lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Soluffka - Jak by to nazwać? (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/9394-soluffka-jak-by-to-nazwac.html)

Szarlej 30-12-2010 14:56

Przed nim przepaść za nim zmutowane wilki. Nie za różowo ale miało być jeszcze gorzej. Wiele się nie zastanawiając Marek przystąpił do schodzenia po zboczu. Kurs wspinaczki przeszedł, szkolenie Agentów było co prawda nastawione na walkę w terenie zabudowanym ale przeszli również treningi pozwalające im działać w każdym terenie. Nie oszukujmy się, wojskowi ostrzyli sobie zęby na wrota widząc w nich szansę na natychmiastowy i niespodziewany desant jednostek.

Schodzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Solidne buty i rękawice taktyczne były niezłą pomocą chroniącą przed skręceniem kostki czy ranami dłoni ale niekoniecznie dawały ochronę przed upadkiem. A ten był cholernie blisko. Wysoki kąt pochylenia prawie równy dziewięćdziesięciu stopni, teren niekoniecznie dający dobre oparcie i wysokie trawy sprzyjały wypadkom. Nie raz noga mu się omsknęła i tylko szybki refleks go ratował. Raz, kurczowo trzymając się skały i patrząc na kamienie, które staczają na dół przeżył nawrócenie. Naprawdę. Prawie nawet przypomniał sobie słowa jakiejś modlitwy. Szybko jednak otrząsnął się i kontynuował schodzenie.

Zdawało się, że na dole rósł inny las. Drzewa wielkości gór o gałęziach grubości pni nie przepuszczały praktycznie światła słonecznego. Gałęzie rosły wysoko jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią i rozgałęziały się na wiele mniejszych, splatały się robiąc coś na podobieństwo pomostów. Inny świat. Całe życie zdawało się toczyć właśnie na nich pozostawiając poszycie paprociom. A raczej gigantycznym roślinom przypominających paprocie. Całość tonęła w półmroku.

Marek stał przez chwilę przytłoczony ogromem przyrody zapominając o środkach ostrożności. Dopiero po chwili otrząsnął się i rozejrzał. Czysto.
- All clear!
Uśmiechnął się pod nosem, spojrzał w górę na niebo złożone z liści i gałęzi. Na inny świat ze swoimi mieszkańcami. Pokręcił głową w geście... Podziwu? A może sprzeciwu przed odebraniem człowiekowi jego dominium? Schylił się i zanurzył palce w ściółce leśnej, przeciągnął po niej palcami zmuszając żyjątka do ucieczki. Uśmiechnął się tym razem smutno, westchnął i wstał.
Rozejrzał się za śladami, kiepski był z niego tropiciel. W końcu udało mu się wypatrzeć ślady czegoś dużego. Zdecydowanie za dużego.
- Masz swego niedźwiedzia.
Zwierzak poszedł wzdłuż stoku, to dobrze bo Mróz tam się nie wybierał. Ruszył w stronę jeziora przedzierając się przez krzaki.

W lesie nie tyle, że było gorąco co parno. Czarne bojówki, desanty i kamizelka taktyczna niemiłosiernie grzały, zdrowy rozsądek nakazywał jednak ich nie ruszać. W buzi zbierała się ślina, organizm domagał się posiłku i wody. Oj, zdecydowanie ostatnio sobie zbyt dogadzał. Czasy wyczerpujących treningów były zbyt dalekie, owszem zespół potrzebny nawyków działał ale ciało domagało się swego. Ruszył więc spełnić jego zachciankę.
Półmrok był jego przyjacielem, pozwalał widzieć jako tako nawet bez noktowizora i sprawiał, że Mróz w granatowym ubraniu był słabo widoczny.
Przyroda nie była taka jak ta znana z Polskich lasów. Była monumentalna i mroczna, zdawała się krzyczeć, że to nie człowiek był pierwszym władcą na ziemi. Zdawała się próbować Markowi to za wszelką cenę udowodnić. Mróz zaś starał się nie dać sobie tego udowodnić i tym samym przeżyć.

Do jego zmysłów dotarł zapach palonego drewna. Zatrzymał się. Gdzieś tu byli ludzie. Dłoń położył na peemce, zamknął oczy i wciągnął powietrze starając się określić skąd dobiegał go zapach. Nie potrafił, zaczął chodzić raz w jedną raz w drugą stronę starając się ustalić gdzie zapach jest silniejszy. Pomysł był dobry ale szybciej dostrzegł w oddali między olbrzymimi drzewami dym. Ruszył ostrożnie w tamtym kierunku. Stąpał ostrożnie, powoli stawiając stopy. Nigdy zbyt dobrze się nie skradał do tego desanty niekoniecznie się do tego nadawały mimo to starał się zachować ostrożność. Szedł tuż przy drzewach by jak najtrudniej było go wypatrzyć.
Stróżka dymu unosiła się tuż za zwalonego drzewa. Przystanął. Przełknął z trudem ślinę. Nie pił od poprzedniego wieczora. Kiedy to było? Z 24 godziny temu?
Skupił się, nie mógł pozwolić zawładnąć sobą instynktom chyba, że nie chciał już nigdy ich spełnić. Ostrożnie obszedł powalone drzewo sprawdzając czy to nie pułapka. Czysto, za to ktoś nie dawno palił tu ognisko. Teraz było częściowo zasypane. Podszedł ostrożnie do niego gotów w każdej chwili kryć się ostrzeliwując. Nikt nie zaatakował. Ostrożnie podszedł do ogniska szukając innych śladów. Zapomnianego noża, paczki po zapałkach, jakiejś foli, resztek po jedzeni... Czegokolwiek. Nic, obozujący dokładnie po sobie posprzątali. Schylił się przyglądając śladom stóp póki ich nie zadeptał.
Znalazł ślady czterech osób. Minimum, nie był za dobrym tropicielem. Cztery ślady obutych stóp różnej wielkości. Co ciekawe podeszwy były gładkie, czyli mieszkający tu ludzie byli raczej prymitywni. Dwie pary były porównywalne wielkością do jego czyli dwóch dzikusów musiało przypominać go wzrostem. 185-190 centymetrów. Dwie osoby były niższe. Podszedł do ogniska i nożem zaczął rozgarniać popioły. Żadnych resztek skóry czy kości. Czyżby nie piekli mięsa albo aż tak dobrze po sobie posprzątali?

Wstał patrząc dokąd ślady prowadzą. Dzikusy musiały przyjść z dwóch różnych kierunków. Lub w dwóch różnych kierunkach pójść. Przyjrzał się tym wiodącym w kierunku jeziora. Pięty były chyba skierowane w stronę ogniska. Tyle dobrego. Poszedł za śladami idąc ostrożnie. Najwyżej nabierze wody i wróci podejmując drugi trop.
Szedł przez jakąś godzinę, ssanie w brzuchu i suchość w ustach przeszkadzały w myśleniu. Mięśnie non stop zmuszane do wysiłku wystawiały swój rachunek. Umysł z trudem walczył z ciałem, zmuszał je do dalszego ruchu.

Drzewo powoli się przerzedzały. Ustępowały wodzie. Na twarzy agenta wykwitł uśmiech. Spokojna toń jeziora, dużego na środku którego widniał konar a po drugiej stronie. A po drugiej stronie ktoś stał. Odległość pozwalała zauważyć tylko (chyba) wyprostowaną sylwetkę. Szybkim ruchem założył okulary odpalając zoom i noktowizje. Niestety zbliżenie było za słabe, dostrzegł tylko jak jedna z sylwetek, z grubsza ludzka spokojnie wnikała w las. Nie śpieszyła się, nie uciekała. Ale mogła go wcześniej zobaczyć. Musiał się śpieszyć, jezioro co prawda było duże i obejście go wymagało sporo czasu więc miał trochę czasu.
Podszedł do jeziora i przyjrzał się mu. Umysł nie chciał rejestrować niczego po za wodą, torpedował jedną informacją: "pić". Przełykanie śliny sprawiało fizyczny ból. Opanował się.
Jezioro żyło, przy brzegu dostrzegł pijawkę i skaczące po wodzie pajączki. Ba! Była nawet jakaś roślinność. Czyli nie było zatrute!
Cofnął się, miał mało czasu. Na pobliski krzak odwiesił zabezpieczony karabinek i kamizelkę. Zdjął buty, skarpety i rękawice. Odpiął kaburę z kostki i odwiesił ją obok P90. Podwinął spodnie i wszedł do jeziora. Woda z początku przyjemnie zimna przynosiła ulgę. Obmywała stopy i łydki. Nabrał wody w dłonie i pił. Długo, nie mógł się nasycić. Miała koszmarny posmak ale w tej chwili była zbawieniem. Gdy się nasycił obmył twarz, zmoczył chustę i zawiązał ją sobie z powrotem na głowie. Wyciągnął piersiówkę i opróżnił ją w dwóch łykach pozbywając się koszmarnego smaku. Wypłukał i napełnił wodą. Miał ochotę cały zanurzyć się w wodzie, popływać. Wtedy dzikusy mogłyby zrobić mu nieprzyjemną niespodziankę. Niechętnie wyszedł z wody i podszedł do swoich rzeczy. Narzucił kamizelkę i wytarł skarpetami stopy. Zapiął kaburę z glockiem nad łydce i kontynuował ubieranie się. Buty, peemka, bluza obwiązana w pasie. Teraz pozostawało mu zaczaić się na dzikusów. Postąpił krok. Coś go zadrapało w gardle, za dużo widać wypił po takiej przerwie. Stłumił kaszlnięcie, ślina pociekła mu kącikiem ust. Otarł ją wierzchem rękawicy. Spojrzał na czerwień wchłaniającą się w granat. Stał tak przez chwilę. Zaklął i znowu zaniósł się kaszlem. Splunął gęsto śliną i krwią. Zatoczył. Mroczki stanęły mu przed oczami. Postąpił jeszcze parę kroków i zgiął się w pół. Znalazł się na klęczkach, zwymiotował krwią. Upadł. Kątem oka spostrzegł wyłaniające się sylwetki z lasu. Ledwo rejestrował to co się działo. Treningi go na to nie przygotowały. Świadomość powoli odchodziła, instynkty nie działały. Po za jednym, bestii. Tym zmuszającym do niszczenia. Dłoń zsunęła się po karabinku i znalazła spust. Ściągnęła go i napotkała na blokadę. Odpłynął widząc nad sobą chwiejące się cienie...

Fabiano 04-01-2011 18:02



Gdy Marek otworzył oczy po raz drugi, nie pamiętał gdzie jest ani gdzie był przed chwilą. Nic nie widział, ale wydawało mu się, że jest w domu, w swoim domu. Pralka buczała hałaśliwe. Za oknem słychać było jakieś walenie młota, musi jakieś roboty drogowe. Do tego odgłos ptactwa na drzewach w parku nieopodal. Zmysły powoli zwracały uwagę na coraz różniejsze szczegóły. Czuł wilgoć na czole. Czuł, jak owa wilgoć spływa strumieniami po rozgrzanej głowie. Czuł też smród. Na początku słaby zapach zgnilizny i potu, później smród stał się nie do zniesienia. Co tak śmierdzi? zastanowił się i wstał.


A raczej chciał wstać. Głowa ważyła chyba z tonę. Nawet nie oderwała się od łóżka, na którym leżał. Zdołał tylko zamknąć i otworzyć ponownie oczy. A i to nie przyszło mu łatwo. Powieki, w odróżnieniu od głowy, ważyły tylko po sto kilo. Świat zawirował. Wzrok wrócił nagle, zaskakując żywiołowością. Wszystko się kręciło, rozmazywało i nabierało kolorów. Niczym paleta malarza nabierała wyrazu. Dominowała zieleń, w najprzeróżniejszych odcieniach. Wszystko, co mogło mieć krawędzie, było ich pozbawione, a co było kształtne, było niewyraźne. Wraz ze wzrokiem poprawiał się także słuch i węch. Pralka przestała udawać pralkę, a zaczęła szlifierkę kontową na wysokich obrotach. Smród, na nieszczęście, pozostał smrodem.

Marek ponownie ruszył głową. Tym razem udało mu się aż nadto. Gdyż poderwał ją centymetr, może dwa, w górę i opuścił. Po czym ból przeszył mu kilkakrotnie całą czaszkę. Pralka ponownie zabuczała, a w kadrze pojawiła się dziwna zjawa. Czarna na tle jasnozielonego nieba postać zazgrzytała po szlifierkowemu i wyciągnęła w jego stronę czarną rękę. Po czole Marka ponownie popłynął pot. Zimny i już nie przypominający potu a raczej strumień wody. Oczy zaczęły piec, więc zamknięcie ich okazało się jedyną słuszną decyzją. Tak jakby Marek nad tym panował...
*

… słońce afgańskiej pustyni zgasło raptem. Marek z postrzelonym biodrem, stopą, ramieniem (w dwóch miejscach), barkiem i chyba nawet sercem ukrywał się właśnie z samym nożem, i tylko w jednym bucie, za pobliską skałą. Przed sobą miał jedynie pustynię. Za sobą setkę rozwścieczonych afgańskich zabijaków. Każdy uzbrojony w kilof i łopatę. Świetnie. A teraz nawet słońca nie było. Świat zawirował...
*

… I to z mocą huraganu Katrina. Marek obrócił się i sobie rzygnął. Znowu był w świecie bez kontur i znowu słychać było pralkę. Tym razem świat jednak wdzierał się do jego umysłu łagodniej. Głowa mniej bolała i ważyła też mniej, a smród nie był tak dokuczliwy. Może to kwestia przyzwyczajenia? Mroczna postać, która już nie była taka mroczna, podeszła do niego, przytrzymała go, próbując położyć znowu na plecach. Coś zaskrzeczało a usta postaci, która coraz bardziej przypominała kobietę, poruszyły się. Pralka zakaszlała złowrogo i do kobiety podszedł rosły mężczyzna i jednym ruchem silnej ręki posłał Marka na plecy. Polak nawet nie myślał się przeciwstawiać, przyglądał się tylko, jak pralka i szlifierka kontowa rozmawiają ze sobą i, co nie zaskoczyło Marka tak bardzo, po ludzku. Jedyny problem polegał na tym, że to był niezrozumiały język. Ale na pewno nie piłowanie i pranie. Może węgierski?

