Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-03-2012, 00:12   #11
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Dlaczego do kurwy nędzy nie poleciał z wujem na Malaitę? Dlaczego?! Dlaczego?!! Kurr.. czego?!!! Doskonale wiedział dlaczego. Świetnie znał odpowiedź. I tak samo jak wtedy, głupi głąb nie zgodził się na przyjemnych kilka dni urlopu w towarzystwie Johnego Walkera, tak teraz kolejny raz powtarzał jak cholerną mantrę to durne pytanie na które doskonale znał odpowiedź. Bo jak pojebany kot w marcu już czuł w powietrzu zapach cipki!!… Nowa zmiana pielęgniarek. Oto, co było powodem całego jego nieszczęścia. Tylko tyle i aż tyle.
Kurważ jego mać!!! A teraz siedział w tym stalowym garku, okutany sprzętem, który przez ostatnie siedem miesięcy oglądał jedynie złożony równiutko na magazynowych półkach, pośród zakapiorów, spośród których najłagodniejszy wyglądał, jakby co dzień na śniadanie pożerał co najmniej jednego japońskiego starucha.
Nie podobało się to staremu Beny’emu, oj, nie podobało wcale. A jeszcze żeby tego było mało najbardziej wpieniało go to, że będzie musiał łazić wszędzie za tym pucem Piersem jak pies za suką i liczyć na ochłapy, bo oczywiście przydupas Pottera nie uznał za stosowne przed startem nawet na jotę podzielić się z podkomendnym w jakim właściwie cholernie tajnym celu kazano im tłuc się na tę wyspę. I to w taką pogadę!!

Trzy palce. Pięknie. Te wariaty z lotnictwa naprawdę miały zamiar kazać im skakać w taką pogodę! W noc!! Nie przeżyje tego! Jak amen w pacierzu, nie przeżyje. Nie przy takiej ilości oddanych skoków. Właściwie, to ze szkolenia niewiele już pamiętał.
White szybko, by nie tracić tych kilku cennych chwil zaciągał nieco drżącymi rękami wszystkie paski i troki. Kiedy skoczy, całą uwagę będzie musiał poświęcić na nie zaplątanie się w linki. Martwić się o osprzęt zwyczajnie nie będzie miał czasu.

Powstała w ułamku sekundy potężna wyrwa w poszyciu samolotu chlusnęła mu w twarz wiadrem zimnego, monsunowego deszczu i nie mniejszą ilością paniki, która oblała i ani myślała spłynąć na widok zassanego przez ciśnienie porucznika Piersea znikającego w ciemnościach dokładnie w miejscu gdzie powinien znajdować się ogon samolotu. Zawył niekontrolowanym krzykiem… i rzucił się w przeciwnym kierunku. Na próźno… Pasyyyy!!! Szarpnął się w panice mocując z klamrą. Boże! Prędzej!! Puściło. Wyszarpnął się z ławki tylko po to by paść bezwładnie na pokład wprost pod nogi kogoś, kto dotkliwie kopnął go w zamieszaniu w bark! Klątwy. Jęki. Bezładna szamotanina. Jakieś Wrzeski. Skakać!!! Co!! Wypierdalaj! Sam se skacz – przeleciała mu przez głowę paniczna myśl. Czołgał się niezdarnie jak krab deptany i poszturchiwany w kierunku kabiny pilotów. Byle dalej od tej ryczącej niczym huragan dziury nie wiedząc nawet czy dobrze robi, bo samolot podstawiał jak kaczka na wodzie. Obok ktoś upadł. Chryste!! Przez moment patrzył oniemiały w nieruchome oczy tamtego. Odsunął się z obrzydzeniem. Wprost pod czyjeś twarde nogi. Zamachał wokół rękami próbując się czego uczepić. Wstać. Byle dalej od tego nieruchomego spojrzenia. Złapał się czegoś. Dużego i ciężkiego. Palce same zacisnęły się kurczowo na parcianych pasach. Kolejny wstrząs szarpnął samolotem i White usłyszał złowieszczy odgłos dartego materiału.
Szarpnęło nim niczym słomianą kukłą.
Potem był mrok i zimne strugi deszczu na oniemiałej twarzy. Nim się zorientował co się właściwie dzieje, usłyszał trzask łamanych gałęzi i jakaś siła wgniotła go w brezent kurestwa, które wywlekło go z samolotu. Skulił się instynktownie oczekując uderzenia.
- O…kur…wa… - zdążył wystękać nim zamknęła się nad nim ciemność.

Kiedy się ocknął był cały przemoczony, a gdzieś dalej, o jakieś sto, może sto pięćdziesiąt jardów dały się przez ulewę słyszeć wrzaski oficera.
Przeżył!! Yeeaaa!!! Ale fart!
Szybko zrzucił z siebie spadochron, sprawdził osprzęt i dziwiąc się swojemu szczęściu na miękkich nogach powlókł się w stronę miejsca zbiórki.
 
Bogdan jest offline  
Stary 29-03-2012, 00:31   #12
 
Hesus's Avatar
 
Reputacja: 1 Hesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnie
Ile to już dni? Straciłem rachubę, może powinienem gdzieś to zapisywać? Dotrwać do następnego dnia tak już chyba tylko z przyzwyczajenia.

