lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18+ Zew Cthulhu] WYSPA ZAPOMNIANYCH DEMONÓW (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11137-18-zew-cthulhu-wyspa-zapomnianych-demonow.html)

liliel 30-03-2012 21:28

Sally usiadła gwałtownie a w odpowiedzi jej wszystkie kości zachrzęściły jak dawno nie naoliwiona maszyneria. Strach poderwał ją do pionu. Wywołały go odgłosy tnącej powietrze stali i jęki agonii. Przetarła oczy zapiaszczonymi dłońmi jakby chciała się upewnić, że tańczący z kataną Japoniec nie jest wytworem jej umysłu.
- Hijo de puta... - zaklęła po hiszpańsku głosem zdominowanym paniką.
Im dłużej wpatrywała się w scenę rozgrywającą się na plaży tym bardziej się trzęsła.

W brzasku poranka ostrze samurajskiego miecza wirowało z szybkością i gracją skrzydeł ważki. Kiedyś Sally mogłaby uznać ten widok za piękny. Ale to było dawno. W innym życiu.
Rozbitkowie zbijali się w kupę ewidentnie gotowi stawić czoła zagrożeniu. Rozmawiali się, dopingowali, zbroili w prowizoryczną, wyrzuconą przez morze broń. Sally nie odezwała się ani słowem.

Zwierze, które od dawna już mieszkało we wnętrzu Sally Dean rwało się i szamotało. Dwa uczucia na przemian władnęły jej umysłem. Strach i gniew. Jedna część jej samej chciała obrócić się na pięcie i dać nura w gęstą niedostępną dżunglę. Druga łaknęła zemsty. Zwykłego ludzkiego zadośćuczynienia za to co jej się przytrafiło. Co zgotowali jej pobratymcy kata, który z kunsztem baletnicy wykonywał kolejne wojenne figury jakby byli widownią i zapłacili za miejsca w pierwszym rzędzie tego krwawego spektaklu.

Przygryzła wargę do krwi. Umyślnie, aby wyzwolony ból przyniósł z sobą falę obrzydliwych wspomnień. Za los, który ją spotkał ktoś powinien zapłacić. Nie. Ktoś musiał za niego zapłacić...
Sally podniosła z ziemi spory sękaty konar, druga dłoń zacisnęła się na obłym kamieniu. Wpatrywała się w Japończyka zwężonymi z gniewu oczami. Czekała aż ktoś z nich zacznie, da sygnał.
Sally nie była głupia. Nie zamierzała pchać się na pierwszą linię, pod samo ostrze kostuchy. Zachowała na tyle przejrzystości umysłu aby przyznać, że jest słaba, wygłodzona, obolała i dopiero co cudem uniknęła utonięcia. Ale jeśli wszyscy oni byli gotowi podnieść zbiorowy bunt i złączyć się pod chorągwią furii i wendetty to czy miała prawo ich zostawić i uciec? Chyba nie. Mieli szansę tylko wówczas jeśli zaatakują wszyscy. Jednocześnie.

Zaczęła iść, nieśpiesznie ciągnąc za sobą zmurszałą gałąź. Chciała obejść żołnierza szerokim łukiem a kiedy padnie sygnał do ataku wyczeka odpowiedniego momentu. Zaatakuje z tyłu. Nieczysto i niehonorowo. A później będzie walić go w ten parszywy japoński łeb aż zamieni się w koktajl odłamków kości, poszarpanej tkanki i wyrwanych z korzeniami zębów.

Hesus 31-03-2012 01:10

-Szybko, chyba tu idzie, szybko - szeptał do pozostałych ocalałych - chwytajcie deski, co się da, szybko - starał się panować nad strachem, ale nogi miał jak z waty w glosie pobrzmiewała nutka paniki. Sam chwycił pierwszy lepszy kawal drewna jaki udało mu się znaleźć.

Więc nie był sam. Obszarpani, zziębnięci zbili się jak stadko szczurów ocalałych z rozbitego statku. Teraz w obliczu zbliżającego się komendanta musieli działać razem. Jego słowa odniosły jako taki skutek. Bały się równie mocno jak on, ale najważniejsze, że zdecydowały się stawić opór. Czemu nie rzucili się do ucieczki? Mógł odpowiedzieć tylko za siebie. Jemu nie przyszło to po prost do głowy. Nie, żeby był jakimś bohaterem co to to nie. Może po prostu nie bał się śmierci, może umarł już dawno temu, tam na placu przed swoim domem razem z innymi, razem ze swoją rodziną a to co działo się po tym wszystkim nie miało już większego znaczenia.
Było coś jeszcze. Po tym wszystkim co się wydarzyło, już na statku, po tej całej katastrofie. Niewielu ocalało a ten skurwysyn dobijał rannych. Ten cholerny kitajec czuł się w obowiązku dobijać jeńców.
Co za cholerne bydle

- Osobno nie mamy najmniejszych szans, musimy działać razem musimy działać razem... . Razem.

