomicznymi ruchami. Mówił podobnie – nie siląc się na ładny język i często korzystając z wulgarnych odnośników. Był typem „fightera” i podkreślał to całym sobą. Od szorstkiej powierzchowności, po sportową sylwetkę i służbowy strój.

Szóstka policjantów przypisanych do sprawy „Tarociarza” siedziała w zaciemnionej sali odpraw i przyglądała się wyświetlanym przez rzutnik multimedialny obrazom związanym ze sprawą. Obrazom, na których dominowała czerwień. „Piguła” relacjonował kolejne slajdy pozornie beznamiętnym głosem, lecz ci co znali nowego komendanta wiedzieli, że sprawa poruszyła go poważnie.

Za oknami widać było nowojorską, zasypaną brudnym śniegiem ulicę. Dźwiękoszczelne szyby zmieniły miejski ruch w pantomimę obrazów.

- Ofiara – powiedział „Piguła” spokojnie. - Dziewczynka. Personalia do tej pory nieznane. Wiek biologiczny – pięć do siedmiu lat, najprawdopodobniej skończone sześć i pół roku. Nie figuruje w kartotekach osób zaginionych.

Jessica, ty dobrze znasz tą twarz, która pokazuje wyświetlany slajd. Dziewczynka od kilku dni ukazuje ci się jako pokrwawiona zjawa. Przez chwilę poczułaś duszność i zbladłaś, ale szybko się wzięłaś w garść. Wzięłaś oddech i spoglądałaś na „Pigułę”, który kontynuował swoje wystąpienie, jednak tak, jakby miał powiedzieć coś, co przychodziło mu z trudem.

- Ciało dziecka zostało poćwiartowane, podobnie jak to miało miejsce w przypadku sprawy z ubiegłego roku, i wysłane z niewiadomych powodów na prywatny adres detektywa Mac Davella. Przesyłkę nadano tutaj, w Nowym Yorku, prywatną poczta kurierską „Sccot&Soon”. W aktach macie adres siedziby. Worek foliowy pochodzi z masowej produkcji i jest do kupienia w każdym niemal sklepie na terenie stanu. Nie znaleziono żadnych śladów biologicznych ani dowodowych na samym worku. Z paczki zdjęto cztery różne pary odcisków palców. Jedna należy do żony detektywa Mac Davella. Trzy pozostałe jeszcze nie zostały zidentyfikowane, lecz policja otrzymała juz polecenie zebrać odciski palców od pracowników firmy kurierskiej. Jednak mundurowi mają obecnie urwanie jaj i dobrze byłoby, gdyby któreś z was zajęło się tym osobiście.

Znów zaczerpnął oddechu:

- Oczy dziecka zostały wcięte z chirurgiczną precyzją – kontynuował pokazując slajd z odpowiednim zbliżeniem pustych oczodołów. Na bladej skórze dziewczynki wyglądały jakby bardziej przerażająco. – Porucznik Walentov sugeruje w pierwszym raporcie, że ślady narzędzi i okaleczeń są niezwykle podobne do tych, jakie znajdowano na ofiarach „Tarociarza” z zeszłego roku. Poza tym w oczodołach dziecka były, jak się domyślacie, włożone inne oczy. DNA pobrane od znalezionych gałek jest inne niż DNA reszty ciała. Dodatkowo mamy znów do czynienia z „układanką”. Ciało w paczce przysłanej do domu Mac Davella było składanką z dwóch różnych dziewczynek. Jak na razie zmianą schematu postępowania jest jedynie wysłanie zwłok paczką. Jest ona jednak na tyle istotna, iż można również założyć naśladownictwa. Lub wcześniejszego wspólnika. Dlatego wasz zespół, z małym wsparciem nowej osoby, zajmie się tym morderstwem.

Zamyślił się na kilka sekund.



- Co do karty tarota – na ekranie pojawił się obraz powiększonej karty. – Dwa smoki splecione w walce lub, co bardziej prawdopodobne, w miłosnym uścisku, co sugeruje nazwa karty. Karta nie pochodzi z tradycyjnej talii tarota. Bardzo możliwe, że jak poprzednie, została wykonana na zamówienie. Na karcie zabezpieczono odcisk palca. Należy do Natashy Kalinsky, która – z tego co nam wiadomo – zaginęła, ale również miała jakieś powiązania z wcześniejszą sprawą. Policja poszukuje jej międzystanowym listem gończym. To jej ostatnia fotografia.

Ekran pokazał twarz młodej dziewczyny z fantazyjna fryzurą. Twarz tak dobrze znaną detektywowi Cohenowi.




