Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-11-2012, 13:28   #11
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
-Kino? Kino jest trutką dla mózgu.- prychnął pogardliwie profesor Arturo przemieszczając figurę na szachownicy.


-Kino mój drogi kolego jest puste, zbyt dosłowne. Usypia wyobraźnię zamiast ją pobudzać. Książka to co innego. Słuchowisko w radiu, albo nawet teatr z ich zasadą trzech jedności. -zaczął wymieniać profesor.- To wszystko wymaga pewnej finezji w przedstawieniu i wyobraźni w odbiorze. Sztuki słowa. A kino? Gdzie tu miejsce na wyobraźnię przy tej całej dosłowności. I jeszcze te pozy tych... aktorek i aktorów. Kino to pokaz ruchomych obrazków. Nic więcej.-
Profesor Arturo nie był zwolennikiem kina, ledwie tolerował słuchowiska radiowe.
-To jest jednak nowa forma sztuki i kreuje niewątpliwie nowe nazwiska. Na pewno słyszał pan lub czytał o nowych gwiazdkach takich jak...-rzekł jego rozmówca, utalentowany młody student imieniem James Goodwing.
-Nowe gwiazdy, stare gwiazdy...- prychnął w irytacji Max przesuwając konia i bijąc wieżę przeciwnika.- Wiesz co powiedział Charlie Chaplin na temat kina dźwiękowego nad którym pracują wytwórnie? Rzekł mniej więcej tak: "Filmy mówione? Możecie napisać, że ich nie cierpię. One zniweczą najstarszą sztukę świata, sztukę pantomimy. One unicestwią wielkie piękno milczenia."
Po czym profesor ryknął głośno.- I miał rację, bo sztuka musi zostawiać pole dla wyobraźni! Jeszcze trochę a wymyślą nie tylko dźwięk, ale i kolor. I co wtedy? Kino kolorowe i z dźwiękiem. Zalew dosłowności zmieni nasz naród w stado bydła powoli przeżuwających kolejne ruchome obrazki, które wystarczy już tylko oglądać. Bo zastanawiać się nie ma nad czym. Sztuka nie zmuszająca do myślenia, nie jest sztuką drogi kolego.
Przy profesorze Arturo można było ponoć ogłuchnąć, bo ten człowiek nie potrafił mówić cicho.
-To może książka przygodowa uratuje uratuje ludzką wyobraźnię.- spytał Goodwing chcący wyciągnąć od profesora szczegóły jego wypraw badawczych. Bo to co się na nich działo, było okraszone wieloma uniwersyteckimi legendami. Każdy bowiem wykładowca bostoński mógł wtrącać uwagi na temat azjatyckiej flory, ale jeśli to Arturo wymknęła się uwaga odnośnie egzotycznych kwiatuszków... to można było być pewnym, że nie mówi o roślinach.
-Książka przygodowa... Nie wymawiaj przy mnie tych słów.- parsknął ze śmiechem Maximilian.- Książki przygodowe to stek bzdur i fantazji zapoczątkowanych przez tego niemieckiego grafomana. Jak mu było tam było... May? Tak, Karol May. Niemiecki mitoman, który w życiu nie widział czerwonoskórego. Drogi kolego... Książki przygodowe to bajeczki dla dorosłych. Nawet te pisane przez prawdziwych globtroterów. Wiesz dlaczego? Bo i oni piszą pod gust czytelników. A ci nie chcą znać prawdy dotyczącej egzotycznych miejsc. Tylko ich wyidealizowany obraz, gdzie wszystkie autochtonki są śliczne, mają arbuzy w miejsce biustu i koniecznie zakochują się dzielnym białym odkrywcy...- kolejne ruchy szachowe okraszone były pikantnymi opowieściami o Ameryce Południowej, Afryce i Azji Południowo-Wschodniej. Historyjkami od których szacownemu profesorskiemu gronu zwykle więdły uszy, a dzięki którym profesor Maximilian Arturo był tak popularny wśród studentów. Choć nie zdawał sobie z tego sprawy.

Rozgrywkę tę przerwał goniec z telegramem. Arturo spojrzał na kolejne jego wyrazy wyraźnie zafrapowany. Znów wrócił wspomnieniami do tego spotkania, którego gwoździem nie było ani wystąpienie B.E. Chance’a, ani nawet tajemnicze zdjęcie, tylko dramatyczny apel jakiejś szarej myszki. Max nie zapamiętał nawet jej imienia, ale może to było powodem zniknięcia Chance’a wtedy?
Cóż... znał go już trochę i przyzwyczaił się do jego nagłych zmian decyzji. I nagłych impulsów burzących jego zaplanowane ściśle terminarze.
Ówczesna prelekcja przeszła zresztą w środowisku naukowym bez większego echa. Chance nie liczył się na tyle w środowisku naukowym, by ktokolwiek marnował czas na ośmieszanie jego wykładu w klubie „Zapomniana wiedza.”
Gdzieś też w pamięci mu mignął sensacyjny artykuł w jakimś brukowcu, który wywołał furię Dempsey’a. Bowiem był w nim wymieniony jako osoba polemizująca z Chance’m. Polemizująca.
To go naprawdę rozwścieczyło. To że połączono jego nazwisko z bajkami pseudonaukowców, mimo że jako osobę kontestującą jego teorie.
Chciał nawet wytoczyć im proces, niemniej tą kwestię Arturo zdusił szyderczym w tonie wypowiedzią. -A procesuj się głupcze. I spróbuj im udowodnić, że nie byłeś na wykładzie i wtrącałeś się Chance’owi słowo. Ciekawe kto ci da alibi, żonka może ? A wiesz przecież, ilu ten szmatławiec ma świadków.
-Znieważyli moje dobre imię, umieszczając je w artykule o...-
zatrząsł się w gniewie Dempsey.-... o mrzonkach.
-Trzeba było nie pyszczyć na wykładzie i nie zwracać na siebie uwagi. Teraz nie pogarszaj sytuacji.-
wzruszył ramionami Arturo.- Za dwa dni, nikt nie będzie o tym artykuliku pamiętał.
I Max miał rację. Po dwóch dniach nikt nie potrafił sobie przypomnieć owego sensacyjnego artykułu. Po prawdzie dlatego, że nic co w nim napisane, nie było nowością.

Sam Arturo nie miał zbyt wiele czasu na rozmyślanie dotyczące Chance’a. Wykłady, kolokwia, pyskówki z szacownymi bufonami z profesorskiego grona, sarkania jego matki dotyczące faktu iż jej syn jeszcze się nie ustatkował. Dobrze chociaż, że Max miał brata, który został spadkobiercą ojcowskiego interesu kauczukowego. Dzięki temu, przynajmniej ojciec nie wtrącał się w życie Maximiliana.
Zresztą obecnie spokojniejsze i bardziej stateczne niż w młodszych latach. I bardziej poprawne.
Max już od dawna nie zaglądał do klubów o podejrzanej reputacji, nie uwodził dzierlatek i nadużywał alkoholu. Co nie znaczy, że go nie pijał.
Maximilian wszak ostentacyjnie gardził “Szlachetnym Eksperymentem” jako naiwną próbą kastrowania “amerykańskiego byka”. Z góry skazaną na porażkę, bo wszak byk ten miał “jaja ze stali”. Zresztą powszechnie wiadomo było w Bostonie, iż w mieszkaniu profesora Arturo można było się napić różnych egzotycznych trunków, które przywoził ze swych zagranicznych wojaży.
Mimo prohibicji policja udawała, że nic nie wie o tych plotkach. Arturo miał za szerokie plecy, no i nigdy nie afiszował się z alkoholem... więc nie budził publicznego zgorszenia, które mogłoby zmusić strażników prawa i moralności do ostrzejszej reakcji.
Tym bardziej, że po zakończeniu okresu bujnej młodości profesor Arturo uchodził za statecznego, choć może nieco ekscentrycznego obywatela i nie wywoływał już skandali, o których w jego młodości pisały brukowe gazety.
Nie miał więc wiele czasu na rozmyślanie nad B.E. Chance’m, choć smutkiem go napawały jego nieustanne próby przeforsowania błędnej tezy na temat yeti. Po tylu porażkach powinien był zrewidować swoje tezy.
Niemniej...

Cytat:
ODKRYŁEM COŚ NIEZWYKLE ISTOTNEGO --- STOP --- LICZĘ NA TWÓJ UDZIAŁ W WYPRAWIE
Przypomniało to Arturo o przegranym zakładzie z Chance’m. A profesor był człowiekiem honoru który zawsze spłaca swoje długi. No i był też człowiekiem ciekawym. A nuż B.E. odkrył coś interesującego i wartego uwagi. Mimo swego wieku Arturo nadał czuł się na siłach na kolejną wyprawę, zwłaszcza jeśli powód był odpowiedni.

Dlatego też wieczorem, profesor udał się spacerkiem do restauracji Crystal uzbrojony w parasol i parę dosadnych argumentów. Masywna sylwetka Maximiliana wystarczała zwykle, by odstraszyć drobnych rzezimieszków. A jeśli nie... cóż, ciężkie pięści profesora i równie ciężki parasol uczyły ich pokory wobec starszych od siebie.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 25-11-2012 o 12:59. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 25-11-2012, 17:24   #12
 
Szamexus's Avatar
 
Reputacja: 1 Szamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znany
Tego wieczoru wrócił późno do domu. Pani Johnson już spała zapewne, była już około 60cio letnią wdową, sympatyczną Panią domu, której niewiele musiał płacić za wynajmowany pokój w piwnicy. Mieszkała w niewielkim domu, nieco na uboczu od centrum już dość hałaśliwego Bostonu. Henryk nie stronił od pomocy przy pracach domowych, a że potrafił zreperować dach i pomalować deck to nie było zaskoczeniem że gospodyni szczerze go polubiła. Nawet nie zachodził do kuchni, był zmęczony, chciał iść do łóżka. Nie mógł zasnąć, myśli o spotkaniu, tajemniczym stworzeniu snuły mu się po głowie. Ten dr Chance to ma fajne życie, podróżuje, poznaje nowe miejsca - to pociągało Henryka. Gdyby on miał jego pieniądze wiedziałby jak je spożytkować, dlaczego są tak niezbędne, pomyślał z dziecinną naiwnością... Gdyby zapewne chciał obrać kierunek życiowy w jakim widział go jego ojciec, pieniędzy by mu nie brakowało. Tyle, że nie to go interesowało i zapewne nie czułby tego co zdobył dzięki górom i ludziom których tam poznał. Zostanie prawnikiem i siedzenie w papierach i dokumentach i spędzanie godzin życia w salach sądowych, to zdecydowanie nie dla niego.

Wreszcie gdy zasnął śnił o ostrych szczytach Tatr, przyjaciołach, rozlicznych wspinaczkach latem i zimą, wyrypach narciarskich i nocach spędzonych w kolibach ...

Ostatnim obrazem który zapamiętał był ślad narciarski prowadzący w głąb gór, szczytów z pochmurnym niebem co było niepokojące, o czym rano gdy tylko przetarł oczy pomyślał ... cóż to może znaczyć. Nie był przesądny, ale ten obraz zapadł mu w głowie i wracał, nieustępliwie napastując niejednoznacznym przekazem ....

***

Kolejny dzień w pracy, i kolejny. Te były dość monotonne, choć coś w tych ogromnych statkach przybijających do portu było pociągającego. Przypominały mu .. szczyty górskie zapewne. Tutaj w okolicy nie było gór, więc te olbrzymy jak Leviatan w istocie wyglądały jak szczyty górujące nad okolicą portu, szczególnie z perspektywy człowieka stojącego tuż przy burcie. Patrząc na nie Henryk miał wrażenie jakby patrzył na stromą ścianę niezdobytą jeszcze przez nikogo.

Dziś postanowił, zrobi to co ostatnio. To była frajda niesamowita i zabierze Boba.
- Bob, pójdę dziś na wspinanie. Chcesz zobaczyć, może też spróbujesz?
- Ach, Henry. OK dobry pomysł. Ale ja też mam dla Ciebie propozycję. Dziś grają Boston Celtics. Wieczorem o 8 wieczorem, pójdziemy.
- Jasne, z przyjemnością. Nie często miał okazję "wyjść", a stanowiło to zawsze miłą alternatywę.

