Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-04-2013, 08:52   #101
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
To był instynktowny odruch. Widok człowieka śniegu tak nim wstrząsnął, że obserwował wszystko w pomieszaniu i napięciu. Był niczym nakręcona do granic wytrzymałości nerwowej sprężyna, którą zwolniły strzały czerwonoarmistów i okrzyki Ratzula, by podnieść ręce.

W jednej chwili poczuł się, jak ścigane zwierzę. Nie jak absolwent MIT, pilot i konstruktor, ale jak dzika bestia, na którą polują myśliwi. To było jak … odruch stadny. Widząc uciekającego stwora James pobiegł za nim, jak … za przywódcą.

Gnał przez zaspy śnieżne byle między drzewa, byle do Angary. Jego rozgorączkowany umysł czuł, wierzył, że tam będzie bezpieczny, byle dalej od ludzi i ich strzelb.

Po pewnym czasie James musiał zwolnić. Choć wciąż chciał biec przed siebie w jakimś dziwnym bezrozumnym amoku, to jego płuca odmówiły mu posłuszeństwa. Przystanął opierając się o pień najbliższego świerku i dyszał ciężko. Uniósł w górę wzrok by spojrzeć w pnące się ku górze pnie drzew i zaśmiał się szczerze. Bieg go orzeźwił. Czuł się jak obudzony ze snu. Już dawno w tak krótkim czasie nie targały nim takie emocje.

Stanął niezdecydowany spoglądając to w stronę skąd przybiegł, to ku kierunkowi gdzie zniknął Tabba. Chciał za nim biec każdą komórką swego ciała, lecz ... zawrócił. Podążając po własnych śladach ruszył na odsiecz towarzyszom.

Szybki bieg przez śniegi zmęczył go. Nogi zapadały się głęboko w zaspy, których w puszczy było sporo. Można je było omijać, gdyby uciekający miał jakieś źródło światła ze sobą. James przebiegł kilkadziesiąt kroków, może ponad sto, sto kilkadziesiąt. Zatrzymał się zdyszany i odwrócił. Nie widział już polany, ani tego, co się na niej działo. Odwrócił się, otrzepał spodnie z brył śniegu, które do nich przymarzły i ruszył w drogę powrotną, powoli, starając się robić jak najmniej hałasu.

James brnął przez zmarznięty śnieg. Był coraz bliżej polany, na której - wydawało mu się - że dostrzegł płonące pochodnie. Coś tam się wyraźnie działo. Coś złego.

Przypomniał sobie leżącego w śniegu wuja i giganteusa. Rosjanie zastawili na nich pułapkę. Nie słyszał strzałów, a zatem wszystkich pojmali.

Zdyszany Mac dotarł na skraj polany w momencie, kiedy Ratzul strzelił w rękę. James syknął wciągając powietrze.
- Bydlak. – mruknął ściskając mocniej w dłoni sztucer.
Widział jak część czerwonoarmistów odchodzi wraz z Jakutami, Natalie, Arturo i rannym Hanem. Nie było jednak wśród nich wuja i Iana.

Niestety część została. Zbyt wielu, by mógł coś w tej chwili zdziałać. Widząc jak kilku żołnierzy rusza w jego kierunku cofnął się w głąb między drzewa.

Po drodze przyszło mu coś do głowy. Ułamał kawałek nisko zwisającej gałęzi jodły i zaczął zacierać swoje ślady pozostawione na śniegu. Próbował omijać głęboki śnieg i odejść w bok od miejsca z którego przyszedł. Przedzierając się przez zaspy, gdy wracał zostawił bardzo wyraźny trop. Miał nadzieję, że czerwonoarmiści nim podążą.

Postanowił przyczaić się w pobliżu. Gdzieś tam leżał w śniegu jego wuj. Nie mógł po prostu stąd odejść nie upewniwszy się, co się z nim stało.
Po za tym nie wiedział dlaczego, ale był przekonany, że zbiegły giganteus także nie zostawi swego bliskiego na pastwę losu i że powróci. Być może nie sam .
 
Tom Atos jest offline  
Stary 26-04-2013, 10:30   #102
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
W pierwszej chwili Ian nie wierzył swoim oczom. To nie była żadna wielka małpa. W oczach giganteusa błyszczała inteligencja. Inna może, niż ludzka, ale z pewnością nie było to zwierzę. Zaginiony przodek człowieka? Daleki krewniak? Ciekawe, czy dałoby się z nim porozumieć...
Odgłos strzału wypędził z głowy Iana wszystkie zachwyty, zastąpione przez odczucie żalu i pretensje do Chance’a. B. E. chyba zgłupiał, zabijając giganteusa, i to na oczach tubylców. Po co? Aż tak był opętany chęcią udowodnienia swych racji? Wszak to było prawdziwe morderstwo. W imię czego? Nauki?
Głupiec, głupiec, po stokroć szalony głupiec! Kretyn nie do opisania. I to ma być naukowiec?
- Dureń! - wyrwało się z ust Iana.
Dobrze ci, dodał w myślach, gdy drugi giganteus celnym ciosem posłał doktora na śnieg.
Nie zamierzał strzelać, chyba że drugi Yeti (czy jak tam zwać tego stwora) zaatakuje innych członków drużyny.
Kolejne strzały zaskoczyły Iana tak samo, jak i te oddane przez Chance’a. To jednak, że nie do niego akurat strzelano nie oznaczało, że kolejna salwa nie zostanie skierowana w jego kierunku. Ian zrobił kilka szybkich kroków i zanurkował w krzakach.

Znalazł się w zaśnieżonych krzakach na skraju polany, wślizgując się do kryjówki, niczym piskorz. Stamtąd miał drogę ucieczki dalej, w puszczę. Wiedział, że jest tylko kwestią czasu, nim któryś z ruskich dostrzeże ślady jego ucieczki i zainteresuje się krzakami.

Przyczajony w krzakach na skraju polany widział ucieczkę Jamesa, który popędził w tajgę, brnąc przez głębokie śniegi pomiędzy drzewami i oddalając się od miejsca składania daniny. Widział podchodzących żołnierzy i Hana, który doskoczył do Ratzula i stając za jego plecami przyłożył oficerowi nóż do gardła. Cholera! To mogło się źle skończyć, zważywszy na fakt, że żołnierzy na polanie było naprawdę sporo, a jeszcze najprawdopodobniej kilku lub i kilkunastu zostało w odwodach. Ian by tak zrobił, gdyby dowodził swoimi ludźmi.
Chwilowo Ian nie zamierzał ani uciekać, ani też wychodzić na polanę. Czasami opłacała się cierpliwość.
Ian czekał zatem, od czasu do czasu rozglądając się na wszystkie strony. Nie bardzo mu się uśmiechało zostać zaskoczonym przez jakiegoś zabłąkanego żołnierza, czy któregoś z tubylców, który zapewne tak samo potraktowałby Amerykanina, jak znienawidzonego Rosjanina. Ten biały, tamten biały... Obaj obcy i przynoszący ze sobą zło.
Dopóki na polanie trwał dialog, nie musiał interweniować. Nie mówiąc o tym, że pewnie niewiele mógł zrobić prócz obserwowania. Sam, z pewnością, nie zdołałby udać wielkiego oddziału, przed którym Rosjanie by skapitulowali.

Ukryty w krzakach usłyszał trzaskanie broni i poczuł zimny dreszcz na plecach. Sytuacja wydawała się wymykać spod kontroli. Przynajmniej na to wyglądało. Ian zobaczył nowych ludzi wynurzających się po drugiej stronie polany.
Wymiana zdań między Hanem a Ratzulem była dla Iana niezrozumiała, ale z zachowań rosyjskich żołnierzy wiele można było wywnioskować. Życie członków wyprawy zawisło na włosku, zaś Ian nie miał żadnych możliwości, by powstrzymać nadciągającą tragedię. Najwyżej przyspieszyć. Jeden strzał i na polanie rozpętałoby się piekło. Zdecydowanie nie wyglądało na to, by pułkownik - fanatyczny rewolucjonista i marksista - zechciał zmienić zdanie z powodu jakiejś groźby. Żołnierze natomiast... Widać było, że są zdenerwowani. Bardzo zdenerwowani. A równocześnie zdecydowani na rozprawienie się z każdym. Jednemu z nich drgnie palec, a inni pójdą w jego ślady.
Ian strzeli, a skończy się tak samo - polankę zalegną stosy trupów,
Nie pozostawało nic innego, jak czekać i obserwować.

Han, najwyraźniej doszedł do wniosku, że poderżnięcie gardła Ratzulowi nie przyniesie pozytywnych efektów. Gdy tylko odsunął nóż od gardła pułkownika ten natychmiast podjął zdecydowane działania, z których jedno skierowane było konkretnie przeciw Hanowi.
Słowa Ratzula ledwo do Iana docierały, ale i tak nie zrozumiałby z nich ani słowa. Gesty za to były jednoznaczne. Strzał co prawda nie posłał Hana do Krainy Przodków, ale z pewnością na trwałe okaleczył.
Może lepiej by było, gdyby Han doprowadził swe zamiary do końca? Chociaż zapewne pozbycie się Ratzula niczego by nie załatwiło. Wyglądało na to, że mniemany menadżer teatralny, który na polance pojawił się nie wiedzieć skąd, bez problemu objąłby władzę nad żołnierzami.
Kto to był, na wszystkie demony tajgi, że Rosjanie zdawali się uciekać przed nim wzrokiem? Przedstawiciel jakiej władzy?

