Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-09-2011, 21:46   #121
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
To, co miało miejsce w korytarzu nie przypominało niczego, co przeżył Apacz do tej pory. Wizje spowodowane… No właśnie, czym? Cokolwiek je przywołało, nie mogło być dobre.
Ni stąd, ni zowąd świat wokół niego zaczął się zmieniać, a wszystkie zmysły zostały brutalnie zaatakowane- oczy raził krwisty blask nieznanego pochodzenia, uszy świdrował okropny, piskliwy wrzask spotęgowany akustyką korytarza, w nozdrza uderzył go zapach krwi, potu i fekaliów, na języku poczuł gorzkawy, stalowy posmak i drobinki rdzy, a ciało… znikało. Przestawało odczuwać, przestawało reagować, przestawało istnieć.

W jakiś niepojęty sposób widział przeszłość. Widział uwięzionych w celach więźniów, widział… Nie, nie widział ich, on BYŁ nimi. Czuł ich strach, rozpacz, wściekłość i rezygnację, teraz, przez tę krótką chwilę, to były jego uczucia, w pełni uzasadnione i szczere. Ból fizyczny też był jego- czy to złamana ręka, zdarty paznokieć, pęknięta czaszka czy język odgryziony w desperackiej próbie samobójczej. Wszystko to trwało kilka dni, ale naprawdę upłynęła zaledwie minuta. Skondensowane cierpienie zgromadzone w tym miejscu, oto czym była wizja. Chociaż z każdą sekundą wizja stawała się coraz bardziej rzeczywista, przenikała do świata zewnętrznego, jak stęchlizna z otwartego po raz pierwszy do setek lat, pokoju. Tak, jakby nad tym korytarzem widniała jakaś klątwa, i teraz miała się ona spełnić.

Ścieżka umarłych. „Zbudowali ją ci, którzy dziś są umarli, oni też jej strzegą, póki się czas nie dopełni.” Pytanie brzmiało, czy stanowią poważne zagrożenie.

Apacz ciężko dźwignął się z krat i oparł plecami o ścianę, gdyby nie ciągle wyjące w głowie wrzaski, dałoby się słyszeć przeskakujące na miejsce kości, które niegroźnie przemieściły się podczas wymuszonego snu. Starał się nie mrugać oczami, żeby nie podrażnić oczu, czekając aż łzy przepłuczą śluzówki i nawilżą gałki.
To, co zobaczył, co poczuł, nie należało do przyjemnych, chyba mógł to postawić na równi z widokiem brutalnie zamordowanej rodziny i uznać za jeden z najbardziej wstrząsających widoków, jakie dane mu było oglądać. Rozejrzał się tylko w poszukiwaniu ewentualnego niebezpieczeństwa, gdy jednak nic nie zauważył, wlepił wzrok w ścianę naprzeciwko. Widział, że towarzysze niedoli żyją, więcej go nie interesowało. Na pewno przeżyli właśnie to samo, co on, i czują się tak samo beznadziejnie. Nie był to spokojny sen, nie był to właściwie nawet sen, i zabrał im on nieco sił, oraz chęci życia. Bo nie prościej walnąć sobie kulkę w łeb, niż trafić kiedyś do takiej celi i męczyć się, przeżywać to wszystko naprawdę?
Tylko dlaczego Strażnik nie zajmował się tymi więźniami, dlaczego ich nie karmił? Przecież tak został zaprogramowany i tak funkcjonował. Przynajmniej tam, gdzie więziony był Vincent, a to raczej nie było w okolicy…

Na słowa nieznajomego Apacz wzdrygnął się i obruszył nieco. Gdyby chciał ich zabić, zrobiłby to gdy spali, zostawił im nawet broń. A teraz mówi, że wszyscy potrzebują pomocy. Jakiś zbłąkany wędrowiec, który przecenił swoje siły, to pierwsze, co przyszło do głowy Rippersa. Zerknął na podaną przez Spook manierkę, potem na nią. Sama z niej piła, więc prawdopodobnie jest w porządku. Upił dwa wolne łyki i podał dalej, do Tolgiego.

Co do włóczykija, rozmową zajęła się Ruda. Nie szło jej zbyt dobrze, obcy spławiał ją zagadkowymi odpowiedziami. I bardzo dobrze się maskował, chciała oświetlić go latarką, ten jednak zniknął bez śladu, chociaż wydawało się, że to stamtąd dochodził jego głos. Apacz siedział spięty, nie mogąc rozszyfrować tajemniczego gościa, aż ten dał im wystarczająco dokładną wskazówkę.

- (…) Ten ból. To szaleństwo. Ono … zrodziło mnie. Wy mnie zrodziliście.
Apacz zrozumiał. I, o dziwo, większe od strachu było podniecenie. Spotkali demona, który nie chce ich na dzień dobry zabić, to ogromny sukces, oraz szansa.

- Kurwa, chcesz powiedzieć, że jesteś... demonem? Pokaż się nam- dodał po chwili niedowierzania.

Metal na korytarzu zajęczał. Z nitów i sworzni zaczął sączyć się płyn, który wyglądał i śmierdział jak gęsta krew. Szepty, które do tej pory słyszeli tylko w głowach rozbrzmiały wyraźnie na korytarzu. Usłyszeli też inne dźwięki. Klekot. Stukot kości. Drapanie. Szuranie długich szponów po metalowych elementach - jękliwe, zgrzytliwe, nieprzyjemne.
Wyraźnie poczuli na twarzach podmuch. Policzki zapiekły od drobinek rdzy, która wzbiła się do lotu wraz z tym podmuchem. Jęczenie przeszło w arytmiczne zawodzenie. W jękliwy bełkot, który nagle ucichł jak ucięty nożem.
Płyn spomiędzy sworzni, nitów i złączeń nadal jednak się wylewał.

- To, jak wyglądam, jest tylko kwestią waszej moralności. To jak mogę wyglądać, jest tylko kwestią waszego ograniczonego przez ubogie, ludzkie zmysły postrzegania. Cela 1313669. Idź tam. To w korytarzu, w którym mnie zbudziliście.

Jakby na podkreślenie słów coś z głębi korytarza zatrzeszczało, zazgrzytało, zadudniło i zajęczało. Jak stary, dawno nie używany zawór czy właz.
Vincent siedział i wpatrywał się w głąb korytarza, myśląc. To dość nieoczekiwane spotkanie było czymś tak ekscytującym, że nie mógł tego tak po prostu odrzucić. Wcześniej demony były dla niego tylko antybohaterami opowieści więziennych, tak jak Pokraki były kolejną z frakcji walczących o tereny i pożywienie. Lecz teraz, kiedy miał okazję porozmawiać z jednym z nich, z wysłannikiem piekieł… Czół strach, w końcu tylko głupcy się nie boją, umiał jednak nad nim zapanować. Co więcej, gotów był zaryzykować życie, żeby tylko stanąć naprzeciw demona. Nie wiedział, dlaczego tak mu na tym zależy, nie miał też pojęcia, co zrobi jak już go spotka. Wiedział jednak, że chciał pójść do celi numer 1313669. Wstał, podpierając się o ścianę, i ruszył pewnym krokiem, nie chcąc okazać strachu, który ciągle nawoływał go do ucieczki.

W korytarzu pełno było ciał, wyschniętych i śmierdzących- stęchłe, gęste powietrze utrudniało nieco oddychanie. Indianin starał się nie patrzeć w puste oczodoły, nie mógł jednak zignorować wścibskich spojrzeń, które mu rzucali, mimo braku gałek ocznych. Nadal słyszał cichy jęk, lecz komunikat trupów zdawał się być bardziej konkretny- niedługo będziesz jednym z nas, twój koniec się zbliża.
W oddali rozległo się stukanie, ułatwiające wędrówkę. Pozostała dwójka szła tuż za nim, Ruda biadoliła i próbowała przekonać do zatrzymania, do rezygnacji ze spotkania z demonem, Apacz jednak nie zwracał na nią uwagi, ledwie dochodziło do niego znaczenie jej słów.

Wreszcie dotarł do odpowiedniej celi. Atmosfera wokół przyprawiał o dreszcze- ciągłe wrażenie bycia obserwowanym, wyczuwalna obecność jakichś nienamacalnych istot, biegających po korytarzach, niezrozumiały, ledwo słyszalny szept zza niedomkniętych drzwi i stukanie, coraz wolniejsze, jednak nadal niepokojące, odbijające się głucho od ścian.

Apacz był pewien, że dźwięki pochodzą właśnie z tej celi, nie było więc sensu zwlekać. Nie zwlekając na reakcje pozostałych wsunął palce w szczelinę i zaparł się o ścianę nogą, na wypadek, gdyby drzwi stawiały opór. Na chwilę przed tym przez głowę przeszły mu słowa demona “za cenę krwi” a przed oczami zobaczył swoje pozbawione palców dłonie. Zdołał jednak odsunąć od siebie te myśli i zaczął działać. Starał się ukryć przed pozostałymi drżenie rąk, chociaż, z tego co widział kątem oka, byli teraz mocno zajęci sobą…
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 30-09-2011, 13:46   #122
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Zaatakował szybko, niemal odruchowo. Czarnuch stał za daleko, by Alan zdążył dobiec do niego. Nim miałby go w zasięgu ramion murzyn zdążyłby pociągnąć za spust, w dodatku skracając dystans Mello zwiększał pewność trafienia. Ten wariant odpadał, jak i czekanie jak jakaś bezwolna ciota na strzał. Jedynym rozwiązaniem był rzut nożem. Pozycję do rzutu miał fatalną, ale nie miał wyjścia, to murzyn ustalił reguły gry. Błysnęła stal, gdy wyrzucone ostrze pędziło w stronę ciemnoskórkowańca. Zaraz potem padł strzał, ale dzięki szybkiemu atakowi Alana niezbyt celny. Kula jedynie drasnęła Mello rozrywając kombinezon na lewym ramieniu i parząc skórę.

Nawet nie poczuł, bo już się zerwał na nogi i pędził, by starcie rozstrzygnąć pięściami i omal nie przypłacił tego życiem. Przeciwnik zdążył wyciągnąć swoją kosę i tnąc na odlew zranił go w pierś pozostawiając długą, ale niezbyt głęboką ranę.
Alan chwycił za ramię z nożem i pięścią uderzył w zranioną rękę. Murzyn zawył próbując uwolnić dłoń z nożem, ale Alan skoro już raz udało mu się pochwycić drania, nie zamierzał go wypuścić. Czarnuch próbował zaatakować z bańki, ale trafił tylko w ramię. Przez chwilę się szarpali, jakby spleceni w morderczym tańcu, gdy wreszcie Mello po dwóch mocnych ciosach w ranę podciął nogi murzyna i obaj przewrócili się na podłogę. Alan założył dźwignię na ramię, w którym czarnuch trzymał nóż jednocześnie nogę zakładając na jego szyję.