Bezpośrednio po pracy, razem wyruszyli w kierunku marketu. Nieopodal znajdował się jeden z wielu wysokich i długich budynków. Ten Henryk wybrał na podstawie wielu obserwacji, i zresztą już spróbował - nadawał się. Miał elewacje tak zrobioną, że co ok. 150 cm były głębokie wcięcia pozwalające wstawić tam czubek stopy. Taką namiastkę wspinania znalazł Henryk w Bostonie. Mógł w ten sposób wejść choćby na dach, i dawało mu to niezmierną satysfakcję i odrobinę emocji. Wziął ze sobą buty, zabrał je ze sobą z Polski razem z "odrobiną" sprzętu górskiego. Do wspinania w ścianie lepsze były obciślejsze buty, wtedy lepiej układały się na skale. Gdy przybył do Ameryk i zobaczył jak wiele jeździ aut, i na czym, poprosił aby szewc okleił mu je kauczukową gumą z dętki koła samochodowego. Gdy Henryk pierwszy raz spróbował takiego obuwia na "sztucznej bostońskiej ścianie" był zdumiony efektem. Żałował że nie może tego pokazać kolegom z TT.
- To patrz! Uśmiechnął się do Boba i wyruszył. W ciągu kilku minut był na wysokości 2 giej kondygnacji i zaraz zszedł.
- Niesamowite, niczym pająk! Odrzekł kolega i sam spróbował, ale noga mu się obsunęła i zsunął się na ziemię. - Eeee, nie łatwe. Pozostawię to zawodowcom. Uśmiechnął się. - Chodźmy Henry. Pokaże Ci co to sport.

Tego wieczoru obejrzeli mecz koszykówki. Po meczu Bob zapoznał Henryka z kilkoma zawodnikami i umówił ich na trening, w którym pograją razem.

Ucieszyło to Henryka, miał wrażenie że jego życie tutaj nabiera trochę więcej kolorytu.

***

Zdążył "zdobyć" kolejną bostońską ścianę, rozegrać dwa treningi koszykówki z Boston Celtics i zarobić trochę dolarów. W ostatnich dniach poza pracą głównie zajmował się aktywnością sportową więc myśli o Yeti i spotkaniu z dr Chance odeszły nieco w zapomnienie do tego dnia gdy znalazł list. Był zaskoczony, listy jedyne które dostawał i to nie często, przychodziły od Janka. A tu proszę ... jak zaczyna się dziać lepiej no nie z jednej strony. Ucieszył się, a jakże, a czytając słowa o przydatności jego umiejętności górskich, w szczególności.

***

O umówionej godzinie i w umówionym miejscu stawił się punktualnie w najlepszym garniturowym ubraniu jakie posiadał (które pomimo to odbiegało wielce od tych które widział na gościach przybyłych do restauracji).
 
__________________
Pro 3:3 bt "(3) Niech miłość i wierność cię strzeże; przymocuj je sobie do szyi, na tablicy serca je zapisz"
Szamexus jest offline  
Stary 25-11-2012, 20:22   #13
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Porcelanowa filiżanka wykonała równy łuk i rozbiła się o obramowanie lustra w apartamencie hotelu Touraine.

- Wyrzucili mnie! Wyobrażasz sobie? – wzburzona chodziła szybkim krokiem po salonie – „Przykro mi panienko, ale damy nie mają wstępu do prywatnych sal klubowych” - naśladowanie głosu odźwiernego szło jej naprawdę sprawnie – Panienko!
- Oczywiście, zapłaciłam taksówkarzowi, żeby poczekał, aż doktor skończy i pojechał za nim, ale ten dureń zgubił go gdzieś. Nie można nikomu ufać w dzisiejszych czasach…




Mężczyzna wstał z krzesełka, podszedł i zabrał jej spodeczek od filiżanki. Ujął pod ramię i doprowadził do fotela.

- Siadaj, Nathalie – powiedział spokojnie i stanowczo.
Nie byłby jej agentem od trzech lat, gdyby nie potrafił sobie z nią radzić. Z nią i jej temperamentem. Pozwolić się jej wykrzyczeć, a potem zdecydowanie przejąć kontrolę nad sytuacją. Działało zawsze.. no prawie zawsze.

- Posłuchaj. Posłuchaj! – stanowczym gestem dłoni uciął jej protesty – zatrudnimy Agencję Pinkertona.

Spojrzała na niego, zaintrygowana.
- Niepotrzebnie robiłaś to wszystko sama i w tajemnicy. Wystarczyło powiedzieć, że potrzebujesz pomocy. Zabrać mnie na to spotkanie. - spojrzenie jej szarych oczu zmroziło go – Wiem, wiem… Capra. Ale przecież mogłem to komuś zlecić, albo posłać kogoś z tobą. Mój błąd, że pozwoliłem ci iść samej. Już, moja śliczna, nie denerwuj się. – przysiadł na podłokietniku jej fotela - Pinkerton jest najlepszy, dotrze do niego i wszystkiego się dowie.
- A my
– dotknął pieszczotliwym gestem jej ramienia – omówimy teraz harmonogram promocji tego.. „Paryża utraconej niewinności”, „Niewinności utraconej w Paryżu”? – zajrzał do notesu w eleganckiej, skórzanej oprawie – Ciągle zmieniają tytuł.. mam nadziej, że coś wybiorą do jutra. FOX planuje premierę na październik, tu masz plan na najbliższe dwa tygodnie – wsunął jej plik kartek w dłonie – Więc jutro o 12 konferencja prasowa, potem …

***


Kolejne dni upływały szybko i pracowicie. Konferencje prasowe, sesje zdjęciowe, przymiarki, koktajle, przyjęcia, wydawane przez Studio, wizyty na premierach, odrzucanie zaproszeń, przyjmowanie zaproszeń, odrzucanie zaproszeń, odrzucanie kolejnych zaproszeń…

Will dbał, żeby nie zajmowała się sprawą dr Chance’a. Streszczał jej raporty, które otrzymywał od Pinkertona – wymusiła to - ale pilnował, żeby nie marnowała energii na poszukiwania. Dopóki ona była na topie, on miał zapewnione źródło utrzymania. Obfite źródło. Procent od jej kontraktów, ale też pensyjkę od jej matki, Helena Woolf – która, choć oficjalnie zajęta swoja karierą aktorską, ciągle jednak, zza kulis – nadzorowała Nathalie. I potrzebowało kogoś, kto będzie małą temperował. Oraz drobne gratyfikacje od pisemek brukowych, którym rzucał różne pikantne – w większości przypadków zmyślone, oczywiście – szczegóły. I od fotografów, których informował, gdzie i kiedy panna Kelly się pojawi. Will nie był może ostoją moralności, ale nie był kretynem – nie zrobiłby niczego, co zaszkodziło by Nathalie.

Dość długo udawało mu się utrzymywać dziewczynę z dala od poszukiwań. Ale raporty nie wnosiły nic nowego: dr Chance wyjechał - najpewniej poza USA, chyba do Japonii, ale to nie jest pewne, ślad urywał się w Montrealu. Wydawało się, ze przed kimś – lub przed czymś – ucieka.

„Dziwne” - rozmyślała Nathalie, kiedy zręczne palce hotelowej masażystki ugniatały jej odkryty bark – „Najpierw zwołuje konferencję, a potem ucieka? Przestraszył się czegoś? Kogoś? Przecież nie tych pismaków z brukowców… I dlaczego przeniósł spotkanie do prywatnych pomieszczeń klubu? Wgląda na to, jakby uciekał.. przede mną. To nie ma sensu. A może ma? Może myślał, że ktoś mnie postawił, żeby wyciągnąć jego tajemnicę? Ale przecież powinien rozpoznać pismo ojca… „

Tego wieczora rozpoczęła poszukiwania na własną rękę – przedstawiając się jako reporterka z niewielkiej gazety spotykała się z różnymi ludźmi, odwiedzała biblioteki, towarzystwa naukowe. Ale kolejne spotkania nic nie wnosiły – Chance wydawał się rozpłynąć w powietrzu. „To dziwak” słyszała „Zakała świata naukowego” „Fantasta”.

Z każdym dniem narastał w niej niepokój – z jednej strony, Chance wydawał się tak podobny do jej ojca, z drugiej strony – wymykał się jej jak piskorz. Nie była przyzwyczajona do porażek. Jej życie – od dzieciństwa, od debiutu u boku matki na Brodwayu w wieku niespełna 4 lat – było pasmem sukcesów. Miała talent, znajomości, ale też pracowała ciężko od zawsze i zwykle osiągała to, na czym jej zależało. Nieważne, czy chodziło o kolejną rolę, kolejny język, pozycje w aikido, czy wyjazd z ojcem na wykopaliska do tajgi.

Tutaj jednak obijała się o ścianę. To budziło frustrację.

Frustrował się tez Will – Nathalie spóźniała się na premiery, przychodziła niewyspana na zdjęcia. Wszyscy mieli do niego pretensję. A on czuł się bezradny. Chwycił się ostatniej deski ratunku i umówił na spotkanie z panią Woolf.

***



Stała na środku chodnika, jakby czekała na nią. To było absurdalne, matce nie zdarzało się nachodzić Nathalie bez uprzedzenia. Poza wszystkim – dziewczyna świadczyła głębokie przekonanie, ze matka nie porusza się po ulicy, jak zwykli ludzie. Używała limuzyn.

- Fatalnie wyglądasz – obrzuciła spojrzeniem jej spodnie i kapelusz – jak pensjonarka. Skończyłaś już 20 lat, nie możesz ubierać się w ten sposób. I te warkoczyki…
- Witaj mamo. Twoje ostatnie przedstawienie zbiera oszałamiające recenzje.
- Tak, tak –
pani Helena machnęła ręką – Nie po to tu jestem, Nathalie.

Stając nieopodal limuzyna podjechała bezszelestnie i obie kobiety wsiadł do środka.

- Will wszystko mi opowiedział – stwierdziła, kiedy już siedziała na skórzanej kanapie – To się musi skończyć, Nathalie.
- Ależ mamo.. przecież to mój ojciec! Nie mogę tak po prostu o nim zapomnieć!
- Nie unoś się, Nathalie
– pani Helena zapaliła papierosa – Damie to nie przystoi. Nie oczekuję, że o nim zapomnisz, ale nie możesz szargać swojej opinii. Zawalasz terminy, to twoje zdjęcie w "Wiadomościach porannych” Mamy szczęście, ze ten prostak Peter Jennings cię nie rozpoznał. To się musi skończyć. Natychmiast.
- Ale mamo..
- Usłyszałaś.
– przerwała jej pani Helena strzepując popiół. Odwróciła się nieco i spojrzała na córkę – Kochanie, wiem, że ci na nim zależy. To twój ojciec. Nie wiem, na Boga nie wiem, czemu właśnie on nim został, tylu było innych, lepszych, ale dzięki niemu mam ciebie. Było nam dobrze. Był szalony, miał fantazję,. To jego spojrzenie i akcent… Nikt potem nie mówił do mnie Lenoczka. Nikomu bym nie pozwoliła. Zawsze będę mu wieczna, ze dał mi ciebie. Ale nie chciałby, na pewno by nie chciał, żebyś przez niego marnowała swoją karierę. Ponimajesz, Natasza? – Nathalie zadrżała, matka nigdy nie używała tej wersji jej imienia.

- Tak mamo.
- Dobrze
– pani Helena pogładziła ją po policzku. – Mam coś dla ciebie. Zachowało się tylko kilka sztuk.. nie wiem w sumie, czemu je trzymałam. Ale są.

Podała dziewczynie kopertę. W środku było kilka zdjęć – pani Helena, z przystojnym, ciemnowłosym mężczyzną, objęci, uśmiechnięci. Pani Helena z mała dziewczynką w objęciach, obok ten sam mężczyzna, obydwoje wpatrują się z uczuciem w dziecko, ale stoją już w dystansie. I znowu Nathalie, chyba czternasto-, piętnastoletnia, obydwoje w futrach, ojciec obejmuje ja ramieniem, w tle zaśnieżony szczyt.

- On nie żyje, kochanie. Musisz się z tym pogodzić. I skończyć te dziecięce wygłupy. Obiecujesz?

Nathalie pokiwała głową.

***


Dwa dni potem lokaj przyniósł depeszę od dr Chanse’a.
--- TAKŻE O PANI TACIE --- STOP --- B.E. CHANCE przeczytała raz, drugi i kolejny. I kolejny.

Siódmego września weszła do restauracji Crystal. W niczym jednak nie przypominała tamtej dziewczyny która wtargnęła na spotkanie w klubie.