Marek ułożył wygodnie głowę. Czuł, jaka jest rozpalona. Ale zdawało się, że już ciśnienie w niej spadło. Nad sobą miał dach z listowia. Prześwity jasnego nieba, tak małe, że wyglądały jak gwiazdy na nocnym niebie, raziły w oczy. Sprawiało to ból, ale mizerny. Ptaki zawodziły piskliwie w górnych partiach lasu. Pan Pralka i pani Pilarka skończyli dyskutować. Przyszedł drugi mężczyzna. Podnoszenie głowy dalej sprawiało problem, to też Mróz postanowił nie robić tego. W ogóle chęci na robienie czegokolwiek były znikome. Ciężko nawet rzec, że były. Oczy zaczęły ciążyć. A rozmowa znowu przeszła w warkot. Mróz zasnął.
*

Gdy się obudził następnym razem, był w opałach. Ciężko powiedzieć, że się obudził. Obudzono go - to lepsze sformułowanie. Świat zawirował. Ale zrobił to inaczej niż dotychczas. Umysł został zbombardowany natłokiem czynników zewnętrznych. Krzyki, warknięcia, wycia, szloch, zgrzytnięcia. Zapach krwi, smród potu, łajna, padliny i czegoś jeszcze, co było ciężkie do scharakteryzowania. Ktoś gdzieś upadł, ktoś się zatoczył. Coś ktoś powiedział. To wszystko, by później nastała cisza. Cisza ogólnie, bo słychać było czyjeś kroki. Żelazne kroki. Stalowe.

Marek otworzył oczy dokładnie w tej chwili, w której czyjaś łapa chwyciła go za gardło i obróciła na łożu. Dopiero teraz Polak poczuł, na jakim twardym posłaniu leżał. Lita decha, mogłoby się wydawać, może skała. Ręka była na tyle duża, by objąć całą szyję Polaka, a głos był gardłowy i głęboki. Bardzo głęboki.

Marek siedział. Nie sam, a mimowolnie, trzymany w niedźwiedzim uścisku. Oczy przyzwyczaiły się już do świata, w którym się znalazły. Dostrzegły dryblasa w skórze i żelazie. Dostrzegły oczy przenikliwie badające znalezisko. Dostrzegły ciała mężczyzny i kobiety. Jedno bez głowy, drugie z rozszarpaną czaszką. Dostrzegły wreszcie wilki. Te same. Tak, te same, co wcześniej ubiły stadko świniopodobnych zwierząt na polanie. Siedziały bądź leżały spokojnie, niczym pieski pokojowe. Niczym chihuahua.

Oczy Marka raz jeszcze spojrzały na właściciela drapieżnych oczu, gdy nagle druga ręka uzbrojona w coś twardego walnęła go w głowę. Światło zgasło.

Szarlej 06-01-2011 22:23

Wszystko co dobre się kiedyś kończy. Wszystko. Na całe dla Marka szczęście wszystko co nie dobre kończy się również. Pech chciał, że wraz z końcem starych bied zaczęły się nowe.

Obudził się. Głowa tętniła bólem. Podniósł rękę do bolącego miejsca i zaklął. Prosto nerwem łokciowym uderzył w coś metalowego. Przykurczył rękę i otworzył oczy. Pręty krat. Podniósł ostrożnie wzrok do góry, kraty. Wszędzie kraty. Dotknął ostrożnie miejsca w którym głowa go najbardziej bolała i natrafił na strup. Syknął z bólu, delikatnie zaczął obmacywać ranę. Niby już zakrzepła ale nikt się nią wcześniej nie zajął. Mogło dojść do zakażenia a strup mógł puścić w każdej chwili.
Powoli zaczęły do niego dochodzić inne bodźce. Zdrętwienie nóg, kabura wżynająca się w łydkę, latarka cisnęła w udo, nie wiadomo co uwierało go w plecy. No i pragnienie. Tak, pragnienie wiodło walkę o prymat z bólem głowy. Mróz nie chciał znać rezultatu tej batalii. Wsłuchiwał się w jazdę. Znajdował się na wozie, w klatce.
Powoli zaczął zbierać informacje o otoczeniu, wyćwiczone nawyki brały górę.
Klatki były nie duże, 1x1x1, mowa o metrach oczywiście. Zadarł głowę do góry i zobaczył, że nie był sam. Razem z nim leżał jakiś człowiek ubrany cały w miękką (niestety Mróz to czuł mimo woli) skórę. Co ciekawe niepofarbowaną w kolorze skórzanym czy jak kto woli szaro-brązowym.
Twarz miał normalną, jak człowiek. Lekko zarośnięty, z spłaszczonym nosem. Jak murzyn albo bokser. Miał na nogach dziwne buty ze skóry, długie pod kolano i zakończone zawiązanym kawałkiem materiału. Czymś w stylu onucy, która chyba była integralną częścią buta. Polak mógł obserwować tylko jeden taki but, drugi uwierał go w plecy.
W górę wozu stała następna klatka. Gdzieś za nimi kiwała się czyjaś głowa. Pewnie woźnicy, który wcześniej go obił. Niech go tylko dostanie...
Podniósł głowę i obrócił ją w dół wozu. Następne klatki. Jakaś kobieta a w następnej chyba kolejna.
Przeniósł spojrzenie w bok, na solidne burty wozu. Ponad nimi majaczył las. W lesie migały czarne łby. Cholerne wilki.
Nabrał powietrza. Skupił się. W ciało wpijała mu się latarka i kabura z glockiem. Tyle dobrego. Czuł również jak coś izoluje jego kolano od prętów, wcześniej włożył tam kominiarkę by się nie zgrzać. Na stopach czuł ciężar desantów co poprawiło mu humor jeszcze bardziej niż posiadanie pistoletu. Lubił te buty, był do nich przywiązany. Skupił się jeszcze bardziej, zamknął oczy.
To będzie dobre ćwiczenie, pozwoli mu się skoncentrować i nie zdradzi dotykiem gdzie co ma. Nie miał kamizelki, czuł to wyraźnie, zbyt dużo ważyła by jej zniknięcie nie zostało zauważone. To źle. Miał tam apteczkę i zapasowe magazynki 5,57. Na palcach czuł rękawiczki taktyczne. Przykurczył trochę lewą rękę. Nie poczuł zawiązanej na pasie bluzy. Na szyi nie miał też maski przeciwgazowej a na głowie gogli. Opuścił rękę, przesunął przedramieniem po kieszeni z piersiówką. Niestety zamiast whisky była tam teraz zatruta woda. Jeżeli tego mu nie zabrali to w kieszeniach spodni powinien jeszcze mieć chusteczki i długopis.
Najgorsze było to, że pozbawili go broni. Brak P90 był wyraźny w ciasnej klatce, również FiveseveN nie uwierał go w bok.
Przyjrzał się klatce. Nie było żadnych dźwiczek, tylko klaty. Nigdzie nie widział zawiasów.
- Kurważ mać. Żyje tu ktoś?
Zareagowała panienka z tyłu, spojrzała na niego. Nie wydawała się jednak rozumieć. Może zadziała z innej mańki.
- Ech... Do you speak english?
Kobieta przekrzywiła głowę. Chyba złapała, że mówił do niej. Sukces! Powiedziała coś niezrozumiała, gardłowo.
Polak westchnął pod nosem, rzucił kolejną kurwą.
- Sprechst du, kurwa Deutch?
Kobieta rzuciła zirytowanym tonem jakieś krótkie zdanie i spojrzała gdzieś w bok. Miała go dość. Prawidłowa reakcja na niemiecki. Humor mu powracał, tyle dobrego.
- Espaniol? Pa ruski? Jaki kurwa kolwiek? Węgry?
Nie żeby mówił po hiszpańsku czy rosyjsku ale przynajmniej wiedziałby na czym stoi. Jego znajomości języków obcych kończyły się na niezłej znajomości angielskiego i znajomości niemieckich wulgaryzmów. Szkopy jednak miały pod tym względem ubogi język.
Marek nie poddawał się jednak, rzucił głośniej.
- Hej! Ktoś tu kurwa mówi po ludzku?! Anybody speak english?!
Usłyszał szelest a potem dosyć głośny tętent, chyba kopyt. Z tyłu podjechał do wozu człowiek w skórach i żelazie. Ten, który go pojmał. Czyli był ich paru. Na czym jechał, ciężko powiedzieć. Burta przeszkadzała w zobaczeniu tego. Spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem i wypowiedział zdanie w gardłowym języku. Długie. Ton był rozkazujący i nieznoszący sprzeciwu. Na pewno kazał mu siedzieć cicho. Mróz odpowiedział zmęczonym wzrokiem.
- I ja Ciebie kurwa też.
Mężczyzna chwilę jeszcze jechał wzdłuż wozu a potem ruszył do przodu. Marek odprowadził go zmęczonym spojrzeniu.

Generalnie sytuacja nie była najgorsza. Owszem był w małej klatce z jakimś dzikusem, bolały go wszystkie mięśnie, ranna głowa co raz wybuchała jeszcze większym bólem, był spragniony i głodny a wóz na którym jechał należał do łowców niewolników. Za to jednak nie był związany i za poważnie ranny. Gorączka nie była zbyt wysoka no i miał broń. Dziewięć kul .357 SIG. Dziewięć trupów.

Krajobraz się zmienił. Wóz to się wznosił to opadał. Las zrobił miejsca otwartej przestrzeni. Zwolnili. Co jakiś czas słyszał nawoływanie się wilków. Żałował, że więcej z nich nie ściągnął gdy miał okazję. Dochodził go również stukot kopyt. Jeźdźców było paru. Rozmawiali ewidentnie wyluzowani, z przodu głośniej z tyłu ciszej. Ariergarda musiała być oddalona. Co raz dochodziły go śmiechy straży tylnej.
W pewnym momencie wszystko stanęło. Do wozu podjechał znany mu łowca. Marek utkwił w nim spojrzenie i się uśmiechnął. Wilczo, drapieżnie. Wiedział, że jeżeli tylko będzie miał okazje skręci mu kark. Odpłaci nie po chrześcijańsku pięknym za nadobne.
Wilki zawyły, konni się rozjechali. Agent usłyszał krzyki kogoś mordowanego. Nie wiedział czy zwierzęcia czy człowieka. Naprawdę ciężko to ocenić gdy podmiot jest właśnie rozszarpywany szczękami. Krzykowi towarzyszył zgrzyt metalu. Łowcy musieli być uzbrojeni w broń białą. Maczety? Noże? Cała scena trwała parę minut. Do znanemu Markowi łowcy podszedł inny trzymając oskórowane zwierze. Sądząc po wielkości jakiegoś psa. Zaczęli rozmowę w swoim gardłowym języku. Po chwili podjechał do nich trzeci niosąc przerzuconego przez bark mężczyznę. Przytomnego. Znany Markowi łowca (któremu polak właśnie wymyślał jakiejś wdzięczne przezwisko) był chyba przywódcą. W każdym bądź razie podszedł do jeńca i ciosem okutej ręki pozbawił go przytomność. Nowy więzień został gdzieś wrzucony na tył wozu. Niestety Agent nie widział gdzie i jak łowcy otwierali klatki.
Ruszyli dalej. Czas się ciągnął. Jawa mieszała z nerwową drzemką. Co raz coś budziło Marka. To uderzenia okutej pałki o kraty w celu ucieszenia awanturującego się więźnia. To szczególnie głośny śmiech łowców czy mamrotanie ciągle nieprzytomnego współwięźnia.
Zasnął, bez snów.
Obudziło go uderzenie o kraty. Zerwał się i uderzył o nie głową. Zaklął, z pod zerwanego strupa poleciała krew. Na kratach leżał bukłak. Marek od razu złapał go oburącz i manewrując skórzanym naczyniem przecisnął go między kratami. Łapczywie przyssał się do ustnika. Woda popłynęła przynosząc ulgę. Zakrztusił się, z trudem walcząc z odruchem wyplucia wody. Dalej pił spokojniej. Woda niestety szybko się skończyła. Agent spojrzał na swego towarzysza nie doli. Ciągle był nieprzytomny. Mróz wiele się nie namyślając wziął też jego bukłak. Nie pił jednak z niego wody, zamiast tego ukrył naczynie pod swoim ciałem. Zadzierając wodę do góry zobaczył, że łowcy zbierają naczynia, wysunął i położył na kraty tylko swoje, puste. Łowcy się nie zareagowali na brak jednego bukłaku. Ruszyli dalej, Agent zapadł w niepewną drzemkę.

Dostali wodę jeszcze raz po paru godzinach. Tym razem tylko jeden bukłak. Marek wziął naczynie i go nie zwrócił. Jechali długo. Z dwanaście godzin? Dobę? Dwie? Powoli zbliżali się w stronę gór. Mróz po raz kolejny zapadł w niepewną drzemkę.

***

Coś go obudziło. Otworzył oczy. Zastane i zdrętwiałe mięśnie bolały jak diabli. Głowa zaraz do nich dołączyła wraz z poczuciem głodu. Po chwili zrozumiał czemu się obudził. Zatrzymali się. Ktoś opuścił burty wozów. Do klatek podeszła grupka ludzi już na pierwszy rzut oka gorszego sortu niż łowcy niewolników. Ubrani w samą skórę, bez broni, wymizerowani. Wsunęli w szczeliny klatek kije i zanieśli więźniów do niewielkiego zagajnika. Postawili ich nie daleko siebie ale w odległości wykluczającej porozumiewanie się. Marek rozejrzał się. Zmierzali ewidentnie w stronę gór, widział wyraźnie ich białe szczyty. W przeciwnym kierunku mógł dostrzec podgórze, trawiaste pagórki ciągnące się aż po horyzont ustępując tam miejsca lasowi. Gdzieniegdzie między pagórkami blisko siebie kupiły się drzewa tworząc swoje enklawy.
Zatrzymali się między wąwozami i dolinami a spłaszczonymi wzgórzami. W jednej z enklaw drzew.
Agent mógł w końcu ocenić liczebność konwoju. Z 15-20 ludzi należących do "lepszej" klasy. Odziani oprócz skóry w metal i z bronią przy pasie. Schodzili właśnie z wielkich, niespokojnych rumaków. Eskortowali oni trzy wozy zaprzężone w większe wersje świń widziane przez Marka w lesie. Do tego w konwoju była z dziesiątka ludzi "gorszego" sortu. Pewnie niedawni niewolnicy, wyzwoleni, zamienieni w nadzorców. Znęcający się nad swoimi braćmi w zemście za własne poniżenie. Nie to, żeby Marek uważał ich za "swoich braci" i stawiał się na równi z nimi. Co to, to nie. Stawiał się zdecydowanie wyżej nawet od łowców będących ludźmi zacofanymi w rozwoju i w kulturze.

