lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [KRŚ] Tylko nie zaśnij! (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/10041-krs-tylko-nie-zasnij.html)

Ribesium 02-05-2011 10:12

[KRŚ] Tylko nie zaśnij!
 


Kraków. Miasto urzekające klimatem, architekturą i życiem kulturalnym. Pełne niezbadanych zakamarków, pojawiających się znikąd zaułków, przytulnych knajpek i rozbudowanych piwnic. Miejsce spotkań dawnej bohemy – pisarzy i malarzy, a także filozofów, wolnomyślicieli i szaleńców. Miasto dźwigające na swych murach brzemię historii oraz ukrywające w swych podziemiach pokłady legend i sekretów. Miasto turystyczne, na którego ulicach oraz w majestatycznych gmachach należących do kompleksu Universitas Iagellonica Cracoviensis słychać mieszankę języków z całego świata i widać ludzi o różnym pochodzeniu etnicznym. W przeciwieństwie do wielu polskich miast, w Krakowie nocne życie tętni wszystkimi barwami i emocjami, ulice pełne są stuku obcasów, śmiechu zakochanych i dudnienia muzyki z naszpikowanego klubami Rynku Głównego i ulicy Floriańskiej. Nocne autobusy wypchane są do granic możliwości podchmielonymi studentami a taksówki z parkingu koło budzącego podziw Teatru Słowackiego nie przestają kursować do bladego świtu. Zaabsorbowani swoimi sprawami zwykli śmiertelnicy po pełnym wydarzeń dniu przychodzą do domu, zamykają na klucz drzwi wejściowe i z błogim wytchnieniem padają na łóżko oddając się w czułe objęcia czuwającego nad ich snem Morfeusza. Nawet przez chwile nie przyszłoby im do głowy, że w ich ukochanym mieście, równolegle do ulic, którymi jeżdżą, budynków, do których wchodzą i ludzi, których mijają, istnieje drugi, wewnętrzny, nie mniej rozbudowany świat. Świat, o którego istnieniu lepiej żeby nie wiedzieli. A raczej lepiej, żeby nigdy, przenigdy do niego nie trafili. Wewnętrzne miasto w mieście, tak podobne z architektury i zaludnienia do Krakowa, regularnie domagało się swoich praw. Systematycznie żąda ofiary i wsysa do swojego pełnego najgorszych ludzkich instynktów, najokrutniejszych zbrodni i najbardziej trującego na świecie jadu brzucha biednych, zabłąkanych wędrowców. Miasto to jednak ma bardzo wysublimowane gusta – przeciętny średniozadowolony ze swojego życia, posiadający pracę, rodzinę bądź partnera człowiek, nie stanowił dla niego atrakcyjnego celu, nie może nasycić jego apetytu i ukoić perwersyjną wręcz potrzebę destrukcji. Miasto wybiera jednostki o zachwianej psychice, smutne, niezrozumiane przez otoczenie, zmęczone, skrywające mroczne tajemnice lub będące po traumatycznych przejściach. Tylko osoba nieszczęśliwa, nie umiejąca pogodzić się z rzeczywistością, a przede wszystkim – nie mogąca z tego powodu zaznać komfortu jaki daje sen – staje się apetycznym kąskiem dla Miasta. Szalone Miasto – bo tak brzmi pełna nazwa owej zapomnianej przez Nadzieję i Miłosierdzie lokacji – otwiera swoje podwoje dla takich właśnie osób.



W środku Miasto na pierwszy rzut oka wygląda przeciętnie – ma własne ulice, średniej wysokości kamieniczki, system komunikacji i państwowe instytucje. Uważny obserwator zauważyłby jednak, że ludzie w Mieście są ubrani w najróżniejsze stroje – tak współczesne jak i z poprzednich epok. Miasto bowiem istnieje od taka dawna, jak istnieją Złe Zamiary i Nieczyste Myśli. Tutaj przechodnie nie uśmiechają się, nie nawiązują bliższych znajomości. Czas się dla nich zatrzymał a każdy dzień wygląda dokładnie tak samo. W mieście panuje Wieczna Noc a Słońce nigdy tu nie zagląda. Jedyną porą doby, najbardziej ludzką ze wszystkich upływających tu godzin, jest 25ta godzina – wraz z jej wybiciem bramy Miasta zostają zamknięte i każdy kto próbuje znaleźć z niego wyjście przez ową dodatkową godzinę nie znajdzie sposobu na powrót do Krakowa. Wtedy też budzą się Koszmary i urządzają polowanie. Biada temu, kto natknie się na Koszmar. Albo na Mateczkę, jej Damy Potworów bądź Obiecujące Uczennice. Jeśli pozwolisz im się zmanipulować, zasiać niepokój w Twojej głowie, pożywić się Twoim strachem – możesz nie wyjść z tego cało. Nie są to jednak jedyne Postaci, jakich możesz się obawiać. Jeśli swoich zachowaniem naruszysz regulamin Dwudziestego Piątego Dystryktu, możesz być pewny, że Funkcjonariusz Tak i Administrator Szpila wyślą swoich ludzi, aby doprowadzić Cię na przesłuchanie i postawić przed sądem. Nakręcani Porucznicy oraz Szpilkogłowi wraz z umiejącymi wywęszyć każdego zbrodniarza Igłonosami, będą na Ciebie polować tak długo, aż uda im się Ciebie pojmać. Unikaj też Gazeciarzy – wierz mi, nie chcesz zostać nagłówkiem na pierwszej stronie jutrzejszego dziennika. Co możesz zrobić? Opcji jest sporo. Przede wszystkim – wtop się w tłum. Nie staraj się zbytnio wyróżniać. Znajdź swoje miejsce w mieście, znajdź pracę, mieszkanie. Jeśli jednak z jakichś powodów lokalna Władza postanowi skrócić Twój pobyt – uciekaj. Najlepiej odwiedź w 25tej godzinie Bazar – tu przychodzą wszyscy mieszkańcy, aby od lokalnych sklepikarzy odkupić swoje Wspomnienia bądź nabyć szczyptę Nadziei. Walutą przetargową nie są tu pieniądze – w Szalonym Mieście polskie złotówki są całkowicie bezużyteczne. Tu panuje handel wymienny – jednak cena jaką trzeba zapłacić za zyskanie choć odrobiny człowieczeństwa jest niezwykle wysoka. Gdyby zdarzyło Ci się uciekać – pamiętaj: unikaj dachów. Tylko doświadczona osoba posiadająca mapę może się po nich bezpiecznie poruszać. Dachy są ulubioną siedzibą Koszmarów, i jeśli nie jesteś pewien, że ten z którego chcesz skorzystać jest bezpiecznym skrótem wiodącym do innej części Miasta – lepiej na niego nie wchodź. Możesz próbować poruszać się kanałami. Podziemne labirynty tworzą rozległą sieć podmiejską, niejednokrotnie bezpieczniejszą niż naziemne ulice. Nie wolno Ci jednak zapomnieć, że Podziemia są siedzibą Króla Wosku. Jest on jednak najmniejszym złem, jakiego możesz tu doświadczyć. Kto wie, może nawet uda Ci się zawrzeć z nim układ i tym samym zyskać trochę spokoju i niezbędnego czasu? Najlepsze jednak co możesz zrobić, to szukać wyjścia prowadzącego spowrotem do Krakowa. Masz na to codziennie 24 godziny. Niestety, trudno przewidzieć w jakim miejscu i kiedy pojawi się wyjście. Nie możesz mieć pewności, że drzwi bądź okno, którymi dostałeś się tu ostatnio, będą tam, gdzie je zapamiętałeś. Bądź czujny. Uważaj. Nie ufaj nikomu. Staraj się utrzymać przy zdrowych zmysłach. A przede wszystkim – nie wolno Ci zasnąć.

Ribesium 07-05-2011 11:18

I. Przeniesienie

Piątek, 6 maja 2011. Po kilku dniach niestabilnej pogody, deszczu i przymrozków, nastąpiła w końcu długo oczekiwana zmiana. Co prawda nawet promienie słoneczne nie zdołały ogrzać zamarzniętej po nocy ziemi, niemniej w powietrzu na nowo dało się poczuć wiosnę. Dochodziła 16ta i miasto zaczynało się korkować. O ile komunikacja zazwyczaj o tej porze szwankowała, o tyle prowadzone od kilku dni prace renowacyjne torowiska na odcinku Płaszów-Limanowskiego skutecznie utrudniały mieszkańcom Kurdwanowa i Bieżanowa poruszanie się do pracy i domu. Przepełnione ludzką ciżbą autobusy zastępcze pełne były przekleństw, potępieńczych westchnięć i złorzeczenia. W takie popołudnie najlepiej było siedzieć w domu. Albo w barze. Albo nawet w bibliotece…

***

Zuzanna wyjrzała przez okno i zmrużyła ze złością oczy a jej usta wydęły się w grymasie mającym wyrażać całkowitą dezaprobatę dla tego, co działo się nazewnątrz. Korek. Piski opon. Klaksony. Hałas. „Debile, nie mogli poczekać do wakacji, tylko teraz, akurat na matury, musieli rozkopać pół miasta” pomyślała i z hukiem odłożyła trzymaną w ręku książkę. Ostatnimi czasy irytowało ją mnóstwo rzeczy – od drobnych pierdół po złożone problemy natury egzystencjalnej. Dziś jednak zdenerwowana była podwójnie – nie dość, że spóźniła się do pracy przez cholerne MPK, to jeszcze od rana musiała wysłuchiwać narzekań maturzystów o tym, jak ciężkie i mało rozrywkowe jest ostatnio ich życie.

-Jeszcze nie wiecie, co to jest ciężkie życie – mruknęła do siebie Zuzanna i skierowała się w stronę zaplecza na którym leżał stos nowych książek czekający na wprowadzenie do ewidencji. Istniała szansa, że przynajmniej tu nikt nie będzie jej się narzucał.