Japoński akcent dziewczyny trochę zbił go z tropu, ale jakie to mogło mieć teraz znaczenie, chyba żadne.

Podszedł i chwycił ją za ramiona.
- Posłuchaj, zaufaj mi,proszę. Oszukamy go, rozumiesz, jak Cię puszcze uciekaj, uciekaj rozumiesz? Ruszy za Tobą a wtedy ja go, rozumiesz? Chodź. Szarp się tak, żeby widział.

Chwycił ją za ramie i postąpił parę kroków w kierunku napastnika. Liczył na to, że komendant nie widzi ich tak wyraźniej jak oni jego na tle szarzejącego nieba. Kiedy się zbliży dziewczyny zaczną uciekać a ten pogoni za nimi. Wtedy celny cios w głowę powali przeciwnika a to rozwiąże problem.

- Komendancie! Tutaj! - jego japoński nie był doskonały, ale szum wiatru i fal powinien to zatuszować - Komendancie tutaj jest ich więcej.

SWAT 31-03-2012 02:36

Krótki marsz przez dżunglę, był dla jego nogi naprawdę forsujący. Bolała go, jakby wsadził ją w pułapkę na niedźwiedzie, ale dzielnie znosił trudy i znoje, z tym związane. Więc po prostu robił miny, jakby zaraz miał by komu wypierdolić w pysk, tak po porostu. Pewnie dlatego też, wszyscy wokół niego, trzymali się na odpowiednio bezpieczną odległość.

Dżungla… Słyszał opowieści od innych chłopaków, którzy stąd wracali, że potrafił żywcem, na ciele żołnierza zgnić mundur, wraz z pokaźnymi kawałami skóry. Nie mógł sobie tego wyobrazić, ale jak najbardziej chciał zobaczyć coś takiego. Niekoniecznie na sobie, chociaż rana na plecach, mogła to przyśpieszyć. Ale nie było teraz czasu na pierdoły, jak będą mieli chwilę postoju, pochwali się medykowi rozpapranymi plecami.

Mimo schorowanej nogi, starał się nie ociągać i iść przynajmniej w równym tempie. Nie wiedział co za idioci wysłali tam połowicznego kuternogę, ale prawda była taka, że był praktycznie najlepszym radio operatorem, jakiego akurat mieli pod ręką. Przynajmniej raz, był w czymś najlepszy.

Deszcz… Lało, lało i lało. Jakby ktoś sikał w powietrze, za swój kołnierz. Ani to miłe, ani przyjemne. Z rozmyślania o dżungli, o deszczu wyrwał go głos Sandersa. Szybko podzielił rozkazy. Nie ominęło się też i mu, ale w gruncie rzeczy cieszył się, że nie będzie musiał latać po krzaczorach z pukawką i nadstawiać karku. Przejechał palcami przez mokre włosy, jak na złość hełm wywiało, wraz z urwaniem się ogonu samolotu. Jak pech, to pech. Na szczęście w torbie miał czapkę, ale nie chciał by ta mokła, to też trzymał ją tam.

Ściągnięte z pleców radio, zostało sprawnie włączone. Dość nowe, ale cholernie ciężkie. No, nie aż tak, ale ciążyło. Dobrze że sprawdził je po wydostaniu się z samolotu, czy jest sprawne. Tak swoją droga, rozkaz Sandersa rozbawił go. Mimo wszystko, postanowił spróbować złapać sygnał. A nuż się uda. Ale jak ostatnio często bywało, miał rację wtedy, kiedy najlepiej by było, żeby się pomylił. Niestety, zrządzenie chciało inaczej.

- Tu Perch Two, Eagle One, czy mnie słyszysz, odbiór. - radio zatrzeszczało, zaszumiało, zatrzeszczało… i tak na przemian – Tu Perch Two, Eagle One, czy mnie słyszysz, odbiór
Tak, Sanders był idiotą, lub lubił cuda. Wybór pozostawiał chyba podwładnym.

- Sir, drzewa blokują sygnał. Do tego ta burza. Nie połączymy się z nikim – wiedział że tak będzie.

abishai 31-03-2012 16:26

Dżungla zawsze jest taka sama. Zielona, gęsta, mroczna,


i obca. Za każdym kolejnym metrem przypominała o tym Yamestu.
Oczy amerykańskiego potomka roninów próbowały przebić mroki nocy. Bez skutku.
Pocieszające było to, że i potomkom samurajów ta sztuczka też nie wychodziła.
Było ciemno, mokro i zimno. Dopiero dzień przyniesie spiekotę.
Yametsu to wiedział. W końcu to jego nie pierwsza akcja na Pacyfiku i nie pierwsza dżungla.
Byle dotrwać do dnia i nie wychylać się za bardzo. I być czujnym.
Dżungla była złowrogim środowiskiem, ale do obu stron. Złośliwym, acz bezstronnym sędzią tej wojny.
Przynajmniej jednak nie była ciasna.