W tym momencie dupa murzyna była już jego. Starczyło docisnąć łapę, by wypuścił nóż i nacisnąć nogą, by czarny skurwiel zaczął się dusić. Mello wyszczerzył zęby z wysiłku i podniecenia. Czuł jak jak ciało pod nim napina się w śmiertelnych konwulsjach. Jeszcze chwila i trzask łamanego łokcia oznajmił, że staw tej świni nie wytrzymał narastającego nacisku. Murzyn nawet nie jęknął, ni miał jak mógł tylko charczeć, a biała piana na ustach kontrastowała z jego ciemną gębą, która z każdą chwilą robiła się coraz bardziej szara.

Mello patrzył w jego wybałuszone gały obserwując jak nabiegają krwią, by po pewnym rozkosznie długim czasie stać się puste i martwe. Murzyn zwiotczał niczym szmata. Dla pewności Alan poczekał jeszcze trochę i zwolnił ucisk.

Oparł się o ścianę wypuszczając powietrze z płuc w głuchym westchnieniu ulgi. Zmęczył się trochę. Zapasy były wyczerpujące. Teraz jednak przyszedł czas na nagrodę.
Spokojnie przeszukał kieszenie murzyna. Nikt mu nie przeszkadzał, nikt się dłużej nie przyglądał, to była Gehenna.
Oprócz noża i dwupału trafiło mu się parę fajek, jakieś duperele i cztery naboje. Załadował broń i podszedł do trafionego zero. Tu była bida z nędzą. Jakiś szpikulec i tabletki. Cholera wie na co, ale nie miał zamiaru wybrzydzać. Zabrał wszystko. Przez chwilę nawet się zastanawiał, czy nie zabrać łachów któregoś i nie przebrać się, ale truposze nie były w jego rozmiarze. Jeden za mały, a drugi za duży.

Zapalił zdobycznego papierosa. Nic tak nie smakowało po walce jak tytoń. Pomimo ran czuł się z dwururką, dwoma nożami i kastetem jak panisko. Ruszył korytarzem bez żadnego celu. Podświadomie kierując się do sekcji rippersów. Po krótkim zastanowieniu postanowił pójść w miejsce, gdzie fiut w błazeńskiej czapce wyznaczał miejsce startu wyprawy, na którą nie zdążył. Może już wrócili. Może wróciła już Spook. Po tak pracowitym dniu czuł, że należy mu się małe rżniątko na zakończenie. A jak nie Spook, to może Lolipop? Alanowi nie robiło, to w zasadzie wielkiej różnicy.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 30-09-2011, 16:04   #123
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
- Przepraszam, przepraszam, sorry... - Jakub niespiesznie przepchał się na czoło zbieraniny. - Ja wiem, że to wygląda jak w pytę zabawa, ale ustaliliśmy, że to moja cela, więc panie pozwolą...

Szkutnik ruszył w stronę celi Wieszcza. Zdawał się poświęcać jakieś pół procent uwagi temu jakie słowa wychodzą z jego ust. Jego myśli podzielone były w tej chwili między modlitwę, a próbę nawiązania kontaktu z istotą w środku.

Nie karma, posłaniec. Reprezentacja. Wołający na pustyni. Prostujący ścieżki. Budujący statki. Nadchodzę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=sEwOon2q8u4&feature=related[/MEDIA]

Wielki Q spojrzał jedynie na Jakuba i zatrzymał swoich ludzi ruchem ręki.

Nie starczy powiedzieć, że Pastor nie chciał tu przyjść. Jeśli w ogóle czegoś w życiu nie chciał bardziej niż tu przyjść to tylko przybywać na Gehennę. Widział jednak poczynania Szekspira, który w końcu przestał recytować fragmenty pozlepianych modlitw. Widział i czuł, że tym razem koniec może być jeszcze bliższy niż poprzednio. Ledwo stąd uciekł, a zapach wcale nie wywietrzał. Przez krew i ludzkie mięso zrodziła się groza. Słodki Jeezu… musiał działać gdy tylko nadarzy się okazja. Ratować ich znowu z tego samego dokładnie miejsca. Drugi raz. Co więcej. Miał wrażenie, że Szekspir tym razem dopuszcza go. Ukrywa coś przed nim, ale pozwala mu odrobinę działać. Pozwala mu mówić.

- Nie powinniśmy tam iść… Nie powinniśmy – szepcze do ludzi wielkiego Q podążając jednocześnie za plecami Szkutnika. Nie może krzyczeć – Dlaczego nas nie powstrzymacie? Ludzie… dobrzy ludzie. Nie czujecie tego? Tam jest bestia… Wszystkich nas zniszczy. Odżywi się nami jak sraczką, rozumiecie?

Wydawał się iść jak skazaniec za Szkutnikiem.

Szkutnik czuł .. głód istoty. Nienasycony. Trudny do nazwania. Wręćz materialny.

Korytarz za grodzią pogrążony był w mroku. Tylko jedno czy dwa światła migotały gdzieś ew lepkich, przesyconych zapachem krwi ciemnościach.

- Chodź. Chodź do mnie dziecię.

Jakub i Pastor słyszeli głos tego czegoś. Głodny. Pożądliwy.

Znowu to coś… Znowu bestia przemawiała. Zapraszała. Jest tyle miejsc na Gehennie. Tyle sektorów, bloków, cel… tu zawsze jest gdzie uciec. Zawsze jest jak przeżyć i przebiedować. Los się przecież może odmienić. Ratunek i zbawienie mogą się pojawić. Po co pchać się w paszczę demona???

- Taaa… jasne. „Chodź”… Chodź, a pozwolę by i twoja krew posłużyła mojemu stworzeniu – szepcze do Szkutnika – Zabije nas. Chodźmy stąd. Ratujmy się póki to możliwe. Ostrzeżmy tych ludzi i wiejmy…

Dziecko Jednego Boga. Nie twoje dziecię. Chcę porozmawiać. Idę - “odparł” w myślach Jakub i ruszył w stronę celi Wieszcza.

Pastor zauważył, że Szkutnik wydaje się nie zwracać na niego uwagi. Mało kto zwraca na niego uwagę. Dlaczego? Przez dobrą wolę? Przez grzeczność? Od kiedy cnoty stały się przywarami?

Nawet jeszcze nie zbliżył się do celi. Wszedł na korytarz bloku, w którym cela się znajdowała. Odór śmierci wisiał w powietrzu ciężkim całunem. Podobnie, jak w kantynie, gdzie pierwszy raz Szkutnik miał okazje zetknąć się z tym CZYMŚ.

Światło migotało, kiedy szedł w stronę celi Wieszcza. Migotało na korytarzu, migotało w pootwieranych celach, gdzie nie było widać nikogo. Czy więźniowie zdołali uciec? Nie wiedział.

Na pierwszego pechowca natknął się w pół drogi. Mężczyzna siedział w kałuży krwi pod ścianą i chichotał. Ręce ubabrane miał krwią po łokcie. Szkutnik widział otwartą jamę brzucha, nóż - którym więzień własnoręcznie się wybebeszył - leżał tuz obok okrwawionej dłoni.

- On czeka - zabełkotał skazaniec niewyraźnie unosząc głowę w stronę idącego.

- Czeka na ciebie budowniczy więzienia.

- On ciebie woła. Ja zostanę. Naprawdę… Do cholery. No przecież wyraźnie powiedział, że chce rozmawiać ze Szkutnikiem… Proszę… Idźmy stąd… Idźmy… - Oblicze Pastora robi się w końcu płaczliwe gdy z uporem powtarza swe mantry podążając za Jakubem.

Kolejny trup leżał w celi naprzeciwko klitki Wieszcza. Również w kałuży krwi. Jeszcze drgał spazmatycznie. W niespokojnym świetle drgawki te wyglądały, jak mroczne przesłanie. Niezrozumiałe i makabryczne. Drgający leżał twarzą do podłogi, a z ust wydobywał mu się upiorny chichot.

W celi Wieszcza paliło się światło. Z otwartych drzwi, niczym dzika winorośl, wyrastały ścięgna, żyły, tkanka skórna - wszystko złączone w sposób podobny do tego, jak demon połączył trupy w jadalni. “Narośl” zdawała się przemieszczać, sięgała już do kilku najbliższych cel, pokrywała podłogę i część ścian oraz sufitu.

W czasie pobytu na Gehennie Jakub widział już wiele, ale ten spacer niemal pozbawił go zdrowych zmysłów. Miał dość, a zabawa zdawała się dopiero rozkręcać. Dopiero teraz zauważył więźnia podążającego zaraz za nim w epicentrum piekła. Skojarzenie z trzema więźniami, którzy zginęli bo poszli za nim na stołówkę było aż nazbyt mocne. Czuł jednak, że jest już za późno na powrót.

- Poeta... niech cię cholera. Zaczekaj tutaj. Błagam. - co powiedziawszy ruszył do przodu i stanął naprzeciw celi wieszcza i spojrzał wgłąb. Spróbował uformować chaotyczne myśli w spójny, możliwy do odczytania ciąg.

Jestem. Dlaczego mnie wezwałeś? Dlaczego... (ciąg makabrycznych obrazów z korytarza, groza, niepewność, oczy Gabora na krzyżu, przebłysk wydarzeń ze stołówki)? Kim ty jesteś?

- Jestem, który jestem - zachichotał głos w głowie, nieprzyjemnie, jakby ktoś tarł szkłem po kawałku metalu. - Więźniem, jak i ty. Obaj szukamy sposobu na oswobodzenie. Proponuję ci przymierze w tej kwestii. Pakt. Pomiędzy toba i mną. Tobą, mną i niewielką grupą tych, którzy usłyszą twoje słowa. Poniesiesz je na korytarze. Do miejsc, w których gnieździ się wasz cuchnący gatunek.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline  
Stary 30-09-2011, 21:38   #124
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Wyszedł w zasadzie na chwilę. Rozmowy trwały w pełni. Zaczęto roztrząsać sprawę odpalenia silników, ale szybko wspólny temat został zmieniony na kłótnie o strefy wpływów. Czarne Pantery wniosły o coś pretensje do Desperados. Prze chwilę zaczęto roztrząsać mniej ważne sprawy, lecz przedstawiciel G0 próbował zapanować nad rodzącym się sporem.
Filozof wyszedł na chwilę. Musiał załatwić pewną potrzebę natury fizjologicznej. Jak ciekawie czasami układa się życie.

Kibel był w pomieszczeniu obok, za solidnymi, metalowymi drzwiami. Wstrętny, obskurny, cuchnący. Kiedy robił co trzeba, nagle usłyszał wściekły ryk. Potem wrzaski bólu i cierpienia.
Takie, od których włosy stają dęba.

Zapiął spodnie i szybko, ale też ostrożnie, wyjrzał do kantyny. To, co zobaczył cofnęło go od razu z powrotem.

Ludzie... zabijali się nawzajem. Jakby opętało ich jakieś szaleństwo. Huczała broń palna, kości pękały pod ciosami maczug, ciała otwierały się krwawymi ranami po uderzeniach noży i ostrej broni, w mięśniach wykwitały wielkie dziury, kiedy ciała dziurawiły pociski.