Nie przeszkadzał mu ani smród niedomytych ciał, uryny, gnijącego jedzenia. Chyba nikomu tu na tej łajbie nie przeszkadzały takie drobnostki. Bolał go kręgosłup. W tym zawszonym pomieszczeniu nie szło się wyprostować więc jak już znalazł dogodny dla siebie kąt i wygodną pozycję wolał ją już zachować jak najdłużej dla siebie.
Pomagało kołysanie, przynajmniej jemu. Wiele czasu spędził na morskich szlakach, kołysanie przywołało przyjemne wspomnienia. Przed zaśnięciem było to wręcz niezbędne. Pod powiekami majaczyły mu się sny, o tym jak idzie za rękę z LI, jak bawi się z synami. Ostrze bagnetu tnie bezlitośnie delikatną skórę bezbronnego… .
- Boże! Nie! - krzyk wyrwał mu się z ust pośród nocy. Już nawet nikt go nie uciszał, wątpliwe czy nawet ktoś usłyszał.
Nie ma mowy, już nie zasnę.
***
Statkiem bujało bardziej niż zwykle, musieli trafić na sztormową pogodę. Coś wisiało w powietrzu już od dłuższego czasu bo wydawało mu się, że nikt nie spał kiedy nadszedł kataklizm.
Strzał z karabinu, kilka strzałów. To było coś nowego. Zimna woda wdarła się do pomieszczenia, chaos jaki zapanował… postanowił zejść mu z drogi nie zamierzał zginąć w ten sposób, stratowanym przez rozszalały tłum, przez przypadek. Ruszył w przeciwnym kierunku do niewielkiego wyłomy w kadłubie. Potem już tylko chłód i ciemność. Czuł jak wiele dzieli go od powierzchni, miał otwarte oczy, ale równie dobrze mógłby być ślepcem.Wyciągnął się jak struna machając kończynami coraz rozpaczliwiej w dążeniu ku górze. Nie myślał o śmierci, myślał tylko o tym aby żyć o niczym innym. Powietrze jak nagroda , jak słodki nektar wdarło się do jego płuc. Echa krzyków niosły się pośród szumu wiatru ale wysokie fale nie pozwalały dostrzec nic więcej. Kawałek deski wpadł mu wprost do rąk, chwycił się jej kurczowo dając się ponieść falom. Jakieś głosy oddalały się i zbliżały na przemian, nie miało to znaczenia, trzymał się kurczowo jedynego punktu odniesienia jaki miał sens pośród tańca żywiołu.

Pamiętał, że był przemarznięty i obolały. Opuchnięty od wody i zmęczony. Ręce zdrętwiały od ściskania kawałka drewna. Półprzytomny chyba tracił przytomność aby za chwile budzić się w panice.

Wyczuł ląd od stopami, leżał na ziemi, na piasku, tego nie dało się pomylić z niczym innym. Woda była płytka to było czuć. Nie było ryzyka, żyję.

Nie wiedział jak długo leżał, czy spał, chyba tak. Fale podmywały brzeg podmywając piasek pod nim. Podniósł się i rozejrzał. W pobliżu zamajaczyły jakieś kształty, ktoś się poruszał, ktoś wypowiedział osobliwie brzmiące pytanie.
- Co to za miejsce...?
Gdzieś indziej usłyszał znajome.
- Pour les tropiques, le désert, se sont battus une citrouille lièvre grande...
Znał tą wyliczankę, odruchowo dokończył.
- Roulé, roulé les citrouilles, citrouille lui s'est brisé en deux. êtes-vous bien?
 
__________________
Nikt nie jest nieśmiertelny.ODWAGI!

Ostatnio edytowane przez Hesus : 29-03-2012 o 22:16. Powód: ort:D
Hesus jest offline  
Stary 29-03-2012, 11:46   #13
 
Eyriashka's Avatar
 
Reputacja: 1 Eyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumny
- Jakie znamy mechanizmy obronne umysłu, pani Webber? - echo głosu wykładowcy odbiło się w zamglonym umyśle rudej kobiety. Usta wypełnił duszny zapach kredy i starego drewna. Powstała ze swojego miejsca. Profesor był starej daty i lubił, gdy odpowiadano mu na stojąco. A ona dodatkowo miała na sobie nową, kremową marynarkę idealnie podkreślającą naturalną klepsydrę jej kształtów. Oczywiście nie chodziło o profesora, ale o Josh'a, który z ujmującą konsekwencją zajmował miejsce dokładnie za nią. Przystojny ciemny blondyn o parszywym uśmiechu. Nabrała spokojnie powietrza i zaczęła wyliczać prostując kolejne palce o paznokciach połyskujących francuskim manicurem.
- Represja, supresja, prokrastynacja, dewaluacja, dysocjacja, fantazjowanie...
... kolejna fala pociągnęła ją w stronę mrocznych odmętów. Sięgnęła rękami ku górze, a przynajmniej tam gdzie zdawało jej się, góra powinna być. Obiecywała sobie, że to ostatni raz. Ostatni wysiłek, a potem odpocznie. Obiecywała sobie to już chyba setkę razy. Wynurzyła się po raz enty i zaczerpnęła łapczywie powietrza. Dookoła wściekle huczały fale, a wiatr dął tak silnie, że zrywał kropelki wody z ogromnych grzbietów tworząc coś jakby pył wodny. Widowisko o tyle rzadkie co śmiercionośne. Błyskawica rozdarła niebo. Przerażona Michelle uchwyciła się mocniej koła ratunkowego. Już dawno zrezygnowała z poszukiwań innych osób. Nie miała zamiaru tracić sił na nieznajomych. Chociażby i byli jej najbardziej zagorzałymi fanami.