Zuzanna z impetem otworzyła drzwi, weszła do środka nawet się nie rozglądając i zamknęła za sobą podwoje. Dopiero kiedy się odwróciła poczuła, że coś jest nie tak. Wielkością pokój może i przypominał biblioteczne zaplecze, jednak umeblowanie kompletnie się tu nie zgadzało. Zamiast biurka zawalonego papierami zobaczyła starą zakurzoną sofę przykrytą posępnym materiałem, a na miejscu regału z książkami stała mała toaletka z lustrem pokryta pajęczyną. Przy toaletce stało równie zakurzone co sofa nieco zbutwiałe drewniane krzesło.

Co do cholery… przecież nie mogłam pomylić pokoi” – bibliotekarka otworzyła ponownie drzwi chcąc jak najszybciej ewakuować się z niepożądanego przybytku. Jakież było jej zdziwienie, gdy zamiast wnętrza biblioteki wypełnionego od podłogi do sufitu regałami zobaczyła długi, wąski korytarz, od którego odchodziło łącznie 8 drzwi ponumerowanych kolejno. Pokój, w którym znajdowała się Zuzanna, miał numer 207.

***

Dorota stała zamyślona nad sztalugą. Podczas gdy ręka sama bezwiednie prowadziła pędzel, jej umysł wędrował po niezbadanych zakamarkach jej zmęczonej jaźni. Jak dobrze, że miała dziś nocną zmianę. Przynajmniej zajmie się czymś, co odciągnie ją od myślenia o tym, jak bardzo jest zmęczona i ile już nocy praktycznie nie zmrużyła oka. „Ciekawe, czy dziś również pan Kosecki będzie przechodził obok” – zamyśliła się nad autorem książek, które umilały jej długie bezsenne noce. Trudno było go nie poznać, gdy stał równolegle do szyby, na wprost niej – na tylnej okładce niemal każdej książki widniało jego zdjęcie – wydawał się na nim być przygnębiony, zatroskany czymś i - tak jak ona – zmęczony. Dlaczego przechodząc tyle razy obok restauracji nigdy nie wszedł do środka?



Dorota odsunęła się na długość ręki i zamarła z bijącym sercem. Krzyk zaskoczenia połączony z przerażeniem uwiązł w jej ściśniętym gardle. Na obrazie widniała jakaś postać – najprawdopodobniej ludzka i to kobiety, sądząc po koralach na szyi i kroju krwistoczerwonej bluzki. Co jednak było przerażające, to fakt, że postać miała całkowicie zniekształconą głowę – puste cieliste oczodoły nie zawierały w sobie oczu a usta wypełniał szereg spiczastych i ostrych jak igły zębów. Usta i zęby postaci były poplamione krwią. Dorota upuściła pędzel i dłonią zakryła usta z których w końcu z opóźnieniem wydobył się krzyk. Zrobiła parę kroków w tył, pragnąc jak najbardziej oddalić się od „czegoś”, co sama nie wiedząc jak i dlaczego stworzyła. Zamiast jednak wpaść na ścianę odbiła się od czegoś miękkiego i upadła. W tej samej chwili poczuła, jak kilka kropel deszczu spada na jej dłonie, twarz i głowę. Czym prędzej wstała i z zaskoczeniem odkryła, że znajduje się w wąskiej uliczce otoczonej z obu stron posępnymi kamienicami. Co więcej, był środek nocy, choć Dorota mogłaby przysiąc, że po pierwsze była jeszcze przed sekundą w swoim pokoju, a po drugie – że do zmierzchu zostało jeszcze co najmniej kilka godzin.

- Czy mogę w czymś pomóc? – usłyszała za plecami kobiecy głos. Natychmiast zesztywniała bojąc się kogo lub co może ujrzeć. Oczami duszy widziała oplatające szyję korale i długie, iglaste zęby. Serce waliło jej jak młotem – zacisnęła dłonie w pięści i spięła ciało jak do potencjalnej walki. Ostrożnie odwróciła się w stronę mówiącej modląc się, żeby jej bujna wyobraźnia znów nie spłatała jej figla. Na moknącej od deszczu uliczce zobaczyła drobną, niską staruszkę ubraną na czarno, w czarnym kapeluszu i z czarną parasolką w dłoni. Jej posrebrzone wiekiem włosy upięte były w dostojny kok a usta zaciśnięte w wąską linijkę trudno było pomylić z uśmiechem.

***

To nie był dobry dzień dla Jacka Koseckiego. Przez cholerne zawirowania komunikacyjne spóźnił się na umówione spotkanie z wydawcą. Jakby tego było mało, kolejny raz podczas spotkania powiedział o parę słów za dużo. Ale to nie była jego wina – ten bałwan dobrze wiedział, że Jacek NIC nowego nie napisał. Uprzedzał o tym jeszcze przez telefon. Po kiego diabła zatem w ogóle zgodził się na tę farsę… chyba tylko po to, żeby zepsuć sobie i tak już doszczętnie zszargane nerwy. Mamrocząc pod nosem przekleństwa Jacek szedł okraszoną promieniami słonecznymi ulicą Czarnowiejską z solennym zamiarem olania wszystkiego, wrócenia do domu i wzięcia długiej, kojącej kąpieli. Przystanął na chwilę koło placu budowy i podniósł na wysokość wzroku dłoń, w której trzymał zapisaną na maszynie kartkę… Koncept książki… dobre sobie. Czy nie wystukał tego dla świętego spokoju rano przed spotkaniem? Nagle za plecami mężczyzny rozdźwięczał się charakterystycznie dzwonek roweru. Zaskoczony Jacek w ostatnim momencie odskoczył na bok wypuszczając z dłoni kartkę, którą jak na złość w tej samej chwili poderwał do lotu mocniejszy podmuch wiatru.

- Uważaj jak jedziesz! – krzyknął za kierowcą pisarz i ruszył w pościg za znikającą z pola widzenia kartką. Dopadł ją na rogu Czarnowiejskiej i Dolnych Młynów, przy których zwykł się znajdować dworzec autobusowy. Kiedy jednak schylił się, aby podnieść zabrudzony już nieco świstek, usłyszał w pobliżu wyraźny tupot stóp, przyspieszony, urywany oddech i szczekanie psów – dość sporych sądząc po tembrze głosu. Mężczyzna szybko podniósł papier i rozejrzał się wokół. Czy to niebo zaszło chmurami, czy może jemu pociemniało w oczach? Wokół panował półmrok oświetlony mrugającym światłem przydrożnych latarni. Spojrzał w lewo, w kierunku, z którego dobiegały niepokojące odgłosy. I nagle stało się. Z mroku zaczęła wyłaniać się ubrana cała na czarno postać mężczyzny, z trwogą oglądającego się co jakiś czas. Mężczyzna mógł być po trzydziestce, ale trudno było ocenić jego wiek czy nawet aparycję, gdyż na głowie osadzony miał ciasno przylegający do czaszki melonik. Uciekinier przebiegł obok Jacka, kompletnie go nie zauważając, pozostawiając po sobie jedynie powiew powietrza świadczącego o przyspieszonym ruchu. Szczekanie narastało. Jacek Kosecki, jak na pisarza przystało, miał bujną wyobraźnię, i jako 29letni mężczyzna niejedno w życiu widział. Jednak to, co ujrzał, przeszło jego najśmielsze oczekiwania i wyobrażenia. Z mroku wypadły dwa wielkie ogary, budową i wzrostem przypominające dobermana. I w tym nie byłoby jeszcze nic dziwnego. To, co zmroziło jednak krew w żyłach Jacka to fakt, że zamiast głowy bestie miały długą, sterczącą do góry, połyskującą metalicznym blaskiem igłę. Z nieba spadło kilka kropel deszczu.

Agape 11-05-2011 11:41

To zdecydowanie nie był dobry miesiąc, sama nie wiedziała, co się z nią właściwie dzieje. Zawsze była drażliwa, ale ostatnio wszystko wyprowadzało ją z równowagi. Nawrzeszczała na pierwszoklasistę, który nie przyniósł książki w terminie. Biedny dzieciak się poryczał i uciekł. „Pewnie już tu nie przyjdzie.”- myślała próbując posłodzić herbatę, „próbując” było słowem jak najbardziej na miejscu, ponieważ ręce dygotały jej tak, że rozsypywała wszystko zanim zdążyła przesunąć łyżeczkę z cukiernicy nad szklankę. „Co się ze mną dzieje?” - zastanawiała się coraz częściej. Ręce drżały jej odkąd pamiętała, do tej pory na osiedlu miała opinię alkoholiczki, ale teraz nasiliło się do tego stopnia, że nie była w stanie normalnie funkcjonować. Nie miała wyboru, musiała iść do lekarza. Nie lubiła wizyt u lekarza i nie chodziło tu o samą wizytę a o poprzedzające ją czekanie w dusznej i zatłoczonej poczekalni. Drażniło ją bezczynne siedzenie, drażnili ludzie i ich nieustannie dzwoniące komórki. Drażniło ją dosłownie wszystko, między innymi z tego powodu tu przyszła. Wreszcie nadeszła jej kolej. Szybkie badanie krótka rozmowa i lekarz już zdawał się wiedzieć, co jest przyczyną jej kłopotów.
- Czy miewa pani kołatanie serca?- spytał próbując potwierdzić diagnozę.
- Tak …- odpowiedziała nieco zaskoczona. „Nie wspominałam o tym. On chyba naprawdę wie, co mi dolega”
- Duszności?
Skinęła głową.
- Uczucie gorąca?