Pomiędzy zabijającymi się przywódcami stała Laleczka i ZiZi. Oboje zdawali się ... panować nad sytuacją. Cokolwiek działo się w sali, nie dotykało tej dwójki. A to oznaczało, że mieli z tym coś wspólnego. Przynajmniej taka była pierwsza myśl Filozofa, a on ufał swoim pierwszym myślą. Mógł oczywiście przeczekać mordobicie, ale jakoś nie wydawało mu się, że wyjdzie z tego tak czy owak bez szwanku. Należało działać. Nie siłą oczywiście. Nie miałby wtedy żadnych szans. Musiał działać po swojemu.

Choć wydawało się to idiotyczne w tamtym momencie to w myślach podziękował swojemu pęcherzowi za wyczucie czasu. Ocalił go od mordobicia. Resztą zajmie się jego mózg.

Zajrzał ponownie do środka. Crasher rozwalał jakiemuś typowi czaszkę, waląc nią o ścianę. A nie, to była jedna z gothek. Jej towarzyszka siedziała makaroniarzowi na plecach wbijając paznokcie w jego oczy. Obraz rzezi zwolnił, a w zasadzie umysł Filozofa zaczął pracować na wyższych obrotach. Zaczął rejestrować maleńkie szczegóły nieistotne i nieprzydatne dla innych.

Krzesło rzucone niecały metr od niego.

Leppricona wyciągającego spluwę z kieszeni.

Widział nawet w wyobraźni trajektorie lotu wystrzelonego pocisku, który miał ewidentnie trafić kolesia z panter.


Świat przyśpieszył. Greg kopnął krzesło wprost w nogi desperadosa. Mężczyzna ciągnął już za spust kiedy mebel nim zakołysał i pociągnął w dół. Kula wyleciała obierając zupełnie inną trajektorie. Miała trafić wprost w głowę Laleczki. Filozof pragnął zmazać z jej facjaty ten irytujący uśmieszek raz na zawsze. Było to pragnienie nie do przezwyciężenia. Niestety nie był Bogiem. Jemu również zdarzały się błędy. Pocisk zamiast trafić w twarz uderzył w serce kreatury. Można było to uznać za połowiczny sukces.

Podbiegł do Leppricona w momencie gdy tamten zaczął z ziemi podnosić gnata do kolejnego strzału. Metalowa laska plasnęła o jego czaszkę pozbawiając go co najmniej przytomności. Sięgnął po broń i wystrzelił kilka pocisków do ZiZiego. Tamten był w szoku. Uskoczył, lecz za późno. Dostał gdzieś w korpus i padł na ziemie. Filozof zrobił dokładnie do samo. Wtoczył się pod stół ściskając w drżącej dłoni pistolet i nie ruszał się. Postanowił udawać martwego podczas gdy reszta zabawiała się w najlepsze. Jeśli byli pod wpływem jakiegoś demona to raczej nie wykazywali się wyjątkową percepcją i sprytem.
 
mataichi jest offline  
Stary 30-09-2011, 23:21   #125
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
AKT DRUGI

Scena czwarta

(Cela Wieszcza. Szekspir ogląda naścienne grypsy i bazgraniny. Z korytarza słychać wiernych)


SZEKSPIR

Betel... Kim jesteś człowieku? Człowiekiem,
wszak, prawda? Skoro Bóg cię stworzył... Nic to.
Zagadka na później musi poczekać.
Oto nadchodzi świta Wieszcza... Ależ
to twarze sprzed kantyny objawienia.
Niedoszłe ofiary proroctwa. Przeze
mnie i mego rumaka ocalone.
Przeznaczenie więc znów z człowieczych trudów
kpi. Widzisz mój drogi murzynie? Aura
ta sama. Ten sam fetor krwi wisi tu
w gęstniejącym powietrzu. Nadal pragniesz
ich ratować? Och. Głupim jestem. Przecież
ty nic nie możesz! Obserwuj więc swymi
zlęknionymi oczkami, bo zamierzam
być świadkiem tego co stać się musi.


WIERNI

Panie! Panie!
Ośmielam się
Zaśpiewać Tobie
Trwożny hymn...


SZEKSPIR

Czy
to psalm? Akt dla jednego tylko widza?
Ostatni przejaw ducha. Posłuchajmy
zatem.


WIERNI

Tam, w owym sanktuarium, jest księga,
A w księdze tej spisano
Nieskończone szeregi
Wszystkich dni ludzkiego żywota.

Tam zapisano:
Krajów pustoszenie, ludów wyniszczanie,
I obcych wojsk masakry,
I królów mordujących
Wraz z końmi ich i wozami,
Jeźdźcami i bronią,
Z berłem w dłoni;
I jadowitych tyranów,
Okrutnym kolcem
Przeszywających głęboko serce niewinności...


SZEKSPIR

Zaiste. Rytm w tym żaden, a i forma
pusta. Ale w sercu czuję coś takiego....
nieprzyjemnego. Coś co sprawia, że ciąg
dalszy poznać muszę. By zaspokoić
ciekawość? Czy by strach przed niepoznanym
obnażyć?


WIERNI

...
Ziemię rozpękłą,
Która siarczystą paszczą
W ciemność dymiącą
Ojca, dzieci,
Matkę, niemowlę,
Boleśnie rzężących,
Śmiertelnie skowyczących,
Wchłaniała.

Tam zapisano:
Ojcobójstwo! Bratobójstwo!
Niemowląt uduszonych siność!
Okrutnie! Okrutnie!
I talerz soczewicy z domieszką
Trucizny zżerającej trzewia...


SZEKSPIR

Słucham i lękam się. Lękam się ruszyć
nie mogąc. Bo gdy krok zrobię to w słowa
te wpadnę... A wpaść w nie nie chcę. Bo każde
słowo... w Słowo zdaje się przemieniać. Co
powiedzą to widzę... Coż to za straszna
moc???


WIERNI

...Tam zapisano
Wieszcza Gabora śmierć na krzyżu!
Syna bożego śmierć na krzyżu!
Baranka bożego na tronie, śmierć na krzyżu!

By zbawić cały świat,
Rozkoszą anielską obdarzyć
Swoich wiernych -
Serafinów, Cherubinów
Podziw oniemiały
W rozległych obszarach niebios -
Milkną głosy harf
Ledwie dyszy świat wokół sanktuarium.

Zachwyt - zachwyt
Nad dziełem Syna,
Który zbawia
Upadły okrutny ród.

(wierni zaczynają kolejno odbierać sobie zycie)


SZEKSPIR i WIERNI

Tam zapisano:
Ten, który skonał, Wieszcz Gabor,
Który w podłej celi strząsnął z siebie śmierć!
Wystąpi w boskiej potędze wszechmocy!
By, żywym - żywym będąc,
Zawołać kiedyś do ludzkiego prochu:
Wróćcie, dzieci ziemi!


***

- Słowa to wielka broń - w myślowy dialog włączył się ktoś jeszcze. Ktoś kogo myśli nie miały w sobie ani trochę chaosu. Ktoś kto żył w swoich myślach. Pastor od razu poznał Szekspira - Bardzo wielka. A tyś nawet demiurgiem nie jest skoro swobody pragniesz... Co więc oferujesz swoim Arielom, Prospero?

- Wolność. Wolność i życie. Życie na wolności. Nielicznym. Wybranym. Reszta posłuży mi jako .. tkanka. Jako... kolonia.
Nawet w myślach trudo było zrozumieć intencje istoty. Ale widzieli obrazy. Ciała ludzkie w groteskowy, prawie bluźnierczy sposób połączone ze sobą. Zmienione w żywą, pulsującą narośl na ścianach. Ścięgna, żyły, mięśnie, tkanki, kości - wszystko połączone, jak jeden amorfczny., pulsujący organizm.

Szkutnik zamknął oczy, a jego myśli przez chwilę... oszalały. Zwarte logiczne zdania przeszły w migający w błyskawicznym tempie dopaminowy roller-coster.
- Zbawienie... Ziarna od plew... demon... błąd.. fałszywy prorok... prorok... wąska ścieżka... ucho igielne... żal i zgrzytanie zębów... ekscytacja-żal... kara za grzech... gehenna.. zmartwychwstanie... wąska ścieżka... kto nie pójdzie za mną nie będzie... zbawienie... Słowo... ziarno jest Słowem... - ciąg skojarzeń zaczął płynnie przechodzić najpierw w migoczące chaotycznie obrazy o treści religijnej, potem w czyste geometryczne formy i równania, które z kolei zaczęły przechodzić w schematy korytarzy Gehenny. -... kara, wina, sens.. CEL... - myśli abstrakcyjne utonęły w nieświadomości ponownie uwalniając aparat "mowy". Zapadła chwila milczenia, po czym Jakub odezwał się na głos - Czy każdy kto usłyszy Słowa i przyjmie je, będzie żył?

- Będzie żył we mnie - zapewnił głos w głowie. - Ja jestem ciałem i słowem. Kto we mnie uwierzy, żyć będzie. Kto nie uwierzy lub mnie odrzuci umrze w cierpieniu. Albowiem jam jest panem twym, który za zbrodnię każe, za pokutę nagradza.

Pastor cofnął się o krok, zostawiając Szkutnika w celi. Obrazy były... Zdawały się być prawdziwe. Jakby nie były tylko obrazami, a faktem. Prawdą o Gehennie. Serce mu łomotało gdy widział fragmenty ciał. Dostrzegł gdzieś czaszkę, swoją czaszkę… Wolność. Za cenę życia innych… To zło. Straszne zło. Ale więźniowie są źli. Kto przez tych kilka lat mógł powiedzieć o sobie „nie zasługuję na taki los” i nie mylić się? Bezosobowy głos bestii obiecywał… nie… oznajmiał. I pytał. Gdzie chcesz być? We mnie, czy ze mną? We mnie, czy ze mną?
- Jakie słowo – zapytał głośno i z wahaniem – należy zanieść?

- Moje posłanie. Zabijajcie, w moim imieniu tych, którzy nie krzyczą mego imienia. Ja jestem, który jestem. Nazywaj mnie Shamhayell. Władca Zatrutych Myśli.

Gonitwa myśli Szkutnika zatrzymała się jak ucięta nożem, przez chwilę przysłuchiwał się werbalno-mentalnej wymianie zdań.
- Zaprawdę jesteś Ciałem i Słowem. Problem w tym, że twoje Słowo nie ma treści, a twoje Ciało to mięso na ścianach. Nie jesteś nawet cieniem tego, za kogo próbujesz uchodzić. Życie w tobie wydaje mi się równie przygnębiające co śmierć w cierpieniu. Czy to naprawdę wszystko co masz do zaoferowania? - w jego głosie nie było słychać gniewu czy nawet oczywistego w tej sytuacji strachu, raczej jakiś dziwny smutek i rozczarowanie.

- Co robisz? - syknął jękliwie Pastor - Prowokujesz go!

- Ktoś, kto twierdzi, że jest który jest, nie powinien bać się prawdy. Staram się wprowadzić do rozmowy trochę realizmu. - Szkutnik odwrócił głowę w stronę współwięźnia. W jego oczach było coś, co zależnie od punktu widzenia można by nazwać fanatyzmem, natchnieniem bożym, lub czystym szaleństwem. - Rozejrzyj się dookoła Poeto. Przyjrzyj się dokładnie. Czy TAKIE zbawienie cię urządza? TAKA wolność? - po czym jego usta złożyły się w bezgłośne “uciekaj stąd durniu!”