 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 26-11-2012, 20:47   #14
 
Mizuki's Avatar
 
Reputacja: 1 Mizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znany
- To będzie wspaniały dzień...- mruknął pod nosem podnosząc się z poduszki. Za oknem dalej panowała niezmącona nawet lekkim przebłyskiem ciemność. Zegarek wskazywał 3:29 w nocy. Szybko chwycił go w masywną dłoń i przekręcił śrubę od budzika. Nie znosił tego parszywego, pustego dźwięku. Regularne uderzanie metalowej iglicy o kawałek blaszki. Mechanizm tak odległy a w jego wspomnieniach mimo wszystko tak podobny do standardowego karabinu.
Sam nie wiedział zresztą po jaką cholerę go nastawia? Od kilku lat budził się nim ten jeszcze zdążył zadzwonić, i tak samo jak dzisiaj, zdegustowany nieuchronnym wzniesieniem okrzyku przez mechanizm wyłączał go z grymasem na twarzy. Może miał w końcu nadejść ten dzień? Kiedy w środku nocy nie zaczną go męczyć koszmary? Przyzwyczaił się do nich prawie tak samo jak do odklejającej się podeszwy w jego domowym kapciu. Tuż po wojnie budził się jeszcze z krzykiem, zlany potem... Teraz? Bywało to nawet ciekawsze niż radio. Może był to jednak pewien sygnał? Że nie wolno mu zapomnieć. Sygnał od tych, którzy nie mieli mieć już nigdy szansy aby opowiedzieć tej historii dalej. Gdziekolwiek teraz byli, o ile to było możliwe, za ich wpływem nękały go dokładne wizje, wspomnienia tamtych nocy.
- Sam, Sam...- westchnął wsuwając stopy w kapcie.- Starzejesz się i do końca już stetryczałeś.- ruszył w kierunku łazienki, wymijając postawioną przy łóżku pustą, zakurzoną butelkę po burbonie i ustawioną obok musztardówkę. Powiew odrzucanej na bok kołdry zwiał na podłogę, nieco lepką po rozlanym łyku alkoholu, zapisaną kartkę papieru.

Szanowny Panie
Nie mieliśmy się nigdy okazji poznać, jednak Howard często
o Panu wspominał. Szczególnie przez ostatnie dwa lata.
Odkąd powrócił z Europy coś się w nim zmieniło, ale
mimo wszystko to dalej był Mój kochany Howard.
Stąd też poczuwam się w obowiązku spełnić jego prośbę
i napisać do Pana. Nie opowiadał chętnie o czasach wojny,
jednak przy różnych okazjach często pojawiało się Pana imię.
Udało mi się w końcu odnaleźć Pana adres i napisać... Przekazać
słowa od Howarda. W liście, podobnym do tego, który właśnie
piszę, prosił abym przekazała Panu: Przepraszam.
Cztery dni temu popełnił samobójstwo.

Z wyrazami szacunku
Margaret Mendler


Wiadomości o śmierci Howarda nie zasmuciła go wielce, może jedynie trochę spochmurniał. Utwierdziła go za to mocno w przekonaniu o własnej racji. O tym, że coś widział, słyszał... O tym, że to nie szwabskie pociski, chłód, wyczerpanie rozerwało ciała kilkunastu żołnierzy w lesie. To co z nich zostało. Szrapnele były przy tym niezwykle eleganckim sposobem na dewastację ludzkiego działa.
Co zaś do Howarda... Byc może sam był sobie winny? Kto bowiem miał wiedzieć czy do tak dramatycznego czynu pchnęły go wspomnienia tamtej nocy w lesie, a może wyrzuty sumienia po tym jak wyparł się wszystkiego? Tylko Samuił pozostał w uznaniu generalicji wariatem. Otrzymał medal i wrócił do domu z uroczą notką w kartotece. Istniało jeszcze tysiąc różnych możliwości, przez które mógł zrobić to co zrobił. Od pechową żonę, przez parszywą pracę po nie dające spokoju migrenowe bóle głowy. Coby to nie było- Howard nie udźwignął. Był słaby, o czym Samuił przekonał się jeszcze we Francji. Jedyną słuszną w jego uznaniu decyzją były te pośmiertne poniekąd przeprosiny. Może też zbyt późne? Po tych wszystkich latach jakoś nie potrafił już czuć żalu. Ten jednak wyczuwał w krótkim liście przesłanym przez żonę... Margaret? Chyba widziałem jej zdjęcie... Piękna kobieta. Howard tak ja kochał."- myślał wpatrując się w swoje odbicie w lustrze i czyszcząc brzytwę przed goleniem. Może to co w końcu przezwyciężyło miłość Howarda do żony i pchnęło go do samobójstwa jemu samemu uniemożliwiało stworzenie normalnego związku?
Z tą myślą cofnął ostrze od pokrytej mydlinami twarzy i uśmiechnął się.
- Już pieprzysz jak pomylony Sam. Nie dumaj tyle, carem i tak nie budziesz.

+-+-+

Niebo nabrało już przyjemnej dla oka, lekko błękitnej barwy. Większość paczek z naczepy starej ciężarówki trafiła do kiosków, a za te przed chwilą wypakowane odbierał właśnie pokwitowanie.
- Zapalisz Sam?- zapytał przyjacielsko Bill, sprzedawca z lekką nadwagą o przerzedzonych, siwych włosach. Zawsze starał się jakoś zagaic rozmowę, zatrzymać Samuiła chociaż na chwilę, tak jakby bał się nie do końca rozproszonej ciemności.
- Nie, dziękuję. To ciężki poranek.
- Nie możesz spać, co?
- Nie w tym rzecz. Pogadamy następnym razem, do jutra Bill.

Nadeszły głupie czasy, w których jeden facet nie mógł przyznać się otwarcie drugiemu, że powodem złego samopoczucia jest wysuszona przed snem do cna butelka burbonu. Teoretycznie pozostawiona na lepszą okazję, ale jakoś stracił nadzieję, że takowa ma kiedyś nadejść. Szczególnie po szybkiej wymianie zdań z dr. Chance.
- Sam!- Bill dogonił go i wcisnął w dłoń świeżą gazetę.- Byś się wpenił w domu, co?
- Tak...
- uśmiechnął się wciskając gazetę pod pachę i sięgając do kieszeni.
- Nie, nie... Ciężki dzień. Niech będzie na koszt firmy!
- Dzięki Bill. Miłego dnia.

Podszedł do ciężarówki i wyciągnął z szoferki połyskującą korbę. Czas rozruszać maleństwo...
Napinając mięśnie raz za razem i wprawiając w ruch korbę uciekł myślami do wspomnienia rozmowy z doktorem. Już wtedy mógł przypuszczać, ze uczony nie będzie miał szczególnej chęci wysłuchać dokładniej jego opowieści, nie mówiąc już o udzieleniu mu jakiś odpowiedzi. Chance bez wątpienia miał an pewne rzeczy otwarty umysł, ale wariatów na tym świecie było wielu, zatem czy Samuił mógł czuć złość wobec niego? Pewne rozgoryczenie z pewnością, ponownie bowiem szansa na rozwikłanie, a nawet podjęcie tego tematu przeszła koło nosa. Cholera wie na jak długo. Ostatecznie czym różnił się w oczach doktora od ludzi z powojenną psychozą? Albo rednecków polujących na bazyliszki pośród bagien... Póki na tym świecie nie ubędzie nieco obłędu, prawda będzie trudna do odróżnienia.

- Pieniądze, szybko!- usłyszał nagle zza pleców.
- Chłopcze czegoś się nałykał? Jest środek nocy, nie sprzedałem jeszcze nic. Skąd ja ci pieniądze wezmę, co?
- Portfel, dawaj portfel...

Samuił wyprostował się zaciskając dłoń na stalowej korbie. Chłystek, nie starszy niż dwadzieścia lat, groził nożem Billowi, który zapewne zajął się segregowaniem gazet. I trzeba było przyznać - młodzieniec nie należał do tęgich umysłów zważywszy, ze napada na kiosk i to o takiej porze. "Obłędu nie ubywa...".
Repnin ruszył spokojnie w kierunku budki, podrzucając korbą w dłoni. Druga zaś wcisnął w kieszeń.
- Chłopcze, czy byłbyś łaskawy odłożyć ten kozik zanim komuś stanie się krzywda? - przemówił spokojnie, nie zwalniając tempa.
- Ani kroku dziadygo!- chłopak drgnął lekko i przystawił nóż bliżej klatki piersiowej Billa. - I odłóż tego drąga. Chce tylko trochę gotówki... Nic więcej. Rzuć mi swój portfel.
- Ten? Masz na myśli korbę?
- upewnił się Fiodor, po czym wzruszył ramionami i odrzucił narzędzie na bok. - Myślałem, że za bardziej niepokjacy uznasz fakt posiadanego przeze mnie rewolweru.- poruszył dłonią w kieszeni.- Na wojnie całkiem nieźle szło mi strzelanie, wiesz? Pójdźmy na kompromis. Ty sobie stąd pójdziesz i nie pojawisz się więcej, a ja nie zmuszę twojej matki by rozpoznawała twoje ciało na komisariacie, dobrze? Będzie to dla niej na pewno bardzo trudne. Nawet jeśli cię nie kocha, czy coś... Widzizs, moja broń zostawia duże dziury.
- Żartowniś z ciebie dziadku.
- przysunął się bliżej Billa, który przybrał kolor podobny do papieru. Widac jednak było, że spokojny, niemalże obojętny ton głosu Repnina nieco wyprowadza go z równowagi. Odbiera i tak niezbyt dużą pewność siebie.
- Wiesz jak to mawiają... Jak już wyciągniesz miecz, musisz go użyc. Chcesz synu bym wyjął dłoń z kieszeni?
- Jeśli to zrobisz dźgnę go, klnę się na Boga!
- Wiesz, widziałem już bardzo wielu takich zasrańców jak ty... Nie masz pieniędzy, pewnie jesteś głodny? Rozumiem, szkoda mi Ciebie ale widzisz... Nam też się dobrze nie powodzi. Jesteś pewien, że za kilka dolarów będziesz potrafił żyć z morderstwem na sumieniu?
- westchnął. "Cholera ale bym zapalił".-Widzisz tak się składa, że ja już kilku ludzi w życiu wysłałem w objęcia twojego Boga, ich boga czy kogo tam wieszasz sobie na szyi. Osobiście nic nie mam do tego jeśli twój wybór padł na żyda na patyku. Kazdy kibicuje swoim. I wielu z nich było dużo młodszych od ciebie... Też dużo mniej działali mi na nerwy. Zostaw Billa i spieprzaj, w podskokach.
Chłopak przenosił spojrzenie raz po raz z Samuiła na uliczkę po prawej stronie.
- Nie będę Cię gonił, nie będę strzelał. A Bill raczej i tak nie ma na to siły. No chłopcze, to wydaje się przyjemniejsze niż wyciąganie śrutu z dupska. Droga wolna.
- Pierdolcie się!

Pchnął sprzedawcę na stertę gazet po czym rzucił się do ucieczki. Samuił odprowadził go obojętnym spojrzeniem, po czym podniósł korbę.
- Wszystko gra Bill?
- Ta...Tak jest. Ale mnie nastraszył...Ale ześ ty go bardziej. Dobrze, że uwierzył w tą broń. Muszę to zgłosić...
- Taaak, dobrze że uwierzył. Mimo wszystko miłego dnia.

Puścił kolbę skrytego w kieszeni rewolweru. Chwalić się nim nie należało... Szczególnie, że nie naładował go ani razu odkąd wrócił z wojny. Był asekuracją, pewnym komfortem psychicznym. Niczym więcej. Starym przyjacielem, dzięki któremu najprawdopodobniej może jeszcze oddychać i nie wrócił do domu w kilku kawałkach.


+-+-+

Listu się nie spodziewał. Po wieczorze w klubie tak naprawdę nie posiadał realnej nadziei na to, ze doktor ostatecznie się odezwie. Było tam wiele bardziej wpływowych czy znaczących od niego osób. Dziennikarze, inni uczeni. On sam był jedyni ciekawskim laikiem z pewnym doświadczeniem, którym nie wypadało się chwalić zbyt często. A szczególnie w kręgach pismaków, którzy małym felietonikiem wybrukowaliby mu drogę do psychiatryka.
Coś jednak czuwało nad jego sprawą... Albo to zwyczajny psikus losu? Doktor postanowił się odezwać a on tej szansy nie przepuści koło nosa. Jego ekscytacja wzrosła jeszcze bardziej po otworzeniu koperty."Pana umiejętności językowe, podróż..."- poczuł dreszcz, cholernie przyjemny dreszcz na karku. Stara machina wypełniona pordzewiałymi zębatkami i pajęczynami poruszyła się ponownie. Z wielkim, przeraźliwym zgrzytem... Jednak nie dało się już ukrywać, że każda minuta jego życia, aż do spotkania będzie wyznaczana cyklicznymi dźwiękami wydawanymi przez ten mechanizm.
 
__________________
"...niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys"
Mizuki jest offline  
Stary 26-11-2012, 21:02   #15
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY



Pogoda wyznaczonego dnia, niestety, nie dopisała. Od szóstej wieczorem nad Bostonem zbierały się ciemne, sztormowe chmury, które szybko przeszły w solidną ulewę.

Ulice miasta szybko zmieniły się w rwące potoki, bo kanalizacja nie nadążała za odebraniem całej deszczówki. Wiele skrzyżowań i bocznych dróg stało się nieprzejezdnych. Dodatkowym utrudnieniem był też silny, dmący od oceanu wiatr, który zrywał słabiej przyklejone plakaty oraz pranie rozwieszane przez mieszkańców przedmieść w ogrodach.