Na widok paru żołnierzy, co ruszyli w las, Ian cofnął się dalej w las. Co prawda nie sądził, by tamci zdołali go odszukać w lesie, w mroku, to jednak wolał nie wystawiać swego szczęścia na próbę.
Omijając szerokim łukiem grupkę prowadzącą jeńców do wioski ruszył w tym samym kierunku.
Miał nadzieję, ze dotrze tam przed nimi.
 
Kerm jest offline  
Stary 27-04-2013, 08:25   #103
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Na ustach Hana zamarły wszystkie prośby, które chciał zanieść przed Człowieka-Niedźwiedzia. Także ta jedna, najważniejsza: ocal mojego małego chłopca, zatrzymaj krew uciekającą przez jego wargi razem z życiem. Ta także nie została wypowiedziana.

Ale Han czuł, że Człowiek-Niedźwiedź wie. W tej jednej chwili, gdy Han padał na kolana i wzniósł ku bóstwu trwożliwe spojrzenie, Człowiek-Niedźwiedź też spojrzał na Hana. W przepastnych, wiekowych oczach starzec znalazł zrozumienie dla miłości, która pcha w śniegi i każe dokonywać niemożliwego. Człowiek-Niedźwiedź wiedział o jego małym wnuku i jego chorobie. Wiedział wszystko, o każdym kroku i czynie Hana, o każdym jego słowie i każdej myśli, każdym uderzeniu serca, które za nimi stało. O nadziei, że nie zostanie odrzucony, gdy szedł do Khori ze ślubnym naszyjnikiem. O strachu i uporze, z jakim targał na plecach angielskiego inżyniera z odmrożonymi stopami. O tej furii i żądzy krwi, która wybuchła w młodym Hanie, dawno temu, daleko stąd; o Hanowych rękach wyduszających życie z handlarza skórami i panicznej ucieczce w tajgę, przed pomstą białych i przed sobą samym. Człowiek-Niedźwiedź wiedział i to. W jego oczach Han znalazł to, czego znaleźć się nigdy nie spodziewał. Wybaczenie. Skoro zaś mu wybaczono, mógł wybaczyć sam sobie.

Chance przerwał swym bluźnierczym czynem wątłą nić porozumienia i nadziei. A potem zdeptali ją Rosjanie. Han ciągle klęczał, wodził dzikim spojrzeniem po obecnych i trząsł głową z niedowierzaniem.
- Nie nie nie nie – to wszystko, co potrafił z siebie wydusić.
Żołnierze już szli. Zaraz wszystko będzie skończone. Zabiją Ludzi-Niedźwiedzie. Zabiją małą panią, i Jamesa, Kiutla i Hana, wszystkich. Jego mały chłopiec też wkrótce umrze. Wszystko stracone. Szedł tak długo. Poświęcił tak wiele... by skończyć na klęczkach w śniegu, czekając na kulę. Starzec wziął gwałtowny oddech.

Chciał się zerwać. Chciał dopaść do leżącego Człowieka-Niedźwiedzia. Zdąży, zdąży poprosić, zanim tamci strzelą. Może ocali wnuka, choć wszyscy inni umrą.
Chciał się zerwać. Chciał dopaść do leżącego Chance'a. Zdąży. Zdąży unieść strzelbę i zmiażdżyć temu szaleńcowi głowę, zanim tamci strzelą. Nie ocali nikogo, ale może widok krwi Chance'a przyniesie mu ulgę. Gdzieś w tyle głowy budziły się tłamszone od lat demony. Zabij, zabij to plugastwo i raduj się widokiem krwi. Czasem nie potrzeba wódki, by zaprosić zło.

Ocaliła go Khori. Jak i wiele lat temu. „Mieliśmy dobre życie, Hanie. Nie potknij się u kresu drogi”. Starzec rzucił wokół bystrym spojrzeniem. A potem przygiął się jeszcze niżej do ziemi. Na wpół na czworaka, na wpół na kolanach, począł pełznąć w stronę rosyjskiego pułkownika. Z gardła Hana płynął rozedrgany błaganiem strumień mowy w językach kilkunastu plemion Syberii naraz, przemieszany z błaganiem o litość i dziękowaniem za ocalenie po rosyjsku. Han pełznął po ziemi jak robak, dobrze wiedział, że to jest pozycja, w jakiej Rosjanie chcieli oglądać wszystkie plemiona tajgi. Więc dał Razulowi to, co ten chciał widzieć. Widzisz, jestem tylko niegroźnym, przestraszonym starcem. Nie musisz się mnie bać.

Tak samo powtarzał groźnym drapieżnikom, gdy szedł na nie polować, tak jak wszyscy myśliwi. Jestem tylko małym, słabym człowiekiem. Wcale nie chcę wam zagrozić. Wcale nie chcę zabić. Duchy drapieżników czasami dawały się nabrać. Oby i Rosjanin się dał.

Han pełznął, powoli i cierpliwie, zanosząc się rzewnym pieniem i błaganiem, aż sam w to wszystko uwierzył i łzy mu wreszcie pociekły.
Han pełzał w stronę rosyjskiego pułkownika, który przyglądał mu się bardziej z niechęcią, niż litością. Oficer w jednym ręku miał szablę, w drugiej pistolet - popularnego nagana o charakterystycznym, znienawidzonym przez plemiona Syberii kształcie. Han był już tuż u stóp, a wtedy wysoczył w górę jak sprężyna, zawinął się sprawnie za plecy pułkownika i przykładając mu nóż do gardła wziął “do niewoli” całkowicie zaskoczonego Ratzula.

Rosjanie zareagowali szybko. Lufy karabinów skierowały się w stronę Hana, jak i reszty stojących na polanie Amerykanów.

- Rzuć to - wycedził bez cienia strachu pułkownik.

Inni krzyczeli. Krzyczał ten, którego zwali Arturem. Krzyczała mała pani, by rzucić broń, że nikt nie musi zginąć. Han stał z nożem przyciśniętym do gardła Rosjanina.
- Posłuchaj swoich znajomych - wycedził do Hana w swoim języku unieruchomiony pułkownik. - Rzuć ten nóż nim któryś z moich ludzi nie wytrzyma.
Han docisnął mocniej nóż. Spod ostrza, z naciętej lekko skóry pociekła wąska strużka krwi.
- Będzie martwy w tej samej chwili gdy strzelicie - krzyknął po rosyjsku, głośno, na tyle głośno, by dotarło to do najdalej stojących. - Rzucać broń. Bo zarżnę jak świnię.

Mówił wolno. Każde słowo wlokło się jak pociąg po szynach rzuconych w tajdze na wieczną zmarzlinę. Każda chwila była ważna. Ponad ramieniem pułkownika patrzył na leżący na śniegu kłąb futra i modlił się, by zobaczyć ruch.

Krew popłynęła leniwą smużką, ale szybko zamarzała w arktycznym powietrzu tajgi.
- Jeśli mnie zabije, zabijcie ich wszystkich! - rozkazał zimnym głosem pułkownik Ratzul, wyraźnie wykrzykując słowa.
Widać było, że oficer ma krew tak zimną, jak sama Syberia.

Przyszli i inni. Żołnierze. Taksa. Jakiś zły człowiek.
Czas płynął, tak jak płynęła krew pułkownika.
- Han - powiedziała mała pani- Nie jesteś mordercą.
A cóż ty możesz o tym wiedzieć, kwiatuszku?
- Nie. Nie jestem mordercą.
Ale zabiłem. Najokrutniej, jak mogłem

Han stał. Patrzył na czerwone od mrozu palce Rosjan, pozaciskane na mierzącej w niego dłoni. Patrzył na leżący na śniegu kłąb futra. Odpowiadał małej pani, pułkownikowi i wszystkim, którzy próbowali z nim negocjować. Mówił wolno. Każda chwila się liczyła. Każdą rozciągał swymi słowami i swym milczeniem, tak jak rozciąga się namoczony w wodzie rzemień. I modlił się, by zobaczyć ruch. Jeden z Ludzi-Niedźwiedzi uciekł, i mógł uciekać coraz dalej i dalej. Ten, który leżał, może potrzebował tylko czasu, by pokonać truciznę w swej krwi?

W końcu stało się dla niego jasne, że ruch się nie pojawi. Dopiero wtedy, powoli, odsunął ostrze od gardła pułkownika, i sam odsunął się o krok. Oficer odsunął się nieśpiesznie spoglądając na Hana spokojne z mieszaniną szacunku i gniewu. Żołnierze stali niepewni.
- Aresztować ich.
Nóż wyrwali mu chwilę potem, i unieruchomili w solidnym uścisku. Ratzul wyciągnął nagan.
Kiedy kula oderwała mu dwa palce, Han zacisnął szczęki tak mocno, że usłyszał trzask łamanego zęba i poczuł w ustach krew. Patrzył na swoją krew na śniegu, marznące, małe jeziorka. Potem uniósł głowę, a jego twarz przybrała zwyczajny, pogodny wyraz. Han uśmiechnął się do pułkownika.
- Powiesimy go w Witymsku – zakomenderował Ratzul.
Han ciągle się uśmiechał, jakby ból odstrzelonych palców odebrał mu rozum.