Zmęczony umysł podsunął wspomnienie wnętrza statku, kiedy Webber obudziło bolesne uderzenie barkiem o ścianę. Pewnie łódź akurat skoczyła na jakiejś fali - taka była jej pierwsza myśl. Na przeciwko niej siedziała chinka czy inna skośnooka dziewczyna zaglądając z zaciekawieniem w zielone oczy. "Michelle Webber?" - powtarzała w kółko zafascynowana. W odpowiedzi Wróżka skinęła jej głową. Nie czuła się na siłach by mówić. Była oszołomiona i poobijana. Dziewcze natomiast było rozentuzjazmowane i celebrytka była niemal pewna, że zaraz zostanie poproszona o autograf. To tylko wywoływało dodatkowy mętlik utrudniający zrozumienie własnego położenia. Widocznie chinka nie zdawała sobie sprawy lub nie chciała myśleć o tym co się dzieje.

Kolejna błyskawica uderzyła, a woda zdała się przez chwilę być karmazynowa od hektolitrów krwi tych którzy zginęli. W świetle następnego błysku Michelle dostrzegła jakby cień. Przez chwilę zrobiło się ciszej. Niepokojącą ciszę przerwał nagły pisk trwogi. Fala załamała się nad dziewczyną z zadziwiającą łatwością wypychając powietrze z płuc. A fakt, że fale załamywały się tylko w pobliżu brzegu nie stanowił wielkiej otuchy.

Dopiero, gdy kolano Michelle wbiło się boleśnie w piach wycieńczona zdała sobie sprawę, że ma realne szanse przeżyć. Jedynie dzięki sile woli dźwignęła się, by stanąć na czworaka. Jedna z fal prawie jej nie wywróciła gdy raczkowała w głąb lądu. Jednak była teraz już tak blisko celu, gdziekolwiek on się nie znajdował. Przeszła dalej od wody, gdzie piach był suchy i padła na bok. Był zimny, a jego drobinki boleśnie uderzały o skórę. Podciągnęła kolana blisko klatki piersiowej, a ręce wsadziła pod pachy, Wiedziała, że igrała z ogniem. Oziębienie organizmu zabijało więcej rozbitków niż żywioł wody. Skulila się w ciaśniejszy kłębek i zamknęła oczy. Zdawało jej się, że słyszy słowa niesione przez wiatr, a potem wyczuła na sobie czyjś natrętny wzrok. Powieki Webber uniosły się z trudem i przeniosła spojrzenie ku niebu. Wiatr przegnał ołowiane chmury odsłaniając czarne niebo z ledwo tlącymi się gwiazdami o żółtawym odcieniu. Cholera.
 
__________________
Life is a bitch. Sometimes I think it even might be a redhead with a bad case of short temper.

Ostatnio edytowane przez Eyriashka : 29-03-2012 o 20:41. Powód: bardziej po polsku
Eyriashka jest offline  
Stary 29-03-2012, 12:51   #14
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Podczas lotu zawsze starał się zdrzemnąć i zawsze mu się to nie udawało, gdy było to przed akcją. Ale przynajmniej miał zamknięte powieki i oczy mogły odpocząć. Tej nocy nie będzie spał wiedział to. Mark czekał. Co innego mu pozostało lecąc w nieznane w metalowej puszce targanej prze burzę. W pewnym momencie oficer dał znak by przygotowali się do skoku. Selby wstał chcąc zahaczyć karabińczyk o stalową linkę, gdy nagły przechył rzucił go na ścianę. O coś walnął głową. Na szczęście hełm zamortyzował uderzenie, ale i tak pociemniało mu w oczach. Chwycił się ławki kurczowo się jej trzymając, gdy samolot wyczyniał szalone akrobacje. Coś go mocno uderzyło w brzuch, potem samolot o coś zahaczył i kolejny gwałtowny wstrząs spowodował, że puścił swoje zabezpieczenie i poleciał w stronę kabiny pilotów. Po drodze na szczęście jego zasobnik o coś zahaczył i zaklinował się. Linką jęknęła od szarpnięcia, ale wytrzymała. Zdołał się chwycić siatki, gdy usłyszał krzyk kapitana Sandersa.

Selby wyszarpnął zaklinowany zasobnik. Starał się nie patrzeć na trupy wokoło. Po co? Oni już skończyli walkę. Marines byli po to by umierać. Poprawił garanda i zdążył jeszcze chwycić jakiś pakunek, by ruszyć w ciemność i deszcz.
Tak jak inni podążył za przełożonym.
- Sir, sierżant Selby melduję gotowość, sir! – zawołał przekrzykując noc.
Dopiero teraz gdy miał chwilę dostrzegł kilka istotnych rzeczy.
Jego zapasowy spadochron na brzuchu był rozpruty. Poważnie rozpruty. Gdyby nie on, pewnie jakieś urwane żelastwo z samolotu zrobiłoby mu pieprzone harakiri.
Zasobnik był uszkodzony i Mark zaczął przeglądać jego zawartość, by ustalić co zginęło. Wyglądało na to że racje żywnościowe.
W paczce zaś znalazło się kilka przydatnych rzeczy takich jak płachta namiotowa, moskitiera i hamak.