Za to była cicha. A chyba nie powinna.

Yametsu zacisnął mocniej dłoń na karabinie i lekko skulił. Oni gdzieś tam byli, czekali i wypatrywali. Tak jak on teraz. W ciemnościach dżungli tylko jedno mogło zdradzić oczom obecność przeciwnika. Ruch.
I tylko to mogły w nocy odnaleźć oczy.
Dźwięki były bardziej zdradzieckie. Cicho się poruszać, kulić się i być ostrożnym, bardzo ostrożnym. Yamestu nie zaprzątał sobie głowy myśleniem na temat ich położenia w tej chwili.
Bał się. To prawda. Byli bowiem na terenie wroga i w dodatku rozbitkami.
Ale to był strach znany i okiełznany. Towarzyszył Harikawie podczas każdej misji. Bo co za różnica ilu jest żółtków. Do śmierci na polu bitwy wystarczy jeden, który wystrzeli śmiercionośną kulę.
Taki strach był dobry. Mobilizował, wyostrzał zmysły wzmagał czujność. Taki strach był dodatkową bronią w arsenale żołnierza.

-Stać!- ta komenda sprawiła, że Harikawa niemal zamarł. Stać oznaczało zawsze jakieś kłopoty. Tym razem oznaczało, że tylna straż znikła.
To zdziwiło nieco Yametsu, no bo jak mogła zniknąć ? Zgubiła się? Japończycy ich dopadli?
Jeśli to drugie, to czemu już nie zaatakowali reszty oddziału? Wszak nie tak znowu licznego. Rozbitków na wrogim terenie. Mając przewagę liczebną, Japończycy powinni ich po prostu zmieść.
Więc może komandosi tylko się zgubili? To obcy teren, a lasy i dżungle bywają zdradliwe, zwłaszcza nocą.
Yametsu usiadł pod drzewem, oparł się o nie plecami i nie wypuszczał z dłoni karabinu.
Rozglądał się w milczeniu wypatrując wroga, zwracał uwagę na każdy szelest i cień.
Świt już niedługo, wtedy będzie lepiej... a przynajmniej jaśniej.

Cas 01-04-2012 14:06

Nie był zbyt wierzący, w tej chwili miał jednak ochotę dziękować Bogu, bogom, bożkom i całej reszcie, o której słyszał w trakcie swojego życia.

Dziękowałby za to, że choć na wojnie nie spędził tak wiele czasu jak inni. To okres ten był wystarczający, by jego ciało nauczyło się interpretować rozkaz przełożonego jako odruch bezwarunkowy. Dlatego nieważne jak awaryjne lądowanie i ciągnący się po nim dramat, nie wstrząsnęłyby Blackwoodem. Wystarczyła jedna prosta komenda, a zdenerwowanie choć faktycznie nadal czaiło się gdzieś w najciemniejszych zakamarkach jego umysłu. Zostało skutecznie stłumione przez krzyki Sandersa.

Niestety nie na długo.

Jacob nie miał wystarczająco czasu na sprawdzenie stanu rannych. Dlatego od razu skupił się na Viggonie, którego Monk zdołał wydostać z wraku. Na szczęście z ocalałych, raptem kilku odniosło poważniejsze obrażenia. Dla tych natomiast nie mógł w tych okolicznościach zrobić więcej poza założeniem kilku opatrunków.

Nie miał zamiaru z nikim się licytować, ale naprawdę uważał swoją pracę za najgorszą. Ostatecznie był żołnierzem jak pozostali, walczył więc ramię w ramię ze wszystkimi, których widział teraz wokół siebie. Moment pojawienia się tuż obok poszkodowanego należał jednak tylko do niego. Krótka chwila kiedy jego osoba wznieca jeszcze iskrę nadziei w oczach rannych. Niedługo potem następna kiedy zaczyna rozumieć, że w tych warunkach nie może mu pomóc i pozostaje zrobić już tylko jedno. Zdeptać tą iskrę. Przykryć ją szczelnie pod grubą warstwą morfiny i innych środków przeciwbólowych. Na początku czuje się wtedy jakby coś wyszarpało z wnętrza człowieka kawałek duszy. To dobry ból, przerażający, lecz dobry. Potem nie czuje się już niczego.

Otoczenie nie pomagało. W dżungli czuł się jakby znalazł się w trzewiach żyjącej bestii. Wszechobecne wilgoć i ciemności. No i fakt, że absolutnie wszystko zdawało się tu poruszać w jednym potwornym rytmie. Jeden podmuch wiatru i cały świat zaczynał falować. Wszystkiego co wiedział o przetrwaniu w dziczy, nauczył się na pustyni. Potrzebował więc dłuższej chwili, by w ogóle odnaleźć się pośród tego bezkresu. Dopiero wtedy przypomniał sobie podstawy. To, że dzicz rządzi się swoimi własnymi prawami i jedynym sposobem na przetrwanie jest ich przestrzeganie. W dzikich odstępach łatwo znaleźć śmierć, ale w całej swej surowości i okrucieństwie, nawet dżungla musi skrywać jakieś nagrody. Musiał tylko otworzyć oczy i postawić sobie jeden prosty cel - przetrwać. Wielokrotnie to wszystko czego trzeba, by pozostać przy życiu.