- Ogólnie w sprawie Tarociarza z poprzedniego roku jest bardzo wiele niejasności, a większość waszych kolegów i koleżanek z Wydziału uważa ją za ... przeklętą. – kapitan Strepsils mówił to z kamienną twarzą, tak że trudno było zrozumieć jego intencje. – Jak wiecie prawie wszyscy, mój poprzednik - Mac Nammara - wylądował w domu dla śliniących czubków, bo pierdolnął sobie w łeb. Jego zastępca oberwał kulę na Red Hook i opuścił policję. Wasz kolega – Marlon Villain – zapił się na śmierć. Ktoś zamordował świadków – pana i panią Watermannów. Rafael Alvaro zmarł w szpitalu w New City lecz ... ciało zostało wykradzione z kostnicy. Dwóch ważnych świadków – Andy Ashwood i Malcolm Brook zaginęło, a ostatnią osobą, która widziała ich na oczy jest detektyw Baldrick. Andy Ashwood był przewożony radiowozem ostrzelanym przez snajpera pod Red Hook, lecz cała elektronika w wozie zdechła i nie zostało żadne nagranie z jego wnętrza. To o czym mozecie nie wiedzieć, to fakt, że jesienią 2011 roku odnaleziono ciała dwóch zaginionych dziewczynek powiązanych przez was Zespół z tematem „Tarociarza”. W ogóle zaginęło sporo osób związanych z tą sprawą, a ... kurwa, mówię to w tajemnicy ... ktoś z góry, z samej góry, kazał sprawę zamknąć.

Zamilkł bawiąc się odznaką.

- Teraz ciekawostka. Jedyne ciało, poza waszymi poranionymi tyłkami, jakie znaleziono na Red Hook po wybuchu należało do niejakiego Jacka Stone’a. Żołnierza, który zginął podczas wojny z terrorem służąc w siłach stabilizacyjnych w roku 2006. Nim jednak zrobiono cokolwiek by potwierdzić jego tożsamość, znów stał się cud i ciało znikło z kostnicy. Ale jedno zdołaliśmy ustalić. To Jack Stone był snajperem, który zastrzelił trzy osoby: funkcjonariuszy – Greya i Shoonbrucka – slajdy pokazały zdjęcia twarzy ludzi, którzy jechali z Jess w radiowozie oraz niejakiego Deana Foxa – zdjęcie „przystojniaka” podającego się za „Tarociarza”.

Zapalił światło wyraźnie kończąc pokaz slajdów.

- Co do śmierci Jacka Stone’a. Tej drugiej, a nie tej pierwszej w 2006 roku. Ktoś tam jeszcze był oprócz was, ktoś spuścił mu łomot na zawalonym dźwigu i posłał parę kulek. Lecz nasz twardziel zginął dopiero od upadku. Zawartość czaszki skurwiela rozbryzgała się na naprawdę imponującą odległość. Niestety, nikogo poza wami nie znaleźliśmy.

- Ekipa techników nie znalazła także żadnych śladów materiałów pirotechnicznych. Niczego. Po prostu – wzięło i jebnęło – tak samo z siebie. Chciałbym od waszej trójki pełen raport z wydarzeń na Red Hook, nie tą szmirę, którą wypełniliście zaraz po odzyskaniu przytomności. I to jeszcze przed tym, nim przystąpicie do działań operacyjnych, zrozumiano.

Chrząknął. Zaschło mu w gardle.

- Dobra. Czas na przydział zadań. Ze względu na wcześniejsze zejścia związane ze sprawą działacie od teraz, do odwołania w dwuosobowych zespołach.

Popatrzyliście na siebie. To było coś nowego. Mogło mieć swoje zalety, lecz też wady. Spowalniało procesy decyzyjne i ograniczało paletę działań. A ci którzy zetknęli się już ze sprawą „Tarociarza” wiedzieli, jak ważna jest w niej presja czasu.

- Za przeproszeniem, kapitanie – odezwał się siedzący do tej pory spokojnie mężczyzna. Cześć z was go znała. To był detektyw Mike Falkow od trzech lat w Wydziale Specjalnym. – Podział na dwuosobowe zespoły uważam za bezzasadny. Większość z nas lubi i najskuteczniej działa w pojedynkę. To zwiększa naszą efektywność.