Coś jednak było nie tak. Selby nie czuł znajomego ciężaru przy pasie.
- Noż kur … - mruknął patrząc na pustą kaburę.
Jego broń boczna colt 1911 zniknął.
Po oględzinach nie marnując już więcej czasu ściągnął spadochron i wydobył z zasobnika plecak wraz z oporządzeniem, zmieniając ekwipunek. Jednak daleki był od tego by wyrzucać spadochron. Linki mogły się przydać, tak samo jak i jedwabna czasza.
Znów miał dylemat pomiędzy zapobiegliwym zbieraniem wszystkiego, a mobilnością. Na razie nigdzie się nie wybierali, więc skupił się na zbieraniu tego co się da czekając na rozkazy kapitana.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 29-03-2012 o 12:53.
Tom Atos jest offline  
Stary 29-03-2012, 21:35   #15
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MUZYCZKA DLA NASTROJU






GRUPA „JEŃCY”


Szum oceanu był przytłaczający. Fale z łoskotem smagały nabrzeżny piasek, z którego tu i ówdzie wrzynały się ciemne skały.
Deszcz smagał lezących na brzegu ludzi. Część z nich miała już nigdy nie wstać, jedynie garstka plujących wodą i charczących szczęśliwców ocalała z katastrofy.

Instynktownie, resztkami sił przemieszczali się w głąb lądu, byle dalej od żarłocznych żywiołów, aż w końcu dotarli do miejsca, gdzie wzburzone fale już nie docierały i mogli w końcu odpocząć.

Kilkoro ludzi, połączonych wspólnym szczęściem.
Szczęściem, które nie trwało długo.




GRUPA „KOMANDOSI”


Zgromadzili się wokół dowódcy. Deszcz siekł palmy nad ich głowami, wiatr powodował, że ulewa wydawała się padać ze wszystkich stron na raz. Szybko przeliczyli stan. Dwunastu przeżyło, w tym dowódca. Obserwowali czujnie nieznane terytorium wiedząc, że muszą szybko się stąd zwinąć, nim przybędzie patrol Żółtków. Ktoś, do kurwy nędzy, musiał zestrzelić ich samolot. I tylko bystrzejszym coś nie pasowało w tym całym wydarzeniu. Przypominając sobie ostatnie chwile przed katastrofą docierało do ich oszołomionych umysłów, że przecież nie było wybuchu. Gdyby trafiła ich obrona przeciwlotnicza, odpadnięcie ogona wiązałoby się z eksplozją, z ogniem, z odłamkami. Wyglądało na to, że ogon ich transportowca po prostu ... odpadł.

- Selby, Boone i Collins – dowódca wydawał szybie rozkazy. – Na szpicę.

Wskazał ręką kierunek na lewo od miejsca, gdzie spadła maszyna.

- Nicker, Thomson i Kattel – wy pilnujecie nam tyłków. Reszta – brać sprzęt i rannych i spieprzamy stąd! Żółtki pewnie słyszeli nas w całym archipelagu.

Deszcz rozbijał się na hełmach, zalewał twarze, zmywał z nich krew. Otrząsnęli się, byli gotowi do drogi. W końcu stanowili elitę swoich

Zdążyli odejść tylko kawałek, kiedy z miejsca, w którym zniknął samolot dało się słyszeć potężną eksplozję i ciemności rozświetliła pomarańczowa kula ognia.

- Go1 Go! – ponaglał dowódca swoich ludzi do wysiłku.

Rozjaśniało się.





GRUPA „JEŃCY”


Piasek był zimny, oni przemoknięci i zmęczeni. Wypatrywali oczy w otaczającą ich ciemność. Nie widzieli niczego. Ze względu na monsun niewiele też byli w stanie usłyszeć. Węch zdominował odór słonej wody, zimny zapach morza, pierwotny i budzący irracjonalną grozę. W ustach czuli smak piachu, soli i oceanu. Z wszelkich dostępnych człowiekowi zmysłów pozostał im jedynie zmysł dotyku, ale i on zdominowało odczuwanie wilgoci i zimna.

Oddechy powróciły do normy, płuca zamiast wodą napełniły się powietrzem. Rozjaśniało się i coraz lepiej widzieli zaśmieconą ciałami i szczątkami okrętu plażę, skały i wyrzucone przez fale trupy.

Widzieli także zgarbioną sylwetkę, która chwiała się kilkanaście metrów od nich. Ujrzeli, jak kształt zbliżył się do jednego z leżących ciał, uniósł coś w rękach, opuścił.

Zamarli.

Poznali ten kształt.

Komendant Sho Fujioka. Japoński dowódca odpowiedzialny za transport więźniów. On i jego samurajska katana, którą najwyraźniej dobijał wyrzuconych przez fale jeńców.

Kształt z mieczem ruszył w stronę stłoczonych instynktownie dość blisko siebie ocalonych.

Sho szedł, zbliżał się, a wraz z nim zbliżała się śmierć.




GRUPA „KOMANDOSI”


- Stać!

Szli przez ciemną, zalewaną deszczem dżunglę. Powoli i ostrożnie. Tak, by nie tracić się z oczu.

Zwiadowcy zatrzymali się. Przykucnęli obserwując ciemną, mokrą gęstwinę wokół. Zielone piekło, nocą i w deszczu jeszcze bardziej przerażające. Dżungla dawała sposobność do ataku znienacka, a Żółtki na swoim terenie potrafili wykorzystać jak nikt atut zaskoczenia.

- Gdzie Nickel, Thomson i Kattel? – Sanders rozglądał się czujnie wokół.