- Chcę! Wierz mi, że chcę - odpowiada głośno Pastor na nie wypowiedzianą radę - Ale nie mogę! Nie zrozumiesz... A on żąda! Co zrobi jak mu odmówimy???

- Osobiście bardziej obawiam się co zrobi, jeśli się zgodzimy. - mruknął posępnie Jakub, a potem... a potem najzwyczajniej w świecie wszedł do celi Wieszcza, usiadł po turecku na samym jej środku zwracając się twarzą w stronę jej wylotu. W myślowej przestrzeni rozbrzmiała modlitwa do Archanioła Michała.

- Oni nie byli warci wolności. Osądzeni, Ukarani. Budulec. Zwykła karma. Ponieście słowo tym, którzy uwierzą. Aż urosnę. Urosnę w siłę. A wraz ze mną i wy. Daję wam ochronę. Daję wam wybór. Mieliście siłę, by mi się sprzeciwić. To znak, że jesteście tymi, za których was wziąłem.

- Powiedz nam kim jest Betel - znowu w myślowym dialogu skrystalizowało sie klarowne żądanie.

- Betel. Miasto. Betel. Ziele, które odurza. Bet El. Dwa słowa. W jedności. Jedność. Rozdzielona. Szukasz tego, co jest prawdą i co jest zarazem kłamstwem. Szukasz Praprzyczyny. Pojęcia. Szukasz Betel.

- Miasto, ziele, słowa… Mówisz, o Prospero jak więżący nas tu machinator. Pojęcia wyrwane bezlitośnie z formy żywego dialogu i rzucone bezwładnie w powietrze. A tymczasem kadłub twój obmierzły, pokrywa ściany, na których swe myśli zapisywał Wieszcz. Wiesz, że w myślach tych wizerunek jest zapisany. Twarz równie obca co znajoma każdemu. Twarz, która zalęgła się w umyśle tego dzięki któremu masz cielesną powłokę. Rzeknij nam więcej niż garść niedopowiedzianych ścieżek do nikąd.

- Żądasz wiele, w zamian nie dając niczego. Przysięgnij mi wierność, a dowiesz się wszystkiego. Z czasem, kiedy stanę się większy, więzienie nie będzie miało przede mną tajemnic. Tak się stanie. Na razie jednak ma tajemnice przed wami.

Krótka medytacja pozwoliła Jakubowi znaleźć w końcu odpowiednie słowa. Człowiek siedzący pośrodku wypełnionej mięsnym koszmarem celi otworzył usta i przemówił.

- Shamhayellu. Twój Pakt jest nie do przyjęcia z tych samych powodów, dla których możesz ze mną rozmawiać, z tych samych, które sprawiły że mnie tu wezwałeś. Wewnętrzna siła ma swoje źródło daleko za Gehenną... daleko poza materią. Sam nie rozumiem jak działa. To tajemnica... nieskończone pokłady tajemnic... Misterium. Żeby działało potrzebne są Reguły. Postępowanie według Słowa innego niż twoje. Zachowania Ciała poza twoim. W innej Istocie. "W tobie" będę tylko karmą. Materialną, czy duchową... bez różnicy.
Nie mogę uczynić cię większym, nie niszcząc siebie. Mogę jednak spróbować cię poznać. Zostać tutaj i patrzeć. Wymieniać myśli. Zrozumieć twoją naturę i nauczyć cię czegoś o swojej. Wtedy byćmoże znajdziemy sposób współpracy. Wyjście z więzienia dla obu... gatunków.


- Zwariowałeś??? - Pastor chciał wejść do celi za Szkutnikiem, ale przekroczenie progu z ociekających osoczem wiązadeł bylo jak świadomy skok w przepaść - Słyszaleś co mówił! Wchłonie cię!

Demon jednak nie robił niczego. Nie przekazywał też już żadnych myśli. Czekał. Luźno zwisające w losowych miejscach ściany, gałki oczne łypały wprost na Pastora

- Czy możemy już iść? - spytał nie wiedzieć kogo...

- Gdyś powiedział Prospero, "nieście me słowo" - w końcu w myślowej ciszy dało się posłyszeć ponownie Szekspira - Gdyś krzyknął "wolność"... Ty zrodzony ze sztuki tak duchowo krwawej, że bez jednego widza na końcu pozostającej... Ty, w którego akcie stworzenia miałem już swój werset. Od razu pomyślałem: Jest! Oto on. Dotyk losu na końcu nici przeznaczenia! Potem jednak Władco Zatrutych Myśli... sam tę myśl zatrułeś. Rzekłeś "zabijaj" a ja samym słowem tylko się param. Rzekłeś "we mnie", a stanowisz ledwie ziarno mięsnego piasku w klepsydrze Gehenny. I rzekłeś na sam koniec "nie wiem". Niedemoniczne są twe żądania i niemagiczne fortele. Niczym górski olbrzym pragniesz tylko strawy oszczedzając wyłącznie jej dostarczycieli. Rozczarowujące to tak samo jak ludzka złość, której nażarłeś się karmiąc mięsem człowieczym, a którą teraz stłumić będziesz musiał by się nie pogrążyć w ludzkich przywarach i nie wchłonąć żadnego z nas.

Pastor wiedział, że nie może oczekiwać wiele od swego towarzysza. Wiedział, że będzie źle. Łomot serca jaki teraz czuł utwierdził go w przekonaniu, że wcale się nie rozczarował.

- Już dobrze mój Murzynie. Chodźmy stąd.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 30-09-2011 o 23:25. Powód: *Za psalm wiernych posłużyły fragmenty Ksiąg czasów Friedricha Horderlina
Marrrt jest offline  
Stary 01-10-2011, 21:10   #126
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


APACZ, TÖLGY, SPOOK

Krótki wysiłek i drzwi z jękliwym zgrzytem zardzewiałego metalu ustąpiły pod naporem mięśni Apacza. Indianin miał wrażenie, że owiał go zimny, smrodliwy oddech. Przez chwilę o mało nie puścił pawia na podłogę.

Kawałek dalej Tölgy próbował przytrzymać Spook w brutalnym uścisku, a dziewczyna próbowała wyrwać się z jego objęć. Dla obojga szarpiących się ze sobą więźniów zgrzyt metalu był sygnałem do większych wysiłków. Rana na ramieniu Cygana otworzyła się z wysiłku i znów zaczęła krwawić. Wykorzystując ten moment Spook zwinnie, niczym węgorz, wyśliznęła się z objęć Cygana, wcześniej – wyginając ciało pod prawie niemożliwym kątem – kopiąc mężczyznę w jądra.
Tölgy stęknął, złapał się za krocze i opadł na kolana. Cios, – mimo iż nie był silny – trafił jednak w miejsce, które dla większości zdrowych mężczyzn jest „piętą achillesową”. Spook nie czekała, aż Dębowy się pozbiera, niepewna jego reakcji. Rzuciła się do ucieczki, byle dalej od otwieranej przez Indianina celi oraz poza zasiąg rąk na pewno wkurzonego Cygana.

Kiedy Spook zdążyła przebiec zaledwie kilka kroków Apacz krzyknął przeraźliwie. Cygan i dziewczyna spojrzeli w tamtą stronę. To, co ujrzeli, spowodowało, że Tölgy jęknął, a Spook kontynuowała swoją ucieczkę. Jakaś niewidzialna siła szarpnęła Indianinem i wciągnęła go do celi. Krzyk ucichł gwałtownie. A potem dało się słyszeć głuchy, dudniący łoskot.

To na pół otwarta gródź do wymarłej sekcji opadła w dół, odcinając ludzi na zapomnianym korytarzu.




FLAT LINE, DOUBLE B

Adrenalina nadal krążyła po żyłach, ale emocje powoli opadały. John nie marnował czasu. Słusznie podejrzewał, że odgłosy walki mogły na nich ściągnąć kolejne problemy. Czwórka mężczyzn szybko opuściła Stację Utylizacji Odpadów Organicznych, pozostawiając za sobą jej odór i kierując się za przewodnikiem wrócili na zniszczony korytarz, którym wcześniej uciekał Flat Line.

Członek La Piovry nie czuł się zbyt pewnie. Wyczuwał na sobie podejrzliwy wzrok pozostałych więźniów. Nie było w tym nic dziwnego. W końcu nie znali go, a to, że wspólnie zmuszeni byli zmasakrować kilkoro Pokrak, na dłuższą metę niczego nie zmieniało.

John prowadził, a z tego, co orientował się Flat Line, odbijali nieco w bok od „gniazda” kanibali.

W końcu, po kilkunastu minutach zatrzymali się przed niewielkim włazem technicznym pomalowanym na żółty kolor. Właz trzymały solidne śruby pokryte lekką warstwą korozji. John przyklęknął przy nim, wyjął wkrętarkę i za pomocą tego urządzenia zaczął odkręcać śruby. Poszło mu bardzo sprawnie i po chwili zwiadowca przyświecał sobie latarką do utorowanego tunelu.

Najwyraźniej wszystko było w porządku, bo więzień położył się na plecach i pomagając sobie nogami zaczął wpełzać do szybu. Przejście było na tyle wąskie, iż oczywistym było, że generator szumów będzie musiał zostać przez kogoś przeciągnięty.

- Double B – usłyszeli ze środka szept Johna. – Ty zaraz po mnie. Potem nowy. Na koniec Carter. BB. Przeciągnij urządzenie.

Szuranie oddalało się.

- Ruszaj – dał znak Carter samemu z bronią obstawiając korytarz.

Double B wiedział, ze znów szykuje się męcząca przeprawa. W tym przypadku jednak jego drobna postura pomagała szybciej przesuwać się wąskim tunelem, którego sufitem biegła gruba wiązka kolorowych kabli.
Po chwili dyszał już ciężko i pocił się obficie. Ciągnięcie za sobą dość ciężkiego urządzenia nie było niczym przyjemnym.

- Idź – Carter dał znak Flat Linowi, że teraz jego kolej.

Więzień, przezwyciężając obawy, wśliznął się w wąski tunel. Miał złe przeczucia, ale – po zastanowieniu – nie miał zbyt wielu alternatyw. Musiał grać tak, jak nowo poznani ludzie. Czy miał jednak dzięki nim większą szansę na ocalenie, czy wręcz przeciwnie – pakował się w paszczę lwa.

Tymczasem Double B, cały czerwony i zgrzany z wysiłku, dotarł do końca tunelu i wygramolił się na zewnątrz. Jak szybko się zorientował znajdowali się w całkiem czystym kawałku tunelu.

- Tam za zakrętem – John wskazał dłonią kierunek - jest właśnie magistrala 52. Trzecie drzwi po lewej prowadzą do pomieszczenia z Węzłem. Z tego, co mi się wydaje to już teren STRAŻNIKA. Lepiej by to gówno – wskazał wyciągany przez BB z tunelu plecak z generatorem szumów – naprawdę działało. Inaczej możemy mieć przesrane.

Z technicznego tunelu słychać było szuranie. To Flat Line zbliżał się powoli w ich stronę.