- I śmiertelność – powiedział „Piguła” patrząc Falkowi twardo w oczy. – Nie chcę powtórki z jesieni ubiegłego roku. W tym mieście, dosłownie z miesiąca na miesiąc, przybywa uzbrojonych pojebów, którzy tylko czekają, aby wsadzić kulę w dupę jakiegoś gliniarza. Nie czytujesz gazet, Mike? Wojny gangów, codziennie dziesiątki zabójstw, gwałty, podpalenia, zamieszki w kolorowych dzielnicach i całe to gówno, które płynie coraz większym strumieniem ulicami pierdolonego Wielkiego Jabłka. Rada Miasta zastanawia się nawet ,czy nie wprowadzić w Nowym Yorku stanu wyjątkowego i nie wyprowadzić na ulicę Gwardii Narodowej, a ty chcesz zabawiać się w pieprzonego skaucika. Nic z tych rzeczy. Działacie partnersko i tyle. Bez dyskusji. Zrozumiano.

- Tak, szefie.

- To dobrze.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

- A teraz przydziały. Cohen i Kingston – zajmiecie się identyfikacją ofiar. Mac Davell i Mayfair. Przejedziecie się do firmy kurierskiej i przepytacie jej pracowników o przesyłkę. Falkow i Baldrick, sprawdzicie pewien anonimowy telefon. Zamieściliśmy zdjęcie ofiary po retuszu w mediach. Dzwonił jakiś starszy mężczyzna, mówiąc, że widział to dziecko trzy dni temu z innym mężczyzną. Macie adres potencjalnego świadka. Chociaż nie robiłbym sobie zbytnich nadziei, to jednak zawsze jest jakiś trop, który trzeba sprawdzić. Ale najpierw raporty: Cohen, Baldrick i Kingston. Ruszajcie. I złapcie skurwiela. To tyle.

Wyszliście zostawiając „Pigułę”, który zmieniał pokaz slajdów w laptopie. Zaraz za wami na odprawę czekała trzyosobowa grupka detektywów. Jak zawsze Wydział miał sporo do roboty.



23 lutego 2012 r godzina 10:00 AM, czwartek
Nowy York. gdzieś na Brooklynie


Rafael Jose Alvaro zwany „Silentem”




Sypał drobny śnieg, który szybko jednak zmieniał się w solną breję pod podeszwami butów. Wracałeś do swojego lokum przez ośnieżone ulice. Na rogu jednej z nich poczułeś zapach krwi i świeże plamy na śniegu. Obok stało dwóch zmarzniętych policjantów przyglądając się tobie uważnie. Minąłeś ich starając się nie wzbudzać ich zainteresowania. Niepotrzebne ci były kłopoty.

Będąc coraz bliżej domu czułeś zmęczenie. Twoje mieszkanie mieściło się w oficynie. Aby do niego dotrzeć, musiałeś przejść przez ponurą, cuchnącą fekaliami i obsmarowaną graffiti bramę, a potem betonowym podwórkiem, na którym popołudniami zbierał się tutejszy gang dzieciaków.

Najpierw poczułeś ...dziwne drżenie powietrza. Jakby ktoś w pobliżu rozwarł drzwi do wielkiego pieca hutniczego. Krew w twoim ciele zdawała się płonąć, krążyć szybciej. Odór wyostrzył się, jakby twoje zmysły przeszyły na jakiś do tej pory nieznany ci poziom. Mogłeś policzyć ilu ludzi naszczało w bramie.
Woń papierosa. Tytoń. Serce zabiło ci szybciej. Dłoń sama znalazła rękojeść noża, z którym nie rozstawałeś się prawie nigdy.

- Chyba nie zamierzasz mnie zadźgać, Rafael – wynurzył się z podwórka ciskając niedopałek w zalegający u wejścia do bramy śnieg.

Zmienił się. Ale ty wiedziałeś, ze to on.




- Jackoob – zdołałeś przywołać to imię na usta.

- Się, kurwa, weź i nie popłacz – uśmiechnął się drugi wampir. – Widzę, że nie dojadasz. Za mało dobrej żywności. Złe nawyki kulinarne nie dadzą ci prawdziwej siły. Musisz wzbogacić swoją dietę w krwiste produkty, Rafael.

- Gdzie byłeś? – zapytałeś, nie mogąc znaleźć lepszego pytania.

- Gdzie ja, kurwa, nie byłem – spoważniał na chwilę. – Niestety, drogi Daniel miał mniej szczęścia i juz się z nim nie spotkasz. Ale nie mamy za wiele czasu. Taniec znów się zaczyna. Gra melodia a panie proszą panów, czy jakoś tak. Masz tutaj kopertę, Rafael. Jest tam wizytówka pewnego lokalu. Powiedz mięśniakom, że przysłał cię Jakoob. Jest też informacja, gdzie powinieneś się udać, jeśli chcesz dopaść skurwiela. Wiesz o kim mówię. I zjedz coś naprawdę wartościowego, bo wyglądasz gorzej, niż jak cię wywoziliśmy z kostnicy. Ogol się, brachu, bo bardziej przypominasz księżycową bestię niż dziecię nocy. Głody nie zrobisz tego, co chcesz zrobić.