Zanim pułkownik wyciągnął nagan, Han zdążył rozejrzeć się po polanie i zrobić to, na co nie miał czasu, gdy trzymał nóż na gardle Rosjanina i modlił się, by Człek-Niedźwiedź się ocknął i powstał. Mianowicie, policzył obecnych. I wyszło mu, że kogoś brakuje.
 
Asenat jest offline  
Stary 27-04-2013, 19:34   #104
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Nie, nie, nie!...Ten krzyk cisnął się Arturo na ustach, gdy pierwszy yeti padł od strzału B.E. Chance.
I wtedy, gdy kolejny zaatakował badacza posyłając go, też wzbierała w profesorze chęć do sprzeciwu.
No i kanonada, która zakończyła życie potwora.
To nie tak miało przebiegać ! To nie tak miało wyglądać!
Chance ty stary uparty koźle! Ty głupcze! Przecież ci mówiłem... te przekleństwa nigdy nie opuściły ust profesora. Nie zdążyły. Wszystko działo się zbyt szybko i zbyt gwałtownie.
Naraz wyroili się zewsząd Ruscy, dowodzeni już przez nie tak przyjaznego pułkownika Ratzula.
Ta piękna cudowna chwila zmieniła się w koszmar. Epokowe odkrycie było obecnie kupą białego futra, mięsa i krwi...

Nastąpiła profanacja.

Ulotna chwila zachwytu zmieniła się w chaos w którym to Arturo z początku trudno było się połapać. Gdzieś w duchu Max klął wniebogłosy.... Czemuż tego nie przewidzieli. Czemu nie wystawili czujki. Cholera...

Arturo skulił się w sobie, nie zamierzając podnosić jeszcze rąk. Ta sytuacja, tak... zbezczeszczona, najpierw przez Chance’a, a potem przez ruskich.
A przecież ostrzegał B.E. ! A przecież zalecał by z łowami poczekać na dogodniejszą chwilę.
Przestrzegał przed atakiem, przy drzewie. I oczywiście miał rację. Choć... nie tak jak przypuszczał.

Ruscy wydzierali się w tym ich swoim języku. Max nie rozumiał słów, ale okrzyki nie były przyjazne. Więc, należało się rozejrzeć i zorientować jakie były szanse na stawienie oporu. I ilu było przeciwników.
A było ich dość dużo...Piętnastu albo dwudziestu nawet. Szli półkolem równo. Wyszkoleni zapewne, może nawet weterani.
Max nie był zaś żołnierzem i stanowił za duży cel, dla tych czerwonoarmistów. Nie miał szans i nawet próbował uciekać.
- No smoking! - zadudnił Ratzul po angielsku, którego poznali po charakterystycznej czapce oficera sowieckiej armii. - A eto szto? - dodał po rosyjsku, widząc uśpione monstrum.
-Jak to... szto?! Jak to... szto?!- ryknał niczym ranny niedźwiedź Arturo.- Obiekt badawczy!Istota żywa! Brakujące ogniwo Darwina! Coś z czym należy się obchodzić delikatnie!
Poruszający rękami i wydzierający się tubalnym głosem profesor musiał się ściągać na siebie uwagę.- Żadnego strzelania! Żadnego zabijania! Trzeba rannych opatrzyć!
Ostatni przejaw silnych emocji. Cały gniew przelał w te słowa, których nikt pewnie nie zrozumiał.
I wydawało się że wraz tym krzykiem uszło z niego powietrze, jak z przekłutego balonu.

Nie zdążył zareagować, gdy Han podkradł się do Ratzula i zaatakował go od tyłu niczym przyczajony ryś. Nóż ich przewodnika został przytknięty do szyi.
Sytuacja z kiepskiej zrobiła się jeszcze gorsza. Choć pat w tym wypadku też miał swoje zalety.
-To jedne wielkie nieporozumienie... proszę wszystkich o spokój. -krzyknął głośno Arturo.- Nie ma co wszczynać kolejnego rozlewu krwi! Nikt tu nie jest niczyim wrogiem.
Zerknął na Nathalie licząc, że ona przełoży jego słowa na rosyjski.
Nathalie powtórzyła słowa Arturo.
Ratzul nie okazał się tak tchórzliwy, jak zapewne przewidywał Han. Padły ostre słowa rozkazów.
Szczęknęła przeładowana broń. Średnio po trzy, cztery lufy mierzyły w stronę każdego na polanie. Widać było, że Rosjanie z przyjemnością otworzą ogień. Nawet wcześniej, kiedy ich pułkownik jeszcze będzie żył.
Arturo widział to już u żołnierzy. Najwyższa szarża idąca z nimi ramię w ramię do walki budziła szacunek. A może budziła strach? Cokolwiek nie budziła, jakichkolwiek emocji, żołnierze najwyraźniej otrzymali rozkaz.
I zamierzają go wykonać.

Han pewnie też to rozumiał, a może przekonały go słowa Natalie.
“Będziesz mógł potem żyć, spokojnie, z nim na sumieniu? Będziesz?”- Będzie.. do Witymska, albo krócej.
Gdy Han upuścił nóż, dopadli go radzieccy żołnierze. A Iwan Ratzul wymierzył sprawiedliwość proletariacką, okrutną jak Syberia.
Bełkocząc coś w swym śpiewnym języku, odstrzelił biedakowi dwa palce u dłoni. Bez sądu, bez wyroku. Ot tak, bo mógł. Arturo zaklął pod nosem na ten widok. Nawet Anglicy w koloniach tak nie postępują.
Radzieccy żołnierze, załadowali na sanie martwego yeti, wzięli na powróz spętanego Hana.

Ratzul ruszył, a Arturo poganiany przez żołdaków nowego ustroju ruszył za nim. Spoglądał ze współczuciem na Hana... Nie wiedział jaki los go czeka, ale słowo Witymsk oznaczało, że trochę pożyje.
Max nie przyglądał się temu, co było za nimi. Temu co opuszczali. Nie chciał patrzeć w stronę Chance’a, który albo nie żyje, albo umrze wkrótce od krwotoków wewnętrznych. Nie spoglądał na nieprzytomnego yeti, który być może zdąży uciec pozostającym na polanie oprawcom.

Teraz liczyli się ci którzy przeżyli. Ian, James... Arturo nie wiedział gdzie są, ale pewnie sobie poradzą.
A on im nie mógł pomóc. Pozostało ratować siebie i pozostałe niedobitki drużyny. Czyli...Nathalie i Hana. Kiutlowi chyba nic nie groziło. Ale Maxowi i Nathally zapewne tak. A ich przewodnikowi na pewno.
Na razie jednak Arturo nie mógł nic zrobić. Przy sobie miał tylko złoto... te mogło się przydać później. Dopóki jednak nie dotrą do osady, dopóki się nie ściemniło, trzeba pozwolić by wiek nadał Maxowi pozór starczej słabości... Głośno sapać, łapać ciężkie zadyszki i ledwo człapać nogami. Czekać na okazję. Cierpliwie.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 27-04-2013, 21:55   #105
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Głos pułkownika zabrzmiał w nocy, niczym wystrzał armatni.
B.E.Chance leżał tam, gdzie upadł. Kolosalny gigantues zwalił się na ziemię. Gdzieś z lasu słychać było oddalające się ryki. Chyba zraniony giganteus, który powalił Chance’a nadal żył i uciekał - sądząc z kierunku, z którego dolatywały ryki - w stronę Angary.
- Ruki wierch! - powtórzył głos pułkownika.
Wydawało się, że wszyscy powinni zrozumieć to polecenie - słyszeli je wiele razy podczas podróży przez ten niegościnny teren. “Ręce w górę!”. Na razie jeszcze było zbyt ciemno, by mogli dostrzec Rosjan, ale postrzelony Kiutl, przy którym klęczała Irimi próbując powstrzymać upływ krwi, sugerował, że Rosjanie potrafili dobrze strzelać do sylwetek widocznych na śniegu. Albo te, że młody szaman oberwał kulkę przypadkowo, kiedy czerwonoarmiści strzelali do giganteusa w puszczy.
Jakby na potwierdzenie ich niewesołej sytuacji gdzieś, z oddali, zraniony kulami gigantues zawył boleśnie i rozpaczliwie.

Wszystko zadziało się naraz, zbyt szybko, zbyt gwałtownie, jak na możliwości percepcji rozleniwionej długim oczekiwaniem na mrozie. Krzyk Nathalie rozległ się chwilę po huku wystrzału i ryku ranionego przez Chance giganteusa. Chance zwalił się na ziemię, potem Kitul, potem kolejne wystrzały i ryki... Dziewczyna wrosła w ziemię, przepełniona głębokim żalem i wściekłością - jak można strzelać do tak pięknego, rozumnego stworzenia? To nie był żaden potwór, wiedziała to teraz dokładnie, to była jakaś zapomniana ścieżka w ewolucji, ktoś od kogo mogli się uczyć, korzystać z jego doświadczeń, odkrywać rejony, do których nie dane im było dotrzeć samodzielnie.. Spojrzenie oczu gigantusa poruszyło w niej jakąś strunę, istnienia której tylko mogła się domyślać.. Czasem czuła coś, nieco podobnego, do tego doznania, kiedy tłum wiwatował na jej cześć, albo kiedy widziała łzy w oczach ludzi wzruszonych jej śpiewem.. mistycyzm. Tego doświadczyła.
Krótkie polecenia wykrzyczane gardłowym, nie znoszącym sprzeciwu głosem, wyrwało Nathalie z letargu. Obudziło wspomnienia uciekającego więźnia postrzelonego w plecy , Chmurskiego na peronie, punktu celnego…
Podniosła ręce do góry, nieruchomiejąc.