Wchodząc jednak do restauracji wybranej przez dr B.E. Chance każdy mógł zapomnieć o tym, co przyroda wyczyniała na zewnątrz.

Wnętrze restauracji „Crystal” robiło naprawdę imponujące wrażenie.

Utrzymana w ciepłych barwach tonacja ścian i mebli stwarzała wrażenie, jakże w takiej chwili potrzebnego ciepła, a dyskretna woń potraw spożywanych przez gości dopełniała wizerunku miejsca przyjaznego dla wszystkich, którzy – rzecz jasna – mieli odpowiednio pękate portfele.

Da tych, co znali B.E Chance’a lepiej, było jasne że dość oszczędny, by nie powiedzieć że nieco skąpy naukowiec, traktuje to jako formę przeprosin.

Poinstruowany szef sali kierował zaproszonych gości do stołu ustawionego w dyskretnym miejscu. Na tyle blisko pianina, na którym przygrywał do posiłku ciemnoskóry artysta któremu wtórowała biała kobieta grająca na skrzypcach, ale na tyle daleko, by muzyka nie przeszkadzała gościom w rozmowie. Doskonale dobrane miejsce do przyjacielskiej pogawędki o interesach. Także tych nie do końca legalnych.

Doktor B. E. Chcnce czekał na swoich gości przy suto zastawionym przekąskami stole. Z uśmiechem samozadowolenia, wystrojony w nieco tylko sfatygowany garnitur. Wyraźnie sprawiał wrażenie szczęśliwego. Prawie jak duże dziecko, któremu mama podarowała lizaka.

Przywitał się z gośćmi stosownie do stopnia zażyłości i płci, nie uchybiając etykiecie, co – jak na niego – również było dość niezwykłym zachowaniem. Kiedy już zakończyły się grzeczności i powitalne uprzejmości i wszyscy zajęli swoje miejsca, Chance uśmiechnął się raz jeszcze.

- Cieszę się, że w końcu mogę z państwem spotkać się tak, jak przystoi. Przy dobrym posiłku, w miłej atmosferze. Pozwólcie, proszę was bardzo, że przyjmiemy nieco manierę z wykładu. Powiem wam, co mogę, a potem podyskutujemy, dobrze?

Nie było sprzeciwów, więc Chance kontynuował przenosząc wzrok z jednej osoby, na kolejną. Zdawać by się mogło, że jego wzrok najczęściej zatrzymuje się na młodej, eleganckiej i widać obytej damie, w której co więksi znawcy kina rozpoznali pannę Kelly, a co uważniejsi - „pannę Michalczewską” ze spotkania w „Zapomnianej wiedzy”.

- Otóż raz jeszcze chciałem przeprosić, szczególnie, co poniektórych z was, za to nagle zniknięcie. Ale tuż przed wykładem otrzymałem niezwykle ważną depeszę od przyjaciela. Tak istotną, że wahałem się nawet, czy nie odwołać spotkania.

Napił się wody z kryształowego kieliszka i ciągnął swój monolog.

- Na początku powiem wam tylko tyle, moi drodzy, że znalazłem go – uśmiechnął się z tryumfem. – Znalazłem Dryopithecusa giganteusa. Człowieka śniegu. Yeti.

Czekał na reakcję zaproszonych gości napawając się tą chwilą.

- Powiem wam, moi mili, że wszyscy zostaliśmy wprowadzeni w błąd. Wybiedzeni w pole. Szukaliśmy naszego człowieka śniegu wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinniśmy. Ale w końcu, po długich latach poszukiwań, udało mi się dopiąć celu. Ale nie samemu. Pani ojciec, panno Michalczewska, bardzo mi w tych poszukiwaniach pomógł.

Kelnerzy donieśli zupę – gęstą, kremową i jak się okazało, niezwykle smaczną. Przez chwilę towarzystwo zajęło się jedzeniem i kurtuazyjnymi rozmowami. To chyba restauracja tak na nich działała, bo większość miało ochotę zadać mnóstwo pytań gospodarzowi.

- Widzieliście zdjęcie na mojej prezentacji. Było zrobione przez pani ojca, panno Michalczewska. Dlatego wierzę w jego autentyczność. Idąc śladem kła i zdjęcia dotrzemy do celu. Najpierw jednak czeka nas krótka wizyta w Jokohamie. Mówię nas, ponieważ zakładam, że wezmą państwo udział w tej mojej małej wyprawie badawczej. Małej, ponieważ sprawę traktuję niezwykle poufnie i liczę na to, że podobnie podejdziecie do niej i wy, moi państwo.

Upił łyk wody, otarł brodę serwetką.

- Tak właśnie. Za miesiąc od dzisiaj mam zamiar dołączyć do Henryka. Jak pani wie, panno Michalczewska, pani ojciec porzucił badania w regionie Tunguska, by mi pomóc w naszych poszukiwaniach. A ja mam zamiar do niego dołączyć, złapać jednego z giganteusów i pokazać światu. Tym wszystkim niedowiarkom – tutaj spojrzał wymownie w stronę profesora Arturo – którzy nie wierzyli, że człowiek śniegu, zapewne brakujące ogniwo w teorii Darwina, naprawdę istniał i istnieje. Na Syberii. Ale gdzie dokładnie, poinformuje jedynie tych z was, moi drodzy, którzy zechcą mi towarzyszyć. Nie w Stanach, lecz w Jokohamie, gdzie będę zmuszony jeszcze coś załatwić przed udaniem się na terytorium sowietów.

Doktor B.E Chance na zaproszonych na obiad gości z szelmowskim uśmiechem.

- Za chwilę, szanowni państwo, zajmiemy się drugim daniem, a przy deserze pogawędzimy o szczegółach. Tutaj chętnie odpowiem wam na wszelkie pytania. Poza dokładnym celem naszej wyprawy.
 
Armiel jest offline  
Stary 28-11-2012, 11:45   #16
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Post wspólny MG i Wszystkich Graczy - rozmowa w restauracji.

- Za chwilę, szanowni państwo, zajmiemy się drugim daniem, a przy deserze pogawędzimy o szczegółach. Tutaj chętnie odpowiem wam na wszelkie pytania. Poza dokładnym celem naszej wyprawy.

B.E. Chance spojrzał na swoich gości z nieskrywaną radością. To był czas na rozpoczęcie konwersacji.

Milczenie gości przerwał pierwszy James “Mac” Mac Dougall.

- No muszę przyznać wujku, że mnie zaskoczyłeś. Byłem pewien, że jeśli gdzieś w ogóle żyje Yeti, to w Himalajach, a tu proszę Związek Sowiecki. Dość duży teren poszukiwań. Nawet jeśli się ma namiary. Cóż właściwie nie mam nic teraz do roboty, a przyznam się, że chętnie poznam ten kraj i jego mieszkańców. Nasza prasa strasznie po nich jeździ od czasów rewolucji. Większość to czarna propaganda. Sądzę, że warto poznać prawdę samemu.
Uśmiechnął się wyciągając przez stół rękę do B.E. Chance’a.
- Możesz na mnie liczyć. Jadę z Tobą.

- Cieszę się - uśmiechnął się doktor Chance ściskając podaną dłoń. - Liczyłem na twój zdrowy rozsądek, no i nie ukrywam, dobrze będzie mieć krewniaka przy sobie, gdy będziemy transportować giganteusa do Stanów Zjednoczonych. Z tego też właśnie powodu chciałbym sprawę poruszyć na początku. Sowieci raczej nie pozwolą nam na to. Jeśli dowiedzieliby się o prawdziwym powodzie naszej podróży, zapewne przejęliby zdobycz i przywłaszczyli sobie prawo do obwieszczenia tego światu. A my, w najlepszym przypadku, zniknęlibyśmy gdzieś na Syberii, pożarci przez niedźwiedzie. I to nie jest czarna propaganda, James. Ja i ojciec panny Michalczewskiej poznaliśmy tych ludzi lepiej. Bywają serdeczni, bywają uprzejmi, bywają naprawdę szczerzy i sympatyczni. Ale ... ich władze ... to zupełnie co innego. Dlatego udamy się na Syberię pod przykrywką, że tak się wyrażę. A powrót ... powrót będzie jeszcze mniej legalny. Giganteus, według moich obliczeń, mierzy jakieś dwieście osiemdziesiąt - trzysta centymetrów, licząc miarą europejską. No i waży co najmniej pół tony. Więc to nie będzie proste. Ale, chyba - powiódł wzrokiem po zebranych - wyzwanie jest godne ryzyka?

Mac spojrzał pełnym niedowierzania wzrokiem na doktora. Odrobina luksusu zawróciła wujaszkowi w głowie. Ludzie dobrzy, a władza nie. Przecież to władza ludowa z ludu i dla ludu. Wujaszek gada jak Ci burżuje z Waszyngtonu.
- Nie będę się sprzeczał. Znasz moje poglądy w tej kwestii. Jak mówiłem przekonamy się sami, ale powiedz mi. Odniosłem wrażenie, że chcesz przetransportować Yeti martwego? Czy tak? No i jakaż to przykrywka? Zgodzisz się chyba ze mną, że Sowieci to nie idioci. Trochę to nie fair wywozić od nich Yeti, ale z tą konfiskatą pewnie masz rację. Wsadzili by go do zoo, albo do muzeum w zależności od stanu zdrowia - stwierdził sięgając po kryształowy kieliszek.

- Postaramy się przewieść żywy okaz – odpowiedział gospodarz spotkania. - Jeśli się uda. Już nad tym pracuję. Ale - w ostateczności - ubijemy jednego i przywieziemy do Stanów jego ciało. Wiemy dobrze, że zdjęcia oraz kawałki ciała od razu zostaną nazwane mistyfikacją, próbą oszustwa. Żywy człowiek śniegu zamknąłby usta niedowiarkom. Wprowadził świat na nowe koleiny nauki i udowodnił, że krypto-zoologia nie jest niczym dziwaczny. Że to nauka, jak biologia czy nawet antropologia. Bo mam powody przypuszczać, ze nasz milusiński giganteus tworzy pierwotne struktury społeczne bardziej rozbudowane, niż stado zwierzęce. I - trudno będzie w to wam uwierzyć, podobnie jak i mi - wykształcił nawet rodzaj religijności. A stąd już tylko proste przypuszczenie, że stwór ten jest równie inteligentny jak przeciętny mieszkaniec Ziemi.
Chance wzniósł kieliszek do ust upijając tym razem solidny łyk.

- No z tym przeciętnym mieszkańcem, to chyba trochę przesadziłeś. Choć inteligencji nie można mu odmówić. Starczyło mu jej, by się tak długo ukrywać przed człowiekiem, a dotarliśmy już, zdawałoby się wszędzie - zauważył Mac.

- Nie mówię tutaj o sprycie, czysto zwierzęcej zdolności do ukrywania się przed ludźmi – perorował dalej doktor Chance wchodząc w rytm wykładowcy. - Mówię tutaj, James, o czymś, co można nazwać inteligencją społeczną. Istoty te, wiem to z pewnego źródła, wielbią coś w rodzaju absolutu. Maja swoje ceremoniały. I, co najważniejsze w naszej sprawie, same są wielbione przez pewne syberyjskie ... hmm... - widać było, że nie chce powiedzieć zbyt wiele - .. powiedzmy klany.

- Będziemy zatem mieć przeciwko sobie nie tylko samego yeti, tudzież rosyjskie władze - wtrącił się do rozmowy Ian - ale i niektórych tubylców. Nikt nie lubi, gdy obcy porywają się na lokalne bóstwa. Nie sądzę, by jakikolwiek yeti zechciał iść z nami z własnej i nieprzymuszonej woli. Gdyby byli ciekawi wielkiego świata, już dawno przestaliby się ukrywać. Są z pewnością na tyle mądrzy, że wiedzą, czym by to im groziło.

B.E Chance spojrzał w stronę Iana. Uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem.
- Słuszne spostrzeżenie – pochwalił Iana kiwając głową. - Słuszne. Dlatego, między innymi zorganizowałem ten obiad. Aby porozmawiać o wszystkich zagrożeniach. Jasno postawić sprawę. To nie będzie prosta wycieczka badawcza. To będzie poważna operacja nastawiona na sukces. Wiele czynników budzi moje wątpliwości. Ale jestem pełen nadziei. Nie mam, niestety, zbyt dokładnego rozpoznania, ale też nie mam czasu na jego zrobienie. Wychodzę z założenia, że skoro ja potrafiłem namierzyć giganteusy, to zrobi to niedługo ktoś inny. Wystarczy, że będzie miał troszkę szczęścia. Musimy udać się na Syberię tej zimy. Tylko kiedy spadną śniegi obiekty zejdą z wyższych terenów. Wtedy będziemy mieli szansę je złapać. Ale - westchnął ciężko - powiem wam szczerze. Nie jestem szaleńcem. Jeśli okaże się to niemożliwe, zrobimy jedynie zdjęcia i dokumentację szczątkową i wrócimy tutaj. Może wtedy autorytet naukowy niektórych z państwa pomoże przekonać tych, którzy wątpią w istnienie yeti. Może. Najważniejsze będzie nasze bezpieczeństwo.