Wtedy też Sanders ponownie dał o sobie znać. Prawdopodobnie nieumyślnie przypominając sanitariuszowi o jeszcze jednym zagrożeniu - Japończykach. Do tej pory jego myśli zdominowały te o katastrofie, rannych i samej dżungli. Niemal całkowicie zapomniał więc, że w każdej chwili mogą trafić na patrol. Kto wie, być może już się tak stało. W tych warunkach łatwo było zabłądzić, ale to byłoby przecież zbyt wygodne wytłumaczenie.

- Sir, yes, Sir - wypowiedział spokojnym głosem po rozkazie, który wydał Selby. Chwilę później pojawiając się po wskazanej przez niego stronie.

Uważnie obserwował otoczenie i co do joty wypełniał wszelkie polecenia sierżanta. O dziwo w żołnierskiej rutynie znalazł sposób na odsunięcie rozmyślań o losie zaginionych na dalszy plan. W tym i pistolecie trzymanym w dłoniach.

Betterman 01-04-2012 22:33

Z okazji postoju pomógł podopiecznemu, którego przydzielił mu podczas pośpiesznej selekcji Blackwood, osunąć się bezpiecznie pod drzewo. Sam z ulgą posadził tyłek tuż obok.
Biodro udało się szybko rozchodzić. Gorzej że – tak jak cała reszta marszowego aparatu – starczać musiało teraz na półtora mniej więcej chłopa. Bo choć ranny przebierał od biedy nogami, to z utrzymaniem się na nich miał poważny problem. A nawet bez gratów, które postradał w katastrofie, ważył niemało. Uwieszony na Summersie w najlepszym pijackim stylu, mocno utrudniał przedzieranie się przez nierówną, zlaną wodą i bardzo zarośniętą ciemność. Ale od czego w końcu są kumple z oddziału...

Odsapnąwszy nieco, przysunął sobie liść wielkości talerza i spił z niego kilka łyków deszczówki. Przy takiej pogodzie równie dobrze mógłby posiedzieć parę chwil z otwartymi ustami, ale byłoby to niewybaczalne marnotrawstwo czasu. Dopóki okoliczności – a zwłaszcza kapitan – nie wymagały od niego żadnej konkretnej aktywności, wolał wysupłać z kieszeni bluzy zmaltretowaną paczkę i, korzystając z osłony pnia oraz postękującego towarzysza, podjąć wyzwanie. Nigdy nie wiadomo, kiedy nadarzy się następna okazja.

Przede wszystkim musiał zmierzyć się z natarczywością aury, ale dobrze wiedział, że nawet w takiej nawałnicy każdy nieupilnowany błysk może przyciągnąć niepożądane spojrzenia. Tym troskliwiej ukrył w dłoniach zapalniczkę, odgradzając się od nieprzychylnej rzeczywistości ramieniem, barkiem i okapem hełmu.
Po kilku stłumionych zgrzytnięciach w niewygodnej, pokutnej bez mała pozycji, dostąpił łaski nikotynowego bożka i odprężył się wyraźnie. Dymem w takich warunkach nie musiał się martwić, a chować papierosa w dłoni jak zestrachany uczniak potrafił na Pacyfiku każdy, kto nie chciał się odzwyczajać. Od palenia albo oddychania.
Zaciągnął się z satysfakcją, po czym przypalił sprawnie także dla siebie i poczęstował wreszcie rannego, zapewniając, że jak Blackjack wróci, da mu coś mocniejszego.

Potem oddał się bezczynności, to wodząc spojrzeniem po chaszczach w ramach koleżeńskiego wspomożenia wartowników, to znów zerkając współczująco na mordującego się z radiem Postmana. Od czasu do czasu sprawdzał też, czy nowy nabytek jeszcze się trzyma. Kapral nie kapral, na oko wcale nie wydawał się starszy, a już na pewno nie bardziej obyty z dżunglą. Właściwie mógłby chłopakowi z miejsca zaoferować pokrzepiającą fajeczkę. Ale że nie chciało mu się akurat testować niczyjej tolerancji na poufałość, wolał cierpliwie zaczekać na jego ruch.