Faktycznie, ich tylnej ochrony nie było. Ktoś z głównej grupy przypomniał sobie, że widział ich jeszcze kilka minut temu.

- Dobra. Selby, Blackwood i Boone, wracajcie ich szukać. Jacke i Collins, ochrona postoju. Noltan, radio, spróbuj złapać Orla 1. Reszta, ogarnąć się. Musimy poczekać, aż zrobi się jasno, znaleźć jakieś wzniesienie. Tam dokonam pomiarów i zaplanujemy dalsze działania.

Rozkazy zostały wydane.
 
Armiel jest offline  
Stary 30-03-2012, 00:15   #16
 
Cold's Avatar
 
Reputacja: 1 Cold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputację
Natasha podniosła się na równe nogi. Zwykle zajęłoby jej to kilka sekund, ale nic już nie miało być tak, jak zwykle. Czuła każdą komórkę swojego ciała, wrzeszczącą z bólu, kiedy z potworną trudnością stanęła w pozycji wyprostowanej.
Na niewiele się to zdało, bo nogi po chwili odmówiły jej posłuszeństwa, uginając się pod ciężarem jej ciała. Z cichym jękiem upadła na czworaka, dotkliwie obijając sobie łokieć, którym uderzyła o zimny kamień.
Poczuła też, bardziej niż po przebudzeniu, potężny, przeszywający ból głowy. Pozlepiane krwią i wodą włosy przysłaniały nieprzyjemne rozcięcie tuż nad lewą skronią.
Gdy opuszkami palców ostrożnie dotknęła tego miejsca, szczypnęło. Syknęła cicho, ale stwierdziła, że nie jest to rana zagrażająca życiu. Przynajmniej dopóty, dopóki nie pojawi się zakażenie.

A jednak przeżyłam. Chciałam przeżyć. Nie mogłam umrzeć. Nie potrafiłam. Przepraszam, Eryku...

Słyszała głosy innych rozbitków. Pojękiwania, kasłania, plucie wodą. Dodało jej to otuchy. Nie była sama.
Starała się kogoś ujrzeć poprzez ciemność, ale nie mogła przyzwyczaić wzroku.
Kolejny przypływ morskiej wody musnął jej stopy. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że jest cała przemoczona. Jej ciało całe dygotało z zimna. Usta miała sine, palce skostniałe.

Przeżyła katastrofę, ale od śmierci dzieliło ją nadal niewiele. Natasha musiała sobie odpowiedzieć na pytanie, czy aby na pewno chciała dalej żyć? Wymagało to walki, więc czy miała na tyle siły, by wywalczyć sobie życie? Może jednak lepiej było się poddać? Przecież wystarczyło się tylko położyć i pozwolić, by temperatura zakończyła ten marny żywot.

Eryku, czy mi wybaczysz? Tak wiele czasu minęło. Nie mogę. Nie jestem gotowa. Boję się. Przepraszam...

- Dam... radę... - powiedziała, ponownie próbując się podnieść na równe nogi.
Ciało przeszywały dreszcze zimna, a umysł podpowiadał, by jednak się poddać. Po co się męczyć, skoro zakończyć to cierpienie było tak prosto?
Jednak Natasha nie chciała kończyć swojego żywota. Czuła, że to jeszcze nie jest jej czas. Na śmierć trzeba być gotowym, ona jeszcze nie była.
Stanęła, dysząc ciężko z wysiłku, jaki w ten proces musiała włożyć. Krok za krokiem zaczęła poruszać się w głąb lądu, ledwo słysząc, jak inni rozbitkowie również poruszali się w tamtym kierunku.

Powoli odzyskuję siły. Czuję to. Mimo wycieńczenia, głodu i pragnienia czuję, jak moje ciało zaczyna znów funkcjonować. Może to tylko złudzenie, ale bardzo przyjemne złudzenie. Nagła euforia spowodowana przeżyciem katastrofy daje mi nadzieję. Nadzieję na wolność...

Przejaśniło się. Ujrzała twarze pozostałych rozbitków. Gdy zaś spojrzała przed siebie, nie mogła ukryć zdziwienia na swojej twarzy. Jakim cudem udało im się przetrwać taką masakrę? Ciała pozostałych jeńców leżały bezwładnie wyrzucone przez morskie fale, pośród licznych szczątków okrętu.
Mieli ogromne szczęście. Szczęście, którym nie dane im było się cieszyć długo.
Natasha ujrzała jakąś sylwetkę poruszającą się pośród zwłok wyrzuconych na brzeg. I była pewna, że nie tylko ona ją ujrzała.
Gdy tylko dotarło do niej, co takiego zobaczyła, całe ciało jej zamarło. Już nawet nie dygotała z zimna.
Wstrzymała oddech, jakby to miało sprawić, że stanie się niewidzialna. Miała jednak wrażenie, że serce, które waliło jej jak oszalałe, zaraz zdradzi jej pozycję.

Zbliżał się. Śmierć. Jego kosą była katana, która złowieszczo uśmiechała się do nich swoim zakrwawionym ostrzem. Poczuła ścisk w płucach. Stres potęgował prawdopodobieństwo ataku. Przecież dobrze o tym wiedziała.
Oddychaj. Zachowaj spokój. Spokój jest najważniejszy. Przecież nie chcesz kolejnego ataku. Umrzesz, jeśli zaczniesz się teraz dusić. Uspokój się. Wdech. Właśnie tak. Wydech...
Ostrożnie i w miarę bezszelestnie schyliła się i dłonią wymacała w piasku jakiś drąg, który w razie czego służyłby jej za prowizoryczną broń.
Wdech i wydech. Wdech i wydech...