- A, jeśli wolno spytać, jaki będzie oficjalny cel naszej wycieczki? - spytał Ian. - Sowieci są dumni ze swoich sukcesów w takich czy innych dziedzinach, ale nikt raczej nie uwierzy, że chcemy na dalekiej Syberii poszukiwać osiągnięć komunizmu. Zgniłemu Zachodowi pewnie chętniej pokazaliby fabryki, niż syberyjską głuszę.
- Pojedziemy jako przedstawiciele firmy poszukującej złóż naturalnych. Odpowiednie rozmowy są już toczone na oficjalnych szczeblach. Muszę tylko w przeciągu najbliższych dni dostarczyć dane personalne i fotografie uczestników celem wyrobienia odpowiednich dokumentów. Legalnych dokumentów, bo na czas wyprawy zostaniemy oficjalnie zatrudnieni w pewnej firmie.

Nathalie spojrzała osłupiałym wzrokiem na doktora. Praktyka teatralna pozwoliła jej jednak opanować emocje i nie upuścić kieliszka, z którego piła.
- Wszyscy mówili, że to mój ojciec jest szalony… - powiedziała z mieszaniną zgrozy i podziwu. – Czy dobrze rozumiem, że planuje pan znaleźć i złapać – co już wydaje się dość trudne – a potem wywieźć trzymetrowe zwierzę z terytorium sowieckiego państwa?

- A są tacy, co śmią powątpiewać w inteligencję kobiet. - Ian mówił na pozór całkiem poważnie. - Zgadza się, panno Michalczewska. Przynajmniej ja zrozumiałem dokładnie to samo. Natomiast ile w tym tkwi szaleństwa, to już całkiem inna sprawa.

- Syberia zimą. Nie idziesz na łatwiznę wujku - zauważył James. - Wybacz, że spytam, ale jakimi środkami dysponujesz? Czy w wyprawie będziemy używać jakiegoś nowoczesnego sprzętu, czy będziemy podróżować na osiołkach?

Ian spojrzał na mówiącego, ale wypowiedzi nie skomentował. Osiołki... Ktoś miał osobliwe poczucie humoru.

- Szczegóły wyprawy są dopiero planowane. Ale, tam dokąd się udamy, nie dojedzie nic, poza tradycyjnym transportem. Mam na myśli trojki. Sanie zaprzężone do koni. Niezbyt komfortowe, ale nie ma innej alternatywy. Szczególnie, kiedy spadną śniegi. Co na Syberii jest kwestią dosłownie dni.

- Konie w śniegach? To zgubiło Scotta. Zawsze będzie kłopot z karmieniem - skomentował Ian. - Ale poza tym nie mam nic przeciwko, chociaż wolę psy. Ale to nie Alaska, niestety. Ciekawe, czy yeti robią sobie niekiedy wycieczki w tamte strony - dodał.

B.E. Chance uśmiechnął się rozbawiony, ale nic nie odpowiedział.

Henryk czuł się nieco nieswojo w tym towarzystwie, zdecydowanie odczuwał różnicę klas, jednak nie miał kompleksów w stosunku do swojej osoby. Siedział obok największego z zaproszonych, brodatego mężczyzny. Gdy rozmowa zeszła na sprawy terenowe, czuł się zobowiązany aby zabrać głos.

- W śniegu ludziom najłatwiej i najszybciej będzie poruszać się na nartach – powiedział Chmurski nieco nieśmiałym tonem. - Nie wiem jakie i czy w ogóle mają państwo doświadczenie w tej materii, ale podstawy pomogę szybko opanować. Myślę, że warto będzie to uwzględnić w planach sprzętowych. Narty moglibyśmy sprowadzić na wyznaczone miejsce z Zakopanego- to miejsce skąd pochodzę, od mojego przyjaciela do którego natychmiast napiszę list jeśli ten pomysł zostanie zaakceptowany.

Spojrzał pytająco na doktora Chance’a.

- Zakopane? – Doktor B.E. Chance zmrużył krzaczaste brwi. - Zakopane? To gdzieś w Europie? Rosja? Galicja? Polska. Tak. Chyba Polska. Może się okazać, że sprzęt nie dotrze na czas. Sam transport zajmie sporo czasu. Ale, pomysł wart rozwagi.

- Taak, to Polska, daleko, w Europie w pięknych górach – odpowiedział Henryk Chmurski. - Być może bylibyśmy w stanie zdobyć narty tutaj, w Ameryce. Podejrzewam, że to będzie możliwe w bardziej górskiej okolicy.

- Zajmie się pan tym? - zapytał wprost Chance. - Podpiszemy stosowną umowę z której wynikać będzie niezbicie, że zajmuje się pan naszym wyposażeniem.

- Tak oczywiście zrobię to z przyjemnością.To chyba sprawa z którą poradzę sobie najlepiej. Raczej daleko mi do wiedzy politycznej - odparł Henryk i tym samym zrozumiał, że zdecydował się na tę wyprawę.

- Czy masz skompletowane wyposażenie, czy to spocznie na naszych barkach i jakimi kwotami dysponujesz? Z tego co mówiłeś wynika, że masz nielichych sponsorów. W jakich granicach możemy szaleć? - spytał James przyglądając się dziewczynie. Gdzieś już ją widział.

- Każdy dolar się przyda - odpowiedział doktor Chance. - Szczerze mówiąc, środki finansowe to dość problemowa część wyprawy. Budżet nadal ma sporo luk. Sponsor jest jeden i to niezbyt chętny. Dokumenty działają wręcz w drugą stronę, jeżeli rozumiecie co mam na myśli. Ale powoli, powoli, wszystko zaczyna się krystalizować. Więc, bez obaw. No, chyba że któreś z was zechce wspomóc wyprawę finansowo - powiedział niby żartem - to się nie obrażę. W końcu, to wspólne przedsięwzięcie. Część z państwa zaprosiłem do udziału jako potencjalnych pracowników ze względu na ich doświadczenie w trudnym terenie. Ale jeżeli zechcą być bardziej, no powiedzmy, wspólnikami, nie mam nic przeciwko.

- Jako że żebrać na ulicach nie muszę - stwierdził Ian - to swój udział mogę wnieść bez problemów. Ale o tym chyba lepiej porozmawiać później. Planujemy się w sprzęt zaopatrzyć tutaj, czy też lepiej będzie zrobić to na miejscu? Czasami lokalne wyroby są lepsze od tego, co sprzedają renomowane firmy. No i jeszcze, na przykład, sprawa broni, a dokładniej amunicji. Miejscową można prędzej dostać. Zdaje się, że Sowieci mają inną amunicję. Musielibyśmy zabrać większe zapasy.
Milczał przez chwilę.

- Kolejna sprawa... Czy ktoś wie może, jak wygląda kwestia - mówił dalej Ian - nazwijmy to, prezentów dla lokalnych oficjeli? Tamte rejony są mi mało znane.

- Sprzęt raczej nabędziemy na miejscu, lub w Jokohamie. Raczej to pierwsze. Z bronią, powiem szczerze, możemy mieć pewien problem. Tylko członkowie ekipy, którzy zostaną zgłoszeni jako oficjalna ochrona, a nie inżynierowie lub geologowie, czy tłumacze, dostaną pozwolenie na broń. Myśliwską. Do kupienia na miejscu. Ale z pewnych źródeł wiem, że już na terenie Syberii nikt nie przestrzega tak bardzo procedur, jak podczas przekraczania granic Związku Radzieckiego. Pod tym względem Bolszewicy są mocno przewrażliwieni, szczególnie w stosunku do nas, obywateli USA.

- Czy przewiduje pan również poruszanie się po terenie górskim? - spytał Henryk. - Bo jeśli tak to będzie potrzebny również sprzęt górski, dla zapewnienia podstawowego bezpieczeństwa.

- Hmm - zamyślił się Chance. - Wiem, że giganteusy schodzą zimą z wyżej położonych terytoriów. Ale ... może na wszelki wypadek, można zadbać o takie elementy również. Zdaję się na pańskie doświadczenie.

- Zajmę się tym oczywiście. Dziękuję panu za zaufanie. - Henryk skłonił głowę.

Odpowiedzią był jedynie wzniesiony w górę kieliszek z wodą, w geście salutu oraz szczery uśmiech B.E. Chance. Niestety. Jak na razie widać było, że restauracja przestrzega prohibicji.

- Panie ... Chmurski? Prawda? - spytał Mac niepewny czy dobrze zapamiętał nazwisko - Bardzo chętnie pobiorę lekcję narciarstwa, a z nartami nie będzie problemu w Appa.

Przez całą tą rozmowę profesor Arturo był dziwnie milczący. I w ogóle się nie wtrącał wpierw przeżuwając posiłek, a potem słowa które padały. Przede wszystkim dlatego, że rewelacje Chance’a brzmiały nieco... naiwnie. Już nie wspomniano o jednym egzemplarzu, lecz o całej populacji wyznającej dziwne kulty i w dodatku chronionej przez całe plemiona mongolskich dzikusów... czy co tam żyje na tej Syberii. Nawet zakładając teorię, że coś takiego istnieje, to jak zauważała młoda ślicznotka, przewiezienie takiego stwora przez kraj słowiańskich karykatur Robespierre’a i jego kliki, było mało prawdopodobne. A jeszcze pozostał taki mały detal, jakim było złapanie owego yeti.

Profesora Arturo język aż świerzbił, by wyłożyć swoje wątpliwości. I naprawdę długo się z tym wstrzymywał, naprawdę długo. To był heroiczny wręcz wysiłek.

- Pozwólcie że wtrącę łyżeczkę dziegdziu w te garnce miodu, które zostały wylane – powiedział jednak naukowiec. - Będę litościwy i nie wypowiem się na temat prawdopobieństwa tych opowieści na temat... rasy wielkich futrzaków tworzących struktury społeczne. - Wysiłek zakończony przegraną. - Bowiem jest to wyciąganie przedwczesnych wniosków, zważywszy że... mamy tylko historie. Podsumuję jednak sprawę, przyjmując je za prawdę objawioną. Chcesz porwać inteligente stworzenie wprost ze stada, które jeśli ma więzi społeczne podobne ludzkim, będzie chciało go odbić i... wątpię, by to zamierzało to czynić w sposób pokojowy. W dodatku, chcesz porwać stwora, który robi za arabski czarny kamulec dla tamtejszych dzikusów? I... myślisz, że to nie wywoła, bo ja wiem... - łyknął nieco wody, by zwilżyć gardło. - Małego polowania na łowców yeti ? No i przyjmując, że chcesz go dowieźć żywym... To należy wziąć pod uwagę sporą klatkę i odpowiedni do niej transport. Pieski się może nadają na biegun północny, ale na miłość boską, nie w roli mułów pociągowych. Owszem Indianie Wielkich Równin ich tak używali, zanim zapożyczyli konie od białego człowieka. Ale owe psy ciągnęły tobołki nie większe od nich samych, a nie bydlę o rozmiarach niedźwiedzia i to jeszcze w mocnej, a zatem ciężkiej klatce.

Profesor przesunął spojrzeniem po zgromadzonych osobach.

- No i nie zapomnijmy o tym, że to wyprawa do kraju, który właśnie przechodzi kolejne etapy, “jakże oświeconej” rewolucji francuskiej - kontynuował. - I jak przy każdym takim przewrocie, łby muszą pospadać z niewygodnych karków. Mniej ślepego entuzjazmu, więcej realizmu panowie. Należy wziąć pod uwagę, że w przypadku sukcesu tej misji badawczej, ostatni etap wyprawy będzie paniczną ucieczką i walką o życie.

B. E. Chance uśmiechnął się kiwając głową przez całą tyradę profesora.

- Drogi profesor Arturo, mój serdeczny antagonista jak zawsze raczył wypatrzeć wszelkie luki w mym planie.

Ton głosu B.E. Chance’a nie bardzo pozwalał stwierdzić, czy mówi to poważnie, czy też się odrobiną zgrywa.

- Złapanie stworzenia może okazać się proste, mam już pewien plan z tym związany. Wydostanie się z ZSRR również mam zaplanowane. Pozostaje tylko dograć kilka szczegółów w Jokohamie. Największym problemem faktycznie mogą być inne giganteusy, ale i tutaj mam powód przypuszczać, że wystarczy oddalić się od ich terytorium by dały nam spokój.
B.E. uśmiechnął się i kontynuował:

- Oczywiście, cieszy mnie niejako pana podejście, drogi profesorze Arturo. Bo oznacza to, że przyjmuje pan moje odkrycie jako wiarygodne. Inaczej nie martwiłby się pan takimi szczegółami, jak wydostanie się ze stworzeniem które w normalnym przypadku wkładał pan między mity i bujdy.

