Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-04-2013, 21:30   #1
 
Miriander's Avatar
 
Reputacja: 1 Miriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie coś
[Wilkołak: Odrzuceni] Das Heim

Das Heim



Byli sobie drwal i drwalowa. Byli bardzo biedni i mieszkali w ubogiej chacie na odludziu, w wielkich lasach.
Mieli siedmioro dzieci - samych chłopaków. Najstarszy miał dziesięć lat - najmłodszy siedem. Łatwo się domyślić, że wśród tych braci były aż trzy pary bliźniaków. Bliźniacy byli to chłopcy na schwał, ale najmłodszy, ten siódmy - było to po prostu chucherko.
Gdy się urodził - nie był większy od palca. Nazwano go więc: Paluszek. Paluszek miał jednak głowę nie od parady i choć był najmniejszy z braci, największy z niego był spryciarz i mądrala.
Nastała sroga zima. Wielki niedostatek zapanował w chacie. Nieraz nie było co na ząb położyć, trudno było więc wyżywić siedmiu chłopców. Wiadomo przecież, że chłopcy są zawsze w apetycie.


Któregoś dnia drwal przyniósł z lasu zamarzniętego zajączka.
- Będziemy mieli dobrą kolację! - ucieszyła się drwalowa. - Zaraz rozpalę ogień. Chłopcy, idźcie po chrust do lasu.
Dnie zimowe są krótkie, mroczyło się szybko, a chłopcy zapędzili się po chrust daleko w las i zboczyli z drogi. Chcąc ją odszukać - zapuszczali się w gąszcz coraz głębiej.


Zapadła noc i zerwał się wicher. Gałęzie tłukły się chłopcom nad głową a w gąszczu odzywały się stąpania i pomruki.
- Uuuu! - zawyło coś w głębi lasu.
- Wilki! - wykrzyknął bystry Paluszek. - Musimy wejść na drzewo, braciszkowie, aby nas nie dosięgły!
Czepiając się zgrabiałymi rękami pnia i gałęzi, chłopcy wspięli się na wysoką sosnę, a maluszek zwinnie wdrapał się na sam szczyt i rozglądał się po okolicy.
Obracając głową w prawo i lewo, dojrzał w głębi lasu słabiuchny odblask świeczki, palącej się gdzieś daleko.
"Możemy na śmierć przemarznąć na tym drzewie - pomyślał Paluszek. - Trzeba ruszyć w głąb lasu za tym światełkiem, a ludzie, którzy je zapalili, na pewno dadzą nam na tę noc schronienie".
- Słuchajcie, braciszkowie - powiedział. - Tam, w głębi lasu, połyskuje światełko. Chodźmy za nim, bo zapalili je ludzie, a w taką srogą noc człowiek człowiekowi nie odmówi pomocy. A tu, samotni, zamarzniemy na śmierć.
I zeskoczył z drzewa, a za nim jego bracia.
Chłopcy ruszyli w stronę, gdzie migotało światełko. Było jednak niewyraźne i nikło im z oczu, gdy zapuszczali się w jakiś leśny jar czy zapadlisko. Po chwili ukazywało się jednak znowu, znowu migotało się w głębi lasu. Szli więc wytrwale, a na czele szedł Paluszek, przytupywał dzielnie nóżką i śpiewał:

Wyprowadzić braci muszę
na szczęśliwą drogę!
Mały jestem ja Paluszek,
lecz co chcę - to mogę.

Chłopcy szli żwawo za dzielnym Paluszkiem i wkrótce znaleźli się na polance. Stał tu zasobny dom. Z komina unosił się dym, okna były ciemne, w jednym tylko widać było blask świeczki.
Skuleni z zimna chłopcy stanęli przed drzwiami domu.
- Zapukać? - zapytał drżąc jeden z bliźniaków.
- Ma się rozumieć - powiedział Paluszek śmiało. - Szliśmy tutaj, aby się schronić do tego domu. Aby się w nim schronić - trzeba do niego wejść. Aby zaś wejść - wypada zapukać.
I zapukał odważnie.
- Kto tam? - odezwał się jakiś głos.
- Siedmiu synków drwala - odpowiedział Paluszek.
- Czego chcecie, synkowie drwala?
- Schronienia na tę mroźną noc - odpowiedział Paluszek.
Na to zza drzwi odzewało się głębokie westchnienie, zaskrzypiała zasuwka i drzwi się otworzyły. Ukazała się w nich jejmość w białym czepcu, białym kuchennym fatruchu i spojrzała na chłopców spłoszonym wzrokiem. Oczy miała niebieskie i jakby zapłakane.
- Skądeście się tu wzięli, chłopaczkowie? - zapytała.
- Zbieraliśmy chrust w lesie i zbłądziliśmy - odpowiedział Paluszek krótko i jasno.
Jejmość spojrzała na Paluszka niebieskimi oczami i nagle rzewnie się rozpłakała.


- Biada wam, nieszczęśni chłopaczkowie! - zawodziła. - Czy wiecie, dokąd trafiliście nocą? To dom Wilkołaka, co pożera dzieci! O biedaki moje, biedaki!


****


Była sobie raz śliczna dziewczynka. Ze świecą ładniejszej szukać! Wszyscy ją kochali, ale najwięcej chyba wuj i ciotka, co dziś się rzadko zdarza. Nigdy nie była nieuprzejma, zawsze uśmiechnięta, dla każdego zawsze miała miłe słówko. Wszyscy w okolicy lubili ją szczerze i uśmiechali się na widok jej wdzięcznej postaci i pięknej twarzyczki.
Każdy dzień weselił się na jej widok - słonko świeciło jasno wesołym porankiem - Ćwir - ćwir! - ćwierkały ptaki, wiaterek przebiegał wśród drzew, motyle trzepotały się na łąkach wokół domku w którym mieszkała. W tych chwilach dziewczynka, obdarzona przez los słowiczym głosikiem, nuciła wesoło:

Bardzo to miłe chwile,
gdy w słońcu drżą motyle,
gdy ptaszki nucą mile
jak dźwięczne strunki lir.

Gdy po porannej kawce,
zabawisz się na trawce
czy piłką, czy latawcem
a ptaszki ci: - Ćwir - ćwir !

Dziewuszka rosła jak ciasto w piecu, z wiosny na wiosnę nabierając rumieńców i uczynności, stając się przy tym niezwykle ułożoną, młodą osóbką. Każdego poranka wychodziła ze swojego domku, a słonko świeciło jasno wesołym porankiem - Ćwir - ćwir! - ćwierkały ptaki, wiaterek przebiegał wśród drzew, motyle trzepotały się na łąkach wokół niewielkiego domku. Jednego dnia, do białego płoteczka zawitał pan listonosz i naciskając na niewielką furteczkę wszedł na ganeczek i dostarczył do młodej panny pismo z miasta, w którym w najuprzejmiejszych słowach oznajmiano, że ujęty dobrocią i inteligencją dziewczyny Jego Magnificencja Pan Rektor zaprasza ją na swój dwór, by tam kształciła się i wzrastała jak to pannie w jej wieku przystaje.

Minęło sto lat.

Syn burmistrza, który wówczas panował w tym mieście, a był on z innego rodu niż kształcąca się dziewczyna - wybrał się na łowy. Upolowawszy i oporządziwszy na miejscu zwierzynę, wracał z pozostałymi łowczymi nocną alejką Brunswick. W oddali dojrzał światełko z okienka a na jego widok zdumiał się wielce, więc odwrócił głowę ku swojemu towarzyszowi rzekąc

- HEJ cZY tO NiE dOM LeItH?
- Nie wydzieraj się tak, jest trzecia, ludzie zob
- MySlE Ze To dOm LeItH
- Zamknij się! Pijany jesteś.
- MySlIsZ Ze sPi?
- TAK! Tak myślę! Ciiii teraz, skręcamy...

Dziewczynka jednak nie spała.

Gorące opary wywaru unoszą się znad dużego kubka. Mruż oko, by skupić się na malunku na jego ściance. Pojechany za daleko kreską, nie było ochoty poprawić maźnięcia, bo to zaraz przy uchu, to słabo widać. Zwolnij powiekę, by znad mlecznej pary dostrzec pasiastą skarpetkę na oparciu kanapy, a za nią jeszcze - okno w plastykowej framudze. I deszcz kapiący przy osiemdziesięciu fahrenheitach. Jest nieznośnie duszno. A ręce oparzyłyby się z powodu szałwi. To znaczy, teraz już nie, bo płynu już nie ma w ceramice. Ale obłoki dalej unoszą się wysoko jak białe płomienie.