Łowcy zaczęli przygotowywać grilla. Ktoś nawet zaczął stawiać ruszty. Ludzie zaczęli się do nich kupić prace obozowe zostawiając dla nadzorców. Między klatkami i wozami krzątały się również wilki. Czy raczej stworzenia do wilków podobne. Marek poprzysiągł sobie, że jeden z nich niedługo ozdobi jego ruszt.
Powoli już zapadał zmrok. Druga noc Mroza spędzona w klatce. Chciało mu się lać. Nie pamiętał kiedy ostatnio sikał. W sumie nie wiedział nawet ile znajduje się w tym pokręconym świecie.
Mężczyzna złapany podczas drogi nie wylądował jednak od razu w klatce, dopiero teraz go tam upychali. Niestety półmrok i ludzie przeszkadzali w zobaczeniu na jakiej zasadzie działają klatki. Chyba było można podnieść sufit. Mróz miał zamiar to sprawdzić ale nie teraz. Nawet jakby uciekł z klatki miałby przeciwko siebie zgraję ludzi 20-30 ludzi i watahę wilków. Może w pełni sił i z całym ekwipunkiem by tego spróbował. Może... Teraz był zmęczony, obolały, ranny i bez większości ekwipunku. A i gorączka go w pełni chyba nie opuściła.
Gdy grupka nadzorców skończyła z nowym jeńcem Marek zaczął uderzać w kraty. Jeden z nadzorców spojrzał na niego, szturchnął kolegę. Chwilę się naradzali potem podeszli do niego wyraźnie zaciekawieni. Dosyć wymownym gestem pokazał, że chce w krzaki. Pierwszy z nich powiedział coś. Z cztery-pięć wyrazów. Marek rozłożył ręce na tyle na ile mógł. Tamten kopnął w klatkę, powiedział coś do kumpla i się zaśmiał. Mróz już nic nie robił. Zapamiętywał tylko twarz, twarz człowieka którego kiedyś bardzo powoli zabije. Podobnie jak przywódcę łowców. Reszta była mu obojętna. W sumie już by mógł to zrobić. Owszem, miał zdrętwiałe mięśnie ale przykurczona noga z kaburą na łydce umożliwiała szybkie wyciągnięcie glocka. Mechanizm SA pozwalał zaś na błyskawiczny strzał. W brzuch, tak by tamten długo umierał. Mróz wątpił czy mają tu chirurga. Tak czy siak potem by go albo zabili albo bardzo dokładnie obszukali. Nie miał jak zabić tylu ludzi.

Szybko się ściemniło, obozowisko rozjaśniło się ogniskami od których dobiegał gwar i śmiechy. Mróz postanowił ulżyć pęcherzowi, rozpiął rozporek i wysikał się przez kraty na ziemię. Korzystał z ciemności nie chcąc by któryś z nadzorców wyżywał się na nim podczas tej czynności. Wolał nie załatwiać się jak niektórzy w klatce. Nie wiadomo ile w niej jeszcze spędzi czasu. Gdy skończył spróbował się przekręcić, kucnąć. Klatka była ciasna ale udało mu się to. Boleśnie uderzył czubkiem głowy o kraty. Cholerstwo. Mięśnie zaprotestowały, tak dawno się nie ruszał. Czuł jak krew boleśnie zaczyna krążyć. Powoli rozruszał nadgarstki i palce. Potem rozmasował nogi i ręce.
Spojrzał na swego współwięźnia. Mężczyzna żył jeszcze ale nie odzyskał od początku przytomności. Tylko parę razy coś mamrotał w miejscowym języku. Agent przyjrzał mu się, zobaczył strup na głowie, musiał oberwać podobnie jak on. Do tego mogły dojść obrażenia wewnętrzne. Wyjął z kieszeni paczkę chusteczek higienicznych upewniając się, że nikt nie patrzy. Zwilżył jedną wodą i przetarł tamtemu najpierw usta potem czoło. Podał mu też ostrożnie wodę, nawet po utracie przytomności pewne odruchy zostały. Schował wilgotną chusteczkę do tylnej kieszeni, wolał nie pokazywać łowcom, że coś umknęło uwadze łowców. Oparł się o kraty. Myślał, obserwował. Miał w planach skończyć jeden z bukłaków w nocy, częstując ewentualnie współwięźnia. Puste naczynie zostawi na górze klatki. Miał zamiar również przed kontynuowaniem wycieczki na wozie wysikać się jeszcze raz. Nie wiadomo kiedy znowu będzie miał okazję.

Fabiano 14-01-2011 19:55

Co robią myszy, gdy kot śpi?
To zależy o jakim kocie jest mowa.



Zmrok nadszedł szybko. Zanim jednak zrobiło się ciemno, w tak zwaną szarówkę, z wykrotów, dolin i kotlinek powstała mgła. Nic nadzwyczajnego. Mgła jest normalną rzeczą. Zimne powietrze, ciepła woda, i takie tam. Mimo to, w obozie zapanował niepokój. Ogólne poruszenie. Dało się wyczuć myśli krzątających się obozowiczów.

Mlecznobiałe plamy mgły rozkwitały powoli na granatowej łące. Widok był cudowny i koszmarny zarazem. Było w tym coś, co sprawiało, że ciarki biegły po plecach. Coś złowrogiego. Po prawej stronie, na zachodzie, majaczyły w narastającym mroku strzeliste szczyty gór. Niczym zęby drapieżnika skrywały za sobą esencję życia. Serce oblane szkarłatem.
Zachodzące słońce.

Temu wszystkiemu przyglądał się mężczyzna w futrze. Stał na granicy obozu wpatrzony w dal. Po chwili, nie wiadomo skąd, koło niego pojawiło się dwóch konnych. Rozmawiali przez chwil parę w gardłowym języku, po czym zamilkli wpatrzeni w narastający mrok. Płomienie ogniska tańczyły na stalowych elementach strojów mężczyzn. Poza kręgiem światła rzucanego przez palące się drewno świat zamazywał się i czerniał coraz bardziej. Cisza trwała długo i była na tyle głęboka, by ze wzgórz mógł dojść ich odgłos warknięć. Warknięcia były bardzo głębokie i donośne. Przyprawiały o dreszcz nawet najtwardszych facetów. Gdy ucichły, łowca dowodzący odwrócił się i wydał polecenia. Zapadł zupełny mrok.

Gdy oczy się trochę przyzwyczaiły, Marek zobaczył, że łowcy niewolników siedzą skuleni pod wozem. Konie stoją przypięte do drzew i mają założone worki na głowy. A świnie smacznie leżą na ziemi mając wszystko w … mając wszystko gdzieś. Tylko co one mogły mieć gdzieś? Tego Marek nie za bardzo chciał się dowiedzieć. Mgła zaczęła się podnosić i okalać obozowisko. Spokojne pochrapywania dobiegły od stron jednej z klatek. Spokój i melancholia - zdawałoby się. Zdawałoby się też, że świat zasnął. Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, bez najmniejszego nawet znaku, rozległ się straszliwy ryk. Marek momentalnie ocknął się z powoli ogarniającego go znużenia. Wyrżnął głową w kraty. Dałby sobie rękę uciąć, że zatrzęsła się ziemia, i że powietrze się zmieniło. Zmienił się jego smak, może zapach. Ryk był tak głośny, że echo odbijało się pogórzem przez długą chwilę. A cisza zdawała się nigdy nie powrócić.

Zmieniło się coś jeszcze. Następnego ranka jeden koń czuł się samotnie. Jechał bez jeźdźca.

A ranek był mroźny. Mimo to wdychanie rześkiego powietrza sprawiało dużą przyjemność. Obóz zwinięty został w kilkanaście minut. Ogniska zagrzebane, a odchody zwierząt przysypane ziemią. Mróz będąc dopiero z powrotem na wozie zobaczył, jakie rozległe są pogórza. Trawa po horyzont i tylko gdzieniegdzie kropki jakiejś zwierzyny, gdzieniegdzie w dolinkach i kotlinkach drzewa, gdzieniegdzie chmury ptactwa krążących po stepach.

Gdzieniegdzie głębokie rowy, niczym rany wyryte w idealnym powierzchni wzgórz.



Dalsza droga prowadziła coraz wyżej i wyżej, widok kojących zielenią łagodnych grzbietów stał się tylko wspomnieniem. Teren zmienił się w surowy. Porośnięty ostrymi krzakami i jeszcze bardziej ostrymi skałami. Obraz skalistych szczytów i stoków górskich zawitał na dobre. Dolina, którą jechali, była szeroka i wyjeżdżona. Pod kołami chrzęścił miał i zgrzytały kamienie. A przed oczami ukazało się Koloseum.

Budowla wzniesiona przed wieloma wieloma laty, zrujnowana i zmieniona w muzeum. Tak było w Rzymie. Tu stało tak samo stare i tak samo zniszczone, tylko, że do Włoch był, zdaje się, spory kawałek. Monument rósł w oczach. Stawał się większy i potężniejszy. Wokół budowli nie było miejsca na inne obiekty. Nie było też trzeba nic budować na zewnątrz, gdyż koloseum było przynajmniej dziesięć razy większe niż jego rzymski odpowiednik. Przedpołudniowe słońce skrzyło się w kroplach rosy na nieoświetlonych do tej pory kamieniach.

Mróz jadący na pierwszym wozie w drugiej klatce miał co podziwiać. Czy mu się chciało, czy nie. Ruiny stanowiły fortece - temu nie można było zaprzeczyć - a ogromne drzwi wieńczyły całość. Miały może z dwanaście metrów wysokości i może z osiem szerokości. A może nie? Drzwi otworzyły się w akompaniamencie skrzeku udręczonych zawiasów. Echo poniosło się po górach obsuwając kamienie. A przed oczami łowców i ich niewolników ukazał się stary świat.

Dookoła stały domy z kamienia. Między warstwą szerokiego muru, w którym mieściły się jakieś domostwa, a częścią właściwą, był pas stajenny. Widać było zagrody, stajnie i obory, które tworzyły pierścień w środku muru. Konni i piesi przemierzali wybrukowane kamieniem ulice i uliczki. W kamiennych kagankach różnej wielkości palił się ogień. Tabor jechał, wydawało by się, główną drogą, szeroką na dwa wozy. Domy wybudowane piętrowo jeden na drugim, z osobnymi drewnianymi schodkami, były wszędzie. Sięgały nawet z cztery piętra. Cztery główne drogi, jak się zaraz okazało, prowadziły do placu na środku. A kończyły się zaraz przy stojącej na samym środku arenie. I na tej właśnie arenie wylądowali niewolnicy.
*

Dwanaście klatek, po dwie osoby w każdej. Pachołkowie, jak zaczął myśleć o nich Marek, otworzyli klatki odkładając wieko na ziemi i zniknęli za jednymi z wielu drzwi. Mróz wyprostował się, rozmasował nogi i ostrożnie wyszedł. Nie wiedział, co go czeka i gdzie jest, ale bez wątpienia ruch mu dobrze zrobi. Ból w stawach był kłopotliwy, to prawda, ale to głowa go najbardziej martwiła. Wszystko wskazywało na to, że obejdzie się bez szycia, a to oznacza bliznę. Mięśnie również odmawiały posłuszeństwa. Ręce poczęły masować co bardziej zesztywniałe gnaty, a oczy lustrowały okolice. Arena była wielkości boiska do piłki nożnej. Współwięźniowie nie byli skorzy do opuszczenia klatek. Wyszła szóstka. Dwóch facetów zaczęło się kłócić, inny opierał się właśnie o ścianę. Jakaś kobieta siedziała oparta o klatki, inna natomiast lamentowała, zacinając się co chwila. Był jeszcze facet, który siedział na kratach, bawiąc się kawałkiem kijaszka.

Minęła ponad godzina zanim pachołkowie wrócili. A wrócili niosąc kosze, w których, jak się okazało, było jedzenie. Jeden kosz dla jednej osoby. Zatem teraz na arenie stało około 24 koszy. Gdy niewolnicy zaczęli ucztować, Marek postanowił pójść w ich ślady.

Czas mijał niepewnie. Góry majaczyły nad areną, przypominając skamieniałe olbrzymy chcące podejrzeć, co tam się dzieje. Niebo było jeszcze jasne, gdy na arenie zaczęło się ściemniać. Czubki gór zajaśniały czerwienią, gdy na górne balkony wyszła grupa ludzi. Marek przypatrzył im się z ciekawością. Lecz gdy otworzyły się drzwi, wstał i podszedł bliżej innych jeńców. A ci jakby podchwyciwszy ten pomysł, skupili się w grupkę. Za otwartych drzwi wybiegły wilki. Wilkobestie. Masywne, ważące z całą pewnością więcej niż setkę, kształtem bardzo podobne do bernardynów. Bestie rozeszły się powoli okrążając grupę. Za nimi wyszli pachołkowie, trzymając w ręku kij z pętelką. Znaczy hycle. Z góry doszły Marka uszu śmiechy, a zza drzwi wyłonili się łowcy. Na czele oczywiście mężczyzna w stalowych motywach na skórzanym ubraniu.

Okazało się, że to nie koniec. Z drugiej strony trzasnęły inne wrota. A z nich wyłonili się ubrani w ciemną skórę panowie. Było ich dziesięciu i mięli dziwnie wyglądające buzdygany, z których zwisały sznury. Skóra ich była farbowana na czarno i byli ubrani w nią na całym niemal ciele. Stanęli w półkręgu za całą gawiedzią, jaka się już zebrała. Dopiero wtedy kilkoro z tych, co stało na górze, zeszło na dół.

Szóstka dostojnie ubranych w futra jegomości stanęła w rządku koło łowców. Łowcy porozmawiali sobie z nimi, po czym przeszli do prezentacji.
*

Myra siedziała na grubym konarze obserwując wilki kręcące się pod drzewami. Widziała je już wcześniej.