Uniósł kieliszek tym razem kłaniając się profesorowi Arturo.

-Jeszcze jedno pytanie doktorze Chance – Porfesor Arturo poruszył kolejny temat, który męczył go od początku spotkania. - Czemu robić z tego taką tajemnicę tu... w Bostonie ? Rozumiem maskaradę u Sowietów, ale jakież zagrożenia wymagają ukrycia szczegółówe planu w Stanach Zjednoczonych. Boi się pan, że ktoś pana uprzedzi? Niemożliwe - odparł w odpowiedzi Arturo. - Zakładając, że poczynił pan dalekosiężne przygotowania i zakładając... całkiem teoretycznie... tak nieprawdopodbną historię, że ktoś zdecyduje się nagle złapać pańskiego yeti na własną rękę usłyszawszy pański plan, to i tak nie zdąży zorganizować tak skomplikowanej logistycznie wyprawy i ubiec pana. Więc, czemu więc nadal większość planu okryta jest tajemnicą?

- Osobiście bym sądził - zamiast doktora Ian zabrał głos - że gdybyśmy rozgłosili o planach zdobycia yeti, to bez problemów znaleźliby się tacy, którzy jeśli nawet nie byliby szybsi, to potrafiliby skutecznie przeszkodzić w realizacji jakichkolwiek, najbardziej nawet precyzyjnych planów. Plotka o wyprawie i równoczesne zniknięcie doktora... To z pewnością doszłoby do różnych ciekawskich uszu. W tym i dziennikarzy. A Sowieci, wbrew różnym poglądom, potrafią czytać. Po angielsku również.

Doktor kiwnął głową.

- To też. Ale głównie chodzi mi o ubiegnięcie. Wystarczy kilka złośliwych donosów, jakieś działania zwalniające i cały plan może nie wyjść. Po prostu. Wolę ogłosić o naszej wyprawie po jej powrocie.

- Nie bardzo rozumiem w takim razie... Skoro zależy panu, doktorze, na zachowaniu tajemnicy, to czemu miało służyć to spotkanie w “Zapomnianej wiedzy”? – panna Kelly próbowała doszukać się w działaniach doktora B.E Chance’a jakiś luk. Coś jej nie pasowało.

- Miałem je zakontraktowane dużo wcześniej – wyjaśnił uprzejmym tonem doktor Chance. - Nie byłem w stanie się nie wywiązać. Właściciel “Zapomnianej wiedzy” jest moim serdecznym przyjacielem.

- Jestem pewien że w dalekiej dzikiej Rosji nie mają nic innego do roboty, tylko czytać amerykańskie szmatławce. Bo tylko w takich czasopismach obecnie drukuje się artykuły o Yeti. - skwitował sprawę profesor Arturo. - Rozumiem, czemu ta tajemniczość była zaprezentowana podczas owego wykładu. Natomiast nie rozumiem robienia tajemnicy z wyprawy w tak kameralnym gronie, jednocześnie snując już konkretne plany jak ta wyprawa ma wyglądać. To tak jakby... -przez chwilę Arturo szukał dobrego porównania.- Planować wycieczkę bez mapy okolicy, ba... planować wycieczkę nie wiedząc tak naprawdę, gdzie ona wyruszy.
Ian powstrzymał się od komentarza. Wszak nie chodziło o słowo ‘yeti’, ale o Syberię, a ta nazwa pojawiłaby się w nagłówku. Ślepy by zauważył...

- Tak, dobrze byłoby wiedzieć gdzie będziemy zmierzać. Mapa, a przynajmniej informacja gdzie się wybieramy pozwoli przygotować się lepiej, zdobyć potrzebne mapy … - wtórował Henryk

- Obawiam się - doktor starannie starał się dobierać słowa - że na tym etapie nie będzie to jeszcze możliwe. Mogę jedynie zdradzić tyle, że .... - westchnął. - No dobra. Macie mnie. Nie wiem dokładnie o jaką część Syberii chodzi. W Jokohamie mam otrzymać dokładne informacje oparte na tłumaczeniu pewnych dzienników podróżnych.

Upił wody.

- Tak właśnie brzmi prawda. Michalczewski wie lepiej, o jakim miejscu mówimy. Mamy spotkać się z pani ojcem w Jokohamie, panno Michalczewska.
- Mam nadzieję, że potem nie będzie wydzierania od siebie nawzajem sławy, jak to zwykle bywa, gdy sukces ma więcej niż jednego tatusia - stwierdził po chwili namysłu Arturo wyraźnie, zaskoczony wypowiedzią B.E. Chance’a. Którego uważał za jednego z tych samotnych wilków. A tu proszę, jest i wspólnik, który zapewne znacznie przyczynił się do tego... cóż... ewentualnego odkrycia. Jeszcze nie wiadomo wszak, ile prawdy jest w tych sensacyjnych bajeczkach o kulcie włochaczy.- Jednym słowem, tak naprawdę planowanie wyprawy zacznie się dopiero w Jokohamie?
Nathalie drgnęła ledwie dostrzegalnie.
- Kiedy.. kiedy ostatni raz sie kontaktowaliście, doktorze?

- Dwa miesiące temu - powiedział Chance z namysłem, jakby przeliczał coś w myślach. - Co do pana obaw, profesorze Arturo, to ja panu Michalczewskiemu ufam. To ja skierowałem nasze wspólne badania z Tunguski na obszar, o którym mówimy. Jego rolą było tylko sprawdzenie kilku pogłosek, kilku wpisów. No i, jak widzieliście na zdjęciu, zweryfikował je wyjątkowo dobrze.

- W jaki sposób? Chodzi mi o to, czy ma pan pewność, że to był on.. ja nie mam wiadomości od wiosny – drążyła temat dziewczyna.

- A któżby miał to być jak nie Michalczewski?
- Pytałam, czy jest pan pewien - zaakcentowała słowo „pewien” - i na jakiej podstawie, że to był właśnie on, doktorze. - panna Kelly powtórzyła pytanie

- Tak. Jestem pewien – tym razem doktor nie wahał się udzielając odpowiedzi.

Szarlotka którą właśnie kończył dojadać Samuił była diabelnie pyszna. I zapewne tak samo droga... Nie pamiętał kiedy ostatnio jadł w tak przyzwoitym miejscu. W ogóle kiedyś mu się to zdarzyło? Raczej nie. Wszystko byłoby wprost idealne gdyby nie grad pytań, stwierdzeń i pomysłów strzelających nad stołem niczym seria z ckmu. Obserwował to kolejnych wtrącających się do rozmowy samemu skupiając się jednak bardziej na delikatnej, lekko kwaśnej masie jabłkowej rozpływającej się na jego języku. Bez wątpienia kilka osób tutaj miało doświadczenie. Inni woleli mówić w sposób, który miał stwarzać pozory iż takie mają.

- Rosja...- mruknął w końcu pod nosem, a jego potężny, niedźwiedzi głos z pewnością zwrócił uwagę zasiadających przy stole. Odłożył ostrożnie łyżeczkę na talerzyk pokryty już jedynie kilkoma okruszkami po kawałku ciasta. “Mam nadzieję, że to spotkanie sponsorowane...”.

- To piękny kraj doktorze. Jak krzewy dzikiej róży. Wepchniemy łapska za głęboko to zaboli, oj zaboli. - uśmiechnął się. - Korzystając z momentu. - Popatrzył po pozostałych zaproszonych, którym jak dotąd jadaczki się nie zamykały, o tak drobnym, grzecznościowym zachowaniu jednak zapomnieli. - Chciałem przede wszystkim podziękować panu za możliwość ponownego spotkania w tak...- rozejrzał się dookoła - Fantastycznym miejscu. Dla niektórych z państwa, nie chcę wyjść na prostaka, to może codzienność... Mi jednak rzadko zdarza się odwiedzać podobne miejsca. A jedzenie, pierwsza klasa. Strogonow jak u mamy albo i lepszy. Boję się jednak czy za jakiś czas nie będę musiał wykręcać się pozostawionym w innych spodniach portfelem? - zażartował opierając się wygodniej na krześle.

- Jeśli teraz pozwolą mi się państwo swobodniej wypowiedzieć na temat tej ekspedycji.- wziął głębszy wdech, oblizując delikatnie dolna wargę. “Co bym dał za kieliszek wódeczki”.

- Nie ukrywam, że bardzo kusi mnie taka oferta. Nie stać mnie jednak na sfinansowanie podróży z własnej kieszeni. Chcę postawić tę sprawę jasno...- skinął głową profesorowi i przeszedł dalej, oczywistym bowiem było, że Chance raczej stawia sprawy finansowe na drugim planie całego przedsięwzięcia. - Jokohama? Zatem chce pan dotrzeć na Syberię od wschodu? To moim zdaniem bardzo dobry wybór. Słuszny i dający nam wiele atutów...- Nieśmiało popatrzył po rozmówcach. - Sam nie jestem specjalistą, ale ponieważ, co zapewne jest dla państwa łatwe do usłyszenia, to moja ojczyzna co nieco wiem. I chociaż ZSRR w oczach niektórych wydaje się sprawną, dobrze naoliwioną machiną wschód to dzicz. Państwo w państwie, gdzie tak naprawdę nikogo nie obchodzi co myślą urzędnicy z Europy. Chyba, że oficjalne powody naszej wyprawy zmuszają nas do wizyty w Moskwie bądź Leningradzie?

- Co do sprzętu... Nieco znam się na mechanice i wiem, że w temperaturach spadających do -70 stopni, a taką nowinę zamieszczono zeszłej zimy w Boston Herald, ta nowoczesna odmawia współpracy szybciej niż zrobił to proletariat za cara. Konie zatem są tym co całkowicie wystarczy. Jeśli my nie nakarmimy ich, zwyczajnie je zjemy.- wzruszył ramionami.- To oczywiście wydaje się straszne i nie powinienem przy takich osobistościach w dziedzinie sztuki przetrwania się wymądrzać... - zerknął tutaj w kierunku Henryka. - Ale większość z państwa zapewne nigdy nie stało jeszcze na krawędzi. Gdzie tak naprawdę człowiek myśli tylko i wyłącznie o przetrwaniu. Swoją drogą konina jest bardzo smaczna. - Spróbował rozładować atmosferę kolejnym, niewinnym uśmiechem. - Broń mimo wszystko bezpieczniej załatwić na miejscu... Jak wspomniałem wschód to dzicz, ale i tam będą pytać po co nam jej AŻ TYLE. - Ułożył łokcie na stole, po czym wysunął palec wskazujący. - A coś mi mówi doktorze, że będzie potrzebne jej właśnie aż tyle. Mówiliście o plemionach tych stworzeń? Więc zakładacie, że będzie ich tam więcej. Dwumetrowych, ważących kilkaset kilo stworów, które jak pokazuje historia nie specjalnie pragną być odnalezione. A inteligencja wspomniana przez pana, może być groźniejsza niż ich kły czy z pewnością zdolne łamać kości niczym zapałki mięśnie... Śmiać się z czerwonych możemy, ale pokazali, że na niepożądaną inteligencję nic nie jest tak skuteczne jak porządna, nabita broń. I szczerze powiedziawszy wolałbym też w takim stanie - sztywnym mam na myśli, tutaj pański okaz sprowadzić. Pan jednak tutaj dowodzi, pan decyduje i pan załatwia podobizny prezydentów doprawionych zielenią. - Rozłożył ręce z radosną miną. - Na mnie możecie liczyć. Jeśli sobie życzycie mogę robić tylko za tłumacza. Jeśli mam być bardziej przydatny... Mogę pomóc z doborem mniej naukowego osprzętu. - Przymrużył oko.

- Broń mnie martwi - przyznał B. E. Chance po wysłuchaniu argumentów rozmówcy. - Wiem, jak reagują na nią bolszewicy. Nawet taka nasza kilkoosobowa grupka uzbrojona po zęby będzie podejrzana co najmniej o działania kontrrewolucyjne. Owszem, Rosjanie wiedzą, że tajga syberyjska to obszar niebezpieczny. Niedźwiedzie, syberyjskie tygrysy, wilki. Te drapieżniki są u siebie i mogą zaatakować. Więc Sowieci dopuszczają posiadanie broni. Ale nie oznacza to, że wwiezienie arsenału nie spowoduje niepotrzebnej uwagi. Dlatego uzbrojona zostanie tylko ta część wyprawy, która oficjalnie pełnić będzie rolę ochrony. Góra dwie osoby, jak na ośmioosobową wyprawę. Nie więcej. A przygotowaniami w tej materii może się pan zająć, panie Repnin. Potem porozmawiamy również o wynagrodzeniu pana i pana Chmurskyego. Bo, rzecz jasna, po spotkaniu, bo wszak gentlemani o pieniądzach w towarzystwie nie rozmawiają.