I ten objaw był jej doskonale znany. Okazało się, że prawdopodobnie od dzieciństwa choruje na nadczynność tarczycy. Badania potwierdziły diagnozę. Lekarz przepisał jej tabletki. „I kto by pomyślał, że jedna mała kuleczka może rozwiązać wszystkie moje problemy” uśmiechnęła się do białej pastylki. Wystarczyły dwa tygodnie by nasilenie objawów spadło do zwykłego poziomu, w dalszej perspektywie miały całkowicie ustąpić. Nie był to jednak koniec jej zmartwień. Nadal nie mogła spać, powróciły lęki, zupełnie takie, jak odczuwała będąc małą dziewczynką, kiedy to skulona pod kołdrą drżała całe noce bojąc się wyjrzeć w obawie, iż zobaczy ją coś strasznego i rozszarpie. Jakby tego było mało gruchnęła wiadomość o budowie nowej siedziby biblioteki i zlikwidowaniu w niedalekiej przyszłości kilku filii. Mijał dzień za dniem, psychiczny dyskomfort z niewiadomych powodów narastał. Najgorzej było nocami i w momencie, kiedy otwierała drzwi do kantorka w bibliotece. Raz złapała się na tym, że zaczaja się przed nimi z nożem do smarowania. „Chyba kompletnie mi odbiło, tam niczego nie ma”, próbowała przekonać samą siebie, ale nawet, kiedy powtarzała to w myślach brzmiało nieszczerze.

06.05.2011
Była zła jak osa od samego rana. Dziś miała pan Zdzisiek miał przywieść nowe książki, które musiała oprawić, założyć im karty i wciągnąć do systemu. „Najtrudniej chyba będzie znaleźć im miejsce na półkach” skrzywiła się na samą myśl o uciskaniu kolejnych tomów na przeładowanych regałach. Okazało się, że życie pokrzyżowało nawet te plany. Mimo iż wybrała wcześniejszy autobus i tak spóźniła się do pracy, natomiast pan Zdzisław nie wiedzieć, jakim cudem przybył na czas i musiał odstać swoje pod zamkniętymi drzwiami. Na domiar złego przez ciągły napływ maturzystów nie miała chwili spokoju żeby zająć się nowymi książkami. Dopiero tuż przed czwartą się nieco uspokoiło. Wreszcie mogła się wziąć się za książki.
Nogi zrobiły jej się miękkie, kiedy dotarło do niej to, co zobaczyła. Jak grom z jasnego nieba uderzyło ją pewne wspomnienie. To było prawie dwa lata temu, dokładnie 20.05.2009r.
***
Dzień był upalny, jakby przyroda chciała dorzucić swoje trzy grosze do jej i tak nie najlepszego samopoczucia. Powachlowała się trochę gazetą ochładzając nieco spoconą twarz. „ Może w taki upał nie będzie się im chciało przychodzić”- pomyślała z nadzieją, ale szybko odrzuciła tę myśl. Kiedy ona przeżywała prawdziwą udrękę innych upały zdawały się cieszyć. Dziś miało odbyć się spotkanie z Jackiem Koseckim, już zaczynała żałować, że wpakowała się w coś takiego, ba sama wszystko wymyśliła. Jakiś miesiąc temu napisała do niego e-mail z dość formalnym, ale jednak uprzejmym zaproszeniem. Odpowiedział i zgodził się przyjść. Poinformowała krótką notką lokalną gazetę, sama zrobiła plakaty sztuk kilkadziesiąt i porozwieszała je po okolicy. Większość już dawno została zerwana lub zaklejona innymi ogłoszeniami, ale to nie był problem. Informacja o spotkaniu została umieszczona na stronie głównej biblioteki i rozesłana do wszystkich czytelników, którzy podczas wypełniania karty bibliotecznej zechcieli podać swój adres mailowy. Dziś wreszcie miało być po wszystkim. Była godzina 16:00, zamknęła drzwi i zabrała się do przygotowywania niewielkiej powierzchni, jaką dysponowała. Zaczęła od przesunięcia wielkiego biurka wyposażonego w przegródki pełne kart czytelników i wypożyczonych książek. Znajdujący się na nim komputer nie ułatwiał sprawy. „Cholera jasna, jakie to ciężkie, że też Zdzisiek musiał akurat dzisiaj wziąć sobie urlop” narzekała w duchu napierając na mebel. Pan Zdzisław był złotą rączką obsługującą wszystkie filie w kwestii drobnych napraw bądź to przewożenia książek z „wypożyczeń międzybibliotecznych”. Biurko ze zgrzytem przejechało jakieś półtora metra. „Zawsze coś” Zabrała się za wydobywanie przywiezionych w zeszły czwartek 30 składanych krzeseł ze składziku. To właśnie wtedy po raz pierwszy miała to uczucie, przejmującą pewność, że coś nagle się zmieniło. Mała czerwona lampka pulsowała szaleńczo w jej umyśle ostrzegając prze czymś. Nagle zrozumiała o co chodzi, na drzwiach zobaczyła namalowany numer 207. Składzik nie miał żadnego numeru, w bibliotece nie było dość drzwi by zaistniała konieczność ich numerowania. Zamknęła oczy, „policzę powoli do trzech i kiedy znowu je otworzę tego tu nie będzie”. Tak też zrobiła i kiedy otworzyła niepewnie jedno oko z ulgą zobaczyła, że na drzwiach nie ma żadnego numeru. To z pozoru błahe zdarzenie wytrąciło ją z równowagi na kilka dni. Miała dziwne wrażenie, że to co widziała w jakiś sposób było prawdziwe.
***
„Może i tym razem się uda” pomyślała zamykając oczy.
-Jeden… dwa… trzy…- liczyła na głos, ale na próżno, sofa nie zniknęła. Wyszła z pokoju cała się trzęsąc, przerażenie ścisnęło ją za gardło, gdy nie zobaczyła znajomych regałów, lecz zupełnie obce pomieszczenie. Powoli jak we śnie zaczęła zamykać drzwi, dobrze wiedziała, co na nich zobaczy. Trzy znajome cyferki śmiały się do niej.
Przełknęła ślinę, odwróciła się i na sztywnych nogach ruszyła przez korytarz ledwo dostrzegając otoczenie. Nie chciała go widzieć, ciągle miała nadzieję, że to wszystko zniknie i ocknie się stojąc ze wzrokiem wlepionym w drzwi kantorka. Przechodziła obok kolejnych drzwi kontem oka zauważając ich numery. „Wygląda na to, że jestem na piętrze.” Ostrożnie zbliżyła się do ostatnich drzwi na końcu korytarza, te nie miały żadnego numeru. Powoli chwyciła z klamkę podsycając w duchu słabnącą już nadzieję, że to wszystko okaże się tylko snem na jawie wywołanym narastającym zmęczeniem z powodu bezsenności. Drzwi otwarły się z cichym skrzypieniem pozwalając jej ujrzeć klatkę schodową. „Gdzie ja u diabła jestem? Skąd się tu wzięłam? Czyżbym miała zaniki pamięci?” Nie potrafiła sobie odpowiedzieć na żadne z tych pytań, jedyne co wiedziała to, to że chce jak najszybciej wrócić do biblioteki, albo do domu, w jakiekolwiek znajome miejsce. Żeby to zrobić musiała wyjść z budynku, ruszyła schodami w dół. „Obym tylko nikogo nie spotkała” pomyślała nagle zdjęta strachem, coś wewnątrz mówiło jej, że nie chce mieć do czynienia z ewentualnymi lokatorami tego miejsca. Stopień po stopniu zeszła na dół nikogo nie spotykając ani nie słysząc nic, co mogłoby świadczyć o tym, że nie jest tu sama. Znalazła się w hotelowej recepcji, co prawda zniszczonej, zakurzonej i pustej, ale poza tym zupełnie normalnej. Jej uwagę przykuł zwyczajowy w takich miejscach dzwonek. Nie chciała nikogo spotykać, bała się, z drugiej strony nie chciała też być sama. Znajome, przytłaczające poczucie samotności wypełzło z zakamarków jej umysłu. Przywitała je jak starego dawno niewidzianego przyjaciela, nie tęskniła za nim, ale wiedziała że jeszcze nie raz się spotkają. Podeszła do recepcyjnej lady i nacisnęła dzwonek. Czekała na jakąś reakcję, pełna nadziei i niepokoju.

Zell 14-05-2011 02:59

Od niepamiętnych lat malowanie pozwalało Dorocie ukoić rozszalałe myśli, nie dające spokoju, pędzące ślepo na własną zgubę. Pozwalało zapomnieć, odprężyć się. Skupić.
Dlaczego właśnie teraz ją zawiodło?
Nie potrafiła się już się skoncentrować, malowała, ale bezwiednie. Wykonywała czynność jedynie z przyzwyczajenia, mając cichą nadzieję, że tym razem się uda. Pozostawi błogi spokój, który pozwoli zmęczeniu opanować ją całą i wymusi prawdziwy, niczym nie zakłócony odpoczynek, którego ot tak długiego czasu pragnęła.
Minuta... dwie...
Zirytowana rzuciła trzymany pędzel w głąb pokoju, nie dbając o rozchlapaną farbę. Ze złością spojrzała na obraz, a raczej na jego zaczątek i przez głowę przeszła jej szybka, dzika myśl.
Zniszcz go.
Jednakże zmęczenie, które wyssało z jej mięśni resztki sił ocaliło nieszczęsny obraz od zagłady. Dorota zatoczyła się do tyłu i ciężko opadła na łóżko.
Z każdą upływającą chwilą irracjonalna złość zaczynała opadać, ustępując miejsca niezrozumieniu. Dlaczego tak się zachowała? Nie należała przecież do osób nerwowych, a jej reakcja... Co ją tak rozdrażniło?
Brak snu. To wszystko przez brak snu. Nadwyrężył już moją wytrzymałość.
Chciała przetrzeć oczy, ale powstrzymała się, gdy zobaczyła, że całe dłonie ma ubrudzone farbą, zupełnie jakby do malowania nie używała pędzla lecz własnych palców.