Ten potok słów działał, jak muzyka zaklinacza węży, a ty byłeś kobrą. Słuchałeś Jackooba oniemiały. Poczułeś, jak wręczył ci kopertę, poklepał cię protekcjonalnie po zarośniętym policzku, mówiąc pod nosem:

- Kurwa, ale busz – i zniknął.

Tak po prostu. Zostawiając cię w osłupieniu w środku zaszczanej bramy.

Jedynie koperta w twoim ręku i tlący się w śniegu niedopałek świadczył, że to co przed chwilą się wydarzyło, naprawdę miało miejsce.
 
Armiel jest offline  
Stary 20-10-2010, 01:07   #10
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Odprawa minęła szybko i sprawnie. Strepsils mimo swej wrodzonej prostoty wydawał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Cohen oglądał kolejne makabryczne zdjęcia i czuł... w zasadzie niewiele. Nie widział dzieci - widział tropy. Widział kształty ran, miejsca gdzie potencjalnie mogą znaleźć odciski sprawcy, znaki szczególne do identyfikacji. Ci, których rolą było opłakać te dzieciaki, zapewne już zgłosili zaginięcie, ale jeszcze nie spodziewali się najgorszego.
Chłodny dystans pękł jak mydlana bańka, gdy na rzutniku wylądowało zdjęcie Natashy. Z trudnością zdołał to ukryć. Zdradzenie się przed przełożonym z osobistym zaangażowaniem nie mogło przynieść nic dobrego. W szpitalu - co było to było, był w szoku i odcięty od świata. Teraz musiał działać rozważnie. Zajmie się tym gdy tylko...

- A teraz przydziały: Cohen i Kingston – zajmiecie się identyfikacją ofiar

... No właśnie. Bułka z masłem. Miał sporo szczęścia z przydziałem partnera - Jess sporo już wiedziała i czuł, że jest gotowa, by dowiedzieć się więcej. Jeśli.... kiedy sprawa zacznie ocierać się o demony i Metropolis, nie będzie musiał lawirować i układać racjonalnie brzmiących bajek przynajmniej przed własną partnerką. Gorzej z przełożonym. Cholerne Red Hook - Cohen sam chętnie by się dowiedział co tam właściwie zaszło.

Ich dwuosobowy podzespół wymaszerował z sali narad, machinalnie kartkując otrzymane raporty.

– Prosektorium? – spytała krótko Jessica. Od momentu, gdy na wyświetlaczu wylądowały zdjęcia martwej dziewczynki była blada jak ściana. Przysiągłby, że w czasie odprawy, odwróciła wzrok od kolejnych makabrycznych zdjęć i zaczęła się wpatrywać w jakiś nieokreślony punkt w kącie sali. Nie umiał się tak angażować, ale nie dziwił jej się. Dziecko... naprawdę paskudna sprawa.

– Tak, chciałbym rzucić okiem na ciała. – skinął głową i nie odrywając wzroku od lektury raportu Walentow, ruszył w stronę windy.

– Ciało. Mamy na razie jedną ofiarę. – poprawiła mechanicznie Jess. Myślami zdawała się być gdzie indziej. Przy czymś, co czaiło się w ciemnym kącie sali odpraw, gdzieś za plecami Strepsilsa.

– Mamy trzy ofiary. – rzekł z posępną miną spoglądając na stronę raportu z listą profili DNA – Ciało to dwie dziewczynki, oczy należą do jakiegoś chłopca.


– Co napiszesz w raporcie? – spytała Jess gdy tylko weszli do windy i znaleźli się przez chwilę sami. Domyślał się, że nie chodzi o raport z sekcji zwłok.

– Myślę, że prawdę.

– A jaka ona jest? – jej cierpliwość była najwyraźniej na wyczerpaniu – wisisz mi wyjaśnienia z Red Hook. Wolałabym jednak pracować z Tobą tutaj, niż odwiedzać Cię w psychiatryku kiedy napiszesz że upadły anioł się wkurzył i wysadził pół wyspy. Bo taka jest prawda!

– Na potrzeby raportu proponuję opisać wszystko tak jak to widziałaś... może z pominięciem demonów. Padły strzały, coś zaczęło się dziać z Ashwoodem, uciekliśmy, wybuchło. Wiemy tyle co oni.

Jess nie wydawała się szczególnie uspokojona.

– Myślisz ze to znowu on, czy ktoś kto się próbuje pod niego podszyć?

– Myślę że to znowu on.

– Chciałabym wiedzieć to co wiesz Ty.