Uśmiechnął się i pokręcił głową, jakby sobie jeszcze coś przypomniał.

- Co do arsenału, to nie będzie potrzebny. Plan porwania giganteusa wcielę w życie jedynie wtedy, kiedy będzie miał on realną szansę powodzenia. Jeśli sprawa okaże się zbyt ryzykowna, nie postawię na szali życia ani swojego, ani nikogo z was. Wtedy zrobimy pełną dokumentację. Taką, jaką się uda. Mam nadzieję, profesorze Arturo, że dołączy pan do nas, w naszej wyprawie, by być owym głosem sceptyzmu oraz uwiarygodni nasze odkrycie. Pan, znany ... hmmm.... - widać było że szuka delikatnego słowa. - Znany krytyk teorii kryptozoologii byłby doskonałym potwierdzeniem naszych odkryć, gdyby do nich doszło. Bo tego, że człowiek śniegu znajduje się tam, gdzie się udamy, tego jestem pewien niemalże na sto procent. To jak, drogi profesorze, mogę liczyć na to, że przyjmie pan rolę advocatis diabolis naszej ekspedycji?

- Dawno nie byłem w Japonii, i jak dotąd nigdy nie zapuszczałem się w tajgę. Mała wycieczka dobrze mi zrobi, póki jeszcze mam na nią siły.- stwierdził po krótkim namyśle Maximilian potwierdzając swe dołączenie do wyprawy.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 28-11-2012 o 11:48.
Armiel jest offline  
Stary 03-12-2012, 15:26   #17
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Po co uczony pierdoła chwalił się niegdysiejszym pobytem w Japonii? Dziw, że o gejszach nie wspomniał...
Ian poczęstował się kawałkiem ciasta i zwrócił się do doktora.

- Czy pewne jest, że to będzie tajga? - spytał. - W końcu Syberia zajmuje dość dużą powierzchnię, a tajga stanowi tylko jej część.

- Uchylę rąbka tajemnicy. Tajga. Nasze Yeti ukrywa się pośród nieprzebytych ostępów tych leśnych połaci.

- Ile mamy czasu, mniej więcej, na zorganizowanie wszystkiego? - Ian kontynuował indagacje. - Zapewne sprawdził pan, doktorze, wszystkie możliwe, lepsze i gorsze połączenia z Japonią, a później z Jokohamy do Rosji.

- Miesiąc. Wyruszymy za miesiąc. Tak około. Dam znać.

Ian spojrzał na tych, co chcieli trenować. Mieli, prawdę mówiąc, niewiele czasu. No i trzeba było pozałatwiać mnóstwo spraw, z bezpośrednio z wyprawą nie związanych. Będzie go czekało mnóstwo pracy. Dobrze chociaż, że ślub kuzynki jest wcześniej. Kolejny raz podpadłby rodzinie, a Emily na dodatek bardzo lubił.

Nathalie milczała przez resztę posiłku, popijając wodę niewielkimi łykami. Oczywiście - jako rozsądna kobieta – nie wierzyła ani w yeti, ani w kosmitów. Wodziła wzrokiem po twarzach osób zgromadzonych przy stole. Fantaści, nawiedzeni fantaści – pomyślała, zachowując swoje myśli dla siebie. Zdanie kobiet rzadko było poważane.

- Jeśli wyrazi pan zgodę, doktorze – spojrzała z niemą prośbą w oczach na Chanse’a – chciałabym pojechać z panem. Zależy mi na spotkaniu z ojcem. Dysponuję pewnymi środkami… które mogę przeznaczyć na wsparcie – zawahała się na moment – na wsparcie wyprawy.

- Nie sądziłem, że będzie inaczej, panno Michalczewska. W kwestii wyjazdu, a nie pieniędzy, rzecz jasna. W Jokohamie spotkamy się z pani ojcem. To powinno panią ucieszyć.

Nikt, dziwnym trafem, nie miał więcej pytań.
Gdy tylko dyskusja zamarła, doktor przeszedł do konkretów. W paru słowach poinformował, gdzie i komu należy dostarczyć paszporty i zdjęcia. Sądząc z podanego adresu mieli zostać przedstawicielami firmy West & East Company.

Firma zajmująca się - przynajmniej według wiedzy Iana - poszukiwaniu złóż węgla, żelaza i ropy naftowej i, jako taka, stanowiła niezłą przykrywkę. Co najważniejsze, nie była to żadna spółka występująca tylko na papierze Jeśli dobrze pamiętał, miał nawet jakieś akcje tej spółki. I z pewnością raz czy dwa spotykał się z Karlem Mansonem, dyrektorem bostońskiego oddziału spółki.

- Do dziesiątego września - kończył swoją przemowę B.E. - jestem w Bostonie. Jeśli ktoś będzie jeszcze mieć jakieś pytania czy wątpliwości, to zapraszam. Dokładnie miesiąc później spotkamy się w San Francisco, w hotelu Grand.

Powiódł wzrokiem po przyszłych uczestników wycieczki, a potem uniósł kieliszek.

- Za powodzenie wyprawy! - powiedział.

Spełnili toast.

***

Zacząć należało od telefonów. Niekoniecznie tego samego dnia. Prócz jednego.
Jeszcze tego samego wieczora Ian zadzwonił do B.E., by zarezerwować dla siebie funkcję członka ochrony. Nie sądził, by z wyglądu pasował na pracownika naukowego. Posada kogoś, kto ma dbać o to, by roztargnieni naukowcy nie zagubili się o pięć kroków od obozu lub nie dali się stratować hordzie lemingów... To by było coś dla niego.

***

- Jeeves.
Służący musiał mieć słuch niczym sowa czy fenek, bowiem, chociaż Ian wcale nie podniósł głosu, pojawił się niemal natychmiast.
- Pan wołał? - spytał.
- Zamówisz mi pokój w Grand Hotelu w San Francisco, z dziewiątego na dziesiąty października.
Jeeves skinął głową.
- Zarezerwujesz bilety, żebym dotarł dziewiątego do San Francisco. Zorientuj się, czy jest bezpośrednie połączenie, bez przesiadki. Jeśli nie, to wiesz, co zrobić.
- No i zamów mi wizytę u doktora Fortmana. Na przyszłą środę.
- To wszystko, dziękuję.
Dostarczeniem zdjęć i paszportu mógł się zająć sam.

***

- Mister Weld. - Głos Kenta Trentona był jak zawsze uprzejmy. - Czym mogę służyć?
- Czy ma pan dostęp do broni z Rosji? Carskiej lub bolszewickiej? - spytał Ian. - Może być nawet z zeszłego wieku. Byle nie sprzed potopu.
Trent przez moment milczał.
- Za trzy dni będę czymś dysponował - odparł po chwili. - Odpowiada to panu?
Odpowiadało.

***

Jeśli chcesz gdzieś jechać, naucz się języka.
Zasada dość mądra, jednak jeśli ma się do dyspozycji miesiąc, dość trudna w realizacji. Zatem miast w pocie czoła przechodzić ekspresowy kurs języka rosyjskiego Ian postanowił zapoznać się jedynie z podstawowymi zwrotami, a większość czasu przeznaczyć na szlifowanie umiejętności przydatnych podczas wyprawy. I zapoznać się, choćby pobieżnie, z panującymi tam warunkami i obyczajami. Encyklopedia Britannica niewiele mogła w tej materii pomóc. Trzeba było sięgnąć po literaturę pomocniczą.
I tu, niestety, dał się we znaki brak znajomości rosyjskiego. Większość badaczy tamtych stron była Rosjanami i po angielsku pisać nie raczyli. Cóż z tego, że w Bostonie można było znaleźć na przykład “Po Kraju Ussuryjskim” Arsienjewa, skoro nikt nie raczył tego przetłumaczyć na język bardziej zrozumiały? Choćby na francuski.
Nie mówiąc o tym, że dzieło Arsienjewa było bardziej powieścią, niż relacją podróżniczą, a naukowe notatki zapewne spoczywały w szafach Moskiewskiej Akademii Nauk. I car, i bolszewicy zazdrośnie strzegli wielu tajemnic. Albo też nie interesowali się zbytnio tymi terenami. Po katastrofie tunguskiej nawet nie raczyli nikogo wysłać w tamte okolice.

Biblioteki uniwersyteckie dla kogoś z rodziny Weldów zawsze stały otworem. Nie było więc zbyt wielką trudnością. Dzięki czemu Ian mógł uzupełnić swoją wiedzę na temat syberyjskiej flory i fauny, tudzież niektórych zwyczajów zamieszkujących Syberię ludów. A było ich trochę... Buriaci, Neńcy, Czukcze, Buriaci i parę dziesiątków innych.

***

- Ian. - Doktor Peter Fortman uścisnął dłoń starego przyjaciela. - Czyżby coś ci się uszkodziło? Coś zaczęło boleć?
- Mówisz tak, jakbym do ciebie przychodził zwykle po fakcie - z uśmiechem odparł Ian.
- Nie masz pojęcia, ilu mam takich pacjentów. - Peter skrzywił się. - A potem narzekają, że nie da się wiele zrobić. Cóż więc zatem cię sprowadza?
- Profilaktyka - odparł z uśmiechem Ian. - Tak to chyba nazywasz, prawda?
- Zapraszam zatem. - Peter wskazał fotel.

Lepiej było zająć się uzębieniem teraz, w kulturalnych warunkach, niż powierzać własne zęby jakiemuś szamanowi lub, jeszcze gorzej, wiejskiemu kowalowi.

***

Z kompletowaniem ekwipunku nie miał żadnych kłopotów. Czym bowiem różni się wyjazd w śniegi Syberii od śniegów Kanady czy Alaski? Może w Rosji panowały nieco niższe temperatury...
Futrzane, wysokie buty, ciepłe spodnie, parka, śpiwór. I stos innych drobiazgów, które mogą się przydać. I stale pamiętać, że - być może - trzeba będzie to wszystko nosić na własnym grzbiecie.
Wystarczyło zatem wszystko przejrzeć, naprawić co trzeba, wrzucić do kufra... i w drogę. Ewentualne braki w wyposażeniu można było nadrobić w Jokohamie, lub we Władywostoku, bo zapewne tam rozpoczną swoją wyprawę w głąb Rosji.
Problemem pozostawała broń. Przemycać raczej nic nie warto było. Zapewne nóż myśliwski nie zrobi na celnikach wrażenia, ale colt? Na co niby można polować z pistoletem w dłoni? Z pewnością nie na tygrysy syberyjskie. Ciekawe, co by powiedzieli na łuk. Może warto by spróbować.

***

Ślub Emily był wydarzeniem może nie roku, ale z pewnością miesiąca.

Na weselnym przyjęciu zebrała się cała śmietanka bostońskiego towarzystwa.
Na szczęście było to wesele, a nie bal debiutantek i nie trzeba było unikać stada niewinnych panienek ostrzących pazurki na widok potencjalnej ofiary. A dobre nazwisko zwykle było w cenie.
Oczywiście nie wszyscy przyszli tylko po to, by podziwiać urodę panny młodej, poużalać się nad straconą wolnością pana młodego czy po prostu napić się szampana. Dla wielu była to najlepsza okazja do spotkania, oplotkowania znajomych osób lub załatwienia interesów. Każdemu jego przyjemność...
Było co prawda paru nielicznych, dla których był to bardziej obowiązek, niż przyjemność, ale oni nie rzucali się zbytnio w oczy. Każdy do perfekcji wprost opanował zasadę robienia dobrej miny do złej gry.
Ian zatańczył z panną młodą, obtańcował kilkanaście mniej czy bardziej znajomych pań i panien, wzniósł toast za zdrowie pary młodej i dzielnie trwał na posterunku, póki owa para nie opuściła towarzystwa.
Wkrótce po tym, jak państwo młodzi zniknęli na horyzoncie, również i Ian pożegnał się i wrócił do domu.

***

Czas, jak zwykle, gdy ma się mnóstwo zajęć, mijał nad wyraz szybko i Ian z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że pora zbierać się w drogę. Na szczęście od dawna nie trzeba było jeździć dyliżansami i całą drogę można było przebyć w pulmanowskim wagonie, nie musząc się troszczyć ani o dach nad głową, ani o jedzenie, ani dbać o Indian. Era kolejowych bandytów również odeszła w przeszłość - Butch Cassidy i Sundance Kid nie żyli już od dobrych kilku lat.

Na dworcu pożegnała go tylko Anne. Nikt inny nie wiedział, dokąd Ian wyjeżdża, a siostrze mógł zaufać, że nikomu nie rozpowie, co porabia jej młodszy braciszek. I że, jak zawsze, zadba o wszystkie interesy Iana.
Poza tym - w razie czego ktoś powinien wiedzieć, gdzie go szukać.