Polowała z bratem na przełęczy, gdy z wąwozu sięgającego najpewniej drugiej strony gór (albo i samej czeluści ziemi), wyłonili się jeźdźcy na dużych zwierzętach. Rodzeństwo siedziało skulone za wielkim zwalonym drzewem. Wąwóz był zakazany. Wszyscy wiedzieli, że kto tam wejdzie ten stamtąd nie wychodzi. Aż do dzisiaj. Przejście zawsze było mroczne. Ukryte po między dwoma stromymi zboczami gór, oświetlane tylko przez godzinę dziennie. W same południe. Toteż nie ciężko było o przydomek jaki uzyskało. Droga do piekła. Prozaiczny nieprawdaż? Otóż, dla Myri i Skyla, nie był w tym nic prozaicznego.

Jeźdźcy wylali się na polanę. Była ich masa. Za nimi toczyły się wozy zaprzęgnięte w Skuny. Ciężkie zwierzęta zdawały się nie być w ogóle zmęczone ciągnąc ciężar obarczony dodatkowo wieloma ludźmi, którzy rozsiadli się wygodnie. Były też wilki. Inne niż znało rodzeństwo. Inne od tych o których słyszeli. Wielkie, garbate i masywne. Rozbiegły się we wszystkich kierunkach, szybko jednak wróciły do swoich panów. A panowie ruszyli karawaną wzdłuż gór.

Babcia, której Myra wszystko opowiedziała o spotkaniu, zamyśliła się smutno i stwierdziła, że od teraz będzie inaczej. Przypomniała jej, że raz na dwa pokolenia przybywają łowcy, że raz na dwa pokolenia zjawiają sie ludzie w skórze i stali, raz na dwa pokolenia znikają także całe wioski ludzi.

- Całe. O taak. Dobrze pamiętam jak z Twoją mamą na rękach uciekałam przez las. O taak. Cała nasza wioska uciekała. Szliśmy do poręby. A z poręby szło nas jeszcze z trzy wioski.
Starowina pokręciła głową. Ręce jej drżały. Nie chce być stara, pomyślała wtedy Myra.

Teraz na drzewie, żałowała tamtych myśli. Chciała móc się zestarzeć. Puki co miała marne szanse. Łowcy bezlitośnie polowali na każdego. Ludzie z jej wioski albo leżą martwi, albo uciekają na południe, albo siedzą w klatkach. Ona była uciekinierką, gdyż jej rodzina posłuchała babci.

Wilki zawyły a w śród nich pojawiło się kilku jeźdźców. Jeden z nich spojrzał wprost na nią.
*

Szilas patrzył jak jego małżonka umiera. Stos, bo inaczej nie można tego było nazwać, zrobiony z ludzi związanych i zamkniętych w oborze, płonął niczym ogień piekielny. Łzy same płynęły mężczyznom patrzącym na los niewiast i starców. Jedni krzyczeli, inni klęli, jeszcze inni szlochali. Pale, do których Łowcy poprzywiązywali wieśniaków otaczały gorejącą oborę ciasnym kręgiem. W niebo wraz z czarnym, żrącym dymem unosił się chóralny krzyk. Kilku łowców ubranych w skóry ze stalowymi wstawkami z obojętnością przyglądało się temu okropnemu widokowi.

Szilas szalał. Wyrywał się i wierzgał z całych sił. Gdyby się tylko wydostał z pęt z całą pewnością uratował by Sillę, tak bowiem wtedy myślał. Uwolni się, pobiegnie do palącej się obory wyciągnie żonę i zabije każdego, kto mu w tym przeszkodzi. Teraz, gdy siedzi na swojej klatce, gdzieś na arenie, wiedział, że to były mrzonki. Zginąłby wraz z nią, zadźgany albo rozszarpany kłami. Teraz, po widokach jakich był świadkiem zza krat, wiedział, że nie ma zwycięzców, ani tych którym się udało. Byli tylko przegrani. Łowcy nie dopuściliby, żeby było inaczej.
*

Każdy więzień miał zakładaną smycz z kijem. Dzięki takiemu zabiegowi, prawdopodobnie, można było lepiej kontrolować ich poczynania. Później, każdego prowadzono przed oblicze możnych w futerkach, po czym prowadzono gdzieś, gdzie Mróz mógł się tylko domyślać. Niewolnicy nie stawiali oporu. Oprócz jednej kobiety, którą to potraktowali niezbyt grzecznie waląc po głowie. Gdy przyszła kolej na poprzednika, Marek postanowił działać.

Zmniejszył dystans między sobą a niewolnikiem, za którym się wcześniej ustawił, i uderzył go kopniakiem pod kolano, następnie szybkim ciosem łokcia w bok szyi. Cios trafił jednak w coś twardego. Ramie. Impet uderzenia i trafiona noga sprawiły, że niewolnik poleciał wprost pod nogi jednego z opryszków z kijo-smyczami. Marek zrobił szybki obrót i z haka zamachnął się na drugiego pachołka, ten jednak stał już krok dalej. Cios kija prosto w szyję sprawił ból. Marek chociaż to zauważył nie mógł nic zrobić. Na szyi miał już pętle, która z każdym ruchem zmniejszała swoją średnicę. Zdążył tylko zobaczyć jak kawałek dalej czarno odziany facet się zamachnął. Światło zgasło.

Na szczęście, tym razem, nie bolało tak bardzo. Albo, po prostu, czucie nie wróciło całkowicie. Otworzył oczy, po czym zdał sobie sprawę, że po jego twarzy spływa woda. Ktoś chlusnął go po raz drugie. Piekło, najprawdopodobniej będzie miał druga bliznę. Klęczał na tym samym placu, na którym wcześniej chciał ponarozrabiać. Przed oczami stanęło kilka postaci. Kilkoro w futrze, kilkoro w skórze i w stali. Rozmawiali gardłowo między sobą. Wyglądali jakby się dobrze bawili. Wyglądali jak dzieci, które mają właśnie otworzyć prezent od Świętego Mikołaja.


_______________
See more:
Góry
Mgła

Szarlej 28-01-2011 19:00

Ostatnimi czasy nie miał szczęścia do pobudek. Chociaż do nie dawno oznaczało to kaca lub pobudkę obok laski, która przez noc jakoś zbrzydła. Teraz budził się odpowiednio: na drzewie, zatruty, w klatce, znowu w klatce i... na arenie. Zgasili go przepisowy. Zawodowcy. Ktoś go polał wodą, miał spętane nogi, ręce i smycz na szyi. Strażnicy trzymali go unieruchomionego a tamci lepiej ubrani przyglądali się. Komentowali od czasu do czasu i ogólnie zachowywali się jak małe dziecko, które dostało wymarzony prezent.
Nie trzeba być geniuszem by domyśleć się, że właśnie znaleźli sobie idealnego gladiatora.
Po dłuższej chwili poderwano go z klęczek i brutalnie poprowadzono do jednych z drzwi.

*

Pomieszczenie było duże, całe zbudowane z cegieł na planie okręgu. Jak chyba wszystko w tym przeklętym mieście. Oświetlało je tylko zachodzące słońce przez zakratowane okienko. Jednak nie to rzucało się w oczy a brudni ludzie leżący na równie brudnych barłogach pod ścianami. Ich zwierzęcy wzrok wbił się w Marka prowadzonego przez strażników. W otwarte drzwi. wrota do wolności, odrzwia raju utraconego... A mniej prozaicznie solidnie dębowych drzwi więżących ich w tym cholernym więzieniu.
Zdjęto mu pęta i lekko popchnięto do przodu. Nie oglądając się ruszył przed siebie. Starał się iść prosto, dumnie... Starał się. Zbyt często ostatnimi czasy ktoś go bił lub truł. Chociaż wprawdzie tylko raz go otruto czy raczej sam się otruł.
Zagarnął jakiś wolny siennik i przeniósł go w kąt, tak by wszystkich widzieć. Czekało go parę dni w więzieniu. Mogło być wesoło.

*

Nikt tu nie mówił po ludzku (ani niemiecku) więc był skazany na samotność. Samotność w tłumie... Od nadmiaru wolnego czasu i braku jakiejkolwiek rozrywki zaczął filozofować i obserwować.
Więźniowie kupili się do siebie, tworząc mikrospołeczności. Każda była inna. W jednej dominowali typowi osiłkowie, w drugiej ludzie zdawali się pochodzić z jednej wsi... Każdą z tych grup coś łączyło i jednocześnie dzieliło od innych.
Co ciekawe nie trafił tu sam z transportu. Była tu jeszcze kobieta z blizną i człowiek, który siedział na kracie. Gdy Mróz tylko ich zobaczył skinął im głową. Kobieta odpowiedziała powitaniem a mężczyzna go zignorował. Polak jakoś szczególnie się tym nie martwił.

Podsumowanie faktów nie było zbyt radosne. Wylądował w jakimś innym świecie, może równoległym a może na innej planecie. Mówiono tu językiem, który nie brzmiał jak żaden znany dla Mroza. W tym świecie dominowała przyroda, przerośnięte zwierzaki odebrały człowiekowi jego szczytowe miejsce na drabinie pokarmowej. Do tego występowała tu znacznie niższa kultura niż na Ziemi. Powrót do brutalnych rozrywek, zacofanie techniczne, poddawanie się instynktom.
Jednym słowem było przejebane jak w ruskim czołgu. Czyli było niewygodnie i śmierdziało.
Nie było jednak co biadolić. Ekipa ratunkowa będzie albo jej nie będzie. Uda się jej wylądować tu albo w cholernej Tegucigalpie. Trzeba było znaleźć tego doktorka (o ile żyje) albo kogoś kto wie jak obsługiwać wrota i zwiewać. Ktoś przecież je tu postawił do jasnej cholery!
Przeszkodą był język ale Marek miał już pewien pomysł. Czaso i praco chłonny jak nie wiem ale skuteczny. Przynajmniej w teorii.
Na razie postanowił jednak czekać.

*

Życie w więzieniu wyznaczało słońce czasem świecące przez zakratowane okienko i posiłki. Nie za dobre oczywiście ale Marek w życiu jadł gorsze rzeczy. W Afganie kawioru nie podawali.
Monotonia tylko raz została przerwana. Gdy pachołkowie przynosili jedzenie dwóch karków ich zaatakowało. Służących było dwa razy więcej i się im odcinali ale nie mieli szans, ustępowali przed brutalną siłą. Jeden z broniących się coś krzyknął i za otwartych drzwi do środka wpadł strażnik. Najpierw jeden, potem drugi, trzeci i czwarty. Zaczęli okładać karków po łapach i nogach, powoli, metodycznie, na pokaz. Przekaz był prosty: „was też to czeka jeżeli będziecie się stawiać”. Pocieszający jak światełko pociągu w tunelu.
Nikt z więźniów nie zareagował. Nikt. Tylko mężczyzna z transportu Marka siedział i bezsilnie zaciskał dłonie. Miał do nadzorców jakiś głęboki żal, dużo głębszy niż inni. Czyżby kogoś stracił przez nich?

*

Po dziewięciu dniach po nich przyszli. O dziwo po wszystkich na raz. Czarni strażnicy wymownym ruchem nakazali im wychodzić. Nikt się nie stawiał, każdy pamiętał akcje karków. Każdy wiedział, że nie ma wsparcia reszty a opór w pojedynkę był bezsensowny. Wyprowadzili ich na arenę. Długim korytarzem okna którego wychodziły na ulicę. Widzieli ludzi śpieszących w różnych swoich sprawach. Małych, błahych, nie istotnych. Skupieni na swoim ja, na swoim bycie nie troszczyli się o większe sprawy. Byle przeżyć.
Od wielu dni siedział w zamkniętym pomieszczeniu gdzie nikt się nie mył a wszyscy wypróżniali się do wiadra. Zdawało się, że bród przykleił się do niego na stałe, skalał. Teraz gdy poczuł ”świeże” powietrze miasta zdał sobie sprawę, że to jeszcze nic. Mieszkańcy Koloseum chyba nie byli wstanie nie tylko pojąć słowa „kanalizacja” (co było naturalne zważywszy na barierę językową) a nawet samej koncepcji.

*


Doprowadzono ich na tą samą arenę co poprzednio. Wypędzono kupą na środek i zostawiono. Kupili się do siebie, nerwowo rozmawiali, ktoś nawet zagadał do Marka. Sukces! Dziewięć dni w milczeniu i napięciu zostało zniweczonych przez arenę. Już go lubili! Jak niewiele do tego potrzeba…
Trzymał się środka grupy. Jeżeli dobrze kombinował to zaraz powinni coś na nich wypuścić. Albo zwierzęta albo zawodowych gladiatorów. Pomylił się. Z drugiej strony wyszedł kolo w futrze w towarzystwie czarnych strażników. Z czterdziestka ich była. Mróz uśmiechnął się na pewną myśl. Wyobraził sobie jak wybiega, roztrąca niewolników i bierze kurs na kolesia w futrze, ewidentnie szychę. Wyobraził sobie jak strażnicy biegną go powstrzymać a tu siuprajz! Glock się odzywa a kolo w futrze pada martwy.
Wizja była ciekawa ale nie gwarantowała długiego życia. A Mróz nie miał zamiaru tu zdychać. Chciał jeszcze zobaczyć Gdańsk, wypić sobie piwko z kumplami w Browarze czy Duchu. Pospacerować po sopockim molo… Nie, na pewno nie chciał tu zdychać.
Czarni strażnicy się rozstawili a Futrzasty zaczął mówić. Głośno, doniośle i podniośle. O dziwo wszyscy zamilkli, słuchali go w skupieniu. Jak podczas apelu szkolnego. No dobrze, nie za trafne porównanie, tu nikt nie gadał po za Futrzastym. A ten pierdolił i pierdolił… Może i z sensem ale Marek nic nie rozumiał. Z jednym mu się skojarzył czemu bardzo szybko dał wyraz.
- Ave, Caesar, morituri te salutant.
W końcu Futrzasty skończył przemawiać i niewolnicy zaczęli się rozchodzić. Jedni w jedną, drudzy w drugą. Marek postanowił pójść za kobietą z blizną i kolesiem z żalem w sercu. Pech chciał, że kobieta poszedł w lewo a mężczyzna w prawo. Mróz nie wiele myśląc poszedł w lewo. Co o tym zdecydowało? Powiedzmy, że pewne walory artystyczne. Blizna, jak określał ją w myślach Polak zobaczyła go i skręciła w prawo, on demonstracyjnie poszedł za nią. Usłyszał w nagrodę parę słów. Pewnie ciepłych jak ostrze noża. Wmieszał się w tłum niewolników i zignorował kobietę stając za znanym sobie mężczyzną. Tamten patrzył się na Futrzastego i zaciskał z wściekłości pięści. Marek poklepał go po ramieniu i gdy mężczyzna odwrócił się z zaciętą twarzą Polak powolnym i dyskretnym gestem wskazał na Futrzastego. Następnie przejechał sobie kantem dłoni po szyi. Wściekły (Mróz w końcu wymyślił i dla niego przydomek) uśmiechnął się ponuro i coś powiedział. O proszę jak szybko Polak potrafi na obczyźnie znaleźć przyjaciół. I to bez wódy.
Na arenę wjechały wozy z ławkami i kratami. Wszyscy zaczęli powoli wsiadać. Mróz spojrzał na Wściekłego, który ciągle z zaciętą twarzą patrzył się na Futrzastego. Gdy przeniósł wzrok na Polaka Marek jeszcze raz skinął głową. Obaj wsiedli. Kraty zostały zamknięte a oni ruszyli w nieznane. Na spotkanie śmierci. W miarę możliwości cudzej.