Natasha chwyciła badyl oburącz, choć ledwo odzyskała czucie w skostniałych palcach. Dopiero wtedy dotarło do niej, jak śmieszną bronią był drewniany kij wobec ostrej jak brzytwa katany.
Bała się. Tak okropnie się bała. Życie, które ledwo udało jej się uratować, stanęło na włosku, ledwo się na nim trzymając. Jednak strach był dobrą rzeczą. Pomagał przetrwać...

Wickham spojrzała po reszcie przerażonych ocalałych. Zdawała sobie sprawę z marnych szans w walce z uzbrojonym komendantem. Dlatego też nie zamierzała wykonywać żadnych pochopnych działań.
Postanowiła zaczekać. Zobaczyć, co postanowią inni. Próba walki była ostateczną ostatecznością. Prędzej uciekłaby w ciemność, gdzie grupą mieliby pewnie większe szanse na przeżycie...

Wdech i wydech...
 
__________________
Jaka, sądzisz, jest biblia cygańska?
Niepisana, wędrowna, wróżebna.
Naszeptała ją babom noc srebrna,
Naświetliła luna świętojańska.

Ostatnio edytowane przez Cold : 30-03-2012 o 00:22.
Cold jest offline  
Stary 30-03-2012, 09:07   #17
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Lało jak z cebra. Jak zwykle w tym pieprzonym klimacie. W dodatku było ciemno i za cholerę nikt z nich nie wiedział gdzie są. Mark zostawił graty do dźwigania innym i ruszył na szpicy. Szedł ostrożnie. Żółte sukinsyny lubiły zastawiać pułapki, a w tych warunkach nawet by nie zauważył, jakby wpieprzył się na minę. Na szczęście dżungla nie była tak gęsta by trzeba było wycinać drogę maczetą. Przejaśniało się. Na szczęście. Nagle zatrzymała ich komenda kapitana. Zniknęła tylnia straż. No pięknie. Trzeba było się po nich cofnąć. Może zabłądzili? Oby żółtki nie były tak sprytne, że już ich namierzyli i wykańczają cicho po jednym. Nie było przecież słychać strzałów.
- Oby się zgubili. – mruknął sierżant Selby do Blackwooda i Boonego, z którymi miał teraz iść.
Sanders czasem wydawał gówniane rozkazy. O ile jeszcze łapiduch mógł mu się przydać, to na cholerę przydzielał mu snajpera? Jednak odruchowo odparł:
- Sir, yes Sir. – kapitan tu rządził.
- Blackwood, Boone. Idziemy w szeregu. Blackwood po prawej, Boonie po lewej. Trzymajcie się ze dwa jardy ode mnie. Tamci szli w kolumnie. Nie było strzałów. Jeśli się nie zgubili, to wykończono ich pojedynczo. Do roboty. – wyrzucał z siebie rozkazy ściszonym głosem, w końcu był sierżantem.
Rzucił okiem na swojego garanda, czy wszystko w porządku i ruszył po śladach oddziału z powrotem.

Ten las był dziwny. Selby miał jakieś dziwne uczucie, było za cicho. Co prawda podczas deszczu las zawsze był cichy, ale ta cisza była jakaś … groźna. Coś czaiło się w mroku. Coś co nie bało się ludzi.
Po kilkunastu krokach Mark uniósł rękę zatrzymując towarzyszy. Jeśli ta trójka się odłączyła w mroku i deszczu łatwo było przegapić ich tropy. A na luksus zapalenia latarki nie mógł sobie pozwolić. Kucnął szukając śladów. Po chwili wyprostował się dając ludziom znak by szli dalej. Po jakimś czasie znów ich zatrzymał. Nieopodal leżał pień zwalonego drzewa z charakterystyczną wystającą ku górze gałęzią. Selby ją poznał. Przechodził koło pnia, gdy szedł na szpicy. Wytężył słuch wydawało mu się, że przez szum deszczu coś usłyszał. Jakby jęk. Choć może to było złudzenie.
Dał znak ręką i ruszyli dalej. Do miejsca gdzie się rozbili było już niedaleko, trzeba było być ostrożnym.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 30-03-2012 o 11:25. Powód: Bonnie i Clyde.
Tom Atos jest offline  
Stary 30-03-2012, 11:40   #18
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Doczłapał do oddziału jako ostatni. Prawie w chwili kiedy kapitan dawał już rozkaz do wymarszu. Cały był przemoczony, a manele ważyły chyba z tonę więcej niż wtedy kiedy wbijał się w nie na lotnisku. W dodatku miał zawroty głowy i chciało mu się rzygać. Nie ma co, piękny początek…
- Kapral White… - wycharczał i zgiął się w wymiotnym odruchu - …sir… melduje się… sir.
Oficer zmierzył go wzrokiem jakby dopiero co ujrzał czającego się w zaroślach wściekłego aligatora – Ja ciebie też, członie… - pomyślał White i posłusznie dołączył do szeregu kiedy tylko zmógł cisnące się do gardła torsje.
- Dobra, dupy w troki. Wymarsz! – prawie natychmiast usłyszał komendy dowódcy – Go! Go! Go! – święta racja. Nawet jeśli nie usłyszeli, to okazałe ognisko, tam, za krawędzią stoku nie pozostawiało wielu wątpliwości. Żółtki na bank wiedzieli już gdzie szukać rozbitków. Jeżeli oczywiście zakładali, że ktokolwiek zdołał uratować się z katastrofy. A nie będąc kompletnymi kretynami musieli takie założenie poczynić. Przez chwile bił się z myślami czy aby nie zameldować o skrzyni, która wyciągnęła go z samolotu, a potem ocaliła życie. W końcu mogło w niej znajdować się coś cennego. Amunicja? Prowiant? Jakoś w pierwszej chwili nie przyszło mu do głowy, żeby sprawdzić zawartość, a potem… Tutaj naprawdę mogło roić się od Japońców! Sam, na wrogim terenie… Chciał jak najszybciej dołączyć do swoich, cały był poobijany i chociaż w zasadzie jeszcze niczego nie dokonał, czuł się sflogany jak koń po westernie. Nie, nie miał zamiaru wracać tam sam. Zresztą, ledwie zdążył… Ponaglania i groźne błyski w oczach kapitana szybko rozwiały wątpliwości. W sumie to troche faceta rozumiał. W jednej chwili stracił niemal połowę plutonu. Trzeba było jakoś zadbać o tych, którzy ocaleli. Tak, zamelduje kiedy nadarzy się lepsza okazja. Jak to mawiają: co nagle, to po diable. Zaabsorbowany własnymi myślami i dolegliwościami zanurzył się w las.