John uśmiechnął się dziwnie i wyjął nóż. Spojrzał w wylot tunelu i oblizał wargi.

- Najpierw jednak, nim weźmiemy się do pracy, pozbędziemy się niepewnych osobników.

Double B zadrżał. Wiedział, że gdy tylko Flat Line zacznie wypełzać z wąskiego tunelu John zaszlachtuje go jak prosiaka.

Szuranie nieświadomego więźnia zbliżało się. Double B czuł, że serce zaczyna walić mu jak szalone. Jeśli czegoś nie zrobi, zapewne za chwilę stanie się świadkiem morderstwa. W sumie nic dziwnego na GEHENNIE.




FILOZOF

Szum w uszach, smak krwi w ustach, serce walące jak szalone.

Filozof zanurkował, szukając schronienia za wywróconym stołem. Czuł krew. Jej zapach dominował w pomieszczeniu.

Nagle zgiął się w pół, jakby właśnie oberwał w głowę czymś ciężkim i tępym. W ustach poczuł smak nie krwi, lecz jakiejś gorzkiej mazi. Żołądek zbuntował się, zwinął w kłębek i Filozof wyrzucił z siebie ostatni posiłek.

Wokół niego huczały strzały, ale odgłosy rzezi cichły. Prawdopodobnie ci co mieli zginąć, ci co mieli się pozabijać, poginęli.

Kiedy konwulsje minęły Filozof ostrożnie wychylił się zza osłony. To był błąd. Jakaś siła trafiła go prosto między oczy.

Ostatnią myślą w jego głowie był paniczny, przeraźliwy strach, że właśnie oberwał kulkę.

* * *

Ocknął się czując, że nie może się poruszyć.

Głowa bolała go jak diabli. Miał wrażenie, że kości zrobiły się żelową papką i nie są w stanie utrzymać zawartości czaszki w jej wnętrzu.

Mgła zasnuwająca oczy znikła. Zobaczył wkurzonego Crashera i obok niego ZiZi-ego. Szef G0 był blady. Siedział na krześle, a jego korpus opatrywała medpakiem jakaś kobieta.

- Dwanaście tysięcy fajek i nie zerwę kontraktu – powiedział ZiZi spokojnie. – Naćpał się, albo mu odjebało.

- Pierdolić go – warknął wściekle Crusher patrząc na Filozofa, jak na gówno. – Kula w łeb i po krzyku.

- Nie – pokręcił głową ZiZi. – Marnowanie potencjału. To przecież Filozof. Słyszałem o nim. Jego mózg to skarbnica wiedzy. Poza tym pozbył się problemu z Laleczką i jej roszczeniami do terenów, które Punishersi chcieliby uznawać za swoje. Wygodne, prawda?

- Coś, kurwa, insynuujesz – warknął Crusher.

- Nic, kurwa, nie insynuuję – odpowiedział zimnym głosem ZiZi. – Ten skurwysyn strzelił do mnie. I chcę znać powody. Tyle. Dziesięć tysięcy fajek upustu i trzymamy kontrakt na ochronę naszych sektorów. Jeśli nie, pogadamy z innymi gangami.

- Inne was wyruchają w dupę.

- Inne do nas nie strzelają. Chcę go. Tyle. Skończyłem.

- Chcesz, to bierz. Byle by tylko smród się nie rozszedł.

- Twój człowiek wyszedł z kibla i zaczął do nas strzelać. A potem, jakby nigdy nic, wskoczył pod stół i zaczął rzygać. Jestem naukowcem. Chcę zrozumieć, czemu to zrobił. Nawet, gdybym miał pokroić go żywcem na kawałki.

- A skoro tak, ZiZi to w porządku. Między nami wszystko gra?

- Jest nasz?

- Jest.

- To gra.

Uścisnęli sobie dłonie. A Filozof znów odpłynął w nieświadomość.




KRISTI J. LENOX

Kristi była zmartwiona i przerażona jednocześnie. Halucynacje i niemożność oddzielenia jawy od snu, a także „głosy w głowie” mogły świadczyć o tym, że efekty uboczne medykamentów są dużo poważniejsze, niż sądziła. Że jej zdrowie zacznie pogarszać się znacznie szybciej, niż myślała. Że ma mniej czasu na swoje poszukiwania.

Z tej perspektywy problemy z opłaceniem informatora zdawały się być punktem zwrotnym. Może powinna spotkać się z nim, dać zaliczkę, wybłagać możliwość porozmawiania z jego kontaktem. Może dałaby wynegocjować inną cenę. Nawet większą, ale później? Może ktoś ją wystawiał – pojawiła się wątpliwość. Może tylko żerował na jej pragnieniu, na jej poszukiwaniach. Mogła śmiało założyć, że dziewięćdziesiąt procent społeczności GEHENNY chętnie by ją oszukała. Pozostałe dziesięć procent po prostu by ją zabiło, może robiąc wcześniej straszne rzeczy.

Ułożyła sobie plan. Najpierw ZiZi. Spotkanie z nim było priorytetem. Facet, mimo, że był szalonym psycholem, miał ogromne wpływy i władzę. Może, gdyby z nim porozmawiała, zapłaciłby jej z góry za pracę? To też był jakiś pomysł. Dług u kogoś takiego, jak ZiZi przerażał ją bardziej, niż praca z Gałą, lecz może w sytuacji, gdy prochy zabijały ją szybciej, niż sądziła, powinna zaryzykować takie działanie.

Zdecydowanie ZiZi.

* * *

Trochę bała się tego spotkania, ale Graf Zero przywitał ją, jak gdyby nigdy nic. To zaniepokoiło Kristi jeszcze bardziej. Znała swojego „nadzorcę”. Wiedziała, czuła, że ten mały fiutek coś kombinuje.
- Dwaj ludzie. Powinni wystarczyć. Wybrałem takich, którzy znają korytarze między sekcjami i nie spierniczą, jakby coś się stało.

Poczuła niepokój patrząc w jego ślipka. Chyba nie był, aż tak głupi, by kombinować jakiś zamach na nią po drodze? Chyba nie opłacił tej dwójki, by zrobili z nią coś paskudnego i porzucili ciało gdzieś, gdzie nikt jej nie znajdzie. Jak tą całą Rainę, która pracowała z nią przy zaczynie.
Spojrzała w zadowoloną z siebie mordę Grafa i coraz bardziej bała się tej wycieczki.

- Czekają na zewnątrz, Kristi. Chodź. Przedstawię cię im.


* * *

Było ich dwóch. Obaj z gębami, jak mordercy i gwałciciele. Graf Zero przedstawił ich, jako Miszę i Dragona. Nosili emblematy The Punishers. Jeden miał pistolet elektryczny, drugi długaśny nóż przy biodrze. Do tego blizny i tatuaże.

- Pamiętajcie, panowie, co wam mówiłem – powiedział Graf Zero do najemników patrząc im prosto w oczy. – Sam ZiZi ma się spotkać z tą panią. Jeśli coś jej się stanie, lepiej by było, byście sami się zabili. To chyba jasne.

Obaj nic nie odpowiedzieli.

- Gotowa na spacer? – zapytał Dragon ochrypłym, wzbudzającym ciarki głosem.




JAMES “CHASE” THORN

Stary lew znów pokazał, że ma nie tylko jaja, ale i kły.

Że samotna wędrówka przez korytarze między sekcjami to dla niego prawie „spacer przez park”. Nieco jednak kosztowny, jeśli policzyć wystrzelaną amunicję. Cóż. Taka jest jednak cena życia i śmierci na Gehennie.

Już bez dalszych problemów dotarł do wrót od sekcji, w której według słów Filozofa, miał możliwość znalezienia dobrego pasera. Po dłuższej chwili przekonywania tępych strażników, aby otworzyli grodzie i że nie jest Pokrakiem lub Hieną, w końcu drzwi zostały otwarte i Chase wkroczył do kolejnej sekcji. Faktycznie. Ostatnio sporo wędrował. Życie mu się jakoś tak ułożyło.

Dwie fajki zmieniły właściciela – tak zwane „opłaty bramowe” i James ruszył wymalowanym w symbole gangów, brudnym korytarzem, do wskazanego przez Filozofa pasera.

Wskazany handlarz rezydował najczęściej w kantynie. Miejsce takie same, jak w wielu innych sektorach. Ciasne, mroczne, pełne podejrzanych indywiduów. Zresztą – kto na GEHENNIE nie był podejrzany?



Leon siedział pod ścianą. Palił jakieś śmierdzące świństwo i pożółkłym wzrokiem obserwował sąsiednie siedziska – bo stolikami tego nie dało się nazwać.
Chase nie tracił czasu. Podszedł. Zagadał. Powiedział, kto go przysłał.

W chwilę później towar leżał już przed Leonem, który chciwym wzrokiem wyceniał zdobycze Jamesa.

- Kiepskie – pokręcił głową, ale oczy zdradzały coś innego. – Nie wiem czy będę zainteresowany.

Grał dalej swoją rolę.

- Ile byś za to wszytko chciał?

Nim Chase zdążył odpowiedzieć nagle, z szybu wentylacyjnego zaczęły wysypywać się ... robaki.

Nie! To nie były robaki! Były zbyt duże.

Przez dziurę systemu wentylacyjnego do pomieszczenia wpadały potworki. Długie jak dwie męskie dłonie stworzenia o ciele przypominającym krocionoga i główką mającą wyraźnie cechy ludzkie, gdyby nie żuwaczki przypominające szczękoczułki owadów. Chmara demonicznych stworzeń spadła na najbliżej siedzącego więźnia. Chase widział wyraźnie, jak jeden z nich wgryzł się w skórę głowy człowieka, a oczy ukąszonego stały się w jednej chwili mlecznobiałe.

Więźniowie w pijalni poderwali się z miejsc i klnąc oraz wrzeszcząc rzucili na skraju paniki w stronę wąskiego wyjścia.
 
Armiel jest offline  
Stary 01-10-2011, 21:11   #127
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


ALAN MELLO

Allan był zadowolony. Za każdym razem, kiedy udało mu się oszukać śmierć i posłać w jej objęcia kogoś innego, czuł się tak, jakby trafił los na terrańskiej loterii.
Szedł, ćmiąc szluga i ciesząc się wylęknionymi lub pełnymi podziwu spojrzeniami więźniów. Tak. W takim miejscu jak więzienie umiejętność zabijania szybciej, niż potencjalni rywale, potrafiła człowieka ustawić wśród innych skazańców.

Do sekcji, w której znajdowała się jego cela, dotarł bez trudu. Rana zadana nożem czarnucha przestała już krwawić. Kombinezon przykleił się do ciała Mello tworząc tym samym prowizoryczny opatrunek.

Pozdrawiając ważnych więźniów z Rippersów i zmuszając do schodzenia mu z drogi tych, którzy w więziennej hierarchii nie liczyli się za bardzo, dotarł do grodzi, spod której miała wyruszyć ekipa na szaber.

Wartownicy już zostali zmienieni. Jednego z nich Mello znał z widzenia. Wołali na niego Banknot, Batonik, Banan czy jakoś tak podobnie. Allan nie pamiętał.