Ciężko podniosła się z łóżka i bez entuzjazmu ruszyła w stronę łazienki. Umyła jak najdokładniej dłonie, chociaż cały ten proces był równie bezcelowy, jak wszelkie podejmowane przez nią próby przywołania Morfeusza podczas bezsennych nocy. Sen nie przyjdzie, a farba za chwilę znów pojawi się na rękach.
Niedługo później Dorota spoglądała na czyste płótno, którym zastąpiła niedokończony obraz. Postanowiła spróbować ponownie, więc odszukała odrzucony pędzel, po czym znowu dała ponieść się wirowi pracy. Ani się spostrzegła, jak jej myśli zeszły na zupełnie inny tor i chociaż dłonie wciąż wykonywały podjęte zadanie, to umysł zdawał się być gdzieś poza tym, nie zauważać czynionych postępów.
Aż do czasu.
Pędzel upadł na podłogę, nieświadom roli, jaką odegrał w stworzeniu tego, co teraz musiały oglądać oczy Doroty. Dziewczyna nie rozumiała i tak naprawdę nie zależało jej na zrozumieniu. Chciała tylko, żeby obraz zniknął, chciała znaleźć się byle dalej od wytworu jej zmęczonego umysłu.
Cofnęła się.
I wtedy się zaczęło.
To nie spodziewana ściana okazała się przeszkodą lecz coś miękkiego, od czego już w pierwszej chwili chciała uciec. Po upadku zerwała się na równe nogi, jednak nie chciały one słuchać dalszych poleceń. Rozum krzyczał, aby zaczęły biec, na ślepo, gdziekolwiek, ale nagle zdrętwiałe nie podporządkowały się rozkazowi.
Deszcz, deszcz. Uliczka. Kamienice. I ten głos.
Desperacja. Nie wiedziała czego chce tak naprawdę. Spojrzeć do tyłu? Pozostać zastygniętą oczekując najgorszego? Dorota przestała oddychać i nie zaczerpnęła powietrza dopóki nie odwróciła się oraz nie zobaczyła kto się do niej zwrócił.
W pierwszym odruchu chciała się zaśmiać. Tak, śmiać głośno z własnej głupoty i wybujałej fantazji, jednak ani śmiech nie wydobył się z jej gardła, ani nawet kąciki ust nie uniosły się do góry, kiedy rozum zaalarmował o niemożliwości tej sytuacji.
Dorota rozejrzała się na boki, kilkukrotnie otwierając i zamykając usta. W końcu znowu spojrzała na kobietę, nawet nie próbując maskować zdezorientowania. I kiełkującego strachu.
- Ja... - wydusiła z siebie w końcu. - Przepraszam... - wzięła głęboki oddech. - Ale... Byłam w domu, a teraz... Nagle... - głos się jej delikatnie załamał. - Gdzie ja jestem...?

Baczy 14-05-2011 23:38

Przeszedłem.
Jestem teraz na terytorium wroga, jakieś dwadzieścia lat przed rozpoczęciem wojny. Dokładną wysyłkę uniemożliwiał pył radioaktywny, który zawisł nad stacją w Korsacji, dlatego właśnie wysłano weterana takiego jak ja. Na szczęście miejsce docelowe się zgadza- jestem przy głównej ulicy prowadzącej do Placu Sprawiedliwości, a raczej Placu Firth’a, jak mówią tabliczki informacyjne. Czyli jest dobrze, plac istnieje, lecz socjaliści nie przejęli jeszcze władzy. Logistyk spisał się na medal znajdując taki punkt orientacyjny, już po lądowaniu wiem, na czym stoję. Schodzę ze środka uliczki i chowam się przed światłem latarni. Skanowanie okolicy nie wykazało obecności aktywnych istot czy cyborgów, jednak po co kusić los?
Czekam cierpliwie na mój kontakt. Na pewno są w tej linii czasu agenci kontrwywiadu Malezjan, nie mogę więc podejmować żadnych działań bez informacji od naszych szpiegów. Nie jest to przyjemne, ale cóż…
Korzystając z chwili wolnego włączam tryb stróża i zaczynam analizować. Jak to możliwe, że nasza sieć padła? Wskaźniki kryształu Blesse’a były w normie, wręcz książkowe, odpadają więc uszkodzenia mechaniczne, z resztą wirusa też by wykryły i dały choćby jakieś wskazania w wykresie wydajności. W końcu dlatego są niezawodne- każda próba ingerencji, nawet przez upoważnione osoby, przerywa strumień przesyłu energii na kilka nanosekund, co jest odnotowywane na osobnej platformie, jeśli zaś liczba ingerencji nie jest równa liczbie sygnałów zwrotnych, wyskakuje alert i odpowiednie programy znajdują nadprogramowy proces i umieszczają go w pudle kwarantanny. Fakt, że powstrzymuje to tylko wirusy, jednak od wykrywania szpiegów są inne kryształy, specjalnie hodowane, z innymi danymi technicznymi oraz kodem źródła. Ale czy mogło się zdarzyć, że ktoś zamarkował od wewnątrz proces zwrotny dla procesu wirusa? Mogło, ale to nie miałoby sensu, w końcu jeśli udało mu się dostać do środka, mógł wypuścić szkodnika bezpośrednio do rdzenia sieci. Jaki mógł mieć cel w takim postępowaniu? Tak czy inaczej, nie wiemy co się stało, tak czy inaczej ponieśliśmy ogromne straty. Po co więc bawić się w takie zmyłki?
Chyba, że to nie wszystko.

Czym mógł być proces zwrotny? To musiało być coś konkretnego, zamiast przenosić to na nośniku zewnętrznym wysłali to bezpośrednio do jednego z gniazd swojego rdzenia. Tylko co? Z czym musieli tak się spieszyć? Czyżby chodziło o jakiś skok? W tamtym okresie nie było żadnych operacji specjalnych, z wyjątkiem mojej. Ale czy była ona w fazie algorytmiki, czy już planowania strategicznego? Możliwe, że czekali aż zarząd podejmie decyzję o skoczku, i wysłali jego dane bezpośrednio do gniazda kontrwywiadu.. Moje dane.

Wyczułem słaby sygnał jednostki szpiegowskiej z naszym identyfikatorem, ulice dalej. Po kilku sekundach on również mnie namierzył, dał umówiony znak, otworzył się na pełny skan i czekał. Chwilę zajęło mi porównywanie DNA i rozszyfrowanie oznaczeń seryjnych korporacji, po czym potwierdziłem jego tożsamość i sam nadstawiłem się do sprawdzenia. Zajęło mu to nieco więcej czasu, jednak gdy już mnie rozpoznał, pojawił się przy mnie w okamgnieniu i zaczął przepraszać, że kazał mi czekać. Nie jestem jednym z tych ludzi, którzy po osiągnięciu pewnej pozycji wymagają on całej reszty nienagannego zachowania i lizania tyłka na każdym kroku, jednak lubię, gdy ludzie podziwiają mnie za to, co robię. W końcu, robię to właśnie dla nich, dla całej ludzkości, chociaż tylko nieliczni zdają sobie z tego sprawę, co tym bardziej cieszy, gdy widzi się u nich taką reakcję.

- Spokojnie, chłopcze, nic się nie stało. A teraz do rzeczy: który mamy rok? Gdzie mieszka cel? Kim jestem?
- Tutaj nazywa się pan Kirył Ostańkow, ma pan 27 lat, jest pan inżynierem na platformach wiertniczych… Obecnie na urlopie, zwiedza pan byłą stolicę… Rodzinę pan ma, żonę, tutaj adres mieszkania, osiemdziesiąt metrów kwadratowych, żeby nie wzbudzać podejrzeń. A żonka, bardzo przyzwoita, gotować potrafi, i nie zanudza, no i ciałko, że… tego… Nooo a rok mamy 1997.
- Co? Jak to, przecież plac już stoi…
- Niezupełnie, dopiero rozpoczęli budowę.
- A tabliczki?
- Rozwiesili na zaś.
- Kurwa, to ile Mikołaj ma lat? Piętnaście?
- Jedenaście…
- poprawił mnie po chwili milczenia. Wszystko zaczynało się komplikować.

Fragment opowiadania Jacka Koseckiego pt: "Karta przetargowa"

***

To nie był dobry dzień dla Jacka Koseckiego. Zresztą, kilka ostatnich tygodni wyglądało dla niego łudząco podobnie: próby wymyślenia choćby tematu na kolejną książkę, spacer i obiad na mieście, obejrzenie jakiegoś starego filmu z wypożyczalni, i ponownie ślęczenie nad maszyną do pisania, którą wieczorem zamieniał na laptopa, siadając wygodnie w łóżku, gotów ewentualnie zasnąć. Bezsenność nie dawała mu się skoncentrować, wszystko co robił, robił wolno i mechanicznie, z przyzwyczajenia. Gdyby nie stawiał kubka w tym samym miejscu od dwóch lat, nie trafiłby do niego wlewając kawę z dzbanka. Z tego samego powodu musiał darować sobie jazdę samochodem, od czasu niegroźnego wypadku w lesie i domniemanego potrącenia wilka nie wsiadł już za kółko.
Bezsenność jest o tyle dziwna, że jesteś zbyt zmęczony, żeby zasnąć. Więcej, jesteś zbyt zmęczony, żeby robić cokolwiek dobrze i w pełni świadomie. I mimo tego, że chwilami zdajesz się chodzić niemal nieprzytomny, to gdy tylko przymkniesz oczy, natłok bezsensownych myśli zatruwa Ci umysł i nie pozwala mu zasnąć. Innymi słowy, niby nie śpisz, ale nie masz na co poświęcić zaoszczędzonego czasu, bo jesteś zbyt zmęczony, przez brak snu oczywiście.