Fabiano 30-01-2011 18:30

Zapiski ze znalezionego notesu.



Jest siedemnasty dzień mojego pobytu po tej stronie portalu. Jeszcze nie wiem, gdzie jestem. Wiem za to co innego - muszę uważać. Opiłem się niedawno jakiejś zatrutej wody. Nie zdążyłem przejść kilometra. Krwawy kaszel, ból, dezorientacja - to ostatnie co pamiętam. Gdy się ocknąłem, byłem nie do życia. Ledwo wylazłem z krzaków i błota, w które popadłem. Objawy gorączki miałem jeszcze przez trzy następne dni, które, tak zupełnie na marginesie, spędziłem we wnętrzu drzewa, pomiędzy snem a jawą. Nie wiem jak to przetrwałem. Zero picia, zero jedzenia. Nie miałem siły. Ledwo zakryłem się liśćmi. Kto wie, ile i jakiego paskudztwa po mnie łaziło? Wydaje mi się, że to przez tą jeziorną wodę. Następny dzień czy dwa spijałem cieknącą wodę z drzewa. Nie było tego wiele, ale udało mi się nie odwodnić się. I jakoś przeżyć.

Teraz siedzę na jednym z niższych szczytów gór na jakąś północ, może na północny zachód, od Przejścia, od teleportu. Nieopodal jest czysta, krystalicznie mam nadzieję, sadzawka. Źródło zdaje się spełniać normy Unijne. Urzędasy włosy by rwali widząc, jak piję z brudnego drewnianego czółenka, albo prosto z kałuży. Pije ja już drugi dzień i nic mi nie jest.

Tu notatka: cykl dobowy słońca zdaje się identyczny z cyklem ziemskim. Układ gwiazd, nie do końca podobny, lecz nie ma dobrej widoczności. Cykl potencjalnego księżyca nie zaobserwowano.

A, właśnie. Strasznie często na noc się chmurzy. Zwłaszcza w górskich partiach. Chociaż “chmurzy się” to jest złe określenie. Po prostu na pewnej wysokości - podejrzewam, że jakieś 400-500 m nad poziomem morza - zaczyna kondensować para wodna. Widok jest piękny, momentami zapierający dech w piersiach, niestety, także przerażający. Mgła zdaje się wypływać z dolin. Szkoda, że nie mam aparatu. Wielka szkoda.

Pożywiam się głownie roślinnością i gryzoniami. Stworzyłem prowizoryczną pułapkę, w której na noc zostawiam kawałek czegoś do jedzenia. Bardzo prowizoryczną. Różnorodność form fauny i flory jest przerażająca. Jeśli chodzi o wodę, wcześniej spijałem tylko deszczówkę, której nie jest za wiele, oraz rosę. Woda, jak już wcześniej opisałem, nie ma problemu z kondensacją. Odkryłem rośliny, które wydają się zbierać kondensat. Ich liście są długie, rozłożyste i ustawione w pionie, nadto zakończone rynienką. Wystarczy coś podłożyć.

Zeszłej nocy odważyłem się pierwszy raz rozpalić ognisko. Trudziłem się co prawda chwilę, ale noc spędziłem przyjemniej niż dotychczas. Niestety insekty też pociągnęły do światła i ciepła. Zdaje się, że spróbuję zorganizować tu coś w rodzaju obozu. Najważniejsze, że w pobliżu znalazłem zawaloną przez kilka drzew, płytką grotę. Zdążyłem już ją zbadać. Jest niewielka, grube gałęzie chronią przed ewentualnymi drapieżnikami, a umiejscowienie umożliwia dobry widok ze środka. Krótko: jest bezpieczna. Nie licząc węży, rzecz jasna.

I byłbym zapomniał o najistotniejszym. W sumie wszystko się do tego ostatecznie sprowadza. Odnalazłem ślad ludzi, a dwa dni temu widziałem ich. Tak, to niewiarygodne. Zaczynam czuć się jak Robinson Crusoe, jak Krzysztof Kolumb. Uczucia, jakie mną targają, są nie do opisania. Ujmę to tak: fascynacja walczy ze strachem, a okrutna to walka.

Po pierwsze, nie wiem jak przetrwałem te 5 dni gorączkując. Po drugie, widziałem wilki, widziałem szczury, widziałem i sępy. Tak, łatwo mi to nazwać, tylko, że nie przypominały one wilków, szczurów i sępów. Wszystko tu jest większe. Rośnie podaż, rośnie też i popyt - na to wygląda. Po trzecie, najbardziej mnie przeraża to, czego jeszcze nie widziałem. W nocy słychać ryki stworzeń, o których nawet nie próbuję myśleć. Dudnienie podłoża, co prawda, skończyło się, odkąd wszedłem wyżej, ale cóż to było, pozostaje zagadką. Natomiast widziałem, nie raz, przelatujące ze znaczną prędkością światła nad lasami. Cóż to jest, sam Bóg raczy wiedzieć.

Ludzie natomiast to już całkiem inna historia. Na pierwszy ślad natrafiłem, gdy jeszcze odczuwałem skutki gorączki. Zobaczyłem ślady przy rzece. Postawiło mnie to praktycznie na nogi. Kto by nie miał nadziei, że to ekipa ratunkowa? Ja w każdym razie miałem. Szybko zobaczyłem jednak ciało jednego z tubylców. Szeroki nos, wąskie usta. Ubrany głównie w skóry - kto wie, pewnie z tych jeleni, co panoszy się ich co nie miara. Buty miał wiązane. Zero zamków, zero guzików. Obdarłem go z butów, spodni i koszuli. W zamian pochowałem go pod kamieniami. Widziałem w filmach. Miał też kawałek stali, zaostrzony i owinięty w skórę. Używam go jak noża. Nie mogłem przejść obojętnie. Albo tylko go pochować. Postanowiłem wykorzystać tą okazję. Bóg mi wybaczy tą grabież.

Następnym razem, gdy zobaczyłem ślady ludzi, oniemiałem. Byłem w górach. Dwa dni drogi stąd. Dwa dni bezustannej drogi. Szedłem przed siebie, myślami pogrążony gdzieś pomiędzy Warszawą a Wrocławiem. Ufałem, że w górach znajdę jakieś schronienie na dłużej. Zapadł zmrok i miałem zamiar przenocować gdzieś na drzewie (którego w okolicy nie mogłem za cholerę znaleźć). Traciłem powoli nerwy, gdy zobaczyłem łunę. Podszedłem bliżej. Zajęło mi to jakiś czas. Miałem na uwadze, iż to mogło być wszystko. Nawet promieniowanie radioaktywne czy choćby światło-które-zabija. Ostrożnie wyjrzałem przez granie i osłupiałem i tak, jak napisałem wcześniej, oniemiałem. Widziałm orszak. Tak to chyba kiedyś nazywali, w średniowieczu. Kolumna wozów, z tym, że zaprzęgnięte w te dziwne świniopodobne zwierzęta, które płoszą się choćby gałęzią strzelić.Tylko większe. Wozów było z... Cholera wie, ile. Na wozach jechali chyba ludzie. Powozili nimi na pewno ludzie. Ludzie jechali też konno. Same sylwetki, w świetle licznych pochodni, jadące na pięknych i mrocznych rumakach. Ogromnych ogierach. Pochodnie, które, oprócz jeźdźców, trzymali też ludzie na pakach, nie dawały dużego światła. Ale widziane to wszystko z odległości było piękne. Ognisty wąż wijący się udeptanym duktem.

Droga wychodziła z przełęczy, rozszerzała się w dolinę(były nawet drzewa gdzieniegdzie), ciągnęła się wąwozem, po czym niknęła we mgle. Mgła rozmazywała nawet światło pochodni, które zresztą szybko niknęło, szybko stawało się tylko wspomnieniem. Widoczność była mizerna. U nich, bo ja siedziałem kilkaset metrów wyżej i klikaset metrów dalej. Mnie mgła nie dręczyła, pokrywała szczelnie tylko dolinę, którą obserwowałem. Lecz gdy już o pierwszym wozie zapomniałem, ostatni nie wyłonił się jeszcze z przełęczy. Wtedy właśnie zobaczyłem to, co mnie przeraziło. Bynajmniej nie ostatni raz tej nocy.

Do jednego z konnych podbiegły trzy wilki. Widziałem już je, widziałem do czego są zdolne. Przestraszyłem się lekko, myśląc, że go zaatakują. Ten jednak rzucił im jakiś ochłap, machnął ręką i wilki pobiegły. Pobiegły w moją stronę. Początkowo schodziłem z grani powoli, by nie stoczyć się, nie narobić hałasu i nie spowodować jakiejś lawiny skalnej, jednakże po chwili wycie dodało mi wigoru i sprawności. Oj sprawny byłem jak akrobata. Jakbym robił to całeż życie. Biegiem puściłem się dopiero, gdy dopadłem równiejszej trasy. Teraz nie przypominam sobie, w którym kierunku biegłem. Wiem, że siedziałem na grani, chwilę potem próbowałem odsapnąć w jakimś jarze. Daleko się nie oddaliłem. Nie było szans w takim terenie, ale postanowiłem iść dalej. I może słusznie, wnioskując po tym, co usłyszałem po chwili.

Najpierw myślałem, że to jakieś zwierzę dopadnięte przez wilki. A może coś zupełnie innego. Gdy jednak przystanąłem ze strachem, bluźniąc w duchu, że jestem taki głupi, iż się zatrzymuję, usłyszałem jęk ludzi. Krzyk niesiony echem. Szczęk - żelastwa zapewne. Jazgot, kwik i wycie. Nie miałem wątpliwości, że za górą dzieje się coś złego. Że umierają tam ludzie. Że zdychają zwierzęta. A górskie szczyty się temu przyglądają i powtarzają echem zasłyszane odgłosy.

Chwilę później byłem ponownie w biegu. Gdy nie mogłem biec, szedłem. Gdy się uspokoiłem, znowu biegłem, bojąc się o życie. Nie wiem, kiedy przestałem wreszcie słyszeć te odgłosy. Strach, teraz mi się wydaje, był namacalny. Być może to ta mgła, ale czułem wilgotny oddech na twarzy zawsze wtedy, gdy przystanąłem, gdy się odwróciłem. Tamtej nocy szedłem, aż z bólu i wyczerpania mało nie padłem. Znalazłem dolinkę z drzewami. Niskimi drzewami, ale dobre i to. Zasnąłem szybko. Widniało. Szybko też się obudziłem, ledwo wiedząc, gdzie jestem i co ja tu właściwie robię. Sucho w gardle, a żołądek próbował strawić sam siebie. Ręce mi się trzęsły. Wzrok miałem mętny. Innymi słowy, szybko pożałowałem decyzji o wyruszeniu w wyższe partie.

Grotę i źródełko znalazłem ponad dzień później. Teraz spokojnie mogę powiedzieć, że to świat bezwzględny. I trzeba w nim uważać na to, gdzie się stąpa. Mam nadzieję spędzić przy źródełku trochę czasu. O ile nie zwęszę oznak zimy. Zimy w górach bym nie przetrwał. Oby szło lato.

*
[media]http://www.youtube.com/watch?v=RPH7LXPZFBo[/media]

Orszak, pomyślał Marek, jadę w pieprzonym orszaku. Faktycznie, korowód wozów jaki się utworzył wyruszył z pod Koloseum. Wozy kolejno, jedno za drugim, przekraczały bramę i poczęły staczać się powoli w dół wąwozu. Jeden, dewa, trzy... pięć. Tyle naliczył Mróz zanim jego wóz zajechał za skały i stracił z widoku koniec. Wokół wozów kręcili się łowcy na koniach. Dużych koniach. A w świetle migoczących płomieni, te same konie wyglądały jeszcze dostojniej, jeszcze mroczniej. I jeszcze ciężej werżnęły się w pamięć.

Klatek nie było. Był za to pokryty kapotą stalowy stelaż i krata z tyłu, zakrywająca wejście. W wozie siedziało, pi razy drzwi, dwadzieścia osób. Wszystkie posępne. Ze spuszczonymi głowami. Z myślami błądzącymi gdzieś w oddali. Może nawet na innej planecie. Kto wie?

Marek gdzieś był na pewno. Chwilo wo Gdańsku. Chwilowo przy piwie. Szybko jednak wycie wilków zwabiło jego zmysły z powrotem na... ziemię? Do rzeczywistości, to na pewno. Do rzeczywistości.

Wilki od razu Markowi wydały się jakieś niespokojne. Biegały warcząc. Łowcy spoglądali na nie niespokojnie, po czym równie niespokojnie zaczęli się rozglądać. A dało się to wyczytać, nie dlatego, że widać było ich twarze (bo nie było widać), tylko dlatego, że każdy, jak jeden, złapał za kawałek kija zakończony ostrzem. Były to partyzany, jakie Marek widywał na filmach. Krzyknęli coś na pachołków. Pachołkowie też dorwali broń. A tym czasem Markowi ukazał się przepiękny widok.

Wozy dłuższy czas jechały prosto. Droga, która faktycznie była nie porośniętym wąwozem, pięła się lekko w górę i skręcała przechodząc w skalny wiadukt. Płomienie pochodni, mgła i mrok, spowodowały iż tył karawany przeistoczył się ognistego smoka. Widok był jaki był. Gdy smok wjechał na wiadukt wrażenie się spotęgowało. Po obu stronach traktu była przepaść. Po obu stronach był mrok i ziejąca nicością przepaść. Tak gdzieś w połowie tej trasy Marek zobaczył coś jeszcze. Po prawej stronie, w nicości, zaświeciło się światło. Jedno, drugie...