- Słyszałeś? – powitał go znajomy więzień. – Demon, który wcześniej wyrżnął ludzi w kantynie pojawił się ponoć w celi Wieszcza. Co się kurwa dzieje z tym statkiem? Wielki Q poszedł zrobić z fagasem porządek. Będzie się miał demon, jak go Wielki Q spotka.

Ale Allan nie słuchał już dalszych filozoficznych gadek wartownika. Bo ujrzał coś, co spowodowało, że krew szybciej popłynęła mu w żyłach.

Korytarzem z naprzeciwka szła Alis. W towarzystwie dwóch innych Cór Rzeźni. Czarna skóra lśniła na bladych ciałach, ciemny makijaż ostro kontrastował z białymi twarzami, a koronki – (skąd te kurwiszony biorą takie ciuchy?!) – przyozdabiały ich dekolty, mankiety i przedramiona.

Na widok Alis Mello poczuł dziwne podniecenie. Los bywa kapryśny. Czasami potrafi dopierdzielić znienacka. Pytanie, czy ghotka była w stanie go poznać.




PASTOR / SZEKSPIR i JAKUB SZKUTNIK

Decyzje zapadły.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=HoXWshkpm38&feature=related[/MEDIA]

Pastor chciał odejść, Jakub Szkutnik siadł na korytarzu przed celą Gabora zwanego Wieszczem, by spróbować porozumieć się z istotą, która przywłaszczyła sobie celę zabitego więźnia.

Obie decyzje jakże różne, tak naprawdę podyktowane były tymi samymi przesłankami. Ten sam cel przyświecał obu ludziom.

Shamhayell zrozumiał. Jakaś myśl, czy cokolwiek kierowało tą istotą musiała przepłynąć przez cielsko sklecone z zabitych więźniów. Usta otworzyły się i popłynął z nich śmiech. Gałki oczne obserwowały odchodzącego człowieka.

Dwa chwiejne kroki. Tyle zdążył przejść Pastor, nim demon zawładnął jego myślami.
Poczuł to, jak gwałt na własnym umyśle. Podobnie jak wcześniej w celi, gdy z trudem uniknął samobójczej śmierci.

Nie powinien tutaj wracać! – przemknęło mu przez myśl. – Nie powinien traktować tego ... monstrum.... jak równego sobie. Nie powinien .... .

Czuł, jak jego ręce poruszają się wbrew jego woli. Że spotniałe dłonie zaciskają się na rękojeści zabranej członkowi Yakuzy broni. Klinga katany obiła przerażoną, wykrzywioną grozą twarz więźnia. Ostrze wykrzywiło się pod dziwnym kątem. Skierowało w brzuch Patora.

Więzień przypomniał sobie, jak skazańcy w amoku – jeden po drugim – zarzynali się z głupkowatymi uśmiechami na twarzy w celi Wieszcza, by potem w jakiś niepojęty sposób stać się budulcem demona.

Jakub Szkutnik zobaczył, co się dzieje. Siedział na kratownicy podłogi, czując jak zimna stal odciska mu ciało. Chciał się podnieść, zaprotestować, ale ta sama niewidzialna siła, która kazała Pastorowi dokonać samozniszczenia, trzymała go na uwięzi. Mógł jedynie patrzeć i myśleć. Ale i to z trudem.

Dla obu gatunków – myśli demona w głowach skazańców ociekały cynicznym okrucieństwem. Wasz gatunek jest słaby. Jest karmą. Tylko wybrani dostąpią przeistoczenia i ocalenia. Inni staną się pożywieniem. Każdy, kto mi się sprzeciwi, umrze. Każdy, kto mi się sprzeciwi zostanie wchłonięty.

Miecz sięgnął brzucha. Rozciął kombinezon. Pastor wyprostował ręce, by mieć większą sposobność manewru. Jedno pchnięcie. Tyle oddzielało go od śmierci.

I wtedy niespodziewanie miecz wypadł z rąk Pastora. Z brzdękiem odbił się od kratownicy.

Jakub Szkutnik zobaczył, jak twarz więźnia zaczyna się .... zmieniać. Jakby przez skórę próbowały wydostać się inne osoby. Inne twarze. Przez chwilę wydawało mu się, że ... twarz Pastora eksploduje rozerwana od środka przez coś, co próbowało wydostać się na zewnątrz ciała.




Chwiejąc się, jak pijany, Pastor ruszył w stronę wyjścia.

Niemożliwe – głos demona o mało nie rozsadził czaszki Jakuba Szkitnika. – Niemożliwe!

Więzień zachwiał się raz jeszcze i zatrzymał przy grodzi wyjściowej, za którą czekali już Wielki Q i jego Rippersi.

- Pierdol się – głos, który wydobył się gardła Pastora był obcy. Nie należał ani do Pastora, ani do Szekspira.

Zabij go! – Jakub usłyszał głos demona w swojej głowie. – Albo ja zabiję ciebie




APACZ

To było, jakby przestąpił próg pomiędzy ciemnością a światłem.

Oczy zalało mu pomarańczowy, dawno nie widziany blask słońca.

Apacz otworzył zdumiony powieki i rozejrzał się zdumiony.

Zniknął statek. Zniknęły ponure, ciemne korytarze. Apacz stał na środku pustyni, a na widnokręgu widział góry.



Na szczycie góry Apacz widział jakieś dziwne światełko. Odbite promienie słońca uderzyły go w oczy. Ktoś tam wysoko puszczał w jego stronę „zajączki” lusterkiem.

Gdzieś na niebie przemknął jakiś kształt i Apacz usłyszał skrzek polującego jastrzębia wędrownego.

Znał to miejsce. Wychował się tam, za tym zerodowanym szczytem.




SPOOK

Huk zatrzaskującej się grodzi nie zdążył dobrze przebrzmieć echem po korytarzu, kiedy z celi, w której zniknął Apacz ktoś wyszedł.

Spook znała tego kogoś! Znała go bardzo, bardzo dobrze! To właśnie dzięki niemu znalazła się na pokładzie kosmicznego więzienia.

- Witaj, kochanie – powiedział psychopatyczny morderca, przez którego Spook tutaj się znalazła. – Tęskniłaś?

Mężczyzna ruszył powoli w stronę Cygana, który nadal klęczał trzymając się za „klejnoty”. W rękach mężczyzny pojawił się długi nóż, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jeszcze kilka kroków i gardło Tölgyego zostanie rozchlastane.

Spook widziała gazety i holograficzne zdjęcia ofiar mężczyzny. Prasa na Terrze nie szczędziła szczegółów brutalnych morderstw, które popełnił ten człowiek.

Jeszcze sześć kroków.... pięć .... cztery ......

Gdzieś, z głębi celi numer 1313669 zaczęło wydobywać się ciepłe, pomarańczowe światło. Jakby ktoś w środku zapalił ognisko.




TÖLGY

Spook okazała się zwinna i wredna. Kopniak w jajca zwyczajnie zgiął Cygana w pół. Przez chwilę mógł jedynie zastanawiać się, czy uda mu się szybko odzyskać oddech. Gdyby dziewczyna chciała z nim skończyć, dobiłaby go jednym szybkim cięciem po gardle. Ale Spook zaczęła uciekać.

Oddychał ciężko. I wtedy poczuł, że ktoś się do niego zbliża. Powoli. Rzucił okiem w bok, dostrzegając coś, co zmroziło mu krew w żyłach.

Zbliżał się do niego ... trup. Zgniłe zwłoki w więziennym kombinezonie.



Odór rozkładu uderzył w nozdrza Cygana powodując nagła ochotę na wyrzyganie się na podłogę. Ale nie miał na to czasu. W rękach żywego trupa widział długie, zardzewiałe ostrze sztyletu. Wystarczająco długie, by mógł nim rozpłatać gardło Tölgyego.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 01-10-2011 o 21:32.
Armiel jest offline  
Stary 04-10-2011, 14:04   #128
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=AiCZ68fLUyc&feature=related[/media]
Gehenna przygotowała mnie na wiele rzeczy. Na tą nie.

Jego widok hipnotyzował. Przyzywał na myśl zapomniane życie, które kiedyś wiodłam. A może nie ja? Ona. Zazwyczaj myślałam o sobie sprzed Gehenny jak o zupełnie innym człowieku.

Przez ułamek chwili stałam jak wryta, nie zdolna poruszyć choćby palcem. Obserwowałam stojącego na przeciw mnie mężczyznę, jego chłodne rysy twarzy i beznamiętne oczy ukryte za rogowymi oprawkami okularów. Wyglądał dokładnie tak jak w moich ostatnich wspomnieniach. Może to powinno mnie zaniepokoić ale resztki narkotyków nadal krążyły w moich żyłach i rozleniwiały umysł. Naraz zaatakowała mnie bolesna wręcz fala tłumionych od dawna emocji. Jakbym przez ostatnie lata wszystkie je upychała w szafie i w tej pojedynczej chwili tą misternie konstruowaną przez mnie bagażownię trafił szlag i wszystkie szpargały wysypały się na zewnątrz wracając do mnie jak napięcie elektryczne po drutach wysokiego napięcia.
Zaczęłam się trząść.

Tak często zastanawiałam się czy kiedyś do tego dojdzie. Czy wpadniemy na siebie w tym masowym grobie dla społecznych odrzutów. Co wtedy zrobię. Co on mi powie?
Wstrzymałam oddech widząc wielki nóż zaciśnięty w jego pięści kiedy szedł w stronę Cygana.
Wyszarpnęłam zza pasa oba noże i podbiegłam w ich kierunku mając wrażenie, że on zaraz zarżnie mojego towarzysza. Zwyczajnie, bez zbędnej szopki i gadania.
Pędziłam przed siebie gotowa zbić cios. Nie chciałam go zabić. Jedynie skontrować i powstrzymać rzeź, która nieuchronnie się zbliżała. Czułam ją każdym niemal porem, każdą kroplą potu, która spływała nerwowo z mojego ciała.

Z mojego gardła mimowolnie wydobył się krzyk bezsilności.
- Proszę, nie rób mu krzywdy! - kiedy byłam już na tyle blisko, że mogłam zajrzeć w znajome niebieskie oczy dopowiedziałam przygaszonym szeptem - tato, nie...

* * *

Mężczyzna w rogowych oprawkach siedział na krześle w celi odwiedzin. Jego nadgarstki, kostki i szyja były spętane obejmami uzbrojonymi w elektroniczne zamki ale on przygwizdywał tylko wesoło.
Jeden ze strażników skinął głową i otworzył drzwi przez które weszła kobieta podpuchniętych oczach i mała rudowłosa dziewczynka.
- Chodź do tatusia... - więzień przykucnął na ziemi i uśmiechając się sztywno wyciągnął przez siebie skute ręce.
Dziewczynka z impetem wpadła w jego ramiona a strażnicy podbiegli zaraz gotowi od razu interweniować. Nie bez powodu więzień ów miał nałożony zakaz kontaktów fizycznych z odwiedzającymi. Może strażnicy zastanawiali się wówczas czy nie skręci jej karku albo nie weźmie za zakładnika? Ale on tylko pogłaskał ją czule po płomienistych włosach i szepnął go ucha.
- Helen... Moja śliczna Helen. - w jego głosie znać było pobrzęk ojcowskiej dumy. - Nie płacz aniołku... Wszystko się ułoży - złapał ją za brodę, posłał szeroki uśmiech i nacisnął czubek jej piegowatego nosa. - Wiesz dlaczego? Bo jesteś taka sama jak tatuś. Krew z mojej krwi.