Ledwo lazł przez tę plątaninę zarośli, pnączy, korzeni, śliskich stromizn i rwących strumyków. A żeby tego było mało, wciąż padało i woda zdawała się ich oblepiać ze wszystkich kierunków jednocześnie. Jedyne, co pocieszało, to fakt, że w lesie wichura tak nie doskwierała. No i na razie nie było robali. Siedziały sobie pochowane pomiędzy liśćmi i pod korą drzew małe skubańce. Czekały. Głodne i niecierpliwe ich krwi. Wszystko tutaj zdawało się czaić tylko po to by wyssać z nich krew. Japońce, robale, drzewa… co ja pierniczę – zganił się w myślach. Zmęczenie marszem dawało znać o sobie. Ale nie… jakby się zastanowić?… Drzewa, cała okolica… była jakaś… dziwna… tajemnicza… mroczna… We łbie ci się polasowało od tego upadku, Beny… – przywoływał się do porządku. – Jak nic, za mocno pieprznąłeś o ziemię stary… las jak las…
- Stać! Gdzie Nickel, Thomson i Kattel? – usłyszał nagle i natychmiast udzielił mu się niepokój Sandersa. Co do kur…? Jak to nie ma? White zaczął nerwowo rozglądać się dookoła po zaroślach. Palce same kurczowo ścisnęły łoże i kolbę karabinu. Zgubili się? Komandosi? Co dopiero on, ale takie zakapiory?? Jakoś nie potrafił uwierzyć w taką wersję wydarzeń. Tutaj muszą być żółtki!! Już wiedzą. Tropią ich! Tylko dlaczego te skośnookie małpy nie zrobili zasadzki i nie wystrzelali ich wszystkich? Ha! Pewnie było ich zbyt mało. Patrol? Trzech? Czterech popaprańców? Tak, zdecydowanie tak musiało być. Szli cichcem ich śladem i kiedy nadarzyła się okazja… po cichu… tylko, że w takiej sytuacji!!.... Selby, Blackwood i Boone… oni szli pod nóż zaczajonych gdzieś za nimi japońskich skurwieli!!!.... Nie, spokojnie… nie panikuj Beny… – przycupnięty przy pniu drzewa White próbował uspokoić się pozytywnymi myślami i serią głębokich wdechów – …w końcu to twarde herbatniki… nic im nie grozi…. Tamci pewnie też zamarudzili, żeby się odlać, albo co… Szlag by to wszystko trafił! Pieprzony major „Koński zad” Potter! Pieprzona wyspa! Jak tylko wydostanie się cało z tej przeklętej skały, natychmiast zadzwoni do wuja na Malaite. I niech go wyciąga z tego gówna jak najprędzej…
 
Bogdan jest offline  
Stary 30-03-2012, 19:08   #19
 
Reinhard's Avatar
 
Reputacja: 1 Reinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputację
Mogło być gorzej – biorąc pod uwagę umiejętności Monka, fatalne oświetlenie i ręce, pod wpływem adrenaliny drżące mu jak altymetr w korkociągu, opatrunek na ranie Viggona spowodowanej ostrym strzępem blachy prezentował się nieźle. Gorzej było z psychiką – Zeb prasnął kilka razy kolegę po twarzy, ale zamiast nakryć się nogami pod zadanym z byczą siłą ciosem Viggona i z ulgą usłyszeć wiązankę górniczych przekleństw z Appallachów, Collins ze smutkiem musiał ująć marine pod ramię i podprowadzić do formującej się kolumny.

-Sir, szeregowi Collins i Viggon meldują się! Viggon ranny i w szoku, sir!