To już kolejny kubek który spocznie przy nóżce od sofy. Szósty z rzędu. Boi się o swoje serce, zbudziła się, bo kołatało za mocno. Potem czuć było jakby się zapadało w klatce piersiowej. I taki dojmujący chłód. Zaraz otworzyła okna. Potem prysznic. Potem zioła, ale dalej kręciła się. Zaczęła malować, ale skończyło się na tym, że znów zabazgrała rotringiem noir negro tamten obraz. Potuptała więc na drugą stronę mieszkania i poprzyglądała się przez okno. Szum. I gorąco. Ale serce wciąż bije. Więc telefon. Ale chyba ustało. Przytomna myśl później, że może to cukier, więc coś zrobić, by wypłukać. Po kubku się uspokoiło, po dwóch wróciło. Obgryza skórki. To nie panika, bo robiłoby się jej cyklicznie zimno i gorąco. I drżałyby ręce i łapałaby powietrze jak ryba wyrzucona na ląd. Ale tego nie ma. Tylko tak jakby takie zimne igiełki wbijały się między piersi. Nie boi się, ale się męczy. Skórki to tylko tak jakoś.
Poleży na kanapie, pogra na komórce, będzie lepiej może.

No i teraz, po siku i po szałwi. Angry Birds trochę pomogło. A chciało jej się spać, miała taki zapieprz na uczelni. Wiadomość od Kristy późno przeczytana wybiła jak portret w monecie grymas satysfakcji na zmęczonym obliczu. Wsłuchuje się. TUK TUK TUK TUK TUK tuk TUK TUK TUK tuk TUK TUK TUK TUK wali i wali i nieregularnie. Drżenie na podłodze, aż niesie się przez deski. Wiadomość.


Ha, jeden już tam dzisiaj jest, jej tam nie potrzebują. Uch. To znaczy, ona nie potrzebuje być tam. Pieniądze, pewnie, że pieniądze. Też daleko. I jej zaraz to minie. Musi, jutro cały dzień, od rana do 20:30. Pojutrze galeria, też rano, o 9:00 podskoczyć do teatru, zawieźć dekorację. Rozmowa po południu, musi przypomnieć się Pani Spencer. To nic, to nic, zaciska zęby i obraca się na bok.

A na rzęsach krople rosy. A rzęsy to czarne zmiotki. Widzi teraz to, czego nie dojrzała wcześniej i zaczęła chichotać. Po drugiej stronie pokoju, zaraz przy szafeczce z książkami i porcelanowymi zwierzątkami wisi bez obramowania. Pierwsze co dostrzegła to biel. Pompa pod jej żebrami dalej waliła jak szalona, ale nie mogła przestać cieszyć się, wiedząc, że jest ono przynajmniej na miejscu. A tamta szuka. Szuka i szuka i szuka. Leith nie pamięta, jak długo tamta szuka, ale wi-wróć, ma nadzieję, tak, ma nadzieję, że wkrótce znajdzie i w jej duszy zapanuje wieczna wiosna. Wkrótce.
 
__________________
Sierściuch i komenty!

Ostatnio edytowane przez Miriander : 22-04-2013 o 22:41.
Miriander jest offline  
Stary 24-04-2013, 10:05   #2
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Było zimno. To uczucie dotarło do Tobiasa jako pierwsze. Odruchowo starał sie naciągnąć na siebie kołdrę i dopiero po kilku chwilach, kiedy jej nie znalazł otworzył oczy. Zwinięty w kłębek leżał pod drzewem w bliżej nieokreślonym gdzieś.

Znowu.

Szczękając zębami rozejrzał się po okolicy zauważając typowy w ostatnim okresie szyld:

Wstał i odruchowo otrzepał spodnie. Rozglądając się po okolicy starał się ustalić gdzie się znajduje. wydawało mu się, że jest gdzieś w okolicy RiverDrive, czyli praktycznie na drugim końcu miasta...

Znowu.


Zaczął maszerować w kierunku domu - miał do zrobienia jakieś 5 mil i w sumie dwie godziny później był w domu, przy Norwich Street 607. Budynek jeszcze stał i nawet elektrownia jeszcze się nie wściekła (tak do końca), bo w salonie paliło się pozostawione światło.

Tobias obszedł dom i wszedł wejściem od ogrodu - drzwi zostawiał od jakiegoś czasu otwarte... Znaczy zostawały od jakiegoś czasu otwarte. On sam po prostu nie pamiętał kiedy i dlaczego wychodził z domu, dlaczego wychodził tylnymi drzwiami. Zaczął nawet skreślać dni na kalendarzu, aby się zorientować jak długo go nie ma - zupełnie nie pamiętał co robił podczas tych wypadów... Pamiętał, że kładł się wieczorem, a potem budził gdzieś w okolicy śpiąc pod drzewem jak dzisiaj. Czasem była to ta sama noc, czasem kilka dniu później... Pojawiały się jakieś omamy, czy może sny, czy HWC... Czasami był podrapany, czasami nie, tak dzisiaj... Spojrzał odruchowo na datę na zegarze, potem na kalendarz - dwa dni. Nie było go dwa dni.

Znowu.


Obok, na ścianie po prostu, napisane było kilka dat, jedna pod drugą... Seria zaczynała się prawie dwa temu, kiedy stracił pracę w lokalnej firmie budowlanej i musiał jej szukać w Jesup, a potem w Waycross. Małe zlecenia za psie pieniądze były i tak lepsze niż siedzenie w domu i słuchanie narzekań Paoli, która wykorzystywała każdą okazję, aby mu wypomnieć bycie ofermą i nieudacznikiem. Kilkanaście lat temu jakoś nie widziała tych wad u niego. Miał stabilną dobrze płatną pracę - to, że pracował na zlecenia postrzegała nawet jako udogodnienie - mógł przecież zrezygnować z niektórych, aby być bliżej z rodziną - a przecież nie muszą tyle posiadać... Pfff. Nie muszą? Zwłaszcza kiedy pojawiły się dzieci Paola zaczęła zmieniać zdanie. Jej ulubioną rozrywką było przesiadywanie na eBay i kupowanie wszystkiego co popadnie... Te dwa lata temu musiała przestać kupować, a później - zacząć sprzedawać... Przesunął palcem w dół - trzy miesiące temu stracił ostatnią pracę, dwa dni później, po kolejnej kłótni o wszystko, Paola zabrała dzieci i pojechała do matki mieszkającej pod Tuscaloosa. Tydzień później, kiedy dostał papiery rozwodowe, okazało się, że nigdy tam nie dotarła... Starał się dowiedzieć czegoś wśród sąsiadów i wtedy okazało się, że Paola miała kogoś na boku od jakiegoś czasu... Okolica była spokojna i niczyjej uwagi nie uszedł nowy w okolicy mężczyzna, jednak Paola przedstawiła go wszystkim jako swojego kuzyna z Tampy, FL.

Przez moment gapił się na rodzinne zdjęcie stojące na komodzie w przedpokoju. W końcu podszedł do niego i włożył je do szuflady, aby nie patrzeć... Oparł głowę o ścianę i stał tak przez dłuższą chwilę... Może dlatego, że był w domu, może dlatego, że zrobiło się później i słońce zaczęło się przedzierać przez brudne okna - mężczyźnie zrobiło się cieplej. Oderwał się w końcu od ściany i odruchowo otarł łzy. Poszedł do kuchni, w lodówce była pizza. Wyciągnął dwa kawałki i wrzucił do mikrofalówki. Musiał trzymać drzwiczki, z powodu ułamanego zaczepu...


Starł rękawem ze stołu i dopiero teraz zauważył, że rękaw koszuli jest uwalany krwią, jednak najwidoczniej nie jego, bo nie znalazł nawet zadrapania... Koszula zresztą też nie nadawała się do niczego poza śmietnikiem.

Znowu.


Wyszedł przed dom i zajrzał do skrzynki, w drodze powrotnej sortując pocztę. Kilku pism z banku nie zamierzał czytać i tak wiedział co tam znajdzie - kolejną stertę gróźb i próśb - o niezapłaconą ratę karty kredytowej, hipoteki, brak deklarowanych wpływów na rachunek... Zaproszenie do lokalnego kościoła też znalazło się w śmietniku. Dłużej zatrzymał się tylko nad pismem z zakładu oczyszczania miasta, które w jednym piśmie informowało go o podniesieniu stawek, braku wpłaty za ostatnią fakturę i proponowało dodatkowe sprzątanie posesji za jedyne $99,99. Śmietnik.

Zgasił światło i położył się na kanapie. "wyrzuć koszulę" - przemknęło mu przez myśl. Podniósł się i rozebrał do pasa. Wojskowe spodnie i buty, które miał na sobie, były przystosowane do ekstremalnie trudnych warunków i w sumie cieszył się z zainwestowanych w nie pieniędzy... Przez chwilę zastanawiał się czy nie powinien się umyć, ale w końcu padł na kanapę i zaczął gapić się w sufit...