* * *

Zatrzymałam się tak blisko niego. Ale jednak dalej niż zasięg jego uzbrojonych rąk. Wiedziałam przecież, że nie mogę mu ufać.
Wiedziałam do czego jest zdolny.

- Śmierć. Tak łatwo ją zadać. Wiesz, że ludy z klonii księżycowej Marrah stworzyły religię, w której śmierć jest ostatecznym sakramentem. Ostatecznym wyzwoleniem z kajdan, jakimi jest życie? - na dźwięk tego znajomego głosu mój żołądek szarpnął się jak pętane strachem zwierzę. - Mam pomysł. Ty go zabij. Niech to będzie nasz pakt. Przymierze córki i ojca. W końcu jesteś taka jak ja.
Zadrżałam.
- To nie prawda! - czułam jak gniew wykrzywia mi usta a powieki wpadają w niekontrolowany rezonans. - Nie jestem taka jak ty! I dlaczego miałabym się z tobą układać? To przez ciebie tu jestem! Przez twoją skażoną krew!
- Krew nie ma znaczenia. To ty. Sama. Jak ja. Wybierasz. Swoją drogę. Spójrz na siebie. Czym się stałaś? Pytam się? Czym?
Zalała mnie fala wstydu. Jak wtedy gdy ojciec przyłapał mnie na paleniu trawki z Doylem.
- Wiesz jak mówią... - zaśmiałam się, nieco histerycznie a nieco szaleńczo. - Kiedy wchodzisz między wrony... To tylko przebranie. Kamuflarz! - wyrzucałam z siebie nieskładne tłumaczenia.
- Wielu ma na tyle oleju w głowie aby obchodzić wariatów szerokim łukiem. Nie chciałam tego czym się stałam! To przez ciebie... - zamrugałam kilkakrotnie i zaczęłam drapać się nerwowo po czole. Zabolało. Jeszcze chwila a własnoręcznie rozoram sobie skórę do krwi.
- Gdybyś wiedział przez co musiałam przejść! Musiałam wejść w rolę... lepiej wzbudzać strach... niż dać się pobić, zgwałcić albo zaszlachtować! Ci ludzie dookoła... oni nie mają litości! A ja chciałam po prostu przeżyć!
Czy tylko?
Sama już dawno temu zaczęłam się w tym gubić. To co miało być maską, fasadą, wrosło we mnie jak druga skóra. Czasem nawet to lubiłam. Czasem nie mogłam się powstrzymać. Może jednak on ma racje. Może jestem, jak on, szalona.

Stuknęłam się kilka razy w skroń jakbym chciała wytłuc stamtąd denerwującą myśl.
- Nie jestem nienormalna! Nie jestem! Ale ty byłeś... Zgotowałeś nam piekło! Żebyś zobaczył twarz matki jak podtykali jej pod nos te wszystkie zdjęcia... Te okaleczone skrzywdzone kobiety... - ramiona zadrżały ni to od płaczu ni od śmiechu. - Nawet jeśli zabijałam to tylko z konieczności. Ty przy tym miałeś ubaw.

Przyglądał mi się tym samym ganiącym spojrzeniem co kiedyś.
- Zabijanie. Niezależnie od powodów. Jest zabijaniem. Zabij go. A ja dam ci spokój.
- Ja mam inny pomysł - sztylet zawirowały w moich dłoniach. Gniew przeważył nagle nad rozpaczą. - Ty dasz spokój mnie i temu człowiekowi. A później się odpierdolisz!

- Krew - zmienił niespodziewanie temat - Wiesz czym jest krew? Wiesz?
- Czymś co z ciebie wypłynie jeśli się stąd nie zmyjesz - a po chwili dopowiedziałam głosem małej rozeźlonej dziewczynki - tatusiu...
- Więc jednak jesteś taka sama - niemal na to przyklasnął. - Taka sama jak ja, jak większość zamkniętych w tym miejscu. Ty miałaś szczęście. Żyjesz. Ale to niedługo się zmieni. Twój przyjaciel wypuścił ...coś, co was pozabija. A ja, ja jestem jedynie narzędziem.
- Nie... nie jestem taka jak ty - mój głos osłabł. Spojrzała na noże w swoich rękach i zapłakałam. Nie pozwoliłam sobie na taką słabość przez tyle ostatnich lat ale teraz szloch targał moimi chudymi ramionami. - Pamiętasz, kiedy byłam dzieckiem... przed snem zawsze opowiadałeś mi bajki. Pytałam wtedy z niedowierzaniem czy to wszystko zdarzyło się na prawdę, a ty mówiłeś, że nie ma rzeczy niemożliwych... że los leży w naszych rękach. Ale to nie prawda. Na nic nie mamy wpływu. Jedyne co możemy to płynąć z nurtem do którego nas wrzucą...
Ostrza wypadły z moich rąk, zagrzechotały na metalowej podłodze a ja w przypływie odrętwienia osunęłam się na klęczki.
Zrozumiałam.

- Kochałam go, wiesz? - spojrzałam na mężczyznę o twarzy mojego rodziciela. - Mimo wszystko, nawet po tym wszystkim... Ale ty nim nie jesteś, prawda?
- Oczywiście. że nie. Jestem. Kimś.
- Demonem? - czułam, że pocę się coraz bardziej i nie panuję już nad nerwowymi tikami. - Czego ode mnie chcesz?
- Pokarmu. Jestem... głodny. Ci... tutaj... skończyli się dawno temu. Bardzo dawno. Zabij go, a pozwolę ci stąd się wydostać.
Głowa “ojca” skierowała się stronę Tolgyego.
Nie wiedziałam dlaczego cygan nadal siedzi bez ruchu i po prostu patrzy. Może jego w ogóle tu nie ma? Może to wszystko dzieje się w mojej głowie? Nie ma ojca. Kto wie, może nie ma nawet demona?
Może to tylko moje szaleństwo?
- A jeśli się nie zgodzę? - zapytałam mimo wszystko.
- To i tak cię pożrę. Zgoda czy jej brak nie powstrzyma rozpaczy.

Podniosłam się do pionu, dłonie zacisnęłam na rękojeściach noży.
- Wybacz, ale nie zawrę z tobą żadnego paktu. Myśl co chcesz, ale ja na prawdę nie jestem taka jak on... - otarłam dłonią czoło, wzrok biegał gorączkowo szukając drogi ucieczki. Tunele wentylacyjne, elektronika, która mogłaby otworzyć gródź... do cholery czy można w ogóle się stąd wydostać?
W obliczu śmiertelnego zagrożenia liczy się tylko przetrwanie. Ale czy za każdą cenę? Wolałam spróbować ucieczki niż zawierać pieprzony pakt z samym diabłem. I nie. Nie zabiję cygana. Bo wtedy to byłoby jak przyznanie się do winy. Że ta cholerna skala nie kłamała i że słusznie mnie tutaj zamknęli.

- Rusz się Tolgy! - warknęłam na siedzącego pod ścianą gangersa. Szykowałam się do starcia. Nie oszukujmy się, pewnie skazanego na porażkę zważając z kim chciałam się mierzyć. Z drugiej strony przerośnięty jaszczur, którego spotkaliśmy w korytarzach krwawił. Kwsem, ale jednak...
- Po prostu pozwól nam odejść - wysiliłam się na zawiązanie ostatniej nici porozumienia.
- Tylko, jeśli zdolasz znaleźć wyjście - uśmiechnął się zimno.
Bałam się, ale gdzieś pod skórą aż zadrżałam z ekscytacji. Oh, krew... tak słodko się ją przelewa...
Nie, nie, nie...
Nie jestem taka jak on.


 

Ostatnio edytowane przez liliel : 04-10-2011 o 14:17.
liliel jest offline  
Stary 04-10-2011, 17:35   #129
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Z_OE4O0CJZQ[/MEDIA]

...zaklinamy cię przez Boga Żywego.... Zabij go...przez Boga Prawdziwego, przez Boga Świętego, przez Boga, Który... zabij go zabij go zabij go... PIERDOL SIĘ!! zabij go albo ja zabiję ciebie... drżyj i uciekaj, ponieważ my wzywamy Święte i straszne Imię Jezus... ZABIJGOZABIJGOZABIJGOZABIJGO...

"Kotwica" puściła i Jakub odzyskał władzę nad swoim ciałem. Jednak to co działo się w jego głowie wyrwało się spod jakiejkolwiek kontroli. W tej krótkiej chwili nie wiedział już, który z szarpiących nim impulsów to jego własna wola, który pochodzi od Shamhayella, który do nowej istoty, która objawiła się w Poecie. Nie wiedział co było wymawiane na głos, a co było tylko szeptami w głowie. Nie miał pojęcia co w otaczającym koszmarnym krajobrazie jest jest materialnie istniejącą mutacją, a co halucynacjami. W pewnej chwili zorientował się, że przynajmniej połowa ze słyszanych głosów to wywrzaskiwany przez niego samego tekst egzorcyzmu.

- ...Boże niebios, Boże ziemi, Boże Aniołów, Boże Archaniołów, Boże Patriarchów, Boże Proroków... - Wstał szybkim, energicznym ruchem, lekko się zataczając powiódł wzrokiem dokoła. Nachylił się nad najbliższym ciałem i wyszarpnął z pnączy jego dłoni solidnej wielkości maczetę. Solidna, okręcona rzemieniem rękojeść dawała ukojenie. Broń była prawdziwa. Była żywym i namacalnym punktem styczności z materialnym światem. Jej potężne, wyważone ostrze zatoczyło łuk w powietrzu, rytualnie odcinając niewidzialne nitki szaleństwa.

zabij go bo ja zabiję ciebie zabij go zabijgozabijgozabijgozabijgozabijgo


Szkutnik spojrzał w oczy Pastora i wzniósł improwizowaną broń nad głowę z namaszczeniem godnym władcy zastępów niebieskich uderzającego na piekielne hordy. Spojrzenie jednoznacznie wskazywało że czas rozmów i odwoływania się do zdrowego rozsądku się skończył.

- ...Przez Chrystusa Pana naszego, Shamhayellu Władco Złych Myśli, Cofam zaproszenie udzielone ci przez szaleństwo Gabora i jego wyznawców. WYPIERDALAJ Z MOJEJ CELI!!! - Odwrócił się i wyprowadził dwa mocne cięcia wzdłuż i w poprzek krwawej masy zalegającej w celi.