Z przodu orszaku rozległo się potworne wycie, przynoszące na myśl wilka, który w ostatniej sekundzie życia chce ostrzec współwilków o niebezpieczeństwie. Te zrozumiały natychmiast. Odpowiedziały wyciem, przeciągłym i głośnym. Marek ponownie spojrzał na światła, które zmieniły pozycję. Zbliżały się. Z dużą prędkością.
Krzyk ludzi zdradzał co się dzieje. Coś ich atakowało. Marek wstał. Nie dał się zaskoczyć. Wozem szarpnęło. Reszta też wstała. Mróz zajęty szukaniem poręczy i łapaniem równowagi, nie widział jak światła wyłoniły się z mroku w postaci bestii. Jedna zaatakowała sąsiedni wóz. Wskoczyła na wierzch chapnięciem rozszarpując płachtę i kraty, łapą rozrywając konia niemal na dwie części. Łowce uszedł z życiem, zwinnie zeskakując, odwrócił się i wbił partyzanę w okolicę mostka. Bestia zawyła. Ktoś krzyknął. Dopiero teraz Marek spojrzał w tamtą stronę. Zaklął. Uderzył barkiem i głową o ławkę, na której siedzieli. Jego wóz leżał na boku i co dało się wyczuć, powoli rwał się w przepaść.

Harmider, krzyk i wrzask.
Szczęk, jazgot i wycie.

Wozem porządnie zatrzęsło. Obróciło z impetem, przewracając wszystkimi w środku jak kulkami. Tył przesunął się w czeluść, a krata, nie przystosowana widocznie do harcy jakie aktualnie wyczyniała, już tam podążyła. Coś siedziało na rusztowaniu, wyginało się one i deformowało. Świnie zakwiczały przeraźliwie, zacharczały. Zaraz za kratą, w mrok, spadło dwóch mężczyzn, za nimi kolejnych trzech i kobieta. Wóz osuwał się coraz bardziej. Coraz ciężej było się utrzymać. Kobieta ze szramą, kurczowo trzymająca się ławy nielicho przybitej do wozu osunęła się na dół. Mężczyźni klnęli. Trzymali jeden drugiego. Sytuacja nie wyglądał ciekawie.

Ryk, gdzieś na górze, rozdarł, i tak już rozwrzeszczane, odgłosy z zewnątrz. Coś wbiło kły, szarpnęło i zerwało materiał. Mróz z przerażeniem ujrzał nad sobą włochata, broczącą krwią szczękę bestii.

Bestia ryknęła. Szeroka, jak u żaby, włochata morda, pełna ostrych jak brzytwa zębów, zamknęła się na stalowej ramie. Mróz stracił równowagę, pośliznął się i poleciał w przepaść. Złapał go szybko mężczyzna, Wściekły, sam przy tym mało nie spadając. Do mężczyzny zaraz przyłączył się kolejny, i jeszcze jeden. W trójkę wciągnęli Marka z powrotem. Rozległ się dźwięk piszczałek. Mimo ogólnych krzyków i hałasów uszu doszedł pisk, który był ciężki do zdefiniowania.

Polak nie zdążył się pożądanie złapać, gdy wóz runął. Zdarta płachta szarpała się na wietrze, całość zaczęła iskrzyć się i szarpać niemiłosiernie. Szarpnęło nim ponownie i przestało. Już nie spadali, już zjeżdżali powoli. Bestia wyhamowała upadek łapiąc w porę i kontrując. Po krótszej chwili spadania, a po dłuższe ślizgania w akompaniamencie zgrzytu, wylądowali w wąwozie. Jakieś sto metrów wyżej płomienny smok nie wyglądał już tak okazale. Inne wozy też zjeżdżały. Mróz szybko naliczył sześć. Siódmy, z nieznanego powodu, leciał szybko skrząc i jęcząc. Huk, z jakim rozbił się o dno, słychać było długo.

Był w szoku. Adrenalinę czuł niemal węchem. Nic go nie bolało. Zapach spalenizny, potu i zwierzęcego smrodu nie dławił, nie wywoływał wymiotów, ale można było go krajać nożem. Puls czuł w uszach. Po oku płynęła zasychająca krew. Ktoś krzyczał, kto najprawdopodobniej zaklął. Nic więcej nie przerwało narastającej ciszy. Do czasu...

W górze zawyły wilki. Z prawej strony, od końca kawalkady, nadciągały liczne światła. Zanim zrównały się z czołem niebo zamigotało ogromem gwiazd. Żółtych gwiazd.

Marek załapał od razu. Wszyscy załapali. Ruszyli biegiem. Jak najdalej od wozów. Jak najdalej przed siebie. Bestia zaryczała, zbliżyła się szybko. Wielkie ślipia odbijały zbliżające się ogniste strzały. Ktoś na niej siedział. Coś krzyknął, coś wskazał, wyciągnął rękę. Marek nie zrozumiał, nie miał zamiaru próbować zrozumieć, chwycił prawicę. Chwilę później siedział na grzbiecie włochatej bestii, o szeroko rozstawionych łapach i długim włochatym ogonie. Trzymał się dzięki pasom na nogi i na ręce. Zabrali jeszcze cztery osoby w tym kobietę z blizną i pędzili na połamanie karku przed siebie.

Ogniste strzały dosięgały celu.

Szarlej 13-02-2011 13:55

Życie Marka co raz wchodziło w ostry zakręt. Najpierw wylądował w innym świecie, potem zatruł się wodą i to taką bez kreseczki nad "o" potem dostał się do niewoli tylko po to by uratował go kolo na wielkim czymś. To coś zdawało się składać tylko z czarnej sierści. I zębów jak pieprzone noże. Tak, je Mróz zapamiętał najlepiej.
Trzęsło niemiłosiernie a uprząż była cholernie niewygodna. Gdyby nie liny biegnące od grzbietu Polak dawno by spadł.
Ktoś za nim krzyknął, Marek obejrzał się i zobaczył, że facet z tyłu miał strzałę w ramieniu. Nie wiele myśląc owinął sobie linę asekuracyjną wokół lewego przedramienia tak by przechodziła przez otwartą dłoń. Puścił się drugiej i w krótkich podskokach jak podczas wspinaczki zaczął schodzić. Lewą ręką trzymał się liny popuszczając ją w odpowiednich momentach.
Bez asekuracji na nogi utrzymanie się na Bestii było cholernie trudne. Biegła jakoś tak dziwnie, chybotliwie, trochę jak jaszczurka. Desanty z trudem łapały podłoże, ciało najwyższym wysiłkiem zachowywało równowagę w ostatniej chwili reagując na ruchy wierzchowca.
Strzała utkwiła w ramieniu przebijając je na wylot. Ranny z strachem w oczach trzymał się liny zdrową ręką. Wpatrywał się w jeden punkt gdzieś ponad Markiem.

*

Andrzej wpatrywał się w jeden punkt tuż nad jego ramieniem. Zdawał się nie kontaktować, wyłączyć. Marek na długo miał zapamiętać oczy zasnute mgłą i dłonie kurczowo trzymające się za ranny brzuch. Materiał kurtki był przesiąknięty krwią. Mróz z trudem odciągnął dłonie tamtego, cały czas mówił uspokajająco. A przynajmniej starał się, głos mu drżał, łamał się. Dwa tygodnie w Afganie i już wpadli w zasadzkę. Koleś z którym nie dawno jeszcze grał w karty i zapijał się nędznym, miejscowym bimbrem leżał i się wykrwawiał.
Z trudem oderwał ręce od rany sięgnął po leżący obok pakiet pierwszej pomocy. Gaza, chusty, bandaże wysypały się na ziemię. Drżące ręce rozrywały paczkę gazy i przycisnęły ją do rany, opatrunek szybko nasiąkał krwią. Wszystkie zajęcia z pierwszej pomocy jakoś nie chciały się przypomnieć.
Nakierował ręce Andrzeja na opatrunek te jednak opadły bezwładnie. Spróbował jeszcze raz i jeszcze...
Ktoś szarpnął go za ramię mignęła mu twarz sierżanta.
- On już nie żyje Mróz. Mróz! Weź się kurwa w garść bo nas tu rozstrzelają! Kapralu weźcie się kurwa w garść.
Wepchnął mu do ręki karabin, szarpnięciem podniósł z klęczek i sam się wychylił. Marek przełączył karabin na tryb "auto", wychylił się. Kule świszczały. Świat widział przez łzy, palec ściągnął spust.

*

Strzałę wystarczyło odciąć i wyjąć zdecydowanym ruchem. Tylko czym zatamować krwawienie? Czym ją odciąć? Zabrali mu i nóż i apteczkę. Był bezradny, nie mógł nic zrobić. Strzała pełniła przynajmniej funkcję korka, nie pozwalała na większy krwotok.
Szarpnęło, rzuciło, spadł, odruchowo kurcząc nogi unikając kontaktu z ziemią. Lina wżynała się w nagie przedramię, prawą dłonią pomógł lewej chwytając się liny. Podciągnął się na samych rękach i zaparł się nogami o bok Bestii, wierzchowiec zdawał się tego nie zauważać. Złapał linę wyżej i podciągnął się jeszcze raz... i jeszcze. Ziemia pod nim migała w szybkim tempie. Podciągnął się ostatni raz pomagając sobie nogami i znalazł się z powrotem na grzbiecie Bestii. Od razu powrócił na miejsce korzystając z asekuracji dla nóg, złapał prawą ręką za drugą linę i poluzował linę na lewej. Skulił się by nie oberwać strzałą, nie rozglądał się, nie pomagał innych. Chciał przeżyć, chciał by to wszystko po prostu się skończyło.

*

Pędzili przez noc i to bynajmniej nie jak łowcy a jak zwierzyna. Nawoływania się wilków ścigało ich. Zatrzymali się w końcu na polanie zostawiając prześladowców daleko w tyle. Wycie wilków było tylko tłem ale cholernie uciążliwym tłem. Ludzie zaczęli zsiadać a Marek poszedł w ich ślady. Mięśnie go bolały od niewygodnej jazdy i nie używania. Adrenalina puściła już dawno, głowa tętniła bólem, chciało mu się jeść i pić. Nie zrobił jednak nic po prostu siadając przy wierzchowcu.
Nie wszyscy byli wdzięczni za ratunek, ktoś się pieklił z Jeźdźcami. Jeden z ich wybawicieli pokazał mu krótkim gestem, że jak chce to może iść. Prosto w las na spotkanie wilków.
Podpórka Marka w postaci Bestii w tym momencie ruszyła się do jeziora nad którym obozowali. Było ich więcej, parę, Mrozowi nie chciało się ich liczyć, dopadła go apatia. A na apatie najlepsze są ćwiczenia. Zaczął powoli rozruszać mięśnie przygotowując je do dalszego wysiłku. Nie robił żadnych forsownych ćwiczeń tylko lekką rozgrzewkę. Gdy skończył podszedł do wody z zamiarem napicia się. W końcu jeżeli spuścili tu zwierzaki woda musi być czysta. Usłyszał za sobą krzyki, odwrócił się.
Wściekły szedł ku niemu coś krzycząc. Marek odruchowo stanął inaczej gotów do wali nie wiedział co tamtemu odbiło. Wykonał gest z cyklu: "nie rozumiem". Mężczyzna popatrzył na niego spod łba i ułamał kawałek trzciny rosnącej nad wodą i podał ją dla Mroza. Marek przyjrzał się kawałkowi trawiastej rośliny o segmentowej budowie. Przywodziła mu na myśl bambus. Wściekły ułamał drugi kawałek sobie i napił się wody.
Mróz od razu skojarzył, że jego towarzysz niedoli uchronił go przed następnymi dniami spędzonymi w gorączce a może nawet i przed śmiercią.
Skinął mu głową, że rozumie i napił się przez trzcinę. Wyprostował się i jeszcze raz skinął mu głową, potem wskazał na siebie i wyraźnie wymówił swoje imię. Tamten zareagował podobnie mówiąc: "Silas". Przynajmniej Marek już wiedział jak do niego krzyknąć by tamten zareagował.
Ktoś parsknął śmiechem Mróz powoli zerknął na czterech jeźdźców. Trzech z nich uśmiechało się na widok tej scenki ale jakoś tak... Bez kpiny w przeciwieństwie do czwartego. Tamten mógł się śmiać dopóki był w towarzystwie kolegów. Jak Bóg da spotka się kiedyś z Markiem sam na sam.
Polak wyjął piersiówkę i wylał zatrutą wodę, chwilę mocował się szukając odpowiedniej trzciny i zatykając nią cały otwór wlał przez nią wodę. Schował piersiówkę i obejrzał trzcinę łamiąc ją na drobne. W złączeniach miała coś w rodzaju brązowej gąbki, która musiała filtrować wodę. Ciekawe...
Rozmyślanie przerwało mu wycie, które rozległo się zdecydowanie bliżej. Jednak tylko Mróz zdawał sobie coś z tego robić. Jeźdźcy chodzili, rozmawiali w końcu zebrali się w grupkę i zaczęli się naradzać.
Generalnie panowało coś na kształt demokracji. Wszyscy się kłócili potem milkli słuchając niskiego faceta w białej, pseudo lekarskiej masce na twarzy. Ten zdawał się ich szefem.
W końcu gdy wycie zaczęło się rozlegać naprawdę blisko wszyscy się zebrali i zaczęli wsiadać. Marek również dopadł Bestii nie chcąc zostać sam z wilkami.

*

Szli w stronę gór, Polak zauważył to jeszcze przed postojem ale gdy dotarli do nich stało się coś czego się nie spodziewał. Bestie zaczęły dosłownie się wspinać. Marek zrozumiał czemu stosowano uprzęże a nie siodła, teraz by nie spaść musieli stać kurczowo trzymając się lin w wypadku siodeł nie byłoby to możliwe. Ziemia oddalała się co raz bardziej grożąc w razie upadku natychmiastową śmiercią. W końcu dotarli do ścieżki, która biegła na około góry. Bestia tak jak wcześniej wspinały się koło siebie teraz zaczęły iść gęsiego. Na tej wysokości Marek w końcu poczuł się bezpiecznie, zostawiając wycie wilków daleko w dole.