Znowu.


Nie miał co robić, szukanie ofert pracy było zupełnie niecelowe. Raz, ze ich po prostu nie było, a dwa - jak miał podjąć jakąkolwiek pracę, kiedy w zasadzie nie był w stanie przewidzieć kiedy i gdzie się obudzi, dlaczego włóczy się po nocy i co wtedy robi... Rozsądek podpowiadał udanie się na jakąś terapię, portfel był temu zdecydowanie przeciwny. Nie mówiąc już o tym, że psychiatryk dokumentnie pogrzebałby go przed sądem rodzinnym i walka o nawet możliwość zobaczenia dzieci zostałaby przegrana... zaprzepaściłby jedyną rzecz, na której mu zależało - odzyskanie dzieci, zobaczenie ich znów, patrzenie jak dorastają, jak zmieniają się... Bycie z dziećmi...

Znowu.


Skulony na kanapie Tobias leżał gapiąc się tępo w okno i znajdujący się za nim świat... Nie był zmęczony, ale bał się zasnąć jednocześnie pragnąć zasnąć, aby choć na chwilę oderwać się od tego świata, uciec w inny, nawet jeżeli tamten był przerażający w swoich wizjach...




Sein Heim existiert nicht...
 
Aschaar jest offline  
Stary 01-05-2013, 14:29   #3
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
Crying wolf is a real danger.
- David Attenborough

Błąkał się po ulicach bez celu. Zalany, wstawiony. Zbyt długo (już chyba tydzień!) trzymał się w cieniu; podróżując spokojnie, byle tylko nie wpaść w kłopoty i modląc się, żeby pierdolony Szczekacz go nie znalazł. Żył dość zwyczajnie, całkiem po ludzku - ale całkowicie nie po wilczemu i zupełnie nie po Jonathanowemu. I miał za swoje, bo bez bólu, potu, krwi mógł się nachlać, najebać, ale i tak nie czuł, że żyje.

Wyrzygał się tuż obok śmietnika. I tak, w ciasnym przesmyku między ulicami, oparty o ścianę, prawie zasnął...

Mocny, tępy ból pod żebrami...
Spływające do rynsztoka rzygowiny...
Jego własna krew, na pięści tamtego...

Poczuł, że znowu żyje.

Nagle znalazł siłę, żeby chwycić napastnika za rękę, którą tamten walił go po brzuchu. Zabolało, ale zemścił się, miażdżąc trzymany nadgarstek. Syknął z radości, gdy wreszcie coś w nim trzasnęło. Poniewczasie, bo zaraz poczuł następne uderzenie w podbrzusze, tak silne, że zgiął się i prawie zakrztusił krwią.

Odkaszlnął, splunął krwią w oko łysola. Kutas spróbował je przetrzeć i się odsłonił. Nathan to wykorzystał, waląc w nerkę, aż matkojeb się ugiął. I nie czekał, aż się wyprostuje, tylko pierdolnął w nos, łamiąc go. „Skurwiel” - tamten bardziej jęknął niż przeklął i desperacko przywalił po twarzy Steele'a.

Cios się udał, musiał przyznać. Posoka zalała prawe oko, brew eksplodowała bólem. Ale to nic – bolało, więc żył i miał z tej walki kurewską radość. Więc zacisnął tylko zęby i pchnął łysola na ścianę. Napastnik zatoczył się, stracił równowagę i wpadł na mur, dokładnie jak Nathan chciał.

Na chwilę – raptem kilka sekund – przystanął, żeby sprawdzić, z kim ma do czynienia.

Postawny, średniego wzrostu. W brudnej, zarzyganej (przez niego?) kurtce. Młody. Chyba, bo ciemność, opuchnięta twarz, jucha oraz krwotok z nosa utrudniały ocenę. Zresztą, mógł nie wiedzieć nic więcej, ale był pewien, że bije Roberta Scotta. Był pewien, że >słyszał< to imię w gorączkowym, świszczącym oddechu, gdy mężczyzna próbował łapać powietrze. >Widział< je wypisane zaschłą gdzieś na policzkach. >Czuł< - jak czuli ślepcy, przesuwając palcami po dziwnych, wypukłych znakach w ich książkach – na kostkach, gdy obijał tamtemu facjatę.

>Smakował< smak jego imienia.

Robert Scott. Bo żadne – >żadne< – inne imię by nie pasowało. Wiedział, za kogo następnego ranka będą wściekać się psy. Czyli wszystko, co trzeba. Ktoś inny mógłby chcieć dowiedzieć się czy cham chcieć odegrać się za zarzyganą kurtkę lub brata, któremu wybił zęba w barze, czy ma na utrzymaniu matkę... Ale pieprzył schorowane matki, pieprzył zasmucone rodziny i całą resztę okoliczności.

Jeśli pierdolisz Wielkiego Złego Wilka, to Wielki Zły Wilk pierdoli ciebie.

I pierdolił. Gdy tylko zobaczył, że Robert próbuje się zebrać, kopnął go kolanem w krocze. Schylił się? - chwycił go za włosy, trzasnął łbem o ścianę. Za słabo. Skrzywił się i uderzył następny raz, aż poczuł miłą wilgoć w jego włosach. Ugodził w piszczel, aż Scott padł, zwijając się w kłębek. Stąd było już prosto. Kopał, ile dusza zapragnie. Po twarzy, po żebrach, po nerkach, po nogach...

Było, kurwa, wspaniale. Po każdym uderzeniu czuł, jak opuszcza go znajomy, przytępiający ból w głowie. Próbował tylko znaleźć jakiś rytm. Obracał jego imię w ustach na wszystkie sposoby:

RoBeRt

Ro-Bert

RobErt

R.O.B.E.R.T

R.Obert

próbując jakoś dopasować do niego rytm ciosów. Kopniak za kopniakiem, a potem następny... Twarz! - szczerzył się jak głupi do sera. Krocze! - ściągnął wargi z mściwą satysfakcją. Żebra...! - i tak dalej, w ekstatycznej uciesze. Aż wreszcie przyjemność zniknęła. Bo znów żebra! - spróbował się szerzej uśmiechnąć. Podbrzusze! - wyszedł mu krzywy grymas. Żebra! - zwyczajnie się skrzywił. Twarz! - cholera, koniec.

Koniec. Było, minęło. Uspokoił się. Dalsze okładanie opuchniętego, posiniaczonego i połamanego łysola byłoby równie daremne jak okładanie ściany.

Rzucił tylko okiem, żeby sprawdzić stan pobitego. Zmiażdżony, jak pamiętał, nadgarstek. Rozbity nos. Spuchnięta twarz zalana krwią. Mokre spodnie – najpewniej zsikał się krwawym moczem. Czyli nerki musiał mu skopać porządnie. Pewnie jeszcze pęknięte żebra, obite piszczele i to, co się dzieje, gdy ktoś zbyt mocno dostanie w brzuch, ale tego nie sprawdzał. Przez chwilę myślał, czy nie zabrać mu portfela... ale jeden rzut na zarzygane, przekrwawione, śmierdzące szmaty sprawiło, że zrezygnował. Ile dolców tam mogło być? Dwa? Za mało, by się trudził.

Z pustej, ciemnej uliczki wyszedł już jako wilk, a nie człowiek. Jeden bezpański pies więcej nie przykuwał uwagi, a bez śladów, świadków widzących go w pobliżu miejsca zbrodni i ciężko dojść do jakichkolwiek wniosków. Niby mogli nawet zeskrobać zeschłą krew z chodnika, zrobić ileś testów i na ich podstawie wyciągnąć tą pierdołę – ale mieliby nieliche trudności z wyjaśnieniem, jak właściwie krew (zdrowego całkowicie!) Steele'a trafiła na miejsce, i jak sam Steele miał trafić na miejsce.

I tyle. To była dobra noc. Bo nie mógł naprawić przeszłości, tak jak nie mógł przywrócić martwych do życia, ale przynajmniej zdołał odbić sobie na żywych.

***

Tanie jedzenie, tanie chlanie, tanie jebanie... - jego życie było tanie prawie od zawsze. Choć „zawsze” było terminem względnym, bo zwykłym człowiekiem był jeszcze nie więcej jak trzy lata temu. Ale od tego czasu zmieniło się prawie wszystko, bo „tani” żywot był dosyć niszczący. Już wcześniej nie grzeszył schludnością, ale po Przemianie rzadko się domywał, jeszcze rzadziej był ogolony, a mieć czystych ubrań nie zdarzało mu się prawie nigdy. Zresztą: „nieogolony” w jego przypadku nie oddawało sprawiedliwości. Jonathan dawno osiągnął już poziom, w którym wiązanie człowieka z pobliskimi przestępstwami stawało się objawem nie podejrzliwości a zdrowego rozsądku.