Jakub nie rozumiał, co właściwie stało się z jego towarzyszem, ale jednego był pewien: W żelaznej woli demona (czy cokolwiek to było) właśnie zrobiono potężny wyłom, podobnie jak w jego rozdętej pewności siebie. Lepszego momentu na jego unicestwienie mogą nie mieć już nigdy.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 04-10-2011 o 17:44.
Gryf jest offline  
Stary 04-10-2011, 22:05   #130
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Narkotykowy kac… Nie ma nic gorszego niż obudzić się i poczuć… jeeenyyy…POCZUĆ!!!
Wszystko go napierdalało. Zęby, mięśnie, mózg. Nawet gnaty… Wszystko było pokaleczone ostrymi zębami bólu… wszystko…
Wszzzystko rwało tępym bólem. Oczy piekły, gardło wyschłe i ściśnięte wołało o łaskę. Trzewia wiły się w pętli głodu… Skóra piekła jak poparzona… Super kac… no przesadziłeś Chemik…
Chciał splunąć ale nie miał czym. Przełknąć metalicznego posmaku też się nie udało… Podnieść się. Powoooli…. Jeszcze zanim otworzył oczy – ból!!! Łapa rwała jak odrąbana. Co jest? Z trudem rozkleił powieki…. Pogrążony w mroku korytarz. Jakiś kształt na podłodze… Tyłek? Nawet niezły… Ten dźwięk…. Zara zara….
Kutas w czapce… wściekła morda hieny… spętana pasami lalka….bryzgi krwi na ścianie i dziki gon… plująca gorącym ołowiem rura karabinu… Klawisz!!... krew!!!...Apacz, niee!!... nie właź tam głupcze!!!....NIEEEE!!!!!....
…..wszystko wróciło i Tolgy zaczął się bać.

Dźwignął się z trudem jeszcze mało przytomnie omiatając wszystko co wokół. Czym ten skurwiel ich załatwił? Gazem??...Potrząsnął łbem jak ranne zwierzę… powoli dochodził do siebie… wracał na Gehenne. Do rzeczywistości, która okazała się gorsza niż podejrzewał….
….oprzytomnieliście – chrapliwy i nieprzyjemny głos – To dobrze. Bo chyba potrzebujemy pomocy. Wy i my.
- Spook cię nie zna.
- Ależ zna mnie. Zna mnie bardzo, bardzo dobrze. – tak, bez wątpienia ktoś z kimś nawijał…
Długi słup światła boleśnie zranił oczy gdy uderzył w miejsce gdzie czaił się głos.
Unosiła się tam rdza, jakiś pył, ale … nikogo nie było. W miejscu, gdzie siedział grajek była tylko pusta przestrzeń.. Jednak tuż za kręgiem światła znów rozległa się muzyka.
- Kim jesteś? – głos, chyba rudej zdradzał nerwowość.
- Kimś, kto może wam pomóc. Kimś, kto może was ocalić.
- Za ile?
Coś jakby skrzyżować suchy kaszel z odgłosem wymiotów. Taki właśnie dźwięk wydobył się z cygana. Chyba chciał dodać coś od siebie. Chyba, bo sam do końca nie był pewien. Po chwili w ciągu której, nadal nie zdołał wykrzesać z siebie artykułowanego dźwięku, a tylko wpatrywał w dziewczynę przekrwionymi oczami dał za wygraną.
Może się poddał suchym torsjom? Może tylko zbierał siły? Sam jeszcze do końca nie wiedział czy zaakceptować to co działo się dookoła.
Jednego mogła być pewna. Widział i słyszał to samo.
- Za wolność. Za … cenę krwi. Cenę krwawego paktu. Ten ból. To szaleństwo. Ono … zrodziło mnie. Wy mnie zrodziliście. – głos nadal ranił uszy każdą sylabą
- Kurwa, chcesz powiedzieć, że jesteś... demonem? Pokaż się nam.

Nie powinien był tego mówić. Apacz nie powinien, bo teraz było za późno. Wąż odsłonił zakazane owoce, a oni… byli tylko ludźmi. Wcale nie lepszymi od Ewy. Gorzej, bo o wiele gorszymi.
Metal na korytarzu zajęczał. Z nitów i sworzni zaczął sączyć się płyn, który wyglądał i śmierdział jak gęsta krew. Szepty, które do tej pory słyszał tylko w głowie rozbrzmiały wyraźnie na korytarzu. Usłyszał też inne dźwięki. Klekot. Stukot kości. Drapanie. Szuranie długich szponów po metalowych elementach – jękliwe i zgrzytliwe skargi Gehenny.
Wyraźnie poczuł na twarzy podmuch. Policzki zapiekły od drobinek rdzy, która wzbiła się do lotu wraz z tym podmuchem. Jęczenie przeszło w arytmiczne zawodzenie. W jękliwy bełkot, który nagle ucichł jak ucięty nożem.
Płyn spomiędzy sworzni, nitów i złączeń nadal jednak się wylewał.
- To, jak wyglądam, jest tylko kwestią waszej moralności. To jam mogę wyglądać, jest tylko kwestią waszego ograniczonego przez ubogie, ludzkie zmysły postrzegania. Cela 1313669. Idź tam. To w korytarzu, w którym mnie zbudziliście.

Nie powinien był tego robić… nie powinien był tego robić… nie powinien….

stuk! stUK! STUK! ŁUP!!
Pukanie było jak fluorescencyjne światełko głębinowej ryby. Spook przenosiła wytrzeszczone oczy to na Apacza, to na miejsce skąd dochodziły upiorne odgłosy. Jej ramiona lekko drżały. Kiedy Apacz ruszył korytarzem ruda ujęła cygana za rękę i ponagliła żeby wstał. Sama dreptała już za Indianinem i natrętnie ciągnęła za sobą Tolgiego. Za nic nie chciała się rozdzielać a na korytarzu zaczęła powoli oblepiać ich lepka ciemność.
- Nie - szepnęła w końcu - Nie, nie, nie, nie... Ttto dddemon. Prawdziwy - głos jej drżał krucho i błagalnie jakby była małą przestraszoną dziewczynką, która mówi rodzicom, że pod jej łóżkiem śpi potwór.- Nie idźmy tam kurwa... To się źle skończy.
Ale Indianin nie zwalniał.
- Gówno tam... - cygan jęknął i dał się pociągnąć dalej, choć to, co robił stało w sprzeczności z tym o czym myślał i mówił - ...sztuczka Strażnika.... bawi się nami... jak nic.... - mamrotał niezrozumiale i zmagał się z kleistą kulką pożywienia którą wepchnął sobie całą do ust i nie mógł zżuć.
Kolejne drżenie. Kolejny podmuch powietrza. Lepki i rdzawy.

- Nie rób tego - głos rudej zabrzmiał słabo, jak szept. Ale Indianin nie słuchał. Już wsuwał dłoń w szczelinę i zamierzył otworzyć drzwi do tego… czego??... a Spook mamrotała dalej. - To nie jest dobry pomysł... - i zaczęła cofać się w tył. - Ja nie biorę w tym udziału.
Próbowała przemówić Apaczowi do rozsądku. Ale jej słowa na niewiele się zdały. Teraz Spook zawracała coraz szybszym krokiem.
- Tolgy? - zawołała jeszcze z nadzieją graniczącą z desperacją. Nie chciała zostać sama, głosy odbijające się echem w jej głowie sprowadzały cały ciąg złych przeczuć. Jeszcze raz zawołała cygana. – Tolgy!?
Odwróciła się na pięcie i zaczęła biec w przeciwnym kierunku. Nie chciała zostać sama ale jeszcze mocniej nie chciała znaleźć się oko w oko z demonem. Biegła. Wokoło był jeszcze cały labirynt cholernych korytarzy. Któryś z nich musi być bezpieczny. Bez maszyn i stworów z piekła rodem.

Uderzenie było tyle nagłe co zaskakujące. Biegła i nagle przestała. To było jak zderzenie ze ścianą, której nie ma w tym miejscu. Nagle straciła oparcie pod nogami a rozpaczliwe ciosy rękoma i nogami grzęzły w przeszkodzie wraz z potęgującym uczuciem paniki. Brakowało jej tchu. Szeroka dłoń dusiła wizg, płuca piekły. Szeroko rozwartymi z przerażenia oczami zdążyła zauważyć jeszcze jego twarz. Zastygłą w masce takiego samego horroru wpatrzoną wyłupionymi oczami tam, skąd uciekała. Nie patrzył na nią. Trzymał tylko w stalowym uścisku nieczuły na zadawane razy. Czekał aż zwiotczeje. Patrzył i mruczał.
- Ćśśśśś...... ćśśśśśś.....
Patrzył i widział jak Indiańca normalnie wessało!!!

%&*^%#^&*(^%R*&*()(*%$E%^&^$#@!!

To suka!!
Całe zło przez te zdradliwe dziwki… zwiodła go… tą wydziabaną w serduszka buźką… eh…bezinteresownym rozdawaniem wody i paszy… sss…słodkim Tolgy, Tolgy… eh… poszarpywaniem za rękaw… ciepłem…zapachem… kobiety…eh… …a potem jednym strzałem w jajka złożyła jak scyzoryk… kurważ mać!!....

Nie widział czy uciekła, czy tylko czai się gdzieś w mroku niedaleko szykując do pochlastania mu tętnic. W sumie to mogła to zrobić już dawno. Bawi się suka… albo spierdoliła.
Nie wiedział tego i dość szybko przestało go to obchodzić. Zmierzający ku niemu chybotliwym krokiem zewłok z zardzewiałym majchrem skutecznie odsunął przemyślenia cygana na temat Spook na dalszy plan
Normalnie zesrał by się na ten widok w portki i pewnie rozbił gdzieś o ścianę w panicznej ucieczce. Mózg nadal, mimo upływu lat z trudem akceptował rzeczy, które jeszcze nie tak dawno zdarzały się tylko w kiepskich filmach. Chodzący trup. Kurwa, ale syf… Jednak cygan był dzieckiem Gehenny, miejsca, gdzie nie było rzeczy niemożliwych i nieosiągalnych w swym wynaturzeniu. Tutaj syf normalnie se chodził po chodnikach…
Jaja szczypały. Krew powoli sączyła się z otwartej rany.
I dobrze. Cały ból obitych jąder, całą wściekłość na dziewczynę, która uciekła zamiast zostać i bić się ramię w ramię, plecy w plecy zebrał i skierował do walki, jaka go czekała. Oba noże pojawiły się w garściach. Ustawił się tak, by nie mieć za plecami żadnej grodzi, ani wejścia do celi. Nie lubił niespodzianek. Szał, kurwica i wścieklizna, tym prócz siły mięśni i ostrza stali walczyło się na Gehennie, a cygan aż nimi kapał. Czekał.
Czekał na człapiące monstrum gotowy na ciężką harataninę. Ciężką, bo zdawał sobie sprawę, że przyjdzie mu walczyć nie ze zbliżającym się truchłem, ale z demonem który ścierwo kontroluje. I że będzie musiał skurwysyna, a może i następnych dosłownie porąbać na kawałki.

Trzask zamykanej grodzi nasunął jeszcze krótką dygresję: Kto tu do chuja zamyka i otwiera grodzie? Strażnik czy demony?.. – krótką, bo cygan miał już na głowie inny problem. Truposz był już tuż…
Gotowy pruć mięso, kopać i łamać gnaty…. poszedł w zwarcie.
 
Bogdan jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:37.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172