– Nie wiem tego na pewno, na razie to przeczucie, choć dość mocne.

– Ja o ingerencji demonów dowiedziałam się praktycznie godzine przed
wybuchem.

– Wypad na kawę po zidentyfikowaniu ciał?

– Chętnie. – rzekła wysiadając z windy – Trzeba będzie sprawdzić wszystkie rejestry zaginionych, ale wydaje mi się ze tym razem pójdzie innym torem. Sobowtóry byłyby zbyt oczywiste.

– Mamy trzy profile DNA, dość materiału żeby zacząć kopać. Jeśli nie trafimy na same dzieci, to może ktoś z ich rodziców czy rodzeństwa będzie notowany. Witaj Teddy, co i gdzie mamy podpisać. – ostatnie zdanie skierował już do technika laboratoryjnego, który podsunął im formularze i skierował do odpowiedniej sali prosektoryjnej.

***

Znajome, lodowate światło jarzeniówek oświetlało dwójkę detektywów w białych, jednorazowych kitlach narzuconych na cywilne ciuchy, ich twarze przekrywały chirurgiczne maski. Długa, koścista dłoń jednej z postaci wyciągnęła się w stronę białej płachty przywykającej to co znajdowało się na stole prosektoryjnym.

Jessica spojrzała Cohenowi w oczy.

– Mogę Ci dokładnie powiedzieć gdzie miała rany w chwili śmierci.

Patrick podtrzymał spojrzenie i pytająco uniósł brew. Jess rozejrzała się i wyłączyła mikrofon.

– Podejrzewam, że zginęła dwudziestego... – powiedziała szeptem. Cohen już miał otworzyć usta, by wygłosić jakąś ironiczną uwagę, na temat czytania raportów medycznych ze zrozumieniem, gdy Kingston dodała – ... bo wtedy pierwszy raz sie pojawiła w moim pokoju. Wiem że Tobie mogę to powiedzieć, musiałam komuś powiedzieć, ale wiem że Ty to zrozumiesz

Przez chwilę patrzył w milczeniu po czym skinął głową.

– Nie rozumiem, ale wierzę.

– Ja też nie rozumiem.

– Na kawie. – uciął temat Patrick – obiecuję, że wyjaśnię ci wszystko, co będę w stanie.

Włączył ponownie nagrywanie i odsłonił białą płachtę przekrywającą ciało. Dopiero teraz zobaczył co NAPRAWDĘ się stało. Spokojny profesjonalizm z jakim oglądał zdjęcia uleciał bezpowrotnie. Oboje słyszeli o stanie ciała ofiary... ofiar... o młodym wieku, widzieli ich zdjęcia. Jess widywała dziewczynkę od paru dni w swoich wizjach, a Cohen spędził życie przy sekcjach zwłok... nic jednak nie przygotowało ich na to co zobaczyli.
Tylko ten kto naprawdę miał okazję zobaczyć to, co mieli teraz przed oczami może w pełni zrozumieć koszmar jaki krył się w suchym określeniu:
"poćwiartowane ciało siedmioletniej dziewczynki"


***

Ponownie w biurze.

Patrick czuł się, jakby właśnie przerzucił tonę węgla. Postanowił jak najszybciej spisać raport i chociaż na chwilę wyrzucić z głowy to co widział w prosektorium. Z niezadowoleniem stwierdził, że jego poczciwego stacjonarnego PCta zastąpiono niewielkim laptopem. Odruchowo odwrócił się do biurka po lewej.

– Vilain, do cholery! Ile razy prosiłem... – przerwało mu zdziwione spojrzenie czarnoskórego detektywa. Billy Snipes, facet od analizy plam krwi, w końcu dostał własne biurko na wydziale. Marlon Vilain, nie żył. Od dawna. Zabity przez demony lub alkoholizm. Kurwa mać.
– wybacz Snipes. - bąknął zmieszany Patrick.

Znany głównie z widzenia murzyn wymruczał jakiś współczujący frazes, który jakoś nie przebił się do świadomości Cohena, po czym wrócił do pracy. Patolog poszedł w jego ślady. Po chwili szło mu już całkiem dobrze. Do małej, płaskiej klawiatury laptopa musiał się przyzwyczaić tak samo jak do powracających falami napadów migreny, nocnych podróży do Metropolis, i Wydziału Specjalnego bez Mac Nammary, Vilaina, Granta i Alvaro.
Palce zaczęły stukać w klawisze pomału znajdując rytm. W zmęczonych, czarnych oczach odbijały się kolejne rzędy cyfr i liter, składających się w zdania, akapity, diagramy, schematy.