***

Co można robić w ciągu trzech dni spokojnej podróży? Jeść, pić, spać, czytać lokalną prasę, podziwiać zmieniające się krajobrazy?
Ian, miast w pełni oddać się rozkoszom leniuchowania w luksusie na kółkach, przeglądał swoje notatki - i te, dotyczące języka, i te związane z florą, fauną i klimatem Syberii.
Zapiski zapiskami, a co w głowie, to w głowie.


Z dworca do hotelu był ładny kawałek drogi.
Uprzejmy bagażowy nie tylko odebrał bagaże, ale i zawiózł je na postój. Po chwili, obdarzony odpowiednim napiwkiem, odszedł, zaś Ian zająwszy miejsce w taksówce, zadysponował:
- Grand Hotel, proszę.


Stojący w wejściu szwajcar ukłonił się uprzejmie i dyskretnym ruchem ręki wysłał boya po bagaż szanownego gościa.
- Ian Weld - przedstawił się Ian podszedłszy do kontuaru. - Mam tu rezerwację.
- Tak, proszę pana - odparł po chwili recepcjonista. - Pokój numer dwieście dziesięć. Proszę się tu wpisać - podsunął Ianowi księgę gości.
- Czy doktor Chance już przyjechał? - spytał Ian.
Recepcjonista sprawdził ostatnie wpisy.
- Jeszcze się nie zameldował - odparł. - Jack - przywołał boya. - Zaprowadź pana - powiedział.
Ian skinął głową.
- Dziękuję. Gdyby ktoś o mnie pytał, to proszę mnie zawiadomić.
- Oczywiście, proszę pana.

Po chwili był już w swoim pokoju.
Teraz pozostawało tylko czekać na Chance’a i pozostałych uczestników wyprawy.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 05-12-2012 o 21:10.
Kerm jest offline  
Stary 06-12-2012, 22:52   #18
 
Mizuki's Avatar
 
Reputacja: 1 Mizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znany
- Gdzie? Na łeb ci co ciężkiego spadło,a?!- Michaił poderwał się na nogi uderzając dłońmi w blat stołu.
Siedzieli w domu rodziców- niewielkiej, starej budowli umieszczonej daleko od centrum. W powietrzu unosił się bardzo wyraźny zapach... Zapach, który Samuiłowi kojarzył się z dzieciństwem. Nigdy nie interesowało go dokładnie co go wywołuje, ale było pewne- kiedy się pojawiał tatko rozpoczynał swoje alchemiczne zabawy w piwnicy.
- Siadaj natychmiast i nie podnoś głosu w tym domu!- warknęła ich matka wchodząc do jadalni ze starą wazą pełną zupy. Postawiła ją na środku zastawionego stołu i oparła dłonie na biodrach. - W pracy to może i jesteś najmądrzejszy ale w moim domu masz się zachowywać! Albo wyciągnę pasa i będę patrzyć czy równo puchniesz!
Dziecinna groźba mimo wszystko wywołała oczekiwany skutek na Michaile. Jego poczerwieniała twarz nieco pobladła i powoli usiadł z powrotem na swoim krześle. Matka może nie spełniłaby swojej groźby- chociaż musiałoby to wyglądać przekomicznie- ale każdy z jej synów wiedział, że nie chce miec z nią do czynienia kiedy jest wściekła.
- Dziękuje mamo...
- A ty nie myśl, że ot tak pozwolę Ci rzucić wszystko i pojechać gdzieś za morze!
- odwróciła swoje wygięte wściekłością obliczę w kierunku Samuiła.- Do Rosji? Wiesz co tam się teraz dzieje?! Może jeszcze wykupisz sobie nocleg w łagrze, co?!- wzniosła złożone dłonie ku niebu. - Boże, czemu mnie tak sprawdzasz!
- Spokojnie...
- mruknął cicho.- Wiem co robię mamo, to dla mnie szansa. Duża szansa. Wiem co robię. - uśmiechnął się pobłażliwie wyciągając ramię po łyżkę wystającą z wazy.
- Barszczyk.- stwierdziła ze smutkiem opadając na krzesło.- I po co ty tam jedziesz, co?
- Nie mogę powiedzieć. Ale wiedzcie, że może to być najważniejsza sprawa w moim życiu. Wiele się zmieni, kiedy wrócę.
-Sam do końca nie był pewien tych słów ale matkę należało jakoś udobruchać.
- Zamiast znaleźc robotę... Żonę... Tobie się teraz zbiera na...
- Mamo. Postanowiłem.
- No tak, tak. Jedzcie bo ostygnie.
- zwiesiła głowę.
Ciszę nad stołem przerywały od tej pory jedynie głośne stukania łyżek o porcelanę. I siorbania Michaiła, który nigdy wybitnie nie przejmował się kulturą przy jedzeniu. Dla niego był to chyba jeden z licznych procesów, który chcąc nie chcąc musi odbębnić. Samił zaś podchodził do tej prostej czynności w zupełnie inny sposób. Kuchnia mamy- rzetelna, dokładna, pełna posmaków, w których niejeden by się pogubił. To chyba właśnie ona wyrobiła jego podniebienie. Nie mógł jednak cieszyć się często smakami wydawanymi z kuchni drogich restauracji... A wspomnienie konserw rozdawanych na froncie do dzisiaj przyprawiało go o zgrzytanie zębów. Jadł by przeżyc- wydawało się, ze właśnie w tej chwili jego młodszy brat przy rodzinnym, suto zastawionym stole robi to samo. "Cóż za absurd... Nie poradziłbyś sobie tam nawet minuty. Bo nie umiesz cieszyć się drobnostkami."- pomyślał zerkając na spocone oblicze Michaiła znad talerza.
- Było pyszne mamo. Tym razem chyba przerosłaś samą siebie.- odwzajemniła jego uśmiech, w jej oczach krył się jednak dalej cień niepokoju.- Przyszedłem nie tylko po to by powiadomić was o wyjeździe. - podjął ocierając resztki czerwonej zupy z kącików ust. - Potrzebuję książek.
- Książek?
- otworzyła szerzej oczy matka.
- Babcia przyjechała tutaj chyba z całą biblioteczką, prawda? Macie je jeszcze?
- Ojciec kazał no an strych je zanieść. Jeśli są Ci potrzebne... Możesz je wziąć. Tylko po co Ci one, co?
- Babcia bywała często we Władywostoku?
- Ależ skaczesz po tych tematach... Co to za tajemnica, co? No tak. Opowiadałam Ci przecie. Często podróżowała na wschód, nie tylko służbowo.
- Myślę, że znajdzie się kilka pozycji, które chciałbym pożyczyć.
- ucałował matkę w czoło, po czym wstał od stołu.
- A co z gazetami?- mruknął nagle Michaił.
- Słucham?
- Co z tą twoją drugą fuchą... Zostawiasz to? Za co opłacisz mieszkanie?
- Odchodzę za tydzień. O pieniądze się nie martw, braciszku.
- uniósł dłoń.- Wiele nie zarabiałem, ale jeszcze mniej wydawałem.
Ruszył w kierunku schodów, pozostawiając ze sobą zdezorientowaną matkę i brata.


+-+-+


Tego dnia dopełnił formalności wymaganych przez doktora.W siedzibie spółki West & East Company zdał paszport, po powrocie do domu zaś wykonał rozmowę międzystanową i zarezerwował najtańszy z pokoi hotelu Grand. Usłyszawszy jednak cenę... Miał cichą nadzieję, że w doktorze B.E Chance tli się jeszcze odrobina dobrej woli i kilka luźnych dolarów. Czekało go jeszcze parę znaczących wydatków.
Kilka dni temu umówił spotkania z dwoma handlarzami. Ufał bowiem, że na spotkaniach z takimi łatwiej utargować niższą cenę, niżeli podczas wizyty w specjalistycznym sklepie. O ile gdzieś by taki odnalazł w Bostonie? Mógł wykonać telefon do jednego z przyszłych towarzyszy podróży, oni zapewne też rozpoczęli stosowne przygotowania, i poprosić o polecenie miejsc. Nie mógł jednak pokonać dyskomfortu jaki budziła w nim ta myśl- że będzie się narzucał w tej chwili jeszcze całkowicie obcym mu osobą.
Szybko odrzucił rozmyślania o tym na bok, pukając do drzwi jednej z Bostońskich kamienic. Cisza. Ponowił pukanie, po czym obejrzał się na zaparkowaną za plecami ciężarówkę. Pojawiła się irytacja, czy jeśli zapuka kolejny raz nie wyjdzie na desperata?
- Znowu zachlany...?- mruknął cicho pod nosem, unosząc dłoń do drzwi. Wtedy też kuśtykanie po drugiej ich stronie, a w chwilę później zgrzytanie zamka.
- Proszę, proszę... Kogo przywiało!
- Nie wmawiaj mi, że się nie stęskniłeś mięczaku.
- uśmiechnął się zadziornie pukając w ramię mężczyznę.- Mogę wejść Charles? - rozejrzał się, po czym wysunął spod płaszcza szyjkę butelki burbonu.
- Ho, ho, ho... Zawsze gotowy. Skoro tak sprawę stawiasz... Jasne!- niezręcznie odsunął się na bok. Charles Dalton był starym znajomym, jeszcze z czasów wojny. Służyli w tym samym oddziale jako strzelcy wyborowi... Nim jednak doszło do pamiętnej podróży pociągiem i wydarzeń w lesie, ten został trafiony szrapnelami z szwabskiej haubicy. Pozbawiła go jednego oka, połowy prawej nogi i pozostawiła paskudną bliznę na jego twarzy, ciągnącą się od ust za ucho. Widok był masakryczny, a sztuczne, drewniane oko wstawione w pusty oczodół tylko pogarszało sprawę. Repnin nie był jednak nigdy do końca pewien, czy odłamki te tak naprawdę nie uratowały mu życia? Dalton może i był twardzielem, ale również lekkoduchem. A tam, w lesie, tacy jak on zniknęli jako pierwsi. A dzięki tym ciężkim ranom został odesłany do domu dużo wcześniej. Na szczęście nie w trumnie.
Samuił przecisnął się pomiędzy stosami pożółkłych gazet w kierunku pokoju gościnnego. Przynajmniej tak go określił Charles wskazując na framugę pozbawioną drzwi.
- Wybacz bałagan... Ostatnio nie mogę oderwać się od nauki tańca.- uderzył drewnianą nogą o podłogę z paskudnym uśmiechem na twarzy.
Ustawiony pod brudnym oknem stół był chyba jedyna, niczym nie zagraconą powierzchnią w pokoju. Przeszklone wystawki w kredensie były zasłonięte stosami opakowań, gazet i bóg jeden wie czego jeszcze. Skórzana sofa zaś była w tragicznym stanie, zaścielona w brudne, dające kocim moczem prześcieradło.
- A nie hodowli kotów?- zagadnął Samuił wskazując na gromadkę zwierząt wylegujących się na poduszce swego właściciela.
- A wiesz jak to jest... Weźmiesz jednego, później drugiego...A dalej grzmocą się jakby ich dupy smyrały i nim się obejrzysz masz ich dwanaście.- wzruszył ramionami, po czym usiadł przy stole. - No ale nie mów, że przyszedłeś uczyć mnie jak dbać o dom. Skończ pierdolenie o kotach i podaj no tego złotka. Czy mógłbyś?...- wskazał ręką na barek, z którego Repnin wydobył dwie, o dziwo czyste szklanki. Dołączył do swojego gospodarza i otworzył butelczynę.
- Wiesz dobrze jak bardzo obchodzi mnie twoja higiena Charles. W całym okopie dawało od ciebie tak, że w pewnym momencie miałem nadzieję, że szwaby potraktują nas tym swoim gazem.- napełnił pierwszą ze szklanek.- Ale jak już zauważyłeś nie o tym chciałem rozmawiać. Przyjechałem prosić Cię o przysługę. A właściwie o zniżkę...- uśmiechnął się napełniając drugą szklankę i zakręcając butelkę.
- Zniżkę? A co chcesz kupić kota? Aż tak ci smutno?- stuknął o szklankę Samuiła, po czym opróżnił ją jednym łykiem do połowy.
- Mówiłeś, że przed wojną pasjonowało cię łowiectwo, prawda?
- Teraz już raczej za sarną nie pobiegam... Ale jak matkę kocham, czasami mam ochotę strzelić, do któregoś z tych pchlarzy.
- łypnął na gromadę kotów.
- A masz z czego?
- Ba... Dalej mam swoją małą kolekcję. Żyjemy w takich czasach, że broń zawsze może się przydać. Może za chwilę jakiś republikanin tym razem zabroni oddychać zbyt głośno? Parszywce...
- Prohibicja daje ci się we znaki?
- zażartował.
- Z tego co widzę, ty nie cierpisz suszy.
- Jedni mają kolekcję broni, inni...
- wzruszył ramionami.- Ale