Żaden z tubylców też nie ruszał się, poza Irmini, która próbowała zatamować upływ krwi Kiutlowi. Skrzypienie śniegu i zakutane w płaszcze sylwetki widoczne w mroku były pierwszym sygnałem nadchodzących Rosjan. Odgłosy zlewały się w jedno. Skrzyp - skrzyp - skrzyp. Aż dziwne, że nie słyszeli ich wcześniej. Chociaż nie. Nie dziwne. Muzyka Kiutlowego bębna zagłuszała wszystko na polanie.
Nathalie rozejrzała się – Arturo stało obok, ale Jamesa i Iana nie było widać. Uciekli? Nie słyszała więcej strzałów, ale żołnierze mogli ich po prostu ogłuszyć kolbami… Chance leżał, nieprzytomny lub martwy.

Żołnierze podchodzili powoli i ostrożnie. Wyraźnie mierząc w stronę zarówno ludzi, jak i leżącej na śniegu bestii. Czerwonoarmistów było sporo. Przynajmniej piętnastu, może nawet dwudziestu. Zbliżali się ustawieni w formację półksiężyca, powoli zamykając pierścień wokół ludzi na polanie.
Badacze słyszeli ich nieco wystraszone głosy. Wręcz wyczuwali ogromną nerwowość zrodzoną na pewno na widok gigantueusa powalonego na śnieg. Widać było, że prehistoryczna istota żyje. Boki stworzenia unosił głęboki oddech, a z nozdrzy wydobywały się kłęby pary.
- No smoking! - zadudnił Razul po angielsku, którego poznali po charakterystycznej czapce oficera sowieckiej armii. - A eto szto? - dodał po rosyjsku, widząc uśpione monstrum.

Nathalie stała i nawet niespecjalnie musiała się starać wyglądać na przerażoną. Z rękami w górze, drżała na całym ciele. Wyobraźnia podsuwała jej obraz samej siebie leżącej z przestrzeloną piersią na śniegu, na którym wyrastała coraz większa, ciemnoczerwona plama krwi, jak płatki egzotycznego, lśniącego w śniegach kwiatu. Róży życia.
Arturo coś krzyczał a Han zniknął z pola jej widzenia, aby po chwili znaleźć się za plecami Pułkownika. Lufy karabinów żołnierz skierowały się natychmiast w stronę Hana, jak i reszty stojących na polanie Amerykanów. Nathalie zamknęła oczy, czekając na strzał.
- Rzuć to - wycedził bez cienia strachu pułkownik, wyrywając ją z odrętwienia.
- Rzuć to! - powtórzyła dziewczyna, najpierw po rosyjsku, potem po angielsku, odwracając się w strone Hana i Ratzula. Ręce ciągle trzymała na widoku. - Nie potrzeba więcej ofiar, Han.
- Opuście broń, nikt nie musi zginąć
- odezwała się do żołnierzy, znów powtarzając swoje najpierw po rosyjsku, potem po angielsku.
- Pułkowniku, bardzo pana proszę... - spojrzała mężczyźnie w twarz. - Proszę odwołać swoich ludzi.
- Jeśli mnie zabije, zabijcie ich wszystkich! - rozkazał zimnym głosem pułkownik Ratzul, wyraźnie wykrzykując słowa. jakby jej nie słyszał, jakby dawał zgodę na zabicie wszystkich na polanie...

Szczęknęła przeładowana broń. Ostry dźwięk w ośnieżonej ciszy tajgi, wydała się Nathalie prawie tak głośny jak wystrzał. Zatrzęsła się i pozwoliła opaść dłoniom. Ale to nie były strzały.
Zaraz tu zginą, wszyscy, w środku tej nicości.. po to przemierzyli tyle kilometrów? Podeszła, bardzo powoli, krok, potem jeszcze jeden z stronę Hana i Pułkownika. Krew ściekała temu drugiemu po szyj, zamarzając natychmiast.
- Han - powiedziała - Nie jesteś mordercą. Odłóż nóż. Będziesz mógł potem żyć, spokojnie, z nim na sumieniu? Będziesz?

Lufy karabinów mierzyły w jej stronę, ale żołnierze rozumieli co mówi i nikt jej nie przeszkodził. Wiedziała jednak, że ta chwila potrwa tylko kilka sekund. Że prędzej czy później któryś z czerwonoarmistów nie wytrzyma napięcia i naciśnie spust.
Han.. na coś czekał. Nathalie nie wiedziała na co, ale czuła wyraźnie jego determinację. Czekał, aż coś się stanie.

Napięcie sięgało zenitu. Gigantueus nie poruszył się, widocznie środek zakupiony w Japonii przez B.E.Chance’a działał tak, jak ten sobie zaplanował. Rosjanie mierzyli do badaczy, a Han... Han w końcu opuścił nóż i wypuścił pułkownika z objęć.

- Aresztować ich - wydał rozkaz Ratzul. - Wyjaśnią, co tutaj tak naprawdę - położył nacisk na słowa “tak naprawdę” robią.
Natychmiast dwóch żołnierzy doskoczyło do Hana i unieruchomiło go w solidnym uścisku.
Pułkownik spojrzał na pannę Kelly.
- Może im pani przetłumaczyć moje słowa. Zaprowadzę was teraz do osady, ale jeśli ktoś spróbuje uciec, czy zrobi coś takiego, jak ten dzikus, to każe zabić. Nie tylko jego, ale i panią. Będą odpowiedzialni za pani życie, panno Kelly. Niech to pojmą, jak należy.
Potem znów zwrócił się do swoich żołnierzy.
- Rozbroić ich i zaprowadzić do wsi. Dzikusów też. Zobaczyć, co z resztą białych. Jeden leży tam - wskazał głową B.E. Chance’a - ale dwóch chyba uciekło w puszczę. Znaleźć ich i jeśli będą stawiać opór, zabić. Małpoluda na sanie i do wsi. Dziewczyna pójdzie ze mną. Ale wcześniej mam jeszcze rachunek do wyrównania z panem dzikusem.

Zamarznięty mózg Nathalie z trudem przyjmował słowa. A może to nie był mróz, a przerażenie? Gdyby Pułkownik nie użył jej nazwiska nie zorientowała by się, że mówi do niej. Rozumiała każde słowo, każde pojedyncze słowo, ale jakoś nie chciały się jej złożyć w całość. Nie pasowały do siebie. Zaczęła je tłumaczyć na angielski, maksymalnie skupiona, każde po kolei, próbując utworzyć zdanie.
- Mają nas aresztować i zabrać do osady… - zaczęła.

Przerwał jej huk wystrzału. Nerwy miała napięta jak postronki, nie wytrzymała napięcia i krzyknęła, odwracając się w stronę źródła dźwięku. Pułkownik odstrzelił Hanowi pół dłoni.
Nathalie wrosła w ziemię, zęby zaczęły jej szczękać. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała przed siebie.
- Założyć mu sznur i zabrać do wsi z resztą. Jakby się stawiał, zabić po drodze. Powiesimy go w Witymsku – zaordynował Porucznik.
Arturo i Jakuci, w tym związany Han, pod eskortą żołnierzy zostali zabrani i poprowadzeni w stronę osady.
- Nie żyje, towarzyszu Poruczniku – zameldował jeden z ludzi, wskazując na B.E.Chance’a.
- Zastawcie go – rozkazał Porucznik – Idziemy, panno Kelly.
Złapał jej ramię i pociągnął, bezwolną, za sobą.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.

Ostatnio edytowane przez kanna : 27-04-2013 o 23:15.
kanna jest offline  
Stary 28-04-2013, 10:24   #106
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NATHALIE KELLY, MAXIMILIAN PHILEAS ARTURO, HAN UGAWA


Rosjanie szli szybko, oglądając się na boki. Nawet pułkownik Ratzul, prowadzący Nathalie pod ramię, nie odzywał się zbyt często. Śnieg skrzypiący pod ich butami i ciche zawodzenie wiatru oraz mrok, towarzyszyły wszystkim w długiej drodze do osady Kitula.

Maximilian i Nathalie prowadzeni byli „po ludzku”, mimo że profesorowi związano ręce. Gorzej miał Han Ugawa, którego co jakiś czas złośliwy Rosjanin popychał, a kiedy ten za którymś razem wywracał się w śnieg, żołdacy kopali go i bili kolbami karabinów – boleśnie, ale tak, aby miał siłę iść dalej. Mieli w tym, bydlaki, wprawę.

Osadę ujrzeli już z daleka. Paliło się w niej kilka dużych ognisk i kręciło przynajmniej dziesięciu kolejnych żołnierzy Ratzula. Mieszkańcy osady spędzeni zostali na środek, podobnie jak i ich buriaccy woźnice. Widać było, że nowa władza nie bardzo ma zamiar działać ugodowo.

- No i my doszli – powiedział Ratzul w słabym angielskim z koszmarnym, rosyjskim akcentem.