Fabiano 09-03-2011 20:37



Ogień syknął pod butem Dognana. Gdy przestał, łowca rozejrzał się po zgliszczach. Połamane i popalone drewno. Martwe konie i martwi ludzie. Miała być chwała, a będzie co będzie, pomyślał z goryczą. Dym i smród spalonych ciał drażnił. Gorycz powoli przeradzała się w złość. Potrafił wyliczyć z pięć rzeczy, które poszły nie tak w ostatnie dwie noce. A on sobie nie mógł na to pozwolić. Splunął by pozbyć się smaku, na który wcześniej nie zwracał uwagi. Smak porażki. Nadchodzący świt budził dzień, który nie przepowiadał nic dobrego.

- Krwawy wstaje dzień, Dognan.
Łowca odwrócił się, chociaż nie musiał, wiedział kto mówi, znał ten głos. Na starość (o ile dożyję, pomyślał z goryczą), będzie mu towarzyszył w koszmarach sennych. Skłonił głowę. Miał już dość niańczenia staruchów. Powinien być teraz na rejzie, a nie w zdziczałych górach, wysłuchując monotonnych głosów fatrów.
- Widzę - odpowiedział odwracając się.
- To pycha Cie rozniosła. - ciągnął dalej monotonny głos. - To pycha spowodowała, że teraz masz splamiony honor.
- Nie mędrzyj.
- Nie mędrze. Trzeba było jechać kiedy miałeś dzień, a nie czekać na bez księżycową noc. W górach nikt od dawna nie widział Skuli.
- Teraz ma jeszcze dwie noce i trzy dni.
- I tyle spędzisz na uprzątnięciu drogi.
- Już Ci powtarzałem, nie mędrzyj, fater.
- Nie mędrze.
Dognan parzył jeszcze przez chwilę za odchodzącym fatrem. Radząca starszyzna działała mu na nerwy. A przez tego starego durnia mógł mieć problemy. Teraz to i on wiedział, że mógł jechać w dzień. Wtedy sokoły wytropiły by bestie zanim te zbliżyły się do uskoku. Ostrzegali go. Mówili: idziesz z dobrym dobytkiem, dzicy mogą czekać na to. Nie wierzył, że w ogóle zaatakują. Szpiedzy mówili, że ich widziano.
- Cholerny Hannde! - mruknął.
Hannde, emisariusz, też tak twierdził, ale utrzymywał, że nie odważą się, nie dadzą rady. Nie zbiorą tyle siły. Nie musieli. Dobrze znają te góry. Mają tutaj swoich pobratymców. Wiedzieli, że będziemy wieźli ludzi, bo pewnie nas obserwowali. Obserwowali tą przełęcz i wystarczyło.

Z zadumy wyrwał go, szczek wilków. Pogoń wróciła. Za szybko.

*

- Ober Dognan, uciekli.
Nazwany oberem, Dognan, patrzył jak niewolnicy zsuwają w przepaść ciała mantów i poległych. Jak w dół lecą zgliszcza i szczątki wozów. Jak z hukiem i zgrzytem rozbijają się o dno wąwozu.
- Nie dobrze - przemówił wreszcie. - Nie dobrze, dla mnie i dla ciebie. Dla ciebie nawet bardziej. Jeśli przypominam sobie dobrze moje słowa, to brzmiało to mniej więcej tak: “Chcę ich dostać, w całości, z tym, że nie koniecznie żywych.” A tu co? Mija kilka zaledwie godzin, a ty mi wracasz z pustymi rękoma?
- Ober...
- Nie skończyłem! - przerwał Dognan. Wstał, ze złością złapał za pieczołowicie wykonaną partyzanę, zakręcił, zrobił młyńca, a następnie z wymachem wbił aż po drewno w krtań stojącego niewolnika. Chrupnęło. Niewolnik, natomiast, osunął się na ziemię upuszczając dzban napitku.
- Gdy każę coś wykonać. - stał ze spuszczoną głową mówiąc przez zęby. Dłonie do białości zaciśnięte w pięści. Jedna na drzewcu. - To bez względu na konsekwencje masz to zrobić. Jak było ich za dużo, to trzeba było się tego nadmiaru pozbyć. Czyżbyś miał z tym jakiś problem, Trand?
- Nie ober...
- Jasne, że nie! - krzyknął Dognan. Po chwili ciszy powiedział już spokojniejszym głosem. - Ja teraz mam co innego na głowie. Wiesz, co to jest? Wiesz? Nie, do cholery, nie otwieraj nawet jadaczki. Ty natomiast masz do wykonania rozkaz, który jest jeszcze ważny. Powiedz mi Trand, kiedy moje rozkazy przestaną obowiązywać?
Trand przez dłuższą chwilę nie wiedział czy to nie kolejne z pytań retorycznych Dognana.
- Po śmierci.
- Otóż to! - wydarł się Dognan prosto na Tranda. - Więc nie rozumiem co tutaj robisz? Czyżbym musiał wyznaczyć do tego zadania kogoś innego?
- Nie, ja... - Głos Trandowi się lekko zwiesił. Odkaszlał w pięść. - Ja chciałem tylko prosić o kilku sokolników i zapasy na czas pościgu.
- No to sobie weź! Do cholery, Trand, czy ciebie trzeba prowadzać za rękę? Jesteś dowódcą! Czy może już o tym zapomniałeś? A może, chcesz, to odeślę cie do Jamy? Tam sobie odpoczniesz.
Trand skinął głową i wycofał ze spuszczonym wzrokiem. Nie chciał do Jamy. Nie chciał też przebywać w pobliżu Dognana. Ten stawał się niebezpieczny gdy mu się paliło pod nogami. Trand zaklną. Teraz to i jemu się paliło. Dognana nie da się przekonać o braku racji.

Wziął dwóch sokolników. Wziął czterech niewolników. Dał im nawet konie. Trzy, co prawda, ale zawsze. Wziął też trzech wilczych oraz trzech innych łowców i wyruszył w drogę.

*

Marek otworzył oczy. Pod powieki wdarło się słońce skrzące się w pokrytym rosą listowiu. Przyjemny chłód ustępował upałowi nadchodzącego dnia. Dziwne jak łatwo wyczuć czy dzień wstaje czy chyli się ku końcowi. Mróz, z jako-takim spokojem, przekręcił się z boku na plecy. Poprzedni dzień minął szybko. Przypominał trochę dobry film akcji w kinie, który mija szybko i krótko pozostaje w pamięci. Albo, Mróz był tego niemal pewien, pierwszą akcję w Afganie. Dwa dni srania ze strachu przed akcją, ale gdy już jest po niej, to pamięta się tylko jej najważniejsze kadry. A sama akcja była żałośnie wręcz krótka. Chociaż każdy wie, że mowa o tych przyjemniejszych operacjach.

Tak też zapamiętał dzień, w którym przybył do doliny. Teraz już wiedział, że dolina, do której zjechali świtem poprzedniego dnia, była wąwozem łączącym tą część gór z wyżynami rozpostartymi na północny wschód. Mimo to, gdy słońce wynurzało się dopiero z czeluści, w której spało całą poprzednią noc, Markowi wydawało się, że stwory zamierzają zanurzyć się w ożywiony mroku. Mrok niczym morskie oko pochłaniające wszystko co w nie wpadło. Racjonalny umysł, nie potrafił okiełznać takich emocji. Wszystko stało się takie surrealistyczne, że serce Marka Mroza popędziło galopem.

Podczas gdy cały zastęp bestii i ich pasażerów schodził powoli w dół, świat na przemian stawał się to mroczniejszy to klarowniejszy. Mgielna kipiel zawieszona była na pewnej wysokości, to też gdy się ją opuściło można było swobodnie odetchnąć. Z piersi uwalniał się ogromny ciężar. I nie tylko Marek odczuł ulgę. Obok posapywań włochatych stworów, które użyczyły swoich grzbietów, gwizdów jeźdźców, można było usłyszeć odgłosy ulgi. Jęki i wzdychnięcia.

Wkraczali w przykryty gęstą mgłą ciemny las, którym jechali powoli, krążąc i wodząc jak wąż po piasku. Polak, obcy na dzikiej ziemi, to co rusz przysypiał, to budził się na zmianę. Ktoś spadł, ktoś zajęczał przez sen. Dzień był już w pełni, mimo to słońce widać było tylko gdy wyjeżdżało się na liczne polany. Teren był skalisty, ale Markowi przypominało to ten, na którym znalazł pierwsze ślady ludzi. Drzewa wysokie i całkowicie odcinające promienie słoncze. Półmrok. W nocy musiało być tu cholernie ciemno. Nic nie rosło poniżej gałęzi. Nie było krzaków nie było paproci czy małych roślinek. Tylko kożuch butwiejących liści i skały.

Jechali do wieczora. Nikt nie skamlał, że nie jedli i nie pili przez ostatnią dobę. Mróz pił. Miał co, więc korzystał. Szybko mu się jednak skończyła. Teraz leżąc, nasycony i opity po uszy, kąpiąc się w promieniach słońca, ledwo to pamiętał. Jechał w bólu, co róż przysypiając i co chwila się budząc. Gdy stanął na ubitym gruncie na chwiejnych nogach, nie wiedział czy paść na kolana całując równe podłoże, czy czym prędzej wskoczyć do jakiegoś bajorka.

Zajechali do jakiegoś obozu. A to, co tam ujrzał, zdumiało Marka.

Spragniony, głodny i obolały a jednak też zdumiony, patrzył jak dziesiątki bestii pasie się (tak, dokładnie! Pasie się) w odgrodzonym sadzie. Drzewa - te same co w całej dolinie - rosły sobie rozłożyście w rzadszych odstępach i z gałęziami powykręcanymi w każdym możliwym kierunku. A po tych gałęziach, potężnych konarach, bez żadnych problemów czy krępacji skaczą Bestie. Dookoła zagajnika wyrastała szeroka przerwa w drzewostanie ukazująca słońce dla niższych partii lasu. I w tym miejscu, widać iż prowizorycznie, wybudowano obóz. Po lewej stronie szumiał wodospad, po prawej rozciągała się te część doliny, którą właśnie przebyli, i niknie gdzieś w dumnie stojących górach.

Paliły się dwa ogniska. Na każdym kilka rusztów z różnym mięsiwem. Mark, dopiero po zaspokojeniu głodu i pragnienia zdążył zarejestrować, że jest tutaj zaledwie garstka ludzi więcej niż była. Gdy nadszedł zmrok jeźdźców prawie w ogóle nie było widać. Przemykał się co chwila któryś z nich. Co jakiś czas Mróz słyszał ich rozmowy, gdzieś na granicy widoczności.

Mrok nastał szybko. Można powiedzieć, że w ekspresowym tempie. Marek już zastanawiał się, czy dadzą im spać w chatach z kamienia i gliny, których kilka stało dookoła ognisk, czy zostawią ich samych sobie. Nużyć już go zaczęła ta cała przygoda i zastanawiał się czy nie ułożyć się wygodnie na belce przy ognisku. Ogień odstraszy co gorsze i ogrzeje - przynajmniej tak sądził.

Nie dane mu było tego sprawdzić. Podczas gdy z lasu zaczęły wyłaniać się pierwsze jęzory mgły zaroiło się od jeźdźców, którzy pogasili ogniska. Pochowali wszystko co można było do chatek i kazali iść za sobą. Szli w mroku, jeden za drugim by się nie pogubić. Po około piętnastu minutach doszli do skalnych schodów prowadzących na półkę skalną. Jednak to nie półka była ich celem a drzewa, na które można było dostać się tylko z półek. Na tych drzewach na zrobionych wcześnie platformach położyli się wszyscy spać.

Rano Mróz nie wiedział, czy krzyki i wycia, które pamiętał, to były jawą czy snem. W ogóle mało mógł opowiedzieć z tego co się wydarzyło przez ostatnie dwie doby.

*
Uprzątnięcie drogi, tak by wozy mogły swobodnie przejechać, zajęło mniej czasu niż na to wyglądało wcześniej. Napawało to Dognana buńczuczna duma z samego siebie. A nawet raczej z tego, że fater uważał, że zajmie mu to tyle czasu. Zjeżdżali korowodem na równiejszy teren. Nie był mimo to głupi i uczył się na własnych błędach. Jak to mówią: nauczył się na własnych błędach.

Tym razem posłał zwiadowców daleko w przód i rozesłał sokolników. Zostawił też tylną straż. Do tego kazał dać bata woźnicom. Takim sposobem bez najmniejszego problemu po niecałej dobie jazdy byli już w niższych partiach. Jeszcze drugie tyle i będą upragnione i spokojne równiny.

Dognan jechał w zdobionej granatowym drewnem powozem. Nigdy wcześniej nie pozwalał sobie na taki luksus, wmawiając sobie, że to zbyteczne. Jednak tym razem chciał znikną z czujnych oczu fatrów, którzy towarzyszyli mu w podróży. A większość z nich jechało w siodłach i tylko na noc schodzili do wnętrz równie pięknych powozów.

Dognan siedział i myślał. Trochę miał żal, że wysłał tego starego durnia, Tranda, w pogoń za nic nie wartymi dzikusami. Ale nie mógł od tak odpuścić. I to na oczach fatrów. Przecież zjedli by go razem ze zbroją. Ale miał żal. Żal, bo w sumie mogło się tak stać, że wysłał go na śmierć. A brakowało mu dobrych doradców. Takich z doświadczeniem, jak Trand, a nie mocnych w gębie jak choćby Lihs.

Odsłonił zasłonę okna i wyjrzał na zewnątrz. Wstawał dzień, tym razem zimny i szary jakiś. Nie miał ochoty wychodzić na zewnątrz. Mało jednak ostatnio robił tego co chciał. Spojrzał jeszcze mimochodem na kufer stojący na podnóżku i zajrzał do niego. Pamiętał, że przynieśli te rzeczy mówiąc, że mogą go zainteresować. Że są dziwne. I, że pochodzą od jednego z więzionych.

Dognan sięgnął od niechcenia, zastanawiając się co też takiego mogłoby zainteresować go, gdy nagle znieruchomiał z metalem w ręku. Widział kiedyś ten kształt. Serce zabiło żwawiej, pot pokazał się na skroni. Przełożył delikatnie ciążący przedmiot z jednej ręki do drugiej. Przyjrzał się uważnie nie mogąc uwierzyć temu co widzi.