Viviaen 01-04-2012 23:47

Ocknęła się dopiero po dłuższej chwili. Z letargu wyrwało ją nagłe poruszenie jeszcze innego jeńca - też kobiety, wpatrującej się gdzieś przed siebie. Sakamae z trudem przeturlała się na brzuch i powolutku wstała. O dziwo, nie czuła się specjalnie źle. Była osłabiona z niedożywienia, wyziębiona i kolano mocno jej doskwierało, ale wyglądało na to, że nic złamanego nie ma a to już połowa sukcesu. Spojrzała w tym samym kierunku, co kobieta przed nią i poczuła, jak serce na moment zatrzymuje się w piersi. Na tle szarzejącego nieba zobaczyła idącą ku niej śmierć. Śmierć szybką i bezbolesną. Jeszcze nie tak dawno temu ucieszyłaby się z tego spotkania... ale nie teraz. Nie teraz, gdy w końcu znów chciała żyć...

Rozejrzała się wokół. Była jedną z nielicznych, którzy stali o własnych siłach. Większość już zauważyła komendanta. Pokuśtykała do grupki ocalałych.

- Szybko, chyba tu idzie, szybko, chwytajcie deski, co się da, szybko - mówiący to mężczyzna już trzymał w dłoniach spory kawał drewna. Kobieta schyliła się sztywno i rozejrzała w poszukiwaniu kilku kamieni wielkości pięści. Takich wygodnych do rzucania, najlepiej o ostrych krawędziach. Syknęła przez zęby, gdy odłamek skały przeciął jej skórę na dłoni, ale nie upuściła znaleziska.

- Osobno nie mamy najmniejszych szans, musimy działać razem - japoński akcent dodatkowo utrudniał zrozumienie słów, wypowiadanych ochrypłym szeptem - musimy działać razem... - te słowa powtarzała w myślach jak mantrę i ku swojemu zdziwieniu usłyszała, że wypowiada je na głos.

- Razem. - To jedno słowo wydawało się teraz najważniejsze. W pojedynkę nie mieli szans. Jeśli ten, który dobija jeńców ma katanę, to znaczy, że umie się nią posługiwać.

Pieprzony samuraj.

Znaczy też, że albo utrzymają go na dystans, albo zginą...
Dalsze przemyślenia przerwał jej mężczyzna, który złapał ją za ramiona i wpatrzył gorączkowo w oczy. W pierwszej chwili nie do końca zrozumiała, czego od niej chce.

- ...Ruszy za Tobą a wtedy ja go, rozumiesz? Chodź. Szarp się tak, żeby widział. - słowa były szybkie, urywane, ale przerażająco jasne. Miała być przynętą.

Nie czekał na jej reakcję. Szarpnięcie za ramię zabolało, na chwilę zbyt mocno oparła się na chorym kolanie i poczuła, jak noga się pod nią ugina. Nie musiała udawać, że się szarpie - walczyła teraz o odzyskanie równowagi, za wszelką cenę nie wypuszczając z rąk znalezionych kamieni. Całe szczęście mężczyzna trzymał ją na tyle mocno, żeby nie upadła. Za to była mu wdzięczna, ale nie podobała jej się narzucona rola. Jeśli miał zamiar...

- Komendancie! Tutaj! Komendancie tutaj jest ich więcej.

Zatkało ją kompletnie. Jego japoński był... kiepski. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że on może być jednym z NICH. Chociaż... czy był tu ktoś o zdrowych zmysłach? Pozostawało mieć nadzieję, że w tym deszczu komendant usłyszy tylko głos, nie poszczególne słowa.

Sakamae gorączkowo poszukiwała drogi ucieczki. Nie zamierzała zginąć przez głupotę tego mężczyzny. Jeśli ten... Sho (tak, tak właśnie komendant miał na imię) do nich podejdzie, przejrzy podstęp. A wtedy oboje będą martwi. Szarpnęła się mocno, omal przy tym nie lądując na ziemi.

- Puść mnie! Puść! Jak chcesz zginąć, giń sam! - jej japoński był za to perfekcyjny...

Eyriashka 02-04-2012 20:54

Leżała jeszcze długo pod rozgwiażdżonym niebem. Nie ruszała się. Wiatr wiał potępieńczo muskając zimnymi językami nawet najszczelniej chronione zakamarki ciała. Dosłownie zlizywał z niej ciepło. Wyrywał i zabierał, gdzieś w odmęty sylwetki lasu. Nie spała, raczej. Nie sądziła by z takimi dreszczami mogła zasnąć. Z drugiej strony, ciągle napływające fale wspomnień zaczęły ją z wolna martwić. Czy nie powinna raczej zacząć oswajać się z sytacją, a nie pogłębiać się w coraz to dalsze marzenia? Jej zziębnięty mózg natomiast podsuwał same nieprzydatne scenki rodzajowe. Intelektualizacja. Ciekawe ile komórek mózgówych umierało z powodu nadmiernego oziębienia organizmu? Krew odpływa z kończyn, a organizm kieruje życiodajny płyn do najważniejszych organów. Zastanawiała się na ile ważne są nerki. Znaczy... znała odpowiedź, ale za chińskiego bożka urodzaju nie potrafiła sobie przypomnieć w jakiej kolejności wyłączają się organy z jamy brzusznej. Nerki pierwsze? To by było upierdliwe... później dializy.