Krótkie, brązowawe włosy najczęściej się do siebie lepiły i kołtuniły, bo mył je rzadko. Smutnym świadectwem jego życia było, że to „rzadko” oznaczało w istocie niewiele częściej niż absolutnie konieczne, gdy akurat zlepiała je do siebie krew. Gdzieś po drodze przepadł mu zwyczaj częstego mycia dłoni, więc niekiedy zostawało na nich to, czym się uprzednio uwalały. A osady, brudy i wszelkiego typu nieczystości miał za paznokciami zawsze.

Ale to znaczyło tylko, że nie był najbardziej schludny i czasami pośmierdywał. Gorszy był natarczywy sposób, w jaki się nosił i zachowywał. Kiedy rozmawiał, zdarzało mu się stawać zbyt blisko rozmówcy – wchodząc w jego strefę osobistą i zmuszając go do kroku w tył. Po niecierpliwej, szybkiej manierze można było odnieść wrażenie, że niekiedy kiwał głową nie tyle, żeby potwierdzić cokolwiek, co żeby uciszyć drugą osobę. Nawet uśmiechał się z delikatnym ściągnięciem do góry całych ust – odsłaniając kły, jakby chciał kogoś ugryźć. Były to drobnostki, niby niewiele, ale jednak: było w nim coś, co kazało wierzyć, że pierdolony wariat nie boi się rywalizacji i konfrontacji. Ba!, że nawet jej pożąda. Nieważne jak ostrej i brutalnej, czy fizycznej, społecznej czy innej. Zresztą, był całkiem wysoki, postury słusznej, parę w łapie miał, a krzepę też miał wilczą, więc to raczej on bił niż jego bili.

I może dlatego nawet przy załatwieniu szybkiej sprawy – zginął przyjaciel, trzeba załatwić jego sprawy – w obcym mieście spierdoliło się tak, jak zwykle. Zaczęło się już w hotelu...

***

Zatrzymał się w Brunswick Days' Inn przy zjeździe ze stanowej. Było to wspaniałe miejsce, ostoja cywilizacji wręcz, w której mogli w pokoju współżyć ludzie i robaki. I może dlatego, mimo wspaniałych cen, raczej nie mieli tam natłoku gości. Bo światła paliły się tylko w jednym, jedynym pokoju i recepcji, którą właściciele samodzielnie obsługiwali. Ale to mu odpowiadało – kilkadziesiąt miejsc, z których jedynie kilka było zajętych, dawało poczucie anonimowości. No, i było sporo miejsca.

Właściciel, Jeremiah MacCarthy, był wysokim, tłustym czarnuchem z piątym krzyżykiem na karku. Pocił się niemożebnie w małej, obskurnej i nieklimatyzowanej recepcji, więc czoło lśniło mu w skąpym świetle żarówki niczym psie jajca. Ocierał je co chwila, gdy akurat nie zajmował rąk czymś innym. Wzrokiem nieustannie błądził po pokoju, twarzy i sylwetce rozmówcy, telewizorze oraz kilku innych miejscach – jakby nie mógł zdecydować się, co jest dla niego najważniejsze.

Nie polubili się. Zaczęło się dziać źle już chwilę po wejściu. Wystarczyło, że Nathan bez żadnego pytania przysunął sobie krzesło i podstawił pod ladę recepcyjną. Rozsiadanie się, jakby był cholernym białasem-plantatorem, pewnie też nie pomogło. Jeremiah, co szybko stwierdził, był jednym z tych ludzi, którzy na wszelkie zagrożenie dla swego autorytetu reagowali wyciągając z szafy >ZASADY<.

- Gotówka z góry – chrząknął bambus, stawiając kilka znaków w grubym zeszycie. - Wynosisz siebie i swoje rzeczy najpóźniej o ósmej ostatniego dnia. Nie obchodzi mnie, czy znikniesz, czy ktoś cię zapierdoli. Co zostanie potem, wypierdolę na śmietnik – i zacisnął usta, widząc, że Jonathan tylko niecierpliwie kiwa głową, by skrócić monolog.

Ale nie! Czarny kontynuował. Że pościeli wynosić nie można, że za wszelkie uszkodzenia będzie potrącał, że czystość toalet, że ileś tam innych rzeczy... „Nie chcę, żeby pałętały mi się tutaj podejrzane osobniki. Nie chcę hałasu po nocach” - ciągnął dalej, dodając sobie animuszu walnięciem tłustą dłonią o stół. - „Natychmiast wyrzucę!”. I nachylił się, jakby chcąc sprawdzić, czy zdołał jakoś spacyfikować wizytatora. Nie udało się. Steele wstał z miejsca i nachylił się nad stołem z takim impetem, że mężczyzna musiał szybko się odsunąć, żeby uniknąć zderzenia głów. „Jeśli natychmiast nie przestaniesz, to przypierdolę i sam wyjadę.” - fuknął na niego z góry, marszcząc gniewnie brwi. - „Bo zostaję na noc, a nie kazanie.” - I podparł się na zaciśniętej pięści, przewracając jakąś fotografię w ramce.

McCarthy wcisnął się w fotel tak mocno, jak tylko mógł. Johny widział, jak pulsuje mu żyłka na czole. Paciorkowate oczy zmrużył w wyrazie świętego oburzenia, jak stare dewotki i ludzie głosujący na Republikanów. Dłonie powoli przesunął pod ladę, jakby czegoś tam – pistoletu?, strzelby? - szukał.

- Dobrze, panie Steele... - wymamrotał wreszcie zza zaciśniętych zębów, choć jego wzrok mówił raczej: „cholerny białas”. Ale sezon musiał być naprawdę ubogi, bo na wściekłym patrzeniu się skończyło. - Należy się dziesięć dolarów za noc. Ufam, że nie złamie pan regulaminu – zakończył.

I co miał powiedzieć? Było późno, był zmęczony drogą...

- Słuchaj, jeśli dasz mi spać i nie tkniesz moich rzeczy, nie będziesz ze mną problemu – warknął. – Reszta gówno mnie obchodzi.

Rzucił mu kasę, wziął klucz, odwrócił się – hotelarz chyba westchnął z ulgą, gdy wreszcie od niego odszedł – i poszedł prosto do swego pokoju. Nie zadał sobie nawet trudu, aby spoglądać za Barierę. Pokój 147, czyli śmierdząca fajkami klitka, w której ledwo mieściło się łóżko.

***

Sprawdzić Mansfield St. 1210 – nabazgrane było na samej górze pierwszej kartki notesu, tuż obok dużego napisu: Łapa. Trochę niżej stało: (może) sprawdzić Saint-Simons-by-the-Sea, a dalej kartka była już pusta. Innych planów co do Brunswick nie miał. Skoro jednak miał sprawdzić dom, to chciał to zrobić szybko.

Wyszedł około dziesiątej nad ranem, gdy tylko obudził się, wymył zimną wodą i doszedł do porządku ze swoimi rzeczami. Jego kilkaset dolców, poobijany smartfon i narkotyki na razie były najbezpieczniejsze przy nim. Zwłaszcza te ostatnie – jeśli sprzątaczka (czy sam Jeremiah) ruszyłaby jego rzeczy... Dalej: nóż sprężynowy najbardziej się przydawał przy nim. Ale już kilka szkiców, kilka ubrań i kilka drobnostek mogło spokojnie zostać na miejscu. Starej Hondy – bodajże trzydziestoletniej – również nie zamierzał brać ze sobą. Raczej nikt jej z parkingu nie ukradnie... a nawet jeśli, to później doktor będzie go kosztował więcej niż pieprzony motocykl.

Na Mansfield zamierzał dotrzeć piechotą. Mógłby być dużo szybciej, ale kierowanie się prosto tam, gdzie GPS wskaże, mijało się z celem. Wolał przejść się po okolicy, sprawdzić sąsiadów, zebrać jakieś informacje, poznać teren... To w końcu mógł być jego dom! - nawet, jeśli tylko na kilka dni. Nie chciał czegoś przeoczyć. Wolał iść powoli, bez zaglądania w Hisil, niż przypadkiem ubzdurać sobie, że gdzieś tam jest dom, który spłonął stulecie temu. Albo – jeszcze lepiej – przeoczyć MacDonalda.

Nim dotarł na miejsce, przechadzał się przeszło dwie godziny. I zdołał wyrobić sobie pierwsze wrażenie: że to była nora. Okolica cicha, z rzadką zabudową. Ale przecież nie był daleko od centrum, a było tak zielono i spokojnie, że mógłby nawet uwierzyć, gdyby gdzieś zobaczył zabłąkanego lisa.