***
Cytat:
RAPORT WEWNĘTRZNY NR: 1/23.02.2012
W SPRAWIE: "Tarociarz – luty2012" .
NA TEMAT: Analiza raportów medycznych i wstępne oględziny ciał.

1. OFIARA:

W paczce przesłanej do detektywa McDovella znaleziono części ciała pochodzące z 3 różnych dzieci. Wstępne ustalenia na temat poszczególnych ofiar:

1.1. "DZIEWCZYNKA A"
[szczegółowa lista znalezionych części ciała w załączeniu]
posiadane informacje:
- profil DNA (w zał.)
- rysy twarzy
- odciski palców (lewa dłoń)
- wzrost: 130-140cm
- wiek:7 lat
- karnacja: jasna
- przyczyna i czas zgonu: wykrwawienie, 21 lutego, 6:00AM
- informacje dodatkowe: charakterystyczne znamię na lewym przedramieniu. (fot. w załączeniu).


1.2. "DZIEWCZYNKA B"
[szczegółowa lista znalezionych części ciała w załączeniu]
posiadane informacje:
- profil DNA (w zał.)
- odciski palców (prawa dłoń)
- wzrost: 130-140cm
- wiek: 7,5 roku
- karnacja: jasna
- przyczyna i czas zgonu: wykrwawienie, 21 lutego, 8:00AM
- informacje dodatkowe: charakterystyczna blizna prawd. po operacji wyrostka robaczkowego (patrz zdjęcia)

1.3. "CHŁOPIEC A"
[gałki oczne]
- profil DNA (w zał.)
- kolor oczu: niebieskie
- wiek: 6-8
- rasa: biała
- czas zgonu: 48 h temu (21 lutego, 10:00AM)
- informacje dodatkowe: astmatyk, ofiara nie nosiła okularów, ani szkieł kontaktowych.

1.4. UWAGI DODATKOWE:
- u żadnej z ofiar nie stwierdzono śladów torturowania i przemocy seksualnej
- w organizmach ofiar znaleziono środek znieczulający Aisthesis Heron (dwuketoxypozalina)
- wyraźne ślady odwodnienia i głodzenia dziewczynek na krótko przed śmiercią.
- ciała zostały starannie umyte, były też zamrożone (technika podobna do tej zastosowanej we wrześniu)
- Obu dziewczynkom zrobiono tatuaż – „owal przypominający jajko z kiełkującą rośliną w środku” por. sprawa z września

2. NARZĘDZIA ZBRODNI:

Igły, dreny, zastaw narzędzi chirurgicznych przypominający ten zastosowany we wrześniu. Należy jak najszybciej ustalić dokładny kształt i czy to dokładnie te same narzędzia.

3.SPRAWCA:

3.1. WNIOSKI Z SEKCJI
Wszystkich cięć dokonała jedna i ta sama osoba: Mężczyzna, 180-185 cm, praworęczny, duża siła fizyczna. Utalentowany chirurg z dostępem do profesjonalnych narzędzi i środków znieczulających.

Jestem niemal absolutnie pewien, że mamy do czynienia z tym samym sprawcą.

3.2 Dodatkowe dane o mordercy ustalone w toku poprzedniego śledztwa:
waga 80-83 kg, Nr buta 44

udział w sprawie z września:
- Bezpośredni sprawca śmierci wszystkich czterech ofiar,
- Osobiście poćwiartował wszystkie ofiary (Materiał dowodowy jest w tej kwestii jednoznaczny: każde z cięć jest autorstwa jednej i tej samej osoby)
- Obecny na wszystkich czterech miejscach porzucenia ciał
- Autor krwawych rysunków spiral na ścianach.

(za: Form. RW-12 klauz. C
sprawa no 04092011.466NYPD-S.
dt. P. Cohen)
***


Czyli byli dokładnie w punkcie wyjścia. Cohen rzucił okiem na dokumentację, obejmującą czas zamykania śledztwa. Po tym jak wylądowali w szpitalu, sprawą zajmował się głównie obecny na odprawie Mike Falkow. Śledztwo prowadzone było raczej pod kątem domknięcia bałaganu, niż poszukiwań sprawcy. Ludzie przestali ginąć, więc na górze uznali, że Tarociarz zginął w wybuchu.
Niemniej jednak Mike sumiennie przepytał wszystkich świadków, sprawdził każde alibi i podomykał, wszystko co było do domknięcia.
Szóstka pasujących do profilu chirurgów miała niezłe alibi na czas wrześniowego morderstwa. Gideon Brown - pasujący do profilu i umoczony w sprawę po uszy ksiądz - w noc morderstwa najpierw odprawiał mszę, potem udzielał ostatniej posługi przy licznych świadkach. Nash Taroth był na jakimś publicznym bankiecie u burmistrza NY, czym zresztą nie omieszkał się pochwalić Cohenowi jeszcze we wrześniu.