Jedna myśl przebiła się przez ten nieskoordynowany nurt pytań i rozważań. A może te wspominki trwają nie całą noc, a jedynie kilka sekund i są czymś o czym tak często się słyszy? “Całe życie śmignęło mi przed oczami. Już widziałem światło.”
Ale ona światła nie widziała. A jej życie nie ograniczało się tylko do scen łóżkowych. Zboczona suka - skarciła samą siebie i skierowała własne myśli na Boston Red Sox.

Doktor Webber z ciekawością rejestrowała nie tylko rozważania zmęczonego umysłu, ale także kolejne zmiany w funkcjonowaniu organizmu. Niektóre były podręcznikowe, inne... osobliwe. Wiedziała, że nie zachoruje. Ona nigdy nie chorowała. Represja. Leżała skulona. Nie czuła strachu. Nigdy nie bała się zjawisk pogodowych czy ciemności. Śmierci samej w sobie też niezbyt. Lęk pojawił się dopiero kiedy zobaczyła kata. Ludzi jak najbardziej należało się bać. Na studiach miała doczynenia z popaprańcami w szoku. Zmusiła ciało do przyjęcia postawy pionowej i z ulgą odnotowała, że ciało było skore do współpracy.

Celebrytka nie miała zamiaru chociażby zbliżać się do japońca. Podniosła jeden z mniejszych kamieni jakie były rozsypane po plaży.. Nie miała siły, ani choćby chęci na dźwiganie czegoś naprawdę bolesnego, a kamień wielkości dłoni był już wystarczająco przekonującym argumentem. Póki katana wraz ze skośnookim znajdywali się w pewnej odległości Michelle zaczęła rozglądać się po ciałach. Nigdy nie bała się trupów, ot zawodowa odporność. Trup to trup, leży i chemicznie buzuje. Co było istotne: fakt śmierci nie pozbawiał żołnierzy broni. Fale tak, kostucha nie. Może któryś miał przy sobie pistolet? Czy mokra spluwa miała prawo zadziałać? Nie znała się na tym, choć na logikę chyba - nie. Podniosła spojrzenie i aż zamarła.

A jednak byli z nią inni. To niedobrze... Najpierw w oczy rzuciła jej się kobieta z wyraźnie zdeterminowaną miną, która konsekwentnie ignorowała Webber jednocześnie nie spuszczając wzroku ze zbliżającego się kata. Ciągnęła coś, jakiś... konar? Michelle zawahała się. No cóż, jeżeli kobieta chciała zaatakować od tyłu, to celbrytka mogła jej znacząco pomóc. Właśnie brała zamach, by spróbować trafić w japończyka, gdy usłyszała wołanie w języku, którego nie rozumiała, chociaż zdążyła już się z nim osłuchać:
- Shirei-kan! Koko de! Koko de shiki-kan wa motto arimasu.
Robinson Crusoe właśnie szarpał dziewczynę. Michelle nie kojarzyła żadnego z nich. Skośnookie istoty były właściwie jednakowe. Nie widziała różnicy między rysami kobiet. Co się tyczy mężczyzny - podczas podróży właściwie nie patrzyła na twarze. Za dużo można było z nich odczytać, a tego nie chciała. Cofnęła się stając po kolana w słonej wodzie. Pragnęła jedynie zejść z ich pola widzenia.

Armiel 02-04-2012 22:12




Selby, Boone, Blackwood



Rozjaśniało się powoli i wracająca po własnych śladach trójka żołnierzy widziała już coraz lepiej. Dżungla stała się szara, ciemna i ciemno-szara, w różnych połączeniach tych barw. Szli ostrożnie. Zniknięcie kumpli z oddziału mogło mieć różne przyczyny, a jedną z nich był patrol wroga, który zadziałał wyjątkowo cicho i morderczo.
Nic więc dziwnego, że poruszane ciężkim deszczem liście krzaków i krzewy raz za razem przykuwały uwagę marines.

Dżungla była idealnym miejscem na zasadzkę. W pewnym momencie prowadzący zwiad Selby zatrzymał się. Wśród palmowych liści, zgniłej ściółki i błota wypatrzył coś z niezwykłym trudem.. Broń. Karabin M1 Garand. Leżał zakrwawiony, a obok niego, kawałek dalej, leżała odrąbana ręka w mundurze amerykańskim. Kattel, sądząc po naszywkach na mundurze. Nie odeszli daleko od głównej grupy. Zaledwie dwieście, może dwieście pięćdziesiąt metrów, ale w dżungli to był spory dystans.