Potem wydał kilak szybkich komend swoim ludziom. Nathalie została zaprowadzona do jednego z ich dawnych namiotów, mieszkańcy wsi zostali zapędzeni wraz z Buriatami i Jakutami przyprowadzonymi z miejsca przeprowadzania rytuału do domostwa zgromadzeń. Arturo został poproszony do innego namiotu, a Hana Ugawę, nadal bez opatrzenia mu rany, zamknięto związanego w zagrodzie dla psów i postawiono przy nich jednego strażnika.

Dochodziła północ, ale nikt raczej nie myślał o spaniu.


IAN THOMAS WELD


Ian doskonale znał się na poruszaniu po dzikich ostępach. Tajga syberyjska czy tajga kanadyjska – nie robiło mu to żadnej różnicy. Nie czekał, aż żołnierze zapuszczą się w las i nisko skulony, zgarbiony jak staruszek pod ciężarem chrustu, oddalił się od polany, a potem obszedł ją szerokim łukiem i obrał kierunek na osadę Kiutla. Co jakiś czas korygując swoją marszrutę dzięki gwiazdom, brnąc niekiedy po głębokie po pas śniegi przedzierał się do osady.

Chciał dotrzeć tam przed wracającymi z polany Tabby Rosjanami, ale nie wziął poprawki na to, że żołnierze i jeńcy poruszali się czymś w rodzaju traktu, a on sam musiał torować sobie drogę przez bardzo trudny teren.

Kiedy udało mu się dotrzeć na miejsce, był niczym zwierzę oblepiony śniegiem, zziajany i zziębnięty jednocześnie. Przybył na miejsce o kilka chwil za późno. Kiedy Han Ugawa wylądował w zagrodzie dla psów i ostatniego mieszkańca wsi Rosjanie wpychali do chaty zgromadzeń, w której Kiutl i trzy stare kobiety opowiadały im dwie noce temu historie o Tabbie i Duchach Zimy.

W wsi stacjonowało teraz z trzydziestu żołnierzy, może nawet i więcej.

Przez chwilę w osadzie pojawił się sam Ratzul. Pułkownik wydał kilka poleceń i ósemka żołnierzy, niezbyt jedna chętnie, wyruszyła w drogę. Wyraźnie kierowali w stronę puszczy. Pewnie wracali na polanę po upolowane yeti, bo zabrali ze sobą kilka reniferów – prawdopodobnie do zaprzęgu.


JAMES „MAC” MAC DOUGAL


James ukrył się w lesie i obserwował odejście kawalkady i dziesiątkę żołnierzy, którzy wraz z „menadżerem teatralnym” pozostali na polanie. Piątka czerwonoarmistów ruszyła w las szukając zaginionych członków ekspedycji, zgodnie z rozkazami Ratzula, piątka wraz z ubranym w futra Grigorijem Borysowiczem pilnowała powalonego gigantueusa. Ciałem B.E.Chancea nikt się nie przejmował. Wuj Jamesa leżał w śniegu, niczym porzucona szmaciana lalka. Wyraźnie martwy. Marzenie o sławie zostało zaprzepaszczone jednym, niepotrzebnym czynem. Gdyby powstrzymał swój palce, mógłby …. Mógłby wiele rzeczy. A teraz nie mógł już nic. Był martwy i zimny, jak śniegi Syberii.

Żołnierze nie przykładali się do swojej pracy za bardzo. Minęli miejsce, gdzie wcześniej ukrywał się marznący James i wyraźnie znaleźli coś kawałek dalej, bo przyświecając sobie płonącymi pochodniami ruszyli za jakimś tropem. Po kilku minutach jednak wrócili. Sami.

Dołączyli do swoich kompanów, którzy już raczyli się wódką i częstowali nią „menadżera teatralnego”. Tamten pił z umiarem całą swoją uwagę koncentrując na giganteusie.

Robiło się coraz zimniej, ale James nie bardzo wiedział, co mógłby jeszcze zrobić w sytuacji, w której się znalazł.


IAN THOMAS WELD


W takich chwilach, jak ta najważniejszy był spokój i opanowanie. Ian musiał wyczekać na właściwy moment, przemyśleć kolejne działania. Podejmując się akcji bez planu narażał nie tylko siebie i swoich przyjaciół z wyprawy, ale również mieszkańców wsi.

Czekał więc cierpliwie.

W pewnym momencie z jednego z namiotów Dwóch Rosjan wyprowadziło jakiegoś Buriata. Jednego z pomagających im ludzi, ale Ian nie był pewny którego. Jeden z żołnierzy kolbą karabinu podciął nogi woźnicy, a kiedy ten znalazł się na kolanach drugi najzwyczajniej w świecie strzelił mu w tył głowy. Zamordowany człowiek upadł twarzą w zdeptany śnieg. Ian wstrzymał oddech i poczuł, jak robi mu się gorąco. Żołnierze wyprowadzili z namiotu kolejnego Buriata – tym razem to był Kirgin. Weld był za daleko, by zareagować w jakikolwiek sposób nie zdradzając swojej obecności.

Makabryczna egzekucja powtórzyła się i po chwili Buriat znalazł się obok swojego syna lub przyjaciela.

A potem żołnierze wyciągnęli na śnieg kolejnych Buriatów biorących udział w ekspedycji i zabili ich jednego, po drugim.


NATHALIE KELLY


Pułkownik Ratzul trzymał ją mocno i kazał patrzeć, jak żołnierze na jego rozkaz mordują najpierw syna, a potem ojca. Bezdusznie, bez cienia wahania i litości. Jakby strzelali do zwierząt!

- Zginęli, bo wam pomagali – powiedział spokojnym tonem pogawędki pułkownik trzymając Nathalie tak, by nie mogła odwrócić głowy. Co najwyżej mogła zamknąć oczy, ale i tak to nie pomagało. Widziała krew tryskającą z czaszki Kirgina na śnieg.

- Wy też zginiecie – kontynuował pułkownik. – Za spisek przeciwko klasie robotniczej, przekroczenie granicy państwowej w zbrodniczych zamiarach, podżeganie ludności miejscowej do buntu przeciwko władzy ludowej, uprawianie kontrrewolucyjnej agitacji, szpiegostwo, utrzymywanie kontaktu z kryminalistami, działania mające na celu wystawienie na szwank władzy sowieckiej. Za to wszystko czeka was śmierć.

Wyprowadzono kolejnych Buriatów i po chwili cała obsługa ich wyprawy padała martwa z przestrzeloną czaszką. Nathalie czuła łzy płynące jej po policzkach.

- Ciebie ocalę – powiedział nagle pułkownik. – Ale musisz współpracować. Podpisać papiery. Obciążysz resztę i opuścisz kraj żywa. Nie spotka cię żadna krzywda.

Rosyjscy żołnierze odciągali właśnie ciała zamordowanych Buriatów na bok, pod ścianie jednej z jakuckich chat.

- A jeśli nie będzie pani współpracował to – BAM!

Odgłos wydany przez pułkownika przypominał do złudzenia strzał.

- A teraz wróci pani do namiotu i napisze wszystko, ładnie.

- Taksa!

W ich stronę przyszedł fałszywy przewodnik – pół krwi Jakut.

- Pilnujcie pani Kelly, jak oka w głowie. Zrozumieliście!?

- Tak jest, towarzyszu pułkowniku.


MAXIMILIAN PHILEAS ARTURO

Arturo został zamknięty w jednej z jakuckich chat. Nikt nie rozwiązał mu rąk. Słyszał strzały na zewnątrz, ale nie bardzo wiedział, co się tam dzieje. Czuł strach. Nawet większy, niż kiedy widział te wszystkie zjawy w szałasie Iny, zdawałoby się całe wieki temu.

Nie miał za bardzo innych alternatyw, niż czekać na rozwój wypadków.


JAMES „MAC” MAC DOUGAL


Po dwóch godzinach oczekiwań na polanie, ku radości pilnujących ciał wartowników, pojawiła się kolejna grupa żołnierzy prowadząca renifery. Obie grupy, połączonymi siłami, z największym trudem, umieścili ciało giganteusa na saniach, do których zaprzężono renifery. Potem dwóch żołnierzy wrzuciło na nie jeszcze zwłoki B.E. Chance’a i wszyscy opuścili polanę.

James, chcąc nie chcąc, nie widząc innej alternatywy, ruszył po ich śladach.

W ten sposób po kolejnej godzinie znalazł się w krzakach okalających wieś Kiutla, na której środek wjechały sanie z uśpionym yeti. Przez chwilę obok potężnej bestii postali fałszywy menadżer, który – tego James był już niemal pewne im – musiał być kimś ważnym, prawdopodobnie wysokiej szarży funkcjonariuszem okrytego złą sławą OGP, bo Ratzul przyjmował polecenie tego człowieka bez najmniejszego sprzeciwu. Obaj Rosjanie uścisnęli sobie dłonie przy bestii , jakby właśnie zawarli jakieś porozumienie.

James usłyszał nagle jakiś pomruk. Przez chwilę rozglądał się nerwowo będąc pewnym, że zobaczy za swoimi plecami kolejnego giganteusa. Ale szybko zorientował się, ze po prostu burczy mu w brzuchu.