Całkiem ładna nora, ale wciąż: jedno z tych miasteczek, w których wszyscy znają wszystkich. Gdyby chciał się tu na dłużej zadomowić, zapewne prędzej czy później stałby się lokalnym straszydłem. Zresztą, który wilkołak chciałby osiąść w Brunswicku? Chyba niewielu. Miejscowi, którzy już gnieździli się w pobliżu. Pewnie którzyś z Łowców. Dla innych miasteczko nie mogło mieć wielkiego znaczenia. Niby było stolicą hrabstwa, ale samo hrabstwo było straszliwie prowincjonalne.

Koło południa dotarł na miejsce. Zobaczył mały dom na skrzyżowaniu Mansfielda z Magnolią. Ale jego wygląd znał już wcześniej, bo Google Maps nie kłamało. Bardziej interesowało go, że jest pełny. Załapał się na powrót do domu jakiejś kobiety z dzieckiem. Latynoska, około trzydziestki. Nie, by to mu coś, kurwa, mówiło. Z tego, co wiedział, równie dobrze mógł widzieć kobietę przyjaciela, wynajmującą mieszkanie obcą, jak kogoś zupełnie innego. A dziecko znaczyło tyle, co nic. Bo było latynosem, ze zbyt jasną skórą, żeby był Łapowy. Prędzej już dopatrywałby się podobieństwa w kilku małych asfaltach, które pałętały się koło domu, pewnie zwabione przez stojący koło niego sporawy, dmuchany basen. Był jeszcze wózek, ale z wózka tym bardziej by się nic nie dowiedział - bo każdy bachor wyglądał tak samo.

I tyle, kurwa, wiedział. Jeśli nie były Łapy, to mogły być czyjekolwiek. Czyli tak naprawdę nie był pewien niczego. I lepiej, żeby dowiedział się czegoś od sąsiadów. Bo nie chciałby powiedzieć ukochanej przyjaciela, że gdy Łapa żył, to nic mu o niej nie wspomniał, więc on się nic a nic nie orientuje. Więc ruszył tam.

Po drodze – skoro już raz widział teren – spróbował wreszcie wejrzeć tam, na drugą stronę, i...

BRUNATNA CIEMNOŚĆ. Nic, kurwa, nie widział. Czyżby oślepł od patrzenia...?!

Język przygryzł tak mocno, że poczuł krew na zaciśniętych wargach. Złapał się za oko.

Wdech-wydech. Powoli. Nie oślepł. Musi, musi, musi się mylić. Zabierze rękę, wtedy wzrok wróci.


Otworzył oczy. Rozjaśniło się. BRĄZ, nie CIEMNOŚĆ. Westchnął z ulgą, gdy przejaśniło się jeszcze bardziej. Nadal było rozmazane i przymglone, ale już: jakby patrzył przez falującą breję. Woda? Tak, brudna woda, szlam prawie, z pływającymi deskami, słupami, liniami telegraficznymi. Kończyła się chyba dwa – nie, trzy – metry nad głową Jonathana. Chyba, że pomylił rozmiar spłaszczonego 0 opony z powierzchni.

Przez wodę widział, że tamten Brunswick nie przypominał tego ze śmiertelnej strony. W prawym oku: mętne, brunatnewidziadło dużych, stylowych, ozdobnych posesji ze starego Mansfield St., w lewym: normalne, rozrzucone Mansfield St. o małych domach. Tutaj: krzątają się ludzie, tam: najbliższej posesji pilnują pustookie psy z gnijącym mięsem w zębach. Zęby układają się im w groźne VV pod ostrzejszymi kątami niż u jakiegokolwiek drapieżnika.

I gdzieś obok – gdzieś za Barierą – przejeżdżał motocykl. Odwrócił się ku niemu, ale przez gęstą ciecz nie zdążył się mu przyjrzeć. Zresztą, widział go ledwo przez sekundę, a później motor skręcił w stronę parku. I już go nie było, a zamiast niego unosił się wielki, gęsty szarobury krąg spalin rozpuszczonych w wodnej masie.

Ale dość. Dość czasu zmitrężył. Oglądać – i wyciągać wnioski – mógł inaczej niż stojąc bezczynnie. Więc chwiejnie i z wysiłkiem, jakby się musiał przeciskać przez błoto, poszedł do sąsiadów.

***

Niebawem podszedł pod posesję przy Lee St. 1316. Światy były tutaj do siebie wyjątkowo podobne. Ten sam dom, ten sam ganek, a nawet ubity piach na podjeździe – kropla w kroplę jak w czasach, gdy pod posiadłość podjeżdżały powozy. W Świecie Cieni brakowało chyba tylko składziku na narzędzia, niskiego ogrodzenia z metalowej siatki i zaparkowanego niedaleko domu samochodu.

Różni byli tylko mieszkańcy. Za Barierą, na niesionej przez wodę nad ganek kanapie przysiadł jakiś dziwny, niewielki duch. Ledwo strzępek twarzy, ale na nim: aż pięć zmęczonych oczu. Mrug. Mrug. Mrug. Mrug. Mrug. Mrug. Mrug... - samo patrzenie na powolne mruganie wpędzało go w senność. Prawie ziewał i ledwo zauważał małe owady o żółtych pancerzykach-łezkach, które powoli wsiąkały mu w skórę.

Patrzył na niego już tylko, żeby poznać jego imię. Mniej przyjemne, niż się spodziewał – bo czuł, że jest równie obmierzłe, co dotyk pająków pełzających po skórze. Że jego miano jest pachnące potem i wilgotne w dotyku. Gorzkie, tłuste dla języka. Wreszcie, poznał je. Verveeld, ale - miał wrażenie - pisane zmęczoną ręką, która coraz słabiej przyciska długopis do kartki.

Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, nie patrzył już przez Barierę. Przed sobą znów miał tylko normalny dom, z krzątającym się przy nim gospodarzem. Afroamerykaninem w prostej, zielonkawej koszuli w kratę i za dużym kapeluszu ogrodowym. Przez chwilę stał tam, przyglądając się domownikowi. Nie garbił się nawet, gdy schylał się po narzędzia. Wyprostowany był nieustannie, a chodził szybkim, zdecydowanym krokiem. Kenneth Cole – już wiedział.

- Szukam Mansfield Street 1210. Wiesz, gdzie to? - podniósł głos i zapytał swoim zwyczajnym, szczekliwym tembrem, który ludzie najczęściej brali za groźbę.

Spodziewał się wiele, ale nie tego, że właściciel wykona istną pantomimę. Nie dość, że z nagła przerwał grzebanie w składziku, to jeszcze dłoń uniósł do ucha, zamyślił się, potrząsnął głową, a wreszcie w kilku susach popędził w stronę siatki.

- Hej, pytałeś o jaką ulicę? Zdawało mi się, że o Mansfielda, tak? - Murzyn zapytał jeszcze z biegu, uśmiechając się – chyba z zakłopotania.

Nathan podszedł bliżej, prawie do samego ogrodzenia.

- Mansfield – burknął krótko, ale spróbował się uśmiechnąć. Wyszło jak zwykle. - Numer 1210.

- Dom Mercedes? - gospodarz zmrużył jedno oko, sygnalizując, że on – uwaga – się namyśla! Gest, jak i cała mimika, był... przerysowany. I Nathan aż zmarszczył czoło marsowo. Zbyt przerysowane. Trochę tak, jak zachowywały się duchy próbujące udawać człowieka, a to było złe skojarzenie. Ale przynajmniej Cole nie dał mu czasu na rozmyślania: - Właściwie to już tu, o... tam! Prosto, w lewo, ten brązowy, widzisz? Stąd może palma zasłaniać, ale powinieneś widzieć... tamten, prawda? - wychylił się zza kraty i wskazał dom palcem, nic sobie nie robiąc z bliskości Nathana. To mu się podobało.

Nie podobało mu się natomiast co innego: że czarnuch pokazywał palcem tak, jakby robił to często i na co dzień. Może była to tylko kolejna część jego maniery. Może. Bo równie dobrze mógł być nauczycielem, policjantem czy kimś innym, kto paluchem pokazuje prawie rutynowo. Wciągnął powietrze do nosa. Poczuł, że Kenneth na rękach miał gliniastą ziemię - pewnie z ogrodu. Zapach świeżej gleby tłumił inne. Szkoda. Gdyby zwęszył na nim choćby kredę, wiedziałby przynajmniej, z kim ma do czynienia.

- Dziękuję, panie...? - „Panie” brzmiało w jego ustach trochę na wyrost, zwłaszcza w kontekście taksującego, bezczelnego spojrzenia, którym żadnego bez skrępowania obrzucił najpierw całego Murzyna, a potem jego twarz.