Bystre oczy Selbyego, nawykłego do tropienia śladów, bez trudu ujrzały charakterystyczne wyżłobienia, jakie zostawia wleczone po ziemi ciało. Nawet mimo ulewy widział świeżą krew. Boone też widział rękę, ale zajęty obserwacją okolicy ujrzał coś jeszcze. Jakieś ukradkowe poruszenie na lewo od miejsca, w którym odkryli szczątki. Zarośla poruszyły się nieco gwałtowniej, jakby ktoś lub coś, nie zważając na okoliczności, przez nie szedł.

Zarośla rozwarły się w tej samej chwili, kiedy broń żołnierzy skierowała się w tamtą stronę i wynurzył się z nich zakrwawiony człowiek. Niewysoki, z całą twarzą pokrytą krwią, z mundurem japońskiego żołnierza lśniącym od wody i krwi. Nawet przez szum monsunu słyszeli jękliwe dźwięki opuszczające gardło Japończyka. Oczodoły Żółtka były puste, zlepione grudą zakrzepłej krwi.






Harikawa, Collins, Noltan, White, Summers


Żołnierze wiedzieli, co mają robić. Przynajmniej większość. Sanders usiadł pod potężnym drzewem, którego rozłożysta korona dawała dość dobrą ochronę przed ulewą i wyjął mapownik z ponurą miną, klnąc pod nosem.

Radioman próbował bezskutecznie złapać jakiś sygnał, a reszta żołnierzy zajęła się odpoczynkiem połączonym z obstawieniem miejsca postoju.

Summers zajął pozycję, która dawała mu najlepsze pole ostrzału dla BARa, Czekali. Obserwowali. Czaili się niczym myśliwi, jednak w dżungli równie dobrze mogli być zwierzyną. Role nigdy nie były pewne, nie były stałe i mogły zmienić się w każdej sekundzie.

Deszcz nie tracił na sile. W szumie jego ciężkich kropel zdawało im się, że dżungla oddycha – ciężko, jak gruźlik po biegu przełajowym.

Czekali. Na powrót swoich, na nadejście wroga, na cokolwiek. Czekali. W wojsku często się czeka.

Pierwszy ruch w dżungli wypatrzył Summers, zaraz po nim Collins. Tak. Nie mogli mieć wątpliwości. Coś – zwierzę lub człowiek – zamajaczyło przez chwilę pomiędzy drzewami. Cień pośród cieni.

Deszcz. gęstwina tropikalnego lasu i przede wszystkim ciemność powodowała, że nikt nie mógł być pewien tego czy faktycznie ktoś tam jest, czy to tylko poruszenie jakiejś gałęzi czy może zwierzę.

Jedno było pewne. Ruch pojawił się w zupełnie innym miejscu, niż udali się ich zwiadowcy.
I wtedy, kiedy zastanawiali się, czy to aby nie ich zwidy, nagle z miejsca, gdzie zarejestrowali poruszenie dało się słyszeć .... przeraźliwe skrzeczenie.

Nie było głośne. Raczej jękliwe, bolesne, potworne, nieludzie. Trudno było opisać czy dźwięk ten wydaje człowiek, czy też – raczej prawdopodobne – jakieś zwierzę. Ale nikt z ukrytych nieopodal komandosów nie miał pojęcia, co to może być. W każdym razie wrzask, mimo że krotki, nieźle ich nastraszył.

Ciemność panująca w zalewanym deszczem tropikalnym lesie nie pozwalała zobaczyć, czy to coś, co wydało z siebie piekielny wrzask nadal tam jest. Ani tym bardziej, nie dawała ujrzeć co skrywało się pośród deszczu, ciemności i gęstej roślinności.





GRUPA „JEŃCY”


Sho Fujioka był śmiercią.

Szedł w stronę grupki ocalonych, chwiejąc się, jak pijany.

Czy widział lub słyszał szarpaninę Yoshinobu z Dempseyem, czy też ruszył w ich stronę kierowany jakąś niepojętą, morderczą siłą przyciągania?

Szum deszczu, wiatr i pierwsze echa budzącej się nieśmiało szarości dnia były dla nich szansą na konfrontację lub ucieczkę.

Sally Dean nie podjęła się działania, podobnie jak Natasha Wickham. Webber rzuciła w stronę idącego komendanta kamieniem, ale nie można było powiedzieć, czy trafiła i czy kamień zrobił na Sho jakiekolwiek wrażenie. Za to ktoś inny, jakiś nieznany im mężczyzna zaryzykował. Na swoje nieszczęście. Wyskoczył zza pleców Japończyka z kamieniem w ręce, chcąc chyba zdzielić kata w czaszkę. Cios dosięgną celu i Sho zachwiał się, ale nim jeniec zdążył poprawić, japończyk wyprowadził szybkie, mordercze cięcie kataną z siłą, która oddzieliła głowę człowieka od reszty ciała.

Sho wrzasnął dziko i tryumfalnie i ruszył w stronę Yoshinobu i Dempseya.

Słyszeli to wszyscy.