WSZYSCY


Północ minęła już dawno temu. Ukryci po przeciwnych stronach osady James i Ian, nie wiedząc wzajemnie o swoim istnieniu, obserwowali działania żołnierzy wyczekując swojej szansy. Szansy na co? Na wykradnięcie przyjaciół ze szponów Ratzula i jego ludzi? A co potem? Ucieczka przez tajgę z całą armią dyszącą im za plecami. Nie. Wszystko wyglądało coraz bardziej paskudnie. Ci, którzy nie wpadli w łapy sowietów mieli jeszcze jakąś szansę ile zmylą kontrole w ZSRR i uda się im jakoś dotrzeć do granic tego rozległego kraju. Ale ludzie złapani do niewoli – jaką oni mieli szansę?
Żołnierze trzymali nadal wysoką czujność. Powód był oczywisty – potężna, włochata bestia, która leżała schwytana na środku wioski. Co jakiś czas któryś z wartowników podchodził do pilnującego zagrody z psami żołnierza. Na odchodnym jeszcze żołdak opróżniał pęcherz do środka, starając się ubrudzić więżącego tam na śniegu Hana i ze śmiechem wracał do ognisk, przy których stacjonowali szeregowi żołnierze. Podoficerowie i kadra oficerska zajęła namioty po zapędzonych do wspólnego domu Jakutach.

Wiatr zerwał się nagle. Dmuchnął śniegiem z drzew na wieś. Dla zaczajonych w lesie Iana i Jamesa brzmiało to dziwnie nienaturalnie. Jakby oddech potężnej ponad wszelkie wyobrażenie istoty. Prawdziwego władcy zimy.

Żołnierze pełniący wartę przy ogniskach poruszyli się niespokojnie.

Wiatr przybrał na sile. Niósł z sobą prawdziwą kakofonię zwierzęcych odgłosów – ryków, wycia, warkotów. W osadę uderzyła prawdziwa burza śnieżna. Tak gwałtowna, niespodziewana i silna, że tumany wirującego śniegu dosłownie skryły całunem całą osadę.
Jakby gniew Syberii uderzył prosto na tych, którzy ośmielili się rzucić wyzwanie Tabbie.


Ian – ukryty na skraju tajgi, tuz przy osadzi Kiutla Ian wstrzymał oddech. Wichura, poza gwałtownością, z jaką się narodziła, była przeraźliwie zimna. Mocniej przywarł do pnia drzewa, za którym ukrywał się przed potencjalnym spojrzeniem któregoś z sowieckich żołnierzy. Wyraźnie usłyszał, jak coś koło niego, potężnego i szybkiego, przebiega przez puszczę i wybiega w skrytą w kłębowisku śnieżnej burzy wieś. Potem, do zwierzęcych ryków i odgłosów wichury przyłączył się jeszcze jeden. Odgłos wystrzału i słaby, porwany przez wicher, bolesny okrzyk człowieka.

James – gwałtowne uderzenie śnieżniej buzy na wieś przeraziło Jamesa. W tym zjawisku było coś nieoczekiwanego, coś nieludzkiego, jakby wichurą kierowała obca, nieludzka wola, czyjaś moc. I nagle James poczuł niedaleko siebie jakieś poruszenie. W śnieżycy koło niego zamajaczyła wyraźnie gigantyczna sylwetka yeti. Stwór szedł przez las, cicho niczym duch mimo swojej monstrualnej masy. Stworzenie trzymało coś w dłoniach. Na początku James uznał, że to jakiś kij, ale w końcu rozpoznał, ze gigantues niesie … potężną włócznię, zakończoną ostrzem zrobionym z kości lub kamienie. Bestia nie zauważyła go i znikła w kłębiącej się masie śniegu kierując wyraźnie w stronę wsi.

Han – Han od początku, kiedy wrzucono go do psiej zagrody, zamknął się w sobie. Tylko tak kontrolował ciepłotę ciała. Tylko tak kontrolował ból zranionej ręki. Widział śmierć swoich buriackich współbraci i gniew na chwilę przebudził jego umysł. Ale potem Han znów pogrążył się w stanie skupienia, ignorując strażników, którzy zrobili sobie zwierzęcą rozrywkę z oddawania moczu w jego stronę. Przyglądał się przywiezionemu z polany człowiekowi – niedźwiedziowi i wiedział, że za chwilę człowiek – niedźwiedź znów się przebudzi.
Kiedy niespodziewana zamieć uderzyła w osadę, Han uśmiechnął się. A kiedy w śnieżnych tumanach ujrzał gigantyczne postacie wbiegające do wsi, wprost na zaskoczony, przerażonych Rosjan, wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Nathalie – siedziała skulona pod futrami w namiocie, który wyznaczył jej pułkownik Ratzul. Wiedziała, że żołnierz za tą swoją gadką o córce, skrywa serce z kamienia. Bezlitosne i zimne, jak mrozy Syberii, którą tak ukochał. Kobieca intuicja podpowiadała jej prawdę o Ratzulu. Papierki denuncjujące przyjaciół to tylko pretekst. Może nie tutaj, może nie tej nocy, ale za jakiś czas pułkownik przyjdzie do niej i zażąda jej ciała, jako podziękowania za jej pomoc. A potem, kiedy się nią znudzi, rozkaże ją zamordować tak, jak kazał zamordować nieszczęsnych Buriatów. Sprawa giganteusa miała teraz polityczne podłoże. Zapewne ów Grigorij pociąga za wszystkie sznurki. Nie łudziła się, że pozostawią przy życiu obcych, którzy poznali tajemnicę Syberii. Wiedziała, o czym mruczy Ratzul. Widział w giganteusie doskonałe narzędzie do wygrania wojny. Ubrana w mundur czerwonoarmisty prehistoryczna bestia i jej pobratymcy, stanowiła w oczach fanatycznego bojownika idealne wręcz narzędzie prowadzące ku zwycięstwu idei bolszewizmu nad całym światem.
Wycie wichury i zwierzęce ryki poza chatą wyrwały ja ze stanu odrętwienia i fatalistycznych rozmyślań o swoim dalszym losie.
Strzał. Krzyki. Kolejny strzał! Wyglądało na to, że Rosjanie zostali zaatakowani!

Maximilian – Arturo nie mógł zasnąć. Czuł przez skórę, że trudno będzie mu się wykaraskać z tej sytuacji. Że fałszywy menadżer teatralny prędzej porzuci ich zamordowane ciała gdzieś w syberyjskiej tajdze, niż pozwoli poinformować świat o odkryciu giganteusa. W głowie krewkiego profesora pojawiało się i równie szybko znikało tysiące planów na ucieczkę, ocyganienie żołnierzy, wkupienie się w łaski Ratzula czy Borysowicza. Ale szybko wyrzucał je z głowy.
Kiedy ściany domu Jakutów zadrżały pod naporem wiatru Maxymilian wstrzymał oddech. A kiedy usłyszał strzały, krzyki i zwierzęce ryki, wypuścił go z sykiem. Tak jak podejrzewał pobratymcy uśpionego przez B.E. Chance’a giganteusy wróciły w większej sile. A krzyki bólu rosyjskich żołnierzy sugerowały, że tym razem istoty nie przyszły, by przyjąć daninę.
Jeden z krzyków rozbrzmiał tuż obok domostwa Arturo, a potem dało się słyszeć charakterystyczny odgłos ciała uderzającego o ścianę po zewnętrznej i potem osuwającego się po niej na ziemię. Wszystkie zmysły informowały profesora, że tuż przy chatce stoi jeden z giganteusów. Stwor dyszał ciężko, jakby węszył, szukał czegoś lub kogoś.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 28-04-2013 o 11:21.
Armiel jest offline  
Stary 29-04-2013, 19:57   #107
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Człowiek planuje... a potem wszystko szlag trafia.
Niby las, a śniegu w nim było tyle, że szybką wędrówkę można było sobie wybić z głowy. I tak dobrze, że mroku nie rozbił sobie głowy o jakiś pień, chociaż i tak parę zahaczył o jakąś gałąź, zwalając sobie na głowę stos śniegu i coraz bardziej upodabniając się do wędrującego przez las bałwanka.
No i spóźnił się.
A może raczej to Rosjanie byli szybsi? W każdym razie tylko głupiec wszedłby w tym momencie do wioski. Równie dobrze mógł wtedy, na polanie, oddać się w ręce Ratzula, czy tego fałszywego impresaria, Abramowa. Pozostawało tylko zakopać się w śniegu i obserwować, jak Rosjanie zabijają jednego potencjalnego sprzymierzeńca po drugim. Z wyjątkiem - nie wiedzieć czemu - Hana. Może chciał go zostawić na lepszą okazję?
No i jaki los czekał Nathalie i Arturo? Też mieli zginąć na miejscu, tylko później, czy też - jako pokazowe eksponaty - miano ich zawieźć do większego miasta i tam stracić, w imię nie wiedzieć jakiej idei.