Kilka minut później wozy zatrzymały się, a fatry patrzeli, jak zdenerwowany Dognan każe wszystkich więźniów wyprowadzić i ustawić ich w szeregu, tak by każdego mógł przesłuchać. W jego ręku co rusz można było zobaczyć czarne ostrze.


Szarlej 23-03-2011 16:50

W sumie sam nie wiedział co go obudziło. Leżał od pewnego czasu patrząc się w zielono-brązowy żywy sufit nad sobą. Zbierał myśli, przypominał sobie próbując oddzielić jawę od snu i majaczeń wywołanych najpierw gorączką potem zmęczeniem. Po tych przemyśleniach sytuacja nie wyglądała wcale lepiej niż wcześniej. Polak jednak nie rozczulał się nad sobą, zawsze wolał rozwiązywać problemy a nie nad nimi płakać.
A tych miał dość sporo. Przede wszystkim bariera językowa, bez jej pokonania nie miał szans na egzystencje w tej społeczności. Podstawowe problemy jak jedzenie i picie chyba miał zapewnione. Pozostawało zapewnić sobie bezpieczeństwo poprzez przyłączenie się do jakiejś grupy (chyba zrobione) i skołowanie broni, najlepiej jego broni. Jednak nim to zrobi musiał wziąć się za siebie. Ciało miał obolałe, ubranie przepocone a stopy poobcierane i pewnie odparzone. Polak długo nie medytując wziął się do dzieła.

Spał na platformie, podobnie jak reszta jego towarzyszy z nieszczęsnego konwoju. Platform było parę, różnej wielkości, ta na której był miała ze sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Jak domek. Inni niedawni niewolnicy spali na matach, tylko Polak ze zmęczenie ich nie zauważył. No nic, spał w gorszych warunkach.
Wszyscy się kręcili, rozmawiali między sobą, Mróz działał.
Wypatrzył Silasa, który siedział na skraju konstrukcji i patrzył się w dół. Marek również podszedł do końca platformy jednak w pewnym oddaleniu od Wściekłego i wychylił się by zerwać "listek". Liść przypominał zwykły dębowy gdyby nie pewien szczegół. Był wielkości głowy człowieka a Marek wybrał jeden z mniejszych. Następnie jak to Polak na obczyźnie poszedł zaiwanić matę, których sporo leżało na środku platformy. Tak wyposażony podszedł do Silasa. Skinął mu głową i ukucnął niedaleko ale tak by tamten nie poruszył się zagrożone. Z jakieś trzy metry. Obok siebie położył liść i matę. Wściekły odpowiedział mu skinięciem głowy i przypatrywał się z lekkim zaciekawionym. W oczach nawet błysnęła sugestia uśmiechu.
Mróz pokazał otwarte, puste dłonie potem rozłożył je szeroko w geście już wcześniej używanym. Następnie pokazał na liść i powiedział wyraźnie "liść" po czym wysunął otwartą dłoń w stronę Wściekłego i parokrotnie podniósł i opuścił palce poganiając tamtego.
Dzikus chwilę się przyglądał ale chyba zakumał o co chodzi bo powiedział powoli coś co brzmiało jak "miku". I tak rozpoczęła się Markowa nauka języka, od liścia. Silasowi raczej spodobała się rola nauczyciela bo nie wydawał się znudzony. Cierpliwie uczył go kolejnych słów a potem prostych konstrukcji gramatycznych. Inni obozowicze mieli z nich kupę radochy, nie wszystkie słowa dało się pokazać a Marek miał jeszcze zbyt ubogie słownictwo by posługiwać się opisami tak więc musieli czasem posługiwać się gestami.

*

Silas czasem musiał jeść, spać czy się załatwiać. Robili sobie też przerwy w nauce a Marek to wykorzystywał. Najpierw zwiedził sobie obozowisko złożone z pustych nadrzewnych platform i siedziby Jeźdźców na dole. Ich wybawcy mieszkali w lepiankach wokół dwóch ognisk. Warunki nie do pozazdroszczenia. Oprócz tego z interesujących miejsc w obozowisku był wodospad obok którego po skale spływały stróżki wody z których pili autochtoni. Wydawała się nieskażona a wodospad pełnił funkcję naturalnego prysznica. No i była zagroda dla Bestii, które czasem były wypuszczane by sobie radośnie pohasały na drzewach. Sielanka normalnie.

Nie mieli tu toi toi więc Marek zmuszony był załatwiać się niedalekim zagajniku złożonym z mniejszych drzewek. Mniejszych naturalnie jak na tutejsze standardy. Przed wyprawą zaopatrzył się w sporą liczbę liści. Zanim zadbał o swoje potrzeby fizjologiczne miał jednak co innego do zrobienia. Z kabury na łydce wyjął glocka i sprawdził jego stan. W magazynku dalej siedziało dziewięciu Markowych przyjaciół prosto z fabryki sig-sauer. Celownik laserowy działał bez zarzutów a nasmarowany trochę przed tą całą eskapadą mechanizm zdawał się działać bez zarzutów. Broń zmieniła jednak miejsce i wylądowała w kieszeni bojówek. Łatwiej mu będzie ją z stamtąd wyciągnąć a komuś będzie trudniej ją wypatrzeć.

*

Następnym miejscem które Marek odwiedził był wodospad, oprócz napełnienia piersiówki postanowił tam też zadbać o siebie. Zdjął z nóg desanty. Tak jak myślał (i czuł) na nogach miał odciski i odparzenia. Buty postawił pod niedalekim krzakiem i zaczął się rozbierać. Glocka włożył do kominiarki a tę zawiesił wysoko na drzewie, tak by liście ją zasłaniały. Do kominiarki wrzucił jeszcze piersiówkę, latarkę i długopis. Zostawiając swoje rzeczy wziął się za pranie bielizny i podkoszulka. Gdy skończył rozwiesił swoje ciuchy na gałęziach a sam wszedł pod zimną wodę. Wodospad na szczęście nie był Niagarą ale i tak olbrzymie ciśnienie było nieprzyjemne. Cóż, kąpać się trzeba.

*

Pobyt u Jeźdźców nie owocował tylko w naukę języka i szwendanie się po obozie. Mróz zaczął ćwiczyć a chwile wytężonej pracy dawały mu też możliwość przemyślenia paru spraw.
Ludzie na platformie już przyzwyczaili się, że ćwiczył ze dwa razy dziennie. Zawsze boso i w samych spodniach.

Sprawa wyglądała tak, że jajogłowi wysłali go do jakiegoś alternatywnego świata rodem z Avataru. Plusem było to, że tutejsi normalnie krwawili. Nie wiedział jak wrócić a tutejsi raczej nie wyglądali na specjalistów od obsługi Międzywymiarowych Nazistowski Wrót. Generalnie żeby się stąd wydostać musiał znaleźć tego doktorka, o ile jeszcze żył. Małe szanse, jeżeli Marek ledwo co przeżył głównie dzięki pomoc innych to jakie szanse miał chuderlawy fizyk? Małe, cholernie małe. Ale i tak musiał go odnaleźć. Do tego potrzebował przewodnika, jednego chyba znalazł i broni. Niestety nie miał pojęcia gdzie jest jego sprzęt. Może został w chacie w której go kurowano? A może Łowcy zabrali? Jeśli tak to co z nim zrobili? Za dużo pytań i brak odpowiedzi.
Musiał również skołować sobie ciuchy. Desanty może i były zarąbiste ale niekoniecznie adekwatne do parnej dżungli. Do tego coś na grzbiet by się przydało. I nóż. Najlepiej jego 78.
Czyli musiał nauczyć się języka, namówić Silasa na powrót, zgarnąć doktorka i zwiać do swego świata. Do barów, pijatyk z niemcami, oglądania striptizu w Sopockiej Republice i podrywania dziewczyn po dyskotekach.

*

Trzy dni, był już tu cholerne trzy dni podczas których głównie zakuwał jakiś cholerny dialekt i ani o krok nie przybliżył się do odnalezienie naukowca. Wręcz się oddalał od tego. Z każdym dniem, z każdą godziną czy minutą tamten mógł zginąć. A Mróz humanista z krwi i kości za Chiny nie uruchomi wrót. Plusem było to, że już mógł jako tako się wysłowić. Miał zamiar w końcu dowiedzieć się o co biega. Dlatego zagadał Silasa przy najbliższej okazji.

- Dlaczego jesteśmy tutaj my?
Polak dodatkowo przy słowie tutaj pokazał na dół w stronę obozowiska
- Tak, my tutaj. To - rozejrzał się dokoła- to chronić. Chronić my, chronić oni. - pokazał na przechodzącego w okolicy Jeźdźca. - chronić Jeźdźcy.
- My tu długo jesteśmy? My tu długo jesteśmy dalej?
- My tu trzy teraz dni, My tu nie wiem. Słyszeć, dużo. Mało my. My więcej i my iść. A gdy iść woda chronić. My tutaj woda nie chronić. My iść woda chronić.
Mróz skinął głową. Trochę mu to się nie podobało. Owszem morze odetnie ich od Łowców ale też i od naukowca.
- Czemu Jeźdźcy nas...
Polak zakończył nie mogąc znaleźć słowa, Silas pośpieszył z wytłumaczeniem.
- My bić się Jeźdźcy, ale gdy my iść za góra, to my nie bić z Jeźdźcy. My chronić. Oni chronić. Zły wilk, ptak my nie chronić.
Musieli przerwać na chwilę zanim Wściekły mu nie wytłumaczył co oznacza „ptak”.
- Ale czemu Jeźdźcy nas bić?
- Jeźdźcy nie,- powiedział dziwne słowo, i rozejrzał się. Gdy Marek też to zrobił, zobaczył że kilkoro ludzi spojrzało w ich stronę z dziwnymi minami. - Złe wilki, złe jastrzębie.
No proszę, ze zmęczenia pomylił mu się Jeźdźca z Łowcą i już ile zamieszanie. Do tego nie rozumiał ostatniego słowa, pewnie inne określenia na ptaka.
- Rozumiem. Pomyłka. Nie jeźdźcy. Łowcy. Ludzie-wilki. Ludzie-ptaki.
- Czemu oni nas bić?
- Oni bić daleko. Bić ze złymi. Nie mieć jak. My bić z nimi.
- Rozumiem.

No proszę, mieli być przymusowymi ochotnikami do walki z kimś jeszcze gorszym niż Łowcy. Czyli tamci nie byli tacy źli. Grunt, że stali Markowi na drodze do ucieczki z tego przeklętego wymiaru.

Fabiano 29-03-2011 13:24

Mrok skrywał jego lekko powiewającą szatę. Skrywał też jego twarz, a także - a jakże by inaczej? - jego cała sylwetkę. Jedynie oczy zdawały się świecić blado-szarym blaskiem. Nie jak kot, nie jak łasica - raczej jak brudne mętne bajoro w księżycową noc. Było jednak coś w tych oczach. Coś w ich przenikliwości, czy może w sposobie jaki się poruszały. W tej chwili ten niespokojny wzrok utkwiony był w śpiące postacie. Ilość postaci była umiarkowanie duża. Ot z trzydzieści osób. Próbował wychwycić tą konkretną, tą po którą został tu przysłany. Powiedziano mu, że nie powinien mieć z tym problemów i nic więcej.

A w mroku, na platformach było pełno różnych ludzi leżących na matach i matami przykrytych. Znalazło się nawet kilu śniadych zza równiny.
“Zobaczysz, będziesz wiedział.”


I rzeczywiście.
Czarne dziwaczne buty. Stały obok maty, na której leżał krótko przystrzyżony mężczyzna w czarnym stroju, w dodatku majaczył przez sen. Człowiek stojący w mroku miał wrażenie, że słowa były niezrozumiałe gdyż były w obcym języku a nie z powodu majaków. Błyszczące oczy zdawały się nabierać blasku. Tak, to on, pomyślał bez cienia wątpliwości i gdy mężczyzna w czarnym stroju poruszył się i przełożył na drugi bok, oczy powoli zaczęły blaknąc, aż zniknęły zupełnie.

***

Stojących na straży trzech Jeźdźców przechadzało się właśnie po górnych platformach, nieznacznie ukrytych dla oczu ciekawskich. Gdy usłyszeli ten dziwny język, w którym mówił jeden z uratowanych, zaczęli zastanawiać się między sobą skąd ów pochodzi. Na śniadoskórego nie wyglądał. Na północy żyją dzicy. Łowcą też nie był. Mieli świadomość rozległości świata, który ich otaczał i mówiono im o różnych ludach mieszkających tu i ówdzie, ale nigdy nie widzieli żadnego z tamtych na własne oczy. Być może, teraz mieli okazję. Być może.

Żaden z tych strażników, którzy niczego nie strzegli, bo uważali, że nie ma takiej opcji by ktoś w nocy zdołał przebrnąć przez dolinę cały i zdrowy, nie spostrzegł bladych ślepi przyglądających się z zainteresowaniem majaczącemu mężczyźnie. Żaden z nich nie usłyszał też jak owe ślepia się oddalały.

Las grał swoją muzykę. Chór pohukiwań, wyć i jazgotów co rusz przecinał gęste od mgły powietrze, komponując niespotykane arie. Księżyc snuł się powoli w stronę horyzontu.
Wiatr zawodząc jeszcze bardziej niż poprzedniej nocy zdawał się zwiastować ciężkie dni. Każdy, kto wspominał ów wiatr wiejący tej nocy, miał dokładnie takie samo zdanie.

*


Nauka języka szła całkiem dobrze. Marek był wstanie się dowiedzieć gdzie jest woda, a gdzie papu. Jednak gdy wstał po trzeciej nocy spędzonej w tym obozie, poczuł niepokój. Po pierwsze - tym, że w obozie było poruszenie, a on nie rozumiał z jakiego powodu. Po drugie - nie potrafił się jeszcze dobrze zapytać w czym rzecz, a szybko wypowiadane słowa ludzi dookoła nic mu nie mówiły. Po trzecie - miał wrażenie, że w nocy śmiało mu się coś złego. Może afgan. Może to wszystko, co wydarzyło mu się w dopiero co minionych dniach. A może coś zupełnie innego. W każdym bądź razie, mimo chłodnej nocy, wstał zlany potem, a w głowie miał mętlik.
Świetny początek dnia, pomyślał.

Wiatr przycichł na chwilę.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:11.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172