Słyszał Dempsey szarpiący się z Yoshinobu. Usłyszała Sally Dean będąca już za plecami japońskiego żołnierza. Usłyszała Michelle Weber szukająca gorączkowo jakiejś lepszej broni pośród nielicznych ciał wyrzuconych na brzeg, co nie było takie proste, bo ciał nie było aż tak wiele, a mrok utrudniał poszukiwania. Usłyszała Natasha Wickman stojąca nieco na uboczu.
Sho wydał z siebie kolejny okrzyk i już pewniej, drobiąc nogami w parodii biegu, z mieczem wysoko uniesionym do ciosu ruszył w stronę krzyczących Demseya i Yoshinobu.

Czy dał się złapać na fortel białego? Czy też pędził przed siebie by zabijać, nieważne kogo. Byle zabijać.

Oczywistym było, że ta dwójka niedługo się przekona, jakie intencje miał japoński siepacz.
Czy mieli jeszcze szanse na ucieczkę? Czy mieli szansę, by wygrać z dobrze władającym mieczem potomkiem samurajów, który ponad tydzień żeglugi spędził w zdecydowanie lepszych warunkach niż więźniowie, nie licząc tego, jak traktowani byli jeńcy przed zaokrętowaniem ich na statku płynącym w nieznane? Za chwilę mogli się przekonać.

Reinhard 03-04-2012 00:06

Jakiś drapieżnik. Albo małpa. Tak, raczej małpa. Zwierzęta te były bardzo popularne w Chinach, stąd Zebulon wiedział, że potrafiły wydawać zdumiewające odgłosy.

Albo przeszkadzajka - gwizdek, kołatka, instrument muzyczny. Używały takich uliczne gangi Szanghaju. Bandyci z Wyspy Szarego Smoka mieli olbrzymie muszle, z których po zadęciu wydobywał się nieludzki dźwięk, mącący w głowie. Ale nawet zwykła gwiżdżąca strzała potrafiła na chwilę rozproszyć żołnierza na patrolu – a brak tej chwili zwykle wystarczał bandytom, by zniwelować szybkość użycia broni palnej i broni białej. Zeb kiedyś bezmyślnie stracił w ten sposób chwilę i otrzymał za to brzydką bliznę na barku – trzy centymetry wyżej i lekki toporek do miotania trafił by go w kręgi na karku, nie w mięśnie. Nauczony tym doświadczeniem, nie dawał się łatwo rozproszyć.

Na znak dowódcy Collins przypadł do ziemi, tak, by dać operatorowi BARa czyste pole ostrzału. Nikt mu jednak nie pozwolił zejść z posterunku – nadal więc znajdował się pomiędzy dżunglą a pozostałymi żołnierzami. Skulił się, nogi ugięte w kolanach spoczywały pewnie na ziemi. Być może siła ich mięśni będzie wkrótce potrzebna, by błyskawicznie zmienić miejsce. Gdyby to coś zaatakowało, planował rzucić się w bok i na plecy, prowadząc jednocześnie ogień z pistoletu. Błotnisty teren oznaczał mniejszy ból przy szorowaniu o ziemię podczas takiego ślizgu. Po raz pierwszy pomyślał o deszczu z wdzięcznością.

Lustrował uważnie miejsce, z którego dobiegł skrzek, ale starał się także być świadomym ruchu na peryferiach pola widzenia . Jeżeli były to drapieżniki polujące w grupie, mogły to robić jak wilki – jeden odciągał uwagę, drugi atakował z flanki, odskok i od nowa. A przeraźliwy odgłos był wydany, by skruszyć morale żołnierzy, by któryś z nich w panicznym odruchu uległ instynktowi ucieczki. Ponoć tak działały lwy – wzbudzały panikę wśród Murzynów, po czym atakowały uciekinierów. Zeb wiedział, że najważniejsze w tych okolicznościach jest wykonanie rozkazu – skupienie się na nim dawało poczucie sprawstwa i bezpieczeństwa.

Miał nadzieję, że łapiduch czuwa nad rannymi. Rozbici otrzymanymi obrażeniami, nawet doświadczeni komandosi mogli mieć chwilę słabości i niewłaściwie zareagować na ten dźwięk. Collins w takich sytuacjach wydawał podwładnemu rozkaz wyliczenia wszystkich części Garanda w każdej dostępnej wojsku wersji. Przeważnie starczało, żeby się uspokoił, albo przynajmniej nie biegał spanikowany i nie wchodził kolegom na linię strzału. Stara sztuczka, jeszcze z okopów Wielkiej Wojny.

Monk żałował, że nie może przypilnować swoich osłabionych psychicznie kolegów, ale rozkaz jest rozkaz. Dowódca decyduje, jakie Zeb będzie miał karty na ręce, i nawet jeżeli dostanie blotki, to jego w tym głowa, jak ich użyć, by pobić pokera.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:20.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172