- Kenneth. Rodzina? - Murzyn uciekł wzrokiem. Na twarzy tlił mu się ten sam uśmiech zakłopotania, co na początku.

- Steele. – Szybko, gwałtownie wyciągnął rękę do Cole'a. Ktoś, kto go nie znał mógłby nawet wziąć to za próbę ataku. Jak Kenneth, który aż wzdrygnął się i odruchowo odchylił zanim zrozumiał, parsknął i zamaszyście klepnął wyciągniętą rękę. - Nie. Żadna rodzina. Miałem przyjaciela. Kiedyś. Myślę, że stamtąd. - Pokręcił głową, jakby nawet on nie był przekonany o sensowności całej eskapady.

- Przyjaciela? Z Navy? - dopytał, patrząc na niego z nadzieją.

- Uhm – Nathan ni to mruknął, ni to burknął, ni to chrząknął, żeby aby nie rozminąć się z tym, co przyjaciel mu mógł wkręcić. - Delroy, kojarzysz go? - Niespokojnie pobłądził oczyma po jego twarzy - jakby gdzieś tam między uchem a policzkiem kryły się odpowiedzi.

- Delroy? Przecież to jej chłopak, mieszkał wraz z Mercy, wyjechał dopiero co na zachód po pracę, przynajmniej tak tłumaczyła mi ona po ms... hej, wybierasz się do niej, Steele? Mam w domu kilka ulotek, które zrobiłem, mógłbyś przy okazji podrzucić jej - Trzeba było przyznać, że Cole potrafił długo nawijać bez przerwy, jakby z maszynówki strzelał. - No chyba, że jesteś jednym z tych włamywaczy, o których trąbią ostatnio w prasie. Wtedy sam je jej dam - zaśmiał się

- Zaniosę – pochylił się nad siatką, żeby wziąć ulotkę. - Do następnego razu – mruknął w wyrazie oszczędnego pożegnania i odwrócił się, żeby pójść na Mansfield.

Tylko jeszcze raz spojrzał – nad ramieniem czarnego – w Hisil. Verveeld patrzył gdzieśtam w przestrzeń. Nie na niego. I dobrze, że tak było.
 

Ostatnio edytowane przez Velg : 01-05-2013 o 14:34.
Velg jest offline  
Stary 01-05-2013, 18:15   #4
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze

Czarno-białe oczy zdawały się wpatrywać w nią z każdej strony. Nie sposób było uciec przed ich wzrokiem. Szydercze, zmartwione, zagniewane, jasne, ciemne, przymknięte, wytrzeszczone, zamarłe na setkach kartek rozwieszonych na ścianach pokoju. Ozdabiały twarze kolegów, wykładowców czy współpracowników uchwyconych na marginesach notatek, kawałku stołówkowej serwetki, ulotce z menu baru. Teraz szarym świtem wydawały się znacznie bardziej obce niż pozostałe portrety, te wyśnione, wyplute poprzez tusz, grafit czy węgiel na papier, pochodzące gdzieś z głębi jej podświadomości.
Przyglądały się jej czujnie, na czele z radosnym, roziskrzonym spojrzeniem Tamtej. Ich wzrok i nieme towarzystwo zaczynało doprowadzać ją do szału, więc odwróciła się od nich i wyszła na ulicę.
Truchtem zbiegła po schodach wprost w gęsty mrok.

Całe jej ciało zadrżało przy pierwszych krokach, jakby chciało zapytać: „Jaja sobie ze mnie robisz? Po takiej nocy?”. W odpowiedzi nacisnęła tylko na uszy słuchawki i wsłuchała się w melodię wciśniętą w tryb ciągłego powtarzania.
Nic tak nie wykańcza człowieka jak strach. Mięśnie drżały, gdy ruszyła truchtem przed siebie. To był jej rytuał, jej czas dla siebie. I nie pozwoli, żeby ktokolwiek ją tego pozbawił. Zwłaszcza panika.

~Wiesz, że powinnaś w końcu iść do lekarza, prawda?~ Spytała ta jej część, która była rozsądną, grzeczną dziewczynką.
Leith przyspieszyła kroku, na skórze pojawiły się pierwsze kropelki potu, kucyk podskakiwał na jej plecach, włosy falowały jak ciemne morze.
Trudno było się nie zgodzić. Nerwicy nie można było ignorować, bo zapewne to była nerwica. Irracjonalne odczucia i uporczywe myśli dręczyły ją już od dłuższego czasu. A teraz jeszcze doszło kołatanie serca i zaburzenia czucia. Ostra nerwica niemal jak z podręcznika - orzekł gromko zdrowy rozsądek i zalecił pomoc specjalisty. Na jego nieszczęście Leith była pełnokrwistą kobietą, a więc logika nie miała w jej życiu decydującego głosu. A na pewno nie miała go o tej porze dnia.

Wybiegła na pobocze Glynn Ave, po lewej miała rozlewisko, po prawej pustą drogę i całkiem długą przebieżkę do Mostu Sydney’a Laniera. Światło latarni stanowiło nikłą obronę przed ciemnością, przed złowieszczą, czarną wodą i cieniem skrytym wśród otaczającej ją zieleni. Zostawiała Brunswick za sobą, Brunswick które dalej nie do końca rozumiała, choć nauczyła się je kochać. Może nie tak bardzo jak dom, ale dogadywała się już z tym miejscem. Trochę jak z trudnym kochankiem, który choć piękny zawsze wydawał się w pewnym stopniu odległy, niezrozumiały i zimny. W domu wszystko było znacznie prostsze, znajome i ciepłe. Tylko, że w domu nie było żadnych perspektyw.

Mięśnie zrozumiały już, że nie dostaną dziś wolnego, osiągnęły ten przyjemny stan zmęczenia wywołany wydzielaniem endorfin. Pot pełzał po rozgrzanym ciele, zostawiał mokre plamy na granatowym sportowym dresie. Jasne oczy skupiła na horyzoncie.
Zaczynało się, widziała już delikatną, czerwoną łunę na horyzoncie. Zakłuło ją w boku więc na chwilę przeszła do marszu.

Kim jest Tamta?

Intuicja jak zawsze musiała się włączyć do dyskusji. To była ta część kobiety, która nigdy nie umie się do końca zamknąć. Ale zadała dobre pytanie. Rysunki Leith aż za często tworzyły się jakby same. Nieraz wręcz fizycznie pchały się do dłoni, do ołówka poprzez dziką burzę wyładowań tańczących po neuronach. Zazwyczaj pozwalała im swobodnie przepływać przez siebie, nie stawiała bezsensownego oporu, słuchała ich, usiłując zrozumieć. Mówiły o tym czego się bała. Co się w niej zmieniało. Czego potrzebowała. Ale Tamtej nie rozumiała od samego początku. Od chwili pierwszego koszmaru, pierwszego napadu lęku, który zrodził radosną dziewczynę z zakrwawionym sercem w dłoniach. Była zbyt obca.

Czy Tamta jest lękiem?

Dotarła do Liberty Harbor i szybko ruszyła w stronę piaszczystej plaży. Zaczynało się ,na horyzoncie pojawiła się znajoma czerwień, przełamując gęste ciemności jak sztylet sunący przez kurtynę. Zaraz po niej jasna słoneczna korona wzniosła się tryumfalnie ponad horyzont. Leith odetchnęła głęboko, w jednej chwili opadły z niej wszystkie nocne napięcia, jakby ktoś zdjął z niej zły czar.
Tak. Tamta cała była lękiem. Cała jej postawa jednoznacznie o tym świadczyła, agresja, wyobcowanie. Tyle, że to nie był lęk Leith. Tego dziewczyna była niemal pewna.

~Więc skąd Tamta bierze się w mojej głowie.~

To zdecydowanie było kluczowe pytanie tego poranka.

***

Jak zawsze nie zmieścili się przy jednym stoliku, musieli zestawić dwa i dopiero wtedy mogli choć na chwilę pozbyć się ciężaru, skryptów, książek, notatek, eksponatów i laptopa. Potem na blatach pojawiła się również kawa, gorąca czekolada, kilka nadgryzionych pączków i rozkawałkowane naleśniki. Wspaniale komponowały się z rozkładanym modelem ludzkiego mózgu.