Swoją drogą trzeba by sprawdzić, czy skurwiel przeżył....

Tak na prawdę, biorąc pod uwagę możliwość, że morderca jest demonem i posiada dar przebywania w kilku miejscach na raz nie pozwalał Cohenowi wykluczyć kogokolwiek z tej listy. O ile to prawda, w końcu Astaroth nie był szczególnie wiarygodnym źródłem informacji. Będzie musiał podpytać Meggie przy najbliższej okazji.
Tyle jeśli chodzi o starą listę podejrzanych.
Wątki poboczne nie wyglądały lepiej.

Alina Techkovantachy - lekarz rodzinny dwójki ofiar, którą umiejscowiono na jednym z miejsc zbrodni w czasie podkładania ciała Groundbauer - zatrzymana na 48 h i zwolniona ze względu na zbyt mało dowodów. Zeznała, że była na imprezie w "Pojutrze" i bardzo możliwe że ten papieros został wyrzucony z popielniczki przez sprzątacza - był tam przecież śmietnik. Jej obecność w klubie potwierdziło kilka osób.
Naciągane, ale z braku dowodów...

Numer telefonu, który miał należeć do Tarociarza, a który Cohen dostał od Natashy, okazał się numerem komórki Waltera Mac Dovella. Kandydat na Tarociarza bardziej niż wątpliwy - pomijając wszystko inne, w czasie podrzucania ostatniego ciała, on właśnie zajmował się analizą pierwszego.

Numer był ślepym zaułkiem. Tylko... Patrick mógłby przysiąc, że gdy zostawiał kartkę specjalistom od telekomunikacji, numer wyglądał zupełnie inaczej.

Pożegnalny prezent od "sługi moich braci" Quatermayera... a może nadal mieli w Wydziale kreta? Będzie musiał to zbadać.

A skoro mowa o Quatermayerze, staruszku, bazy danych czekają na przekopanie, a ty wciąż nie masz raportu...

Jego kościste palce znów zafurkotały po płaskiej, małej i nieergonomicznej klawiaturze laptopa.

***
Cytat:
RAPORT WEWNĘTRZNY NR: 2/23.02.2012
W SPRAWIE: "Tarociarz – wrzesień 2011"
NA TEMAT: Zajście na Red Hook, 8 września 2011 r.
Do wyłącznej wiadomości por. Johna Strepsilsa

Na obszar Red Hook przybyłem w okolicach godziny 8:30 PM, wraz z moim bezpośrednim przełożonym, por. Alfredem Quatermayerem. Na miejscu zastaliśmy teren wstępnie zabezpieczony przez stosowne służby. W martwej strefie znajdowały się już dwa unieruchomione (przypuszczalnie przez snajpera) radiowozy. W pobliżu magazynu można było dostrzec jakieś przemieszczające się sylwetki. Słyszałem strzały, jednak nie umiałem ustalić ich dokładnego źródła. Dostrzegliśmy też dt. Jessikę Kingston, starającą się wydostać z zagrożonego obszaru.
Otrzymałem od por. Quatermayera ustne polecenie dołączenia do dt. Kingston i wspólnej próby podjęcia mediacji z terrorystami. Zostały mi przy tym wydane niezbędne narzędzia i standardowe instrukcje na temat zastosowanej procedury i słów-kluczy. Przebywszy dystans dzielący mnie od dt. Kingston przekazałem jej polecenie i wspólnie dotarliśmy w strefę dobrej słyszalności w celu nawiązania kontaktu z podejrzanymi. Wciąż było słychać strzały a także jakieś krzyki dochodzące z magazynu. Z jego wnętrza wydobywało się niezidentyfikowane światło – z pewnością nie ogień i nie typowe oświetlenie elektryczne hali.
Na wezwanie (wg proc. 32) terroryści odpowiedzieli zaproszeniem do wnętrza magazynu. Kontakt werbalny był mocno utrudniony przez strzały, nasilające się krzyki i inne dźwięki, których źródła nie umiem zidentyfikować. Głos zapraszającego zidentyfikowałem jako należący do podejrzanego w sprawie Nasha Tarotha (nazwisko prawd. fałszywe).
W tym momencie wydarzyły się dwie rzeczy: 1.do obszaru zbliżył się śmigłowiec S.W.A.T. 2.dołączył do nas por. Alfred Quatermayer. Ktokolwiek koordynował w tym czasie akcję (wysuwam przypuszczenie, że nikt), najwyraźniej nie został doinformowany na temat trwających negocjacji, bo śmigłowiec zbliżył się do magazynu najprawdopodobniej w celu dokonania ataku. Gdy tylko jednak zbliżył się do zagrożonej strefy nastąpiła jego eksplozja. W reakcji na to zdarzenie por. Quatermayer uniósł się zza osłony i został raniony przez snajpera w gardło.
Dzięki naszej szybkiej interwencji udało się ustabilizować funkcje życiowe porucznika. Następnie skomunikowałem się z oddziałem i nakazałem wstrzymanie jakichkolwiek działań do zakończenia negocjacji. Wnioskując na podstawie światła z magazynu, nieznanej mi przyczyny eksplozji helikoptera, jak również niepokojących objawów towarzyszących wcześniej osobie Andiego Ashwooda (patrz "uwagi"), założyłem zastosowanie broni niekonwencjonalnej i nakazałem ewakuację cywili z całego sektora, a także wezwanie wsparcia medycznego (treść całego komunikatu zapewne do odtworzenia z archiwum S.W.A.T.).