Jacek na spotkanie z Zachorczewskim zgodził się właśnie podczas jednej z chwil słabości- kiedy to ciało robi coś, o czym świadomość nie ma pojęcia, a z czego zaczyna zdawać sobie sprawę dopiero po fakcie. Przeklął głośno gdy doszło do niego, że za dwa dni musi przynieść wydawcy jakiś ochłap, jakiś przeciętny koncept. Musi coś wymyślić, coś, co nie będzie odstawało za bardzo od reszty jego dzieł. Na szczęście, w takich chwilach pomagał internet oraz pewien jego fan, który przeanalizował jego twórczość porównując poruszane problemy, kreację postaci i tym podobne pierdoły, które Jackowi zazwyczaj przychodziły naturalnie. Teraz jednak, kiedy wena smacznie spała (w przeciwieństwie do jego samego) musiał wspomóc się tą amatorską analizą i napisać krótki koncept.

Rozmowa z wydawca była tak samo niekonkretna co kilka ostatnich wizyt. Ze strony autora nie wypłynął żaden konkretny pomysł, nawet Zachorczewski nie przyjął tego konceptu z entuzjazmem, chociaż na ostatnie spotkanie Jacek przyszedł z pustymi rękami. Zaś sam agent nie kwapił się ani nastraszyć, ani zmobilizować w nieco bardziej humanitarny sposób swojego podopiecznego, właściwie Kosecki nie pamiętał już, co powiedział, był jednak pewien, że nie wywarło to na nim żadnego wrażenia.

Wracając zrezygnowany do domu przystanął na chwilę w cieniu jednego z budynków i uznał, że jedną z jego trafniejszych decyzji w ciągu kilku ostatnich tygodni było ubranie krótkich spodenek i markowej koszulki z prowokacyjnym napisem "Sun of the beach". Słońce wyjątkowo podpiekało i zapowiadało się naprawdę ciepłe lato, jeśli wypada je oceniać po pierwszych dniach maja. Otarł pot z czoła, długie włosy nie sprzyjają zarówno takim temperaturom, jak i szybkiemu tempu marszu, i wyciągnął zgiętą "na cztery" kartkę papieru.

Bohaterka odkrywa w sobie wysokiej klasy talent magiczny. Sama magia została wyparta z rzeczywistości przez logikę, technologie i ludzką zawiść. Co jakiś czas rodzi się jednak ktoś z darem i przysparza całej ludzkości masę kłopotów- są to zazwyczaj awanturnicy, niepokorne dusze, które poczuły moc właściwie nie mająca żadnych ograniczeń, chcą przejąć władzę w kraju lub jak najwięcej namotać w porządku wszechświata wierząc, że będą żyć wiecznie. Kobieta jest jednak inna, w pełni oddana ludzkości, kieruje swoje zdolności w stronę ratowania ludzkiego życia. Mimo wszystko, znajdują się ludzie, którzy uznają ją za zagrożenie, a Ci, którym wcześniej pomagała nie garną się do odwdzięczenia się tym samym. Kobieta dowiaduje się, że jej dar może zostać przez ścigającą ją korporację użyta do biologicznego tworzenia ludzi z talentami magicznymi i, w pełni świadoma zdarzeń, które mogą mieć miejsce, jeśli im się powiedzie, popełnia samobójstwo.
Mnij więcej tak wygląda ogólny obraz książki, którą rzekomo Jacek zaczął pisać. Beznadzieja? Może nie, jednak on sam nie chciał pisać czegoś tylko dla wypełnienia warunków kontraktu, zdawał sobie jednak sprawę, że może być do tego zmuszony, zdecydował więc zostawić świstek, tak na wszelki wypadek.

W tym właśnie momencie jakiś nieuważny rowerzysta zmusił go do odskoczenia na bok. Smarkacz, wydaje mu się, że jest królem chodnika, że jak nie idzie, tylko jedzie, to wszyscy powinni mu schodzić z drogi. Bezczelny samolub. Zdenerwowanie Jacka zwiększyło się tylko, gdy upuszczona kartka poszybowała z wiatrem w kierunku przeciwnym. Desperacko ruszył za nią biegiem, w pełni zdając sobie sprawę z tego, jak śmiesznie i głupio musi wyglądać. Gdy wreszcie udało mu się dogonić złośliwy kawałek papieru, stało się coś nad wyraz dziwnego. Już nieraz odzyskiwał przytomność w różnych miejscach, na przykład po wyjściu na spacer "budził się" dwie godziny później w innej części miasta, takiej do której zazwyczaj się nie zapuszczał. Teraz jednak coś było zdecydowanie nie tak. Był świadomy wszystkiego, nic nie mogło mu umknąć, poza tym, podnosił właśnie kartkę z ziemi, nie możliwe więc, żeby trwało to kilka godzin, panujący zaś półmrok świadczył o późnej porze. Co więc mogło się stać? Nic nie przychodziło mu do głowy, nic sensownego. Ujadanie psów i nadbiegnięcie człowieka w meloniku wcale nie pomogły mu w rozważaniach. Mężczyzna, bo tego (i tylko tego) był akurat pewien, przebiegł obok niego bez jakiegokolwiek gestu czy zainteresowania jego osobą. Wyglądało na to, że ucieczka przed sforą psów pochłonęła go całkowicie. Nic z resztą dziwnego, psy te okazały się być nieco... inne, niż te do których przywykł pisarz. Gdy tylko pojawiły się w zasięgu wzroku, Jacek zaniemówił z wrażenia. Od razu przypomniała mu się pewna gra, horror, w której psy zostały "zmodyfikowane" w znacznie bardziej pomysłowy sposób, jednak niczym nie dorównywały tym szpicogłowym. A to przede wszystkim dlatego, że te tutaj były prawdziwe.
Oczywiście, tak prawdziwe, jak mogą być psy-potwory we śnie, bowiem żadne inne wyjaśnienie nie przychodziło Koseckiemu do głowy. Lecz mimo iż dokładał wszelkich starań, żeby uwierzyć w słuszność własnych myśli, przerażenie i instynkt wzięły w nim górę i kazały biec ile sił w nogach, za mężczyzną w meloniku.
Z nieba spadło kilka kropel deszczu.

Ribesium 15-05-2011 22:27

II. Pierwszy kontakt

W Krakowie leniwe popołudnie toczyło się swoim rytmem, a przechodzący i zajęci swoimi sprawami ludzie nawet nie zauważyli, że w jednej chwili dawna stolica straciła trójkę swoich mieszkańców. Gdyby chociaż przez chwilę przemknęła im przez głowę owa straszliwa myśl – świadomość, że da się tak nagle i w tak dziwnych okolicznościach po prostu rozpłynąć, zostać wchłoniętym w inny wymiar, z pewnością odjęłoby im głos z przerażenia. A jednak – była to prawda i im dłużej krakowiacy żyli w błogiej nieświadomości, tym lepiej dla nich. Prawdopodobnie już jutro pana Zdzisława zaniepokoi fakt, że Zuzanna nie zjawiła się w bibliotece, wydawca Zachorczewski zdenerwuje się, że Jacek znowu nie odbiera telefonu a pracodawca Doroty pomyśli nad jej zwolnieniem za opuszczenie dnia pracy bez wcześniejszego zgłoszenia. Dziś jednak wszystko było znane, normalne i przewidywalne. A jutro… kto wie, czy jutro w ogóle nastąpi…

***

Zuzanna trzymała się ściany, gdyż ciemne hotelowe korytarze oświetlało jedynie bzyczące i mrugające światło jarzeniówki. Krok za krokiem, pomału przemierzała przestrzeń dzielącą ją od klatki schodowej. Na pierwszym schodku światło nieco przygasło i bibliotekarka potknęła się w ostatniej chwili łapiąc się poręczy i przeklinając siarczyście. Z bijącym w przypływie adrenaliny sercem dotarła na dół na chwiejących się od emocji nogach. „To mi się śni, to tylko sen” uszczypnęła się w rękę. Zabolało. Czy sen może boleć? Dziewczyna rozejrzała się po holu. Wokół nie było żywej duszy. Ani, dzięki Bogu, martwej. Upiorną wręcz i nienaturalną ciszę zakłócał jedynie miarowy stukot deszczu o metalowy parapet na zewnętrznych okiennicach. W holu nie było zbyt dużo mebli – kanapa, dwa fotele i stolik, nie licząc recepcyjnego kontuaru a także wiszącego na ścianie lustra w mosiężnej ramie. Na tyłach recepcji widniała szeroka półka z hakami na klucze – łącznie kluczy było trzydzieści – jednak uważna obserwacja pozwoliła Zuzannie zauważyć brak dwóch – do pokoi 207, czyli pokoju, z którego wyszła, oraz 303. Bibliotekarka przełknęła nerwowo ślinę a żołądek ścisnął jej się boleśnie na myśl o tym, że nie jest sama. Chwilę walczyła ze sobą wpatrzona z narastającym napięciem w dzwonek aż w końcu zdecydowała się go użyć.
„Dryń, dryń” rozbrzmiało metaliczne urządzenie a jego dźwięk rozniósł się echem po całym budynku potęgowanym pustką. Zuzanna z narastającym napięciem czekała na to, co się wydarzy. Jednak mijały sekundy, potem minuty, a nie działo się nic. Dziewczyna odetchnęła głośno sama nie wiedząc, czy poczuła ulgę czy zawód. Trzeba było jednak coś postanowić – albo zostanie w tym dziwnym i przerażającym miejscu, albo też wyjdzie na dwór, aby się rozejrzeć. Co prawda deszcz nie wyglądał zachęcająco do spaceru, istniała jednak szansa, że na ulicy spotka kogoś, kto jej to wszystko wyjaśni. Albo po prostu znajdzie drogę do własnego, ciepłego i bezpiecznego domu. Gdy tak rozważała możliwości, jej ciałem wstrząsnął nagły dreszcz przerażenia - przez ułamek sekundy miała wrażenie, że w lustrze coś się odbiło – coś, co poruszało się dość szybko i było wielkości człowieka. Na domiar złego, na odzianej jedynie w podkoszulkę skórze poczuła delikatny powiew powietrza – tak, jakby ktoś przeszedł obok niej. W tej samej chwili jarzeniówka w holu zabrzęczała agonalnie i mrugnąwszy ostatnie parę razy – zgasła.