Ktoś przejął rannego, a Collins pobiegł, wykonać rozkaz dowódcy.
Patrol na szpicy trwał ledwie parę minut, lecz wystarczył, by Collins poczuł, jak opada z niego podniecenie, a wraz z nim chwilowa odporność na zmęczenie i obrażenia. Deszcz studził rozgrzane ciało i mile chłodził siniaki – przez pierwszą minutę, potem tylko denerwował, ograniczał i tak fatalną widoczność. Zeb wpijał wzrok w linię roślinności , szukając zdradzieckich ogników karabinowego ognia z zasadzki – gdzieś tu musiała się znajdować obsada działa przeciwlotniczego, które ich zdjęło. Tylko kto zadawałby sobie trud zakładania baterii przeciwlotniczej w takiej dziczy?

Okrzyk dowódcy i informacja o zaginięciu straży tylnej spowodowała dreszcz u Collinsa. Pomimo tylu lat służby, nadal bał się okrucieństwa Japończyków. Ten wydawałoby się schludny i grzeczny naród w jednej chwili, bez zrozumiałego dla białego człowieka powodu potrafił się zmienić w zwyrodnialca. Kiedyś, jako chłopiec na posyłki w rodzinnym miasteczku, bawił się z Napoleonem, mastiffem, wyprowadzanym na spacer z Biblioteki Uniwersytetu Miscatonic. Uwielbiał rzucać mu patyki i tarzać się z nim po trawie. Do czasu, gdy usłyszał, że kiedyś zagryzł człowieka – włamywacza, Wilbura Whateleya. Do Japończyków przed wojną miał takie samo podejście, jak do Napoleona – mieszankę serdeczności, szacunku i strachu. Dzięki temu trudno było uśpić jego czujność.

Podporządkował się nowemu rozkazowi ochrony tymczasowego obozu, zajmując pozycję po przeciwnej stronie do Jacky’ego i lustrując teren przed sobą i po bokach. W ręce trzymał nabitego i odbezpieczonego Colta. Zimno i wilgoć nie dawały dojścia zmęczeniu, ale stłuczenia miały czas, by dopomnieć się o uwagę.
 
Reinhard jest offline  
Stary 30-03-2012, 20:10   #20
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Szybki wymarsz z miejsca katastrofy był dobrym pomysłem. Zbieranie się oddziału do kupy dało Boone’owi czas na przygotowanie się do zwiadu. Wiedział przecież kogo kapitan pośle na szpicę, od pół roku nic innego nie robił. Wyciągnął siatkę maskującą i rozpoczął znany już kumplom rytuał. Metodycznie i dokładnie umocował siatkę na sobie tak by zasłaniała jego sylwetkę, szczególnie uważając by zakryć plecak wypchany teraz zwiniętym na szybkiego spadochronem. Przejechał po twarzy palcami umoczonymi w wodoodpornej farbie do kamuflażu. Ledwie skończył, padł rozkaz kapitana po czym razem z Barrowem i Monkiem wyszli przed oddział.

Deszcz mimo wszystko pomagał, bo Boone wolał być przemoczony do suchej nitki ale mieć pewność że nikt nie usłyszy kroków czujek z odległości większej niż kilka metrów. Dlatego też karabin z celownikiem optycznym tkwił owinięty resztą siatki na plecach, zaś w ręce trzymał pistolet. Poruszał się ostrożnie, nisko przy ziemi, wybierając krótkie odcinki i kolejną zasłonę. Po każdym przejściu zatrzymywał się i rozglądał. Pilnował by nie stracić z oczu dwójki kompanów. Do ciemności szybko się przyzwyczajał, w końcu to był czas polowań. Jego czas.

Poruszał się ostrożnie i spokojnie, bez żadnych gwałtownych ruchów. Nie odeszli daleko od miejsca katastrofy, a przynajmniej nie tak daleko jakby chciał Patrick. Jak na razie jedyne miejsce w tej cholernej dżungli gdzie wiadomo, że muszą być żółtki. Samolot rozbity, muszą to sprawdzić. A teraz co znowu?
Zatrzymali się i Boone wrócił do kapitana. Ariergarda się zgubiła? Spojrzał w niebo, przejaśniało się ale świt jeszcze nie przebił ciemności. Wszystko tonęło w zielono – szarej sieczonej tropikalnym deszczem dżungli. Sierżant zaczął prowadzić i skupił się na śladach. Dobrze. Boone mógł wrócić do tego co umiał najlepiej. Dawać baczenie. Miał nadzieję że zaginiona tylna straż nie wpadła na pomysł cofnięcia się do wraku, jak na razie jedynego znanego punktu rozpoznawczego w tej zasranej dziczy. Zajął pozycję na lewej flance, ale dwa yardy sobie odpuścił. Deptanie Barrowowi po piętach nic nie da, a w razie zagrożenia i tak będą blisko siebie.
Trzech ludzi podeszli i nikt niczego nie zauważył? To są dobre chłopaki. Nickel ma parę w łapach jak byk i nożem sprawił już nie jednego żółtka. Kapralowi nie wydawało się możliwe aby coś im się stało. Nie tak szybko i nie tak cicho. Zgubili się i tyle. W tym mokrym i ciemnym piekle wystarczy chwila nieuwagi i człowiek traci orientację. Muszą ich szybko znaleźć, zostawanie tutaj to kuszenie losu. Lotnicza benzyna nawet w deszczu nie gaśnie szybko, Oni muszą być już w okolicy. Spojrzał jeszcze raz przez gęstwę nad ich głowami w niebo. Zmienił broń, lepiej się czuł gdy znajomy kształt cyngla czuł pod palcem.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 30-03-2012 o 20:45.
Harard jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:19.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172