Co robić...?
Pytanie to co chwila przewijało się przez głowę Iana. Nie mógł przecież, niczym bohater z kiepskiego westernu, wyskoczyć zza krzaków i wystrzelać wszystkich żołnierzy. Trzech, czterech - może by mu się udało. Ale trzydziestu? Nawet w książce nikt by w to nie uwierzył.
Gdyby to było lato... Rosjanie z pewnością nie poruszają się po lesie tak, jak dobry myśliwy. Wyeliminować zdradzieckiego Taksę, a reszta mogłaby go gonić po lesie, kręcić w kółko, jak psy za własnym ogonem. Ale w śniegu? To było znacznie trudniejsze. Nawet ślepiec dostrzegłby ślady, a trudno sądzić, by za zbiegłym Amerykaninem posłano dwóch czy trzech żołnierzy. Pewnie byłoby ich z dziesięciu, i to na saniach. Piechur miałby niewielką szansę, by im uciec, a ustrzelenie bez strat własnych tylu wojaków, którzy z pewnością nie są jakimiś ofermami, byłoby prawdziwym cudem.

Odprowadził wzrokiem Nathalie, która pod nadzorem wróciła do jurty.
W tej chwili nie potrafił nic dla niej zrobić. Żyła, i to było najważniejsze, ale jej wydostanie spomiędzy Rosjan było, delikatnie mówiąc, trudne. Może gdyby poczekać... Za trzy, cztery godziny napięcie opadnie, Rosjanie przestaną być tacy czujni. Może uda się dostać do jurty i uwolnić Nathalie.
Tylko co dalej? Czy we dwoje mieli jakiekolwiek szanse ucieczki? Co z Arturo? I gdzie, na wszystkie demony tajgi, podział się James? Wszak go nie zastrzelono, ani też nie przyprowadzono do wioski w więzach. Zdołał uciec?
Ian rozejrzał się dokoła, odruchowo szukając Mac’a, mimo świadomości, że w nocy nie zdoła go dostrzec. No i nie zobaczył.

Nie samymi obserwacjami człowiek żyje.
Zimno i wiatr to niezbyt przyjemni towarzysze. Nawet solidna parka nie potrafiła przed nimi ustrzec, a w sercu tajgi dość trudno było przed nimi się schować.
Ian cofnął się odrobinę i, skryty w całkowitym cieniu, zbudował prowizoryczny murek, osłaniający go przed lodowatym, coraz silniejszym wiatrem. Igloo to z pewnością nie było, ale wiatr przestał dawać się aż tak we znaki. I dobrze, bo robiło się coraz zimniej, a i śnieg, niesiony wiatrem, coraz bardzie dawał się we znaki. Ale i stwarzał szansę na podkradniecie się do wioski. W nocy wszystkie koty są szare... a w śniegu - niewidoczne.

Ian wziął do ręki długi nóż.
Coś jednak było szybsze niż on. Albo ktoś.
Gdy w wiosce zaczęło się zamieszanie, Ian, najciszej jak mógł, ruszył w stronę jurt. To była idealna okazja, by spróbować kogoś uwolnić.
Najpierw Nathalie, potem Arturo. I Han. A potem, jeśli się da, zdobyć jakiś ekwipunek i uciec.
 
Kerm jest offline  
Stary 03-05-2013, 00:00   #108
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Ostatnim, co Han powiedział, było przerwane ciosem kolby „sama nie uciekaj”. Rzucił to szeptem do małej pani, gdy żołnierze wlekli go obok niej, gdy jeszcze nie pozbierał się na tyle w sobie po bólu okaleczenia, by sam mógł iść.

Jedyne słowa, jakie ośmielił się do niej rzec, i tylko dlatego, że wszystko pędziło ku zatraceniu, a ona nie miała szans sama. Potem Han zamilkł. Kolejne spadające na plecy i podudzia ciosy wyciskały z ust starca najwyżej sykliwy jęk, lecz nie słowa.

Han milczał, szedł powoli i był posłuszny. Oszczędzał siły. Nie drgnął także, nie zerwał się z klęczek i nie rzucił z krzykiem na Rosjan także i wtedy, gdy jeden po drugim z roztrzaskanymi kulami czaszkami padali Buriaci. Wiedział, że na wszystko jest czas. To nie był czas na walkę, chyba że ktoś bardzo chciał przegrać. To nie był też czas na żałobę po odeszłych, która jest dobra i potrzebna, ale osłania myśli i ręce. To nie czas. Han patrzył, jak padali Buriaci, zapamiętywał wyraz twarzy każdego z nich, ich imiona i wykrzykiwane w pośpiechu ostatnie słowa. Nie odwrócił głowy, nie zamknął oczu. Ale nie uronił ani jednej łzy.

Potem, gdy już siedział w zagrodzie dla psów, spętany jak zwierzę, a żołnierze zrobili sobie z niego igrce i drwiny, też nie zapłakał, nie uniósł się gniewem, nie rzekł ni słowa. Oszczędzał siły. Patrzył na jedną z żerdzi ogrodzenia, niechlujnie wygładzoną, ze sterczącą z boku wielką, ostrą drzazgą. Trochę się bał. Nie o siebie. O nią. Bo może, jednak, samotna śmierć wśród śniegów bywa lepsza niż życie wśród bestii, co nazywały siebie ludźmi. Han bez trudu mógł sobie wyobrazić, że będzie lepsza. Jednak pewny był jednego – aby się tego dowiedzieć, aby to stwierdzić, mała pani musiałaby... przeżyć.

Ciało mu odtrętwiało i zapadł w sen. W tym śnie nogi Hana Ugawy były szybkie jak nogi rena, jego bieg niestrudzony jak wilczy pęd. W tym śnie Han biegł przez śnieg z tą sprężystością, lekkością i siłą przynależną młodości. To był dobry sen. Han już niemal zapomniał, jak to jest, gdy ciało jest tak posłuszne, gdy nie trzeba go przymuszać siłą woli, gdy wszystko przychodzi tak lekko i bezgranicznie łatwo.

***

Przyszła zamieć i przyszli. Pędzili wśród kurzaw i tumanów razem z wiatrem. Han poruszył okaleczonymi dłońmi. Tą skrzywdzoną lata temu przez mróz i tą skrzywdzoną dzisiaj przez pułkownika.

Z ciemności, spośród zawieruchy dobiegł krzyk. Ten krzyk trwał i trwał, drgając przerażeniem, aż skończył się raptownym bulgotem. Ktoś dostał w gardło. Han się uśmiechnął i uniósł głowę. Wartownik postawiony przy zagrodzie krzyczał coś w noc. Han wierzgnął. Rosjanin odwrócił się i natrafił na obojętne spojrzenie czarnych oczu. Patrzyli na siebie przez długą chwilę. Dłoń żołnierza wędrowała ku broni. Han miał wrażenie, że czas się zatrzymał, że wichura wyje ciągle jedną nutę, że płatki śniegu zawisły nieruchomo w powietrzu. Ale oparł się o żerdzie zagrody, ziewnął i zamknął oczy.

Strażnik pobiegł w ciemność. Han odczekał, nasłuchując gorączkowej bieganiny i krzyków. Potem gwałtownym wyrzutem nóg i skrętem całego ciała przemieścił się pod tę jedną, szczególną żerdź. Rana się otworzyła i zalała mu całe ręce krwią. Przed oczami latały mu czarne płaty, mieszając się z płatkami śniegu. Ale piłował zaciekle, aż wreszcie więzy opadły. Skrawkiem koszuli obwiązał mocno ranę. Okrwawiony sznur wsunął machinalnie do kieszeni. Dobry kawałek sznura. Gdzie w tajdze taki sznur znajdziesz, jak będzie potrzebny, a żeś nie wziął ze sobą.

Wyrwał jedną z żerdzi z ogrodzenia. Jej koniec był zaostrzony, mogła robić za włócznię. Wyjrzał z zagrody, wbił spojrzenie w zadymkę, a potem skoczył między jurty.

Tego żołnierza wypatrzył od razu. Głównie dlatego, że młody Rosjanin, zamiast biegać i krzyczeć, i umierać jak inni jego ziomkowie, klęczał za jedną z jurt i się modlił. W dłoni zaciskał jakiś drobny przedmiot. Han znał tę pieśń, bo w cerkwi bywał i tamtejsze śpiewy lubił... i chyba nawet był prawosławny, choć co do tego pewności nie miał. Młody żołnierz śpiewał cichutko, ale pięknie, i gdyby to był inny dzień, Han by mu darował, za tę pieśń właśnie.

Ale to był ten dzień, a młody żołnierz miał broń i amunicję, której Han potrzebował. Han zacisnął palce na żerdzi i odkrył, że drewno ślizga mu się w palcach, że nie jest w stanie zawrzeć mocno palców, które mu łaskawie pozostawiono. Cichutko odstawił żerdź opierając ją o namiot. Wysnuł z kieszeni sznur, którym wcześniej był spętany, i jeden jego koniec obwiązał wokół prawej dłoni powyżej kciuka. Lewą dłoń miał okaleczoną od dawna. Nauczył się już z tym żyć i działać. Rozciągnął sznur w rękach i krok po kroku, zbliżał się do modlącego się w trwodze żołnierza.

Najpierw broń, bo mogą chcieć go zatrzymać. Potem wolność dla Człowieka-Niedźwiedzia. Jeśli Ludzie-Niedźwiedzie nie dostaną tego, po co tu przyszli – swego druha – nic nie będzie ważne. Zabiją wszystkich. Wszyscy zginiemy.
 