***

Staruszka mierzyła Dorotę nieodgadnionym wzrokiem. Malarka miała wrażenie, że kobieta ocenia po kolei jej garderobę, kawałek po kawałku, a potem – kiedy nasyciła już wzrok wyglądem zewnętrznym – zaczyna oceniać jej psychiczne predyspozycje. „No tak, po tym co powiedziałam dziwne, gdyby nie wzięła mnie za wariatkę” – pomyślała dziewczyna uświadamiając sobie jak głupio musiało zabrzmieć jej pytanie. Kiedy tak kajała samą siebie w myślach, starsza pani w końcu przemówiła.

- To ciekawe – zmrużyła oczy ponownie oceniając Dorotę od stóp do głów – Cóż.. jest panienka w Szalonym Mieście. Przynajmniej taką nazwę Wy nadaliście temu miejscu. Skoro panienka się tu znalazła to widocznie tak miało być. Swoją drogą – to ciekawe ile osób tu ostatnio… wpada – czy jej się wydawało, czy w głosie staruszki brzmiała nutka niezdrowej satysfakcji? – Tak czy inaczej radziłabym jak najmniej rzucać się w oczy – przede wszystkim musisz zmienić to ubranie, wygląda zupełnie nieprzyzwoicie – starsza pani pokręciła głową z dezaprobatą. – I jeszcze jedno – w miarę możliwości, postaraj się jak najszybciej wrócić… do siebie. A teraz chodź.

Zdumiona malarka bez słowa sprzeciwu podążyła za dziwaczną staruszką, przeciskając się przez wąskie uliczki i zaułki oblewane strugami deszczu. Ulice były brukowane kamienną kostką, budynki – niektóre nieotynkowane – zbudowane z szarej cegły. Miasto sprawiało wrażenie monochromatycznego, smutnego i całkowicie anachronicznego. Dla Doroty – operującej na co dzień kolorami – był to wysoce przygnębiający widok. Nie wiedziała dokąd staruszka ją ciągnie, nie miała też powodu, żeby jej ufać. To, co usłyszała w odpowiedzi, było wystarczająco dziwne i nie wzbudzające zaufania. Szalone Miasto? Wpadacie? Źle ubrana? A jednak poniekąd skazana była na nią – i mogła mieć tylko nadzieję, że starsza pani nie ma złych zamiarów.

Po kilku minutach zaskakująco szybkiego marszu staruszka zatrzymała się u rozwidlenia ulic. Skinieniem przywołała Dorotę do siebie.

- Widzisz tam w głębi? – wskazała na niewielki plac znajdujący się jakieś dwieście metrów dalej – To Targ. Tam będziesz bezpieczna. Idź, wmieszaj się w tłum, znajdź coś do ubrania i przede wszystkim – kup trochę Nadziei. Do widzenia dziecko. Niech Bóg ma Cię w opiece.

Staruszka odwróciła się i zniknęła w tej samej uliczce, z której przyszła, zostawiając zdziwioną co raz bardziej Dorotę na rogu ulicy.

***

Nadciągające ogary masywnymi kończynami, stojącymi w tak dużej dysproporcji w stosunku do karykaturalnie małej główki, uderzały rytmicznie o chodnik. Przypominało to raczej tętent końskich kopyt niż bieg psa wyścigowego. Jacek wolał nie czekać na to, czy psy obiorą go sobie za nowy cel czy też, tak jak uciekający mężczyzna w kapeluszu, miną go bez słowa. Pisarz nie miał zbyt wiele do wyboru – jako że stał w uliczce, wzdłuż której po obu stronach ciągnęły się szare kamienice, mógł albo zostać w miejscu, albo pobiec w stronę psów, lub też za mężczyzną którego goniły. Ostatecznie wybrał tę trzecią możliwość.

Niestety, choć młody wiekiem, kondycją Pan Kosecki nie grzeszył. Godziny spędzone bez ruchu przed komputerem i nieliczne tylko wypady do pobliskiego spożywczaka skutecznie pozbawiły pisarza formy. Po paru minutach biegu uświadomił sobie, że nie dogoni mężczyzny, który znikał mu z oczu co raz bardziej, stawał się malutką pulsującą w oddali kropką, aż w końcu zniknął. Na szczęście dla Jacka, szczekanie w tle też w dziwny sposób ucichło – być może psopodobne stwory również się zmęczyły, a może też ktoś przywołał je rozkazem do siebie. Jakby nie było, pisarz został sam na rogu jakiejś ulicy i skulony w pół, łapiąc powietrze niczym astmatyk, próbował uspokoić oszalałe po biegu serce. Gdy już udało mu się podnieść głowę i rozejrzeć wokół, zobaczył majaczący w oddali plac, na którym w kilku rzędach stały stoiska, kramy i małe domki z baldachimami. Wyglądało to na jakieś targowisko. Na lewo od Koseckiego ciągnęła się inna ulica – równie szara, ponura i zalana deszczem jak pozostałe, różniąca się tylko tym, że na jej końcu zamajaczył czerwony, migoczący neon z napisem HOTEL. I oto Jacek stał się świadkiem urzeczywistnienia klimatycznego opisu literackiego, jaki czasem zdarzało mu się stosować w swoich horrorach – neon zamrugał parę razy pulsującym światłem, po czym zgasł.

„ No proszę” – mruknął do siebie pisarz, zaskoczony, że takie rzeczy jednak się dzieją i to nie tylko na kartce papieru.

Zell 20-05-2011 15:17

Dorota podążyła za staruszką bez protestów, jednocześnie próbując ułożyć sobie wszystko w głowie. Zachowanie starszej pani już samo w sobie odbiegało od utartej normy, a słowa... Najbardziej zaniepokoiła malarkę niezdrowa satysfakcja, którą udało się uchwycić w głosie kobiety i chociaż tak naprawdę Dorota nie rozumiała sensu wypowiedzi, to jednak wiedziała, że nic dobrego się za nim nie kryło.
Kiedy zastanawiała się o co i jak zapytać staruszkę, ta zatrzymała się, aby wskazać jej plac oraz... podarować radę? Radę, która była równie enigmatyczna, co wszystko usłyszane przez Dorotę w ostatnich minutach.
Malarka stała osłupiała, patrząc za oddalającą się kobietą.
"Niech Bóg ma Cię w opiece? Przed czym niby miałby mnie chronić?"
Odwróciła się w stronę placu, na który radziła jej podążyć staruszka. Powoli, niepewnym krokiem, ruszyła w jego stronę, rozglądając się uważnie po okolicy, wciąż nie mogąc uwierzyć temu, co widziały jej oczy. Świat wydawał się być wyprany z kolorów i chociaż Dorota wiedziała, że to po prostu niemożliwe, to jednak oczy uparcie trzymały się tego obrazu. Wszystko zdawało się pochodzić z jakiegoś...
Snu?
"Może ja śnię?"
Koszmary zdarzały się, a to mógł być jeden z nich. Mógł to też być zwykły wytwór umęczonego umysłu. Tak, musiała zasnąć. To było jedyne, sensowne wytłumaczenie, które przyniosło dziewczynie ulgę. Ze snu przecież człowiek w końcu się obudzi, to tylko kwestia czasu. Mogło wydawać się, że to wszystko dzieje się naprawdę, ale to zwykła iluzja. Jutro rano obudzi się obolała, zapewne spóźniona do pracy, wysłucha narzekań swojego szefa... Dzień jak co dzień.
Tylko kiedy nastąpi przebudzenie?
Zanim się spostrzegła dotarła w miejsce, nazwane przez kobietę Targiem i nie bez powodu. Różne kramy i stoiska dobitnie określały rolę, jaką pełnił plac. Normalnie tłumy wzbudzały w Dorocie pewną niechęć, nie lubiła przepychać się pomiędzy ludźmi, oddychać w ciasnocie, która wywoływała u niej klaustrofobiczne odczucia. Tym razem jednak ciągnęło ją ku niemu, jakby sama myśl, że zaraz stanie się elementem tego ludzkiego zbiorowiska, zniknie jako jednostka, dodawała odwagi.
Bezpieczeństwo.
Dorota szybszym krokiem weszła na plac, szybko dając się pochłonąć ludzkiej rzece. Nie wiedziała co teraz powinna zrobić. Czekać, aż sen minie? Iść z jego prądem?
"Kup trochę Nadziei?"
Stwierdzenie brzmiało nierealnie, ale czy cokolwiek w tym miejscu wydawało się realne?
Przez pewien czas Dorota krążyła bez celu, rozglądając się po straganach, wymijając kupujących, którym też zaczęła poświęcać nieco uwagi, jako że niektórzy ubrani byli... w przedziwne stroje. Stroje, których nie widywało się już na ulicach.
Przy takich ludziach naprawdę mogła wyglądać na kogoś ubranego nieprzyzwoicie.
Zatrzymała się gwałtowanie. Nie mogła spędzić całej wieczności na bezcelowym błądzeniu. Trzeba było coś przedsięwziąć... Tylko co?
Po chwili namysłu zebrała całą skumulowaną odwagę i pewność siebie, po czym podeszła do jednego ze straganów i kiedy sprzedawca zwrócił na nią uwagę odezwała się:
- Przepraszam, ale... Gdzie można kupić... - zawahała się, rozumiejąc szaleństwo tej sytuacji, ale jakie miała opcje? - Trochę Nadziei?