Następnie ponownie nawiązaliśmy kontakt z podejrzanymi i poinformowaliśmy, że wchodzimy do środka. Wewnątrz magazynu zastaliśmy Nasha Tarotha i Andiego Ashwooda – dwóch podejrzanych w sprawie Tarociarza. Ostatni leżał na ziemi w stanie, którego zdiagnozowanie wykracza poza moją wiedzę medyczną. Objawy: dreszcze, dym lub para unoszące się ze skóry, niekontrolowane skórcze mięśni, samoczynne, spontaniczne przemieszczenia kości w okolicach łopatek, luminacja z okolic oczu i ust. Na moją propozycję pomocy poszkodowanemu podejrzany Nash Taroth poinformował, że medycyna mu nie pomoże. Zasugerował też, że proces jest niebezpieczny i ustabilizować go może kontakt Andiego z Malcolmem Brookiem (zbiegły podejrzany, kolejny "sobowtór" ze sprawy Tarociarza)
Z krótkiej rozmowy wynikło też, że tak jak przewidzieliśmy, w rejonie jest aktywna więcej niż jedna grupa terrorystyczna, prawdopodobnie wrogo nastawiona wobec podejrzanych z magazynu. Twierdzenia podejrzanego uznałem za prawdopodobne z powodu wymiany ognia trwającej mimo wycofania jednostek S.W.A.T. na pozycje defensywne.
Podjęliśmy z nim dalsze negocjacje, wskutek których pozwolił zabrać służbom medycznym wszystkich rannych. W czasie rozmowy niespodziewanie z wnętrza hali padły strzały. Domniemuję, że strzelec musiał się w jakiś sposób przedostać do magazynu od strony zatoki. Celem ostrzału był Andy Ashwood. Zginął na miejscu. A z jego ciała zaczął wypływać płyn, który początkowo błędnie uznałem za krew, a który niespodziewanie zaczął płonąć. Widząc to Nash Taroth najprawdopodobniej na skutek szoku i paniki rzucił się na strzelca z gołymi rękami. Podejrzewając, że zjawisko wokół Ashwooda straciło stabilność i może eskalować – wybiegliśmy z magazynu.
Następne co pamiętam to przebudzenie w szpitalu.

UWAGI:
W toku śledztwa dowiedzieliśmy się, że na Andym Ashwoodzie i pozostałych sobowtórach przeprowadzano jakiegoś rodzaju eksperyment. Andy już wcześniej zdradzał niepokojące tendencje (szczegóły we wrześniowych raportach medycznych i bezpieczeństwa). Wiemy na pewno, że w noc morderstwa (3-4 września) pobrano całej czwórce ogromne ilości krwi (ok 1,5l każdemu z podejrzanych). Nie posiadam dość danych i kompetencji by dywagować na czym polegała istota tego eksperymentu, jednak jego efekt wydawał się niestabilny i skrajnie niebezpieczny.
Pół godziny później oba jego raporty leżały wydrukowane, podpisane i podbite na biurku Strepsilsa. Kingston chyba też już skończyła, bo właśnie prowadziła jakiś ożywiony dialog z jednym z informatyków. Mieli już sporo informacji wyjściowych, została im jeszcze żmudna praca przy bazach danych. A później... cóż, zapewne zależy od tego co uda im się znaleźć. Korzystając z chwili czasu, odszukał jeszcze w aktach i spisał domowy adres Nataszy - miał zamiar się tam przejechać i rozejrzeć, gdy tylko uporają się z bieżącą robotą.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 20-10-2010 o 09:39. Powód: literówki
Gryf jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172