Gdzieś pomiędzy pustym kubkiem po kawie Kristy a czekoladą Leith rozsypywała się sterta kolorowych zdjęć powypadkowych urazów głowy. Coś co panna Finsh tytułowała „Kroniki motocyklowe – z życia samobieżnych dawców organów”. Po uważniejszych studiach nad historią zagadnienia Leith musiała przyznać, że faktycznie amerykańskie Stowarzyszenie Neurologów powinno wystawić pomnik motocyklistom. Gdyby przez lata nie rozwalali sobie czerepów na autostradach, dając lekarzom niepowtarzalną możliwość badania tego jak ludzkie ciało funkcjonuje bez różnych wyciętych części mózgu, zapewne dalej byliby sto lat za Niemcami. Cwaniaczki bezczelnie zgarnęli dla siebie wyniki nazistów z Auschwitz co nawet po tylu latach dawało im przewagę nad resztą europejskich instytutów badających fizjologię człowieka. Pianka z latte zastygła obok zdjęcia odłamków kasku wbitych w odsłonięty płat czołowy ofiary jakiegoś wypadku. Makabryczny widok choć częściowo zakrywały rozsypane po blacie ciemne włosy Robba - chłopaka, co czterdzieści minut temu zapadł w dziesięciominutową drzemkę.

Krista, żując monotonnie pączek, uparcie walczyła z laptopem i programem symulującym efekty różnych rodzajów urazów czaszki, oraz terapii jakie możnaby zaordynować ofierze. Realistyczne animacje sprawiły, że już trzecia para siedząca przy stoliku za nią zmieniła miejsce.
Georgia wertowała notatki w poszukiwaniu czegoś o urazach przysadki. Matt zaś oglądał „Podstawy neurologii” Gilroy’a, sądząc po jego marsowej minie zastanawiał się czy się tego uczyć, czy trzasnąć się opasłym tomiszczem w łeb i spróbować wytargować zwolnienie chorobowe. Zazwyczaj jakoś udawało mu się zwalić na nich większość projektu i prześlizgnąć się przez przedmiot aż do egzaminu. Jednak jak na złość Finsh chciała od nich nie tylko prezentacji, bibliografii i dobrze poprowadzonego wykładu. Ona zamierzała im zadawać pytania. A to znacznie komplikowało Mattowi życie.

Leith ledwie rejestrowała jego ciężkie westchnienia, niemal w całości pochłonięta końcówką ołówka śmigającą po papierze. Rzuciła katem oka na „strefę buforową” długą gdzieś na dwa stoliki jaka znów powstała wokół nich. Czasami tak łatwo było zapomnieć, że gdzieś tam istniała reszta świata, która przy śniadaniu nie rozmawiała o krwawieniu śródczaszkowym podczas oglądania pomocy wizualnych. Sam zawsze martwiła się, że w końcu jakiś klient zrobi awanturę i wywalą ją stąd na zbity zadek. Leith jednak poważnie w to wątpiła. Od pół roku zostawiali w Donkin' Donuts tyle pieniędzy, że nawet rzucanie w siebie świeżym eksponatem z prosektorium mogłoby im ujść na sucho.

- Idę zamówić sobie jeszcze jedną kawę. Przynieść coś komuś? – spytał Matt, odkładając Gilroy’a i brutalne dylematy z życia studenta na stół.
- Kanapkę z indykiem, serem i bekonem dla mnie, poproś Sam o podwójny bekon i zaciągnij ją tu za kudły jeśli będzie trzeba. Miała zejść na przerwę już pół godziny temu – Leith zatrząsnęła szkicownik sięgając po portfel.
- Owsiankę – mruknęła Georgia odkładając notatki i łypiąc na Leith, przez chwilę kontemplując jej wygląd. – Jak to możliwe, że tyle tego pochłaniasz a masz o połowę mniejszy tyłek niż ja?

Lumen zerknęła na koleżankę. Georgia przesadzała, bo była chyba najładniejszą z dziewczyn siedzących teraz przy tym stole. Ze swoimi idealnie białymi zębami, niebieskimi jak morze oczami i idealnie ufryzowaną blond grzywą wydawała się spełnieniem amerykańskiego ideału dziewczyny. Jej figurze trudno było zarzucić coś poza tym, że zachowywała biologicznie naturalne dla kobiety kształty. Obsesję na punkcie figury zapewne zawdzięczała ciągłemu umawianiu się z footballistami.
- Ma skłonności samobójcze. Biega po nocy nad zatoką – stwierdziła Krista, zerkając znad lapka na Matta. – Dla mnie biała kawa… i dla Robba też, trzeba go będzie niedługo budzić.
Leith uśmiechnęła się pod nosem. Długo ukrywała przed znajomymi swój poranny zwyczaj, a jak Krista raz ją na tym przyłapała zaczęła się afera. Po prostu trudno jej było wyjaśnić to uczucie jakie ogarniało ją, gdy obserwowała czerwone słońce wynurzające się leniwie z wód zatoki. Odczuwała wtedy pierwotne, silne uczucie przynależności i małości zarazem. Przez tych kilka magicznych minut z pełną jasnością pojmowała jak potężny i nieubłagany jest świat wokół niej, jak niesamowitą siłą jest życie. Życie, które trwa dalej i brnie do przodu na przekór wszelkim przeciwnościom. Jednak zamiast strachu przed tym ogromem czuła radość i siłę. Tak jakby rozpoznawała część tej nieujarzmionej mocy w sobie.

Georgia zmarszczyła brwi.
- Dziewczyno, ja wiem, że może ci brakować seksu, ale są przyjemniejsze sposoby na naprawienie tego niż szukanie okazji do zbiorowego gwałtu. Na przykład mogłabyś… nie wiem dorobić się czegoś, co zwykli ludzie nazywają pieszczotliwie życiem prywatnym? – stwierdziła sucho.
- Czyli listy klubów, z których mnie już po pijaku wyrzucono? – spytała Leith.
Wygrzebała wreszcie z torebki drobny mieszek, w którym trzymała drobne. Sakiewka ozdobiona kilkoma barwionymi piórkami pełniła rolę jej portfela od czasu, gdy poprzedni wylądował w kieszeni jakiegoś złodziejaszka. Nauczyła się wtedy nosić gotówkę i dokumenty oddzielnie.

- Kociaki będą się biły, a ja uciekam… –chłopak westchnął teatralnie, zmierzając do kasy po nowe zamówienie. Georgia zignorowała go i kontynuowała:
- Czyli luksusu zrobienia kiedyś czegoś tylko dla siebie i tylko dla przyjemności. Na przykład zakupy. Przydałby ci się nowy płaszcz.
Krista zaśmiała się pod nosem.
- Uważaj, mają weekendową przecenę w Lannier Plaza, nie zdołała wyciągnąć mnie i teraz szuka nowej ofiary – powiedziała.
Zakupy z Georgią należały do sportów ekstremalnych i nie wolno było się na nie wybierać bez pełnego opakowania środków uspokajających. Leith nie zamierzała się dać w coś takiego wrobić, na pewno nie na trzeźwo.
- Weekend odpada, w sobotę pieczemy ciasta na niedzielną kwestę w kościele. A w niedziele sprzedajemy je z Kristą.
Blondynka westchnęła.
- O tym właśnie mówiłam. Zawsze jest jakaś kwesta, jakaś staruszka, której trzeba zrobić zakupy, jakaś aukcja na bezdomne dzieci, psy, zagrożone gatunki… może zrobiłabyś choć raz w weekend coś, z czego dla odmiany będziesz miała coś dla siebie?

~Żeby mnie dopadło zastanawianie się, co mam zrobić z własnym życiem? Nie ma mowy~ Leith uśmiechnęła się krzywo. Byli tylko kilka lat młodsi niż ona, jednak czasami ta różnica była aż nazbyt widoczna. To pytanie jeszcze ich nie dopadło. Nie budziło jeszcze w środku nocy wątpliwościami i niepokojem. Pustka nie dokuczała jej już aż tak jak na farmie, jednak dalej czasami chwytała za gardło, gdy nocne myśli atakowały pytaniami: Czy to jest naprawdę wszystko? Czy w życiu nie powinno być czegoś jeszcze?
- Daruj sobie, próbuje ją resocjalizować od dwóch lat. I zaczynam podejrzewać, że bez sporej dawki alkoholu się nie obejdzie – stwierdziła Samantha opadając na wolne siedzenie obok Georgii. Młoda Wietnamka wyglądała na zmaltretowaną, czym kontrastowała z nienagannie czystym mundurkiem kelnerki.
- Powiedz, że chociaż ty wołałabyś pochodzić po sklepach w weekend zamiast sprzedawać ciasta w kościele – westchnęła blondynka.
- Pracuje – odpowiedziała Samantha sięgając po jeden z pozostawionych luzem pączków.
Georgia przewróciła oczami.
- Z wami to tak zawsze, stado pracoholików.
~Cóż, nie wszyscy mogą się schować bezpiecznie w portfelu ojca~ pomyślała Leith. W sumie tylko Matt i była miss cheerleaderek mieli ten luksus- cała reszta jej znajomych ciągle borykała się z odwiecznym problemem: Z czego ja do ciężkiej cholery zapłacę czynsz?