Agape 20-05-2011 18:22

Czekała, sekunda za sekundą, oddech za oddechem, czas przestał istnieć. Czy minęła ledwie chwila czy przepłynęły całe godziny? Nie miała pojęcia. Stała jak sparaliżowana, a serce podchodziło do jej ściśniętego gardła. „Muszę coś zrobić, muszę się ruszyć!” Bała się. Nie mogła nawet odetchnąć głębiej, pot spływał po całym jej ciele, serce szarpało się w piersi… Nie stało się nic.
Wreszcie odetchnęła, napięcie nieco zelżało. „Jeżeli nikt do tej pory nie przyszedł to pewnie nikogo tutaj nie ma”. Starała się myśleć rozsądnie, starała się nie patrzyć na haczyk z numerem 303. Nie wiedzieć czemu sięgnęła do kieszeni. Namacała coś, czego nie powinno tam być. Wyjęła dłoń i otworzyła ją. Zobaczyła duży pordzewiały klucz z drewnianą plakietką, na której wypalone były trzy znajome cyfry 2… 0… 7. Odłożyła go machinalnie na blat. „Nikogo tu nie ma, nikogo nie ma…” powtarzała sobie niczym jakieś zaklęcie mające odmienić rzeczywistość. Odetchnęła głębiej. Niestety jej myśli biegły swoim torem i „nikogo tu nie ma” szybko zmieniło się w „jestem sama, całkiem sama w tym strasznym miejscu”. Poczuła, że się dusi, że nie zniesie dłużej tej sytuacji. Musiała się stąd wydostać. I wtedy to zobaczyła, coś mignęło jej w lustrze, zbyt szybko by mogła się przyjrzeć i zrozumieć, co widzi, ale wystarczająco by była pewna, że nic jej się nie wydawało. I do tego ten powiew powietrza, od którego zjeżyły się jej wszystkie włosy.

To było dawno, na tyle dawno, że nie potrafiła umiejscowić tego zdarzenia w czasie. Mimo to pamiętała każdy najdrobniejszy szczegół. Aksamitna czerń spowijała jej pokój, nikłe światło gwiazd padając na znajome jej przedmioty wypaczało je. Obudziła się cała zlana potem, nie miała pojęcia, co wyrwało ją ze snu, wiedziała tylko, że coś się zmieniło. Zmieniło się właściwie wszystko. To już nie był jej pokój! To było jakieś inne miejsce należące do kogoś. Teraz wyraźnie poczuła tę obecność, przytłaczającą i mroczną. Wiele razy miewała koszmarne sny. Potrafiła sobie z nimi radzić, doskonale wiedziała, że we śnie nie można zginąć. Obojętne czy spada się z wieżowca, tonie w oceanie czy zostaje rozniesionym na strzępy w wybuchu, cokolwiek by się nie działo nie można zginąć we śnie. Tylko że… to nie był sen. Coś naprawdę tu było i chciało ją zabić. Wiedziała to, czuła każdą komórką i nie potrafiła się ruszyć. Jedyne, co mogła zrobić to leżeć w bezruchu i mieć nadzieję, że nie zostanie dostrzeżona. To coś stało w nogach jej łóżka, węszyło. Chyba poczuło zapach jej strachu, bo chwyciło za kołdrę, zacisnęła na niej mocniej dłonie. To była jej jedyna obrona, jedyne co mogła zrobić. Trzymała więc kurczowo kołdrę jakby od tego zależało jej życie. Była pewna, że tak właśnie jest. To coś ciągnęło coraz mocniej. Zaraz ją odkryje i rozszarpie. Ciepłe łzy płynęły ciurkiem i wsiąkały w poduszkę. Po niewiarygodnie długiej chwili zdała sobie sprawę, że została sama. Nie puściła kołdry i nie poruszyła się aż do rana. Wspomnienie tego zdarzenia zostało z nią na zawsze.

Teraz okrutny los zetknął ich ponownie, była pewna, że to dokładnie ta sama istota, z tą różnicą, że nie była już małą dziewczynką i nie miała kołdry, pod którą mogłaby się ukryć. „Przynajmniej jest jasno”-pomyślała wdzięczna za światło, jakie dawała jarzeniówka. W tym momencie światło zaczęło mrugać, za każdym razem, gdy gasło błagała w myślach by zapaliło się ponownie i tak też było, do czasu…
Rozedrgany krzyk poniósł się echem po pustym holu. Obcasy zastukały nerwowo po zakurzonej podłodze. Dopadła ściany próbując namacać drzwi, nie mogła trafić na klamkę. Przez jedną straszną chwilę pomyślała, że drzwi zniknęły i że została uwięziona w ciemności z tym czymś. Wreszcie poczuła pod palcami dotyk zimnego metalu klamki, łzy ulgi spłynęły po jej policzkach. „Udało się! Udało, jestem wolna!” Wypadła na zewnątrz zupełnie nie zwracając uwagi na siąpiący deszcz i to, że wpada w kałuże. Miała ochotę przytulić latarnię.

Postała tak kilka chwil uspokajając myśli. Na razie była bezpieczna, ale co dalej? Nadal nie miała pojęcia, co może ją tu jeszcze czekać i jak wróci do domu. W tej chwili naprawdę tęskniła za tymi irytującymi staruszkami, które oblegały regał z romansami nie mogąc się zdecydować, które książki wybrać albo zwyczajnie nie pamiętając, które już czytały. Coraz bardziej zmoknięta ruszyła ostrożnie przed siebie. Wygrzebała z kieszeni telefon komórkowy i włączyła go na tryb latarki. Nie myślała o tym żeby gdzieś zadzwonić. „To nie jest Kraków, to w ogóle nie jest realny świat” Nie wiadomo czy bardziej obawiała się, że nie zdoła się do nikogo dodzwonić czy raczej tego, kto może się odezwać.
Posuwała się na przód, od jednej do następnej plamy światła. W pewnym momencie zobaczyła w oddali męską sylwetkę. „Czy to przyjaciel czy wróg?” Po raz kolejny postanowiła zaryzykować i ruszyła szybciej w jej stronę. "Wszystko byle nie zostawać dłużej samej."

Baczy 22-05-2011 00:41

Bezsenność sprawia, że nic nie jest realne.
Wszystko jest odległe.
Wszystko jest kopią kopii jeszcze innej kopii.

Jack, "Fight club"


Siły opuszczały go szybko, duszne, wilgotne powietrze nie sprzyjało biegom, a on nawet do niedzielnych joggerów nie należał. Jedyną aktywność fizyczną, jakiej się oddawał byłą gra w kręgle, a i ją ostatnio zaniedbywał, zbyt zestresowany i zmęczony brakiem snu. Wpompowana do krwiobiegu dawka adrenaliny pozwoliła mu nie dać się dopaść dziwacznym psom na pierwszych kilkudziesięciu metrach, niemniej jednak dystans między nimi topniał z każdą chwilą. Metaliczne szczekanie odbijało się echem zwielokrotniając uczucie przerażenia i... obcości. To nie były dźwięki jakie Jacek mógłby uznać za realne, a uliczka, którą biegł, wydawała się jakaś bez charakteru, niewyraźna i w pewien sposób nieokreślona. Na domiar złego, biegnący przed nim mężczyzna kompletnie zniknął mu z oczu. Został sam na sam z goniącymi go bestiami. Uczucie odosobnienia potęgowało wrażenie, że to wszystko jest jednak tylko dziwnym snem, jednak Jacek dobrze wiedział, że to nie jest prawda, że, przynajmniej w pewnym stopniu, to wszystko jest jak najbardziej realne.

Gdy całkowicie opadł z sił zdał sobie nagle sprawę z faktu, że nie słyszy już szczekania psów. Zatrzymując się spojrzał przez ramię, potwierdzając tym samym swoje podejrzenia- istoty zniknęły tak nagle, jak się pojawiły. Z każdym oddechem coraz mocniej czuł, że to nie mogło być nic realnego, że to jego zmęczony umysł płata mu figle. Że zarówno sposób, w jaki się dostał do tej mieściny, jak i cała ta pogoń sprzed zaledwie kilku minut były mocno związane z jego stanem psychicznym i kłopotami ze snem. Psy z iglastymi głowami? Halucynacje. Dziwne miasto i wieczorna pora? Luka w pamięci, coś na podobieństwo lunatykowania. Wszystko da się wytłumaczyć, trzeba mieć jednak dobre argumenty, żeby przekonać do tego własny umysł. W tym wypadku było to jedyne sensowne wytłumaczenie, jakie przychodziło Jackowi do głowy, a dodając do tego jego "doświadczenie" z bezsennością, było ono wystarczająco przekonywujące.

Gdy serce zwolniło w szaleńczym biegu, wyprostował się i spojrzał przed siebie. Wydawało mu się, że wcześniej, gdy się zatrzymywał, nie widział przed sobą nic poza ciągnącymi się kamienicami i nieprzebraną ciemnością. Teraz jednak stał kilkadziesiąt metrów przed niewielkim placem służącym miejscowym za pchli targ. Mimo okropnej pogody i, jakby się mogło zdawać, późnej pory, między rozstawionymi straganami przechadzali się ludzie, w dużej mierze nie posiadający nawet parasoli, ale nie wyglądali, jakby miało im to przeszkadzać. Nawet Jackowi mokry podkoszulek nie przeszkadzał tak bardzo, być może dlatego, że pasował do otoczenia i ponurego klimatu miasta.
Po lewej stronie miał kolejną uliczkę, bliźniaczo podobną do tej, którą biegł- opustoszałą, zaciemnioną, nieprzyjazną- z małym wyjątkiem: w oddali mrugał do niego złowieszczo, ale i nieco zalotnie, neon miejscowego hotelu. Nie wyglądał zachęcająco, przywodził na myśl filmy w stylu noir lub podrzędne horrory, w których migoczące światło jest oznaką zbliżającego się niebezpieczeństwa.