Asenat jest offline  
Stary 03-05-2013, 12:15   #109
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Szarpnęła się raz, i drugi, ale trzymał ją mocno, równie dobrze mogła by się szarpać z drzewem.
Przyprowadzonemu mężczyźnie podcięto nogi, a potem strzelono w tył głowy. Nathalie krzyknęła, przytrzymał jej brodę pilnując, żeby nie mogła odwrócić głowy.
- Przyprowadziłem cię po to, żebyś mogła to zobaczyć – wyjaśnił jej, jak dziecku. – Żebyś mogła zobaczyć, jak kończą wrogowie rewolucji.
Potem był następny wystrzał, i następny…
Nathalie zaciskała oczy, ale to nie pomagało – każdy strzał rezonował w jej ciele, a mózg – poza kontrolą świadomości – podsuwał widok krwawych plam na śniegu.

- Ciebie ocalę – powiedział w końcu Ratzul, ale słowa z trudem docierały do jej przeciążonego doznaniami umysłu.
- BAM! – usłyszała tuż obok swojej głowy i przez przerażająco długi ułamek sekundy - zanim zorientowała się, ze to tylko jego głos - stała spięta w oczekiwaniu na ból. Trzymał ją mocno, na szczęście, bo mięśnie już jej nie słuchały i upadła by w śnieg.
Przekazał ją Taksie, jak cenny ładunek. Chwilę potem siedziała już w namiocie, trzęsąc się pod stertą futer.

„Sama uciekaj” wskoczyły jej do głowy słowa, które usłyszała od Hana, zanim padł pod uderzeniem kolby. „Uciekaj sama” poprawiła odruchowo składnię. Nie oglądaj się na innych. Ratuj się. Biedny Han.. na pewno chciał dobrze, ale zdecydowanie przecenił jej możliwości. Nie miała do niego pretensji, ból potrafi zmieniać świadomość. Nathalie wiedziała, że nie da rady uciec. Sama nie dożyje w tajdze do rana.

Porucznik… był jej szansą. Kazał jej zdenuncjować przyjaciół, ale to był tylko pretekst. Wiedziała to doskonale. Pamiętała spojrzenia, którymi taksował jej ciało. Znała takie spojrzenia, bardzo dobrze znała. I potrafiła na nich grać. To był jej szansa. Zaoporować, na tyle żeby poczuł satysfakcję ze złamania jej oporu. Ulec, najpierw mechanicznie, potem udać zdziwienie, zachłysnąć się jego męskością, podegrać rozkosz. Pozwolić mu uczyć siebie, dać przekonanie, że jego umiejętności rozpalają ją. Nieśmiało, bardzo nieśmiało, a z czasem coraz pewniej odpowiadać na jego starania, okazać inicjatywę, zatracić się w nim, dać mu poczucie wyjątkowości. Grać na męskim ego, miłości do ojczyzny i uwielbieniu dla rewolucji. Snuć plany na przyszłość, rysować mu traki świat, jaki chce widzieć. Wpleść w te opowieści jego dziedzica, syna, która poniesie bliskie mu idee dalej, poza granice ZSRR, Europy, do Ameryki i dalej… Tak, to było łatwe. Nieprzyjemne, ale łatwe. Była dobra aktorką, potrafiła by sobie – swojemu ciału - wmówić, że to tylko kolejna rola, którą musi odegrać. Byle dotrzeć do Witymska, albo innej większej miejscowości. W mieście, wśród ludzi, sobie poradzi. W tajdze nie.

W namiocie było ciemno. Bała się, nie ciemności, ale tego, co działo się za cienkimi ściankami jej prowizorycznego schronienia. Ian, Mac, profesor.. co z nimi? Żyli? Han? Dlaczego się nim przejmuje, to tylko przewodnik. „Sama uciekaj”. Ratzul straci ich publicznie, zrobi z tego manifestację.. a może nie? Może to nie o nich chodzi, a o Gigantusa? Usłyszała wycie za ścianą namiotu, zadrżała, zaciskając dłonie na skraju futra. I wtedy to poczuła. Zeschnięta pięść, którą podarowała jaj Ina. Przytłoczoną do jej futra. Zdjęła rękawice, przesunęła palcami po chropowatej strukturze... coś było w środku, była tego pewna. Sprawdzi to... potem. Chropowaty dotyk dawał otuchę, niósł spokój. Przywoływał wspomnienia twarzy Iny, jej nagrzanej chaty... bezpieczeństwa. Po omacku odwiązała rzemień, i powiesiła sobie podarek na szyi, chowając go głęboko pod ubraniami tak, żeby dotykał jej nagiej skory. Miała wrażenie, ze „talizman” ulokował się między jej piersiami, wygodnie, moszcząc się jak małe zwierzątko o szorstkiej, zeschniętej sierści. Poczuła się pewniej. Gigantus.. on był kluczem, wiedziała to już na pewno. Nie mógł zginąć, oni byli tu intruzami, nie powinno ich było być. Zaburzyli równowagę tego miejsca. Wystarczy ją przywrócić i wszystko się skończy.

Podjęła decyzje, to był ich namiot, rozpoznała zapach zaczęła macać gorączkowo dłońmi wokół siebie aż do chwili, gdy dłoń natrafiła na coś twardego. Nóż w futerale, chyba własność dr Chance. Wyjęła go i po omacku zaczęła przecinać linki łączące poły namiotu.
Nagle do jej uszu dobiegły krzyki, strzały dochodzące z terenu osady. Na chwilę zamarła, ale po sekundzie zrozumiała, ze to jej szansa. W zamieszaniu będzie trudniej ją dostrzec. Ona nie ma dość wiedzy ani determinacji żeby pomóc Gigantusowi, ale Han powinien dać radę. Wiedział więcej i więcej rozumiał. Czul tajgę. Dotrze go zagrody, uwolni go. Niech ratuje Gigantusa. Bo jej szansą na przeżycie był Ratzul, co do tego dziewczyna nie miała wątpliwości.

Przecisnęła się przez wycięty otwór z tyłu namiotu. Wicher uderzył w nią z nową siłą, prawie wpychając na powrót do środka, pod skóry. Strzały, krzyki, wycie i dziwne, nieludzkie, zawodzenie wichury. Jakby trafiła do piekła. Starała się odciąć od tych bodźców, skupiona na zadaniu. Nisko pochylona przy ziemi zaczęła przedzierać się w stronę zagrody dla psów, wałcząc z lodowatymi, śnieżnymi podmuchami, które miotały jej ciałem.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 06-05-2013, 11:01   #110
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Jak to było …? Umysł Jamesa ogarniała senność spowodowana zmęczeniem, zimnem i bezruchem.
- A tak. Panie Dante. „Porzućcie wszelką nadzieję”. – przypomniał sobie czując ucisk w gardle.
Jego wuj leżał w śniegu, a on nic nie mógł zrobić. Nawet jeśli nie zginał od razu, to po godzinach na śniegu po prostu zamarzł, a Mac siedział i nic nie zrobił. Czuł jak wzbiera w nim wściekłość i odraza do samego siebie, że nie miał w sobie dość odwagi i sił, by zaatakować. By choć zastrzelić tego fałszywego cyrkowca, ale chciał żyć. Po prostu chciał żyć.

Krople łez zamarzały mu na policzku. Czuł się zmęczony. Coraz bardziej zmęczony i senny. Próbował zwalczyć w sobie przemożną chęć zaśnięcia i odpoczynku. Doskonale wiedział, czym taki sen na mrozie się skończy. W reszcie z wioski przybył zaprzęg reniferów i żołnierze zabrali giganteusa i jego wuja na sanie.

James rozruszając zmarznięte mięsnie powlókł się za nimi do wioski. Nie miał sił przedzierać się przez zaspy. Wiedział dokąd zmierzają. Odczekał, aż znikną mu z oczu i poszedł ich śladami. Dopiero, gdy się zbliżył do wsi ruszył z powrotem w tajgę, by skryć się między krzakami. I czekać … czekać na okazję.

Ze swej kryjówki mógł zobaczyć sanie z giganteusem na środku wsi i dobijających targu Ratzulem i menedżerem cyrkowym.

Burza śnieżna uderzyła gwałtownie z wręcz nienaturalną siłą, a więc to była ta szansa. Wiatr wiał w stronę wsi, a więc w plecy Jamesa. Żaden wartownik nie byłby w stanie zobaczyć, jak Mac się zbliża nie mówiąc o obronie.

Nagle nim zdążył opuścić kryjówkę koło niego przeszła potężna, okryta białym futrem postać. Giganteus, to był on. Dzierżył w ręku kij, a raczej włócznię.

A zatem przypuszczenia Maca okazały się słuszne. Wrócił po swego krewniaka, jakimś cudem wzywając na pomoc burzę. James poszedł w jego ślady z bronią gotową do strzału. Może brzmiało to idiotycznie, ale chciał osłaniać stwora. Pomóc mu, by w ten sposób pokazać, że jest po jego stronie.

Chciał zabijać. Sam zdumiał się jak bardzo. Chciał wybić Rosjan co do nogi, a zwłaszcza Ratzula i tego fałszywego menedżera cyrkowego.

Trochę się obawiał, że giganteus uwolniwszy swego uśpionego krewniaka wycofa się, a trzeba było poprowadzić sprawę do końca. Zabić wszystkich żołnierzy.

Senność przeszła mu całkowicie, czuł się jak drapieżnik. Drapieżnik na łowach. Mimo mrozu i zamieci uśmiechnął się na tę myśl.
 
Tom Atos jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172