- Co z Trevorem? – spytała znad szkicu.
Sam skrzywiła się.
- Niewiele wiem. Wyszedł z mieszkania Pauli i zniknął. Znalazł się na Ostrym skąd teraz powędrował na Choroby Wewnetrzne – odpowiedziała Wietnamka.
Mechaniczna melodyjka oznajmiła, że wirtualny pacjent Kristy właśnie zszedł. Znowu. Dziewczyna z westchnieniem zatrzasnęła ekran i zerknęła za Mattem i swoja kawą, następnie powiodła wzrokiem po zgromadzonych.
- Podobno już go odwiedzała, ale jest na mocnych prochach przeciwbólowych. Nic więcej nie wiem – uzupełniła.
Leith zmarszczyła brwi.
- Gdyby to był uraz pewnie byłby raczej na bloku albo na pooperacyjnym. Czyli raczej nagły atak chorobowy – stwierdziła.
- ZWR? – podrzuciła Krista.
Leith pokręciła głową.
- Już byłby po appandektomii.
- Nieżyt jelit? – podsunęła Georgia.
- Gdyby to było coś gastrycznego pewnie nie dostawałby przeciwbólowych – odparła Lumen w zamyśleniu stukając czubkiem ołówka o kartkę.

Aż tak się jeszcze nie znała by być pewną powyższego stwierdzenia, jednak niewiele leków przeciwbólowych działało na problemy z przewodem pokarmowym. Tutaj zasady zawsze były proste. Tuba musiała jedną lub drugą strona pozbyć się tego co szkodziło i wtedy przestawało boleć. Chyba, że problemem była wątroba lub trzustka, wtedy zaczynała się ostra jazda.
Wygląda jakby wciąż go diagnozowali. Ktoś chce wpaść ze mną do niego po zajęciach?
Uniosła dłoń ze szkicem miotacza, którego twarz i fryz zostały łagodnie wystylizowane na Trevora i komiksowym napisem „Pitch it!” tuż obok lecącej piłki.
- Jak to skończę napiszemy mu jakieś życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. Podrzucimy piłkę i rękawicę, to chyba będzie bezpieczna zabawka, nawet w Angry Birds nie można grać wiecznie – stwierdziła.
Zazwyczaj do szpitala nosiło się jedzenie, jednak przy chorobach wewnętrznych to był niebezpieczny prezent.
- Ja się przejdę, ale przedtem zadzwoń do Pauli i upewnij się czy w ogóle można go teraz męczyć – zaproponowała Krista.
- Racja, w sumie jej też się teraz jakieś wsparcie przyda.

Wrócił Matt i rozładował przy stoliku zamówienie. Zapach kanapki sprawił, ze żołądek Leith skurczył się boleśnie. Ostatnio jej organizm domagał się mięsa w zastraszających ilościach. Nie żeby kiedykolwiek była wegetarianką, wyznawała zdrową zasadę, że gdyby Bóg chciał żeby nie jadła mięsa, miałaby o trzy żołądki więcej, a jej szczęki nie zdobiłyby kły i przedtrzonowce. Jednak teraz jej głód wydawał się czymś zupełnie innym, bardziej żarłocznym.
Krista przykleiła się do swojej kawy i przez chwile wyglądało na to, że pochłonie ją całą pomimo tego, że była gorąca. Drugi kubek stanął koło Robba. Matt przyglądał się niepewnie koledze, śpiący przypominał kamień, a sądząc po nieruchomych powiekach był głęboko w fazie nRem.
- Budzimy go? – wtrącił niepewnie.
- W końcu i tak będziemy musieli – westchnęła Georgia.
- Nocna zmiana? – spytała Sam wskazując na pochrapującą ozdobę stołu.
- Właśnie nie, obiecał opowiedzieć jak damy mu chwile na restart – odparła Krista odczepiając się wreszcie od swojej kawy.

- Hej… – Leith delikatnie potrząsnęła ramieniem Robba, mówiąc przy tym delikatnym, miękkim tonem. –…śpiący królewiczu, krasnoludki domagają się uwagi.
Chłopak zamruczał coś pod nosem po czym otworzył oczy i podniósł się niechętnie. Na policzku odcinały mu się ściegi swetra.
- To dobrze, bo już się bałem, że to wiedźma – skrzywił się przecierając oczy. – Ta, którą ukryłaś w tym drzewie, które przewoziliśmy w zeszłym tygodniu do domu kultury. Śniła mi się już dwa razy.
Leith uśmiechnęła się szeroko i radośnie.
- To dobrze, miała robić wrażenie.
Była nieskromnie dumna z magicznego lasu, który już o dobrego miesiąca konstruowała dla teatrzyku i pani Spencer. Musiała do niej dziś zadzwonić i jakoś się umówić na zdanie reszty dekoracji.
- Dzieciaki wpadną w histerię jak to zobaczą – mruknął Robb.
- Nie wpadną bo niewiele ją zauważy, ty patrzyłeś na to drzewo z bliska, dlatego łatwiej ci było wychwycić cienie na korze – odpowiedziała.

- Ta i więcej nie chce, niech cię szlag masz do tego talent – stwierdził. – Po co w ogóle dajesz takie rzeczy do dekoracji dla dzieci?
Jeśli twarz wiedźmy subtelnie ukryta w fałdach kory dębu tak go przestraszyła, powinien był widzieć te projekty, które odrzuciła bo były zbyt mroczne.
- Bo to ma być zaczarowany las a nie kucykolandia. Nie ma magii bez choć odrobiny grozy. Nawet dzieci to wiedzą. Dlatego koło barwnych kwiatów i rajskich ptaków powinny tam być choć cienie bestii – odparł stanowczo. – A w ogóle to znów będę musiała poprosić cię o pomoc. Chce w piątek przewieźć do teatru ostatnia partię dekoracji.
Wciąż miała masę pomysłów na ten las, zdawały się same mnożyć w jej głowie. Tyle, że gdyby zrealizowała je wszystkie nie starczyłoby miejsca w teatrze, ba, nie starczyłoby miejsca w Brunswicku.
Robb uśmiechnął się i sięgnął po kawę.
- Jasne, tylko masz mi potem załatwić wejściówkę jak zaczną cię wystawiać.
- Masz ją załatwić dla nas wszystkich. Dobrze, że wreszcie się zdecydowałaś – stwierdziła Krista.
~Taaak, wreszcie…~ Leith wciąż nie była do końca przekonana czy wystawianie swoich prac to dobry pomysł. Kilka razy była w galeriach i przesiadujący tam tłum ją przerażał. Dziwnie ubrani ludzie rozmawiający o tym co rozumieją z przedstawionych obrazów. I tym samym pokazującym, że zupełnie nic nie rozumieją. Obawiała się ich opinii o swoich pracach, choć najniebezpieczniejsze tutaj było to, że może ryknąć śmiechem jak je usłyszy.

- Co cię tak rozbiło? – rzuciła do Robba by zmienić temat.
Chłopak skrzywił się.
- Całą noc czołgałem się po kanałach wentylacji w Zoologicznym. Profesor Timons znów zgubił węża.
Wszyscy jak na komendę przewrócili oczami. Profesor genetyki i jego cieknące herpetarium to już była uczelniana legenda.
- Znowu? Który to już gad na wolności? Czwarty? – mruknął Matt.
Robb uśmiechnął się i Leith w jednej chwili zdała sobie sprawę, że nie puścił jeszcze głównej bomby.
- Tym razem zgubił pytona – oznajmił.
Krista zakrztusiła się kawą.
- To CZTEROMETROWE bydle? Jak można zgubić coś tak wielkiego! – syknęła gdy odzyskała oddech.
Robb wzruszył ramionami.
- Oskar był na spacerze na korytarzu, profesor zostawił go na chwilę żeby coś wygooglać. Wrócił po pięciu minutach węża nie ma – odparł.
Georgia wykonała podręcznikowy facepalm.
- Więc to coś teraz pełza gdzieś po kampusie? – spytała blondynka.
- Oskar jest łagodny jak owieczka…

Leith puściła mimo uszu dyskusję na temat węża wpatrując się w to co jej ołówek samowolnie zaczął kreślić na skraju kartki. Delikatny zarys uśmiechniętej twarzyczki i zakrwawionego serca w dłoniach.
Tamta.
~Znowu ty? Czemu się szwendasz po mojej głowie?~
Bo potrzebuje pomocy – to jedyna odpowiedź jaka przyszła jej do głowy, gdy wycierała niechciany element z rysunku.
Wróciła do śledzenia rozmowy znajomych zastanawiając się czy jest w stanie Tamtej pomóc. I czemu właściwie niby miała pomagać? Mglistej istocie z majaków? A może sobie samej?
 
Lirymoor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:41.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172