Kosecki postanowił skierować swe kroki w kierunku targu. Nie, żeby bał się kolejnej mrocznej uliczki i hotelu mającego problem z prądem, uznał jednak, niekoniecznie słusznie, że targ to lepsze miejsce na zdobywanie informacji. Podszedł do najbliższego kramu. Pod szarym baldachimem na szerokim stoliku leżały najróżniejsze przedmioty: latarki, scyzoryki, śrubokręty i tym podobne drobności wszelakie, a przynajmniej tak zdawało się Jackowi, który nie zwracał większej uwagi na oferowany towar. Bardziej interesował go sprzedawca, niski i pulchny mężczyzna przed czterdziestką, wyglądający na mniej zamulonego od jego sąsiada, który zajmował kram obok. Jacek stanął przed nim i czekał na kontakt wzrokowy. Musiał dowiedzieć się, jak wrócić do domu, wtedy będzie mógł iść i przespać się w hotelu, by z samego rana ruszyć w drogę.
Zebrał się na odwagę i zagadał wreszcie gładko ogolonego mężczyznę.
- Przepraszam, jak najszybciej dostanę się stąd do Krakowa? Albo do Jaworzna?

Ribesium 22-05-2011 17:22

III. Targ

W Krakowie dzień chylił się ku końcowi. Leniwe, ciepłe popołudnie ustępowało z wolna chłodowi nocy. Na ulicach zamigotały nieśmiało pierwsze latarnie. Delikatny wietrzyk omiatał miasto przynosząc rozpalonej ziemi odrobinę wytchnienia. Wieczór, jak każdy inny, rozpoczynał trwający około ośmiu godzin czas mroku. Wiadomo jednak było, że koło piątej rano jutrzenka przywita kolejny dzień i blask delikatnych promieni słonecznych oświetli północną półkulę a latarnie udadzą się na zasłużony odpoczynek na kolejnych kilkanaście godzin. Tymczasem w Szalonym Mieście panowała Wieczna Noc – i tylko skończony głupiec mógłby żywić przypuszczenie, że po nocy nastąpi tu dzień. Miasto - szare, ciemne i deszczowe, pozostawało jednakowo niezmienne niezależnie od pór roku czy pory dnia.

***

Zuzanna jak na przewijanej rolce filmowej przeżyła najgorszą z możliwych retrospekcję. Koszmar z dzieciństwa powrócił – poczucie zagrożenia, niewysłowiony lęk i zimny pot jaki oblał dziewczynę sprawiły, że zaczęła się hiperwentylować. Momentalnie gwałtowne łapanie powietrza przyprawiło bibliotekarkę o ból w klatce piersiowej i zawroty głowy. Kiedy tak organizm dawał jej wszelkie powody do omdlenia, Zuzanna ostatkiem przytomności próbowała się opanować: „To wszystko jest w mojej głowie… to tylko moja wyobraźnia!” uczepiła się powtarzania tej sentencji niczym koła ratunkowego. Kiedy jednak poczuła, jak „coś” mija ją dosłownie o milimetry, kiedy najeżone ze strachu włosy na rękach wyczuły podmuch powietrza tuż przy nich, z gardła dziewczyny wydobył się rozdzierający powietrze, urywany krzyk. Rozpaczliwa gonitwa do drzwi, roztrzęsione dłonie szukające chłodnego i bezpiecznego metalu klamki, ułamki sekund trwające niczym wieczność. Wreszcie przerażona bibliotekarka, na uginających się nogach, zamknęła za sobą drzwi wejściowe hotelu. Przykucnęła w strugach siąpiącego deszczu barykadując wejście plecami. Z oczu popłynęły niepohamowane łzy. Chwilę trwała tak w bezruchu pozwalając na ujście nagromadzonym emocjom. „Podnieś się” – odezwał się wewnętrzny głos. Zmuszenie zesztywniałych nóg do rozprostowania było bolesne – przykurczone ze strachu mięśnie nie dawały sobą sterować. Wreszcie, po kilkunastu sekundach wewnętrznej walki Zuzanna stanęła na nogi. Dopiero teraz odważyła się rozejrzeć - jak przez mgłę zobaczyła jakieś sto metrów przed sobą oddalającą się męską sylwetkę. Serce zabiło jej mocniej. Nie była sama! W tym momencie nie liczyło się, czy osoba ta była wrogiem czy przyjacielem – ważne, że nie była sama w tym koszmarze. Chciała za nim krzyknąć, zawołać, żeby poczekał, żeby jej nie zostawiał. Stała jednak za daleko. Włączyła latarkę w telefonie komórkowym, i uważając, żeby się nie przewrócić, podążyła z determinacją za znikającym mężczyzną. Po paru minutach marszu zamajaczyło jej na horyzoncie coś, co wyglądało na miejski targ.

***

Dorota przechadzała się między kramami zbierając się na odwagę, jednak abstrakcyjne i jakże niewiarygodne pytanie nie chciało jej przejść przez gardło. Od razu swoim bystrym artystycznym okiem dostrzegła, że targowisko nie było zwykłym zbiorowiskiem rupieci, bibelotów i odpustowych pamiątek. Towar prezentowany na ladach budził jej co raz większe zdumienie. W butelkach kotłowały się i wirowały kolorowe opary, w jednym słoiku zaś, kiedy podniosła go do twarzy, wydało jej się, że dostrzega jakąś szamoczącą się postać miniaturowych rozmiarów. Postać ze wszystkich sił waliła w szklane ścianki, jakby pragnęła wydostać się na wolność. Przerażenie, jakie malowało się na jej obliczu, było ogromne – twarz wykrzywiona bólem i cierpieniem, łzy kapiące ciurkiem i odbijające się od szklanego dna… Dorota niemal czuła, jak postać krzyczy, jak brakuje jej tchu, jak straszne katusze musi cierpieć. Chęć pomocy i dobre serce zwyciężyły. Upewniając się, że nikt nie patrzy, malarka powoli odkręciła wieczko… Gdy tylko to uczyniła, jej uszy przeszyło przerażające wycie, jak gdyby setka potępionych dusz wydostała się z piekielnych czeluści. Postać z impetem odbiła się od dna i uleciała w powietrze, niemalże wytrącając słoik z rąk dziewczyny. Dorocie zrobiło się zimno. W duchu modliła się, żeby nikt nie zauważył tego, co zrobiła. Ostrożnie odstawiła słoik na miejsce i czym prędzej oddaliła się od kramiku. Spacerowała tak jeszcze parę minut, aż dorosła do ważnej decyzji – w tym jakże dziwacznym miejscu z pewnością pytanie, które chciała zadać, nie mogło brzmieć kuriozalnie. Wzięła głęboki oddech i podeszła do miłego, starszego sprzedawcy, wzbudzającego zaufanie łagodną fizjonomią, grubymi okularami i pokrytą siwizną głową.

- Przepraszam, ale... Gdzie można kupić.. Trochę Nadziei?

Sprzedawca, wbrew jej oczekiwaniom, nie wydał się ani trochę zaskoczony. Uśmiechnął się łagodnie do Doroty .

- Pierwszy raz, co? – bardziej stwierdził, niż zapytał – Wie panienka, z tą Nadzieją to nie jest taka prosta sprawa. Rzekłbym nawet, że to kwestia bardzo indywidualna. Przede wszystkim trzeba sprecyzować, NA CO miałaby panienka Nadzieję. Na powrót do domu? Na pomyślne rozwiązanie problemu? Na lepszą pogodę? – sprzedawca mrugnął do dziewczyny porozumiewawczo, dając jej do zrozumienia, że to ostatnie było żartem – Potem zaś pozostaje kwestia ceny. I nie mam na myśli tu papierowych nominałów – uprzedził widząc, jak Dorota wyciąga z kieszeni portfel – W Szalonym Mieście panuje handel wymienny – a cena jest adekwatna do wartości nabywanej rzeczy. Zazwyczaj mile widziane jest poświęcenie jakiegoś Dobrego Wspomnienia lub Chwili Szczęścia. Oczywiście możemy ponegocjować – zwiesił głos czekając, aż malarka ochłonie po tym, co usłyszała.

***

Jacek uparcie tkwił w przekonaniu, że wszystko, co się wokół niego dzieje, nie dzieje się naprawdę. Sen, halucynacje, niewyspanie. Logiczne argumenty. Brzytwa Ockhama – najprostsze rozwiązanie, jest najlepsze. Dlatego też oczy pisarza Koseckiego nawet nie trudziły się, by przyjrzeć się temu, co znajdowało się na straganie. Ot, kolejny targ z pierdołami. Trzeba to mieć jak najszybciej za sobą, wziąć dupę w troki i wracać do domu.

- Przepraszam, jak najszybciej dostanę się stąd do Krakowa? Albo do Jaworzna? – padło logiczne pytanie w stronę sklepikarza.

Sprzedawca zajęty był gorączkowym rozkładaniem towaru na blacie. Z pozoru na stole lądowały zwykłe słoiczki, pudełka i kartony, podobne do tych, w jakich przechowuje się żywność, dżemy i inne przetwory. Wnikliwe obejrzenie pozwalało jednak dostrzec, że słoiczki wypełnione były przelewającymi się niczym w lampie oleistej substancjami, buzującymi płynami i wirującymi drobinkami. Słoiki ozdobione były dziwnymi nazwami, jak "wspomnienie pierwszego pocałunku", "wieczorna melancholia nad rzeką" czy też "nadzieja na wspólny wyjazd". Sprzedawca, odziany cały na czarno - zgodnie z modą wiktoriańską w koszulę, kamizelkę i frak oraz garniturowe spodnie i cylinder - zastygł w półruchu ze słoikiem w ręku.

- Kraków? - na mocno zdziwionej twarzy widać było konsternację - Aaaa, no tak - wymyślił w końcu. - Cóż. Musi pan znaleźć drzwi. Albo okno. Ale nawet to nie da Panu gwarancji, że przeniesie się tam, gdzie chce - ręka trzymająca słoik opadła na stół. Sprzedawca wyciągnął zza lady ściereczkę i zaczął przecierać co bardziej zakurzone pojemniki.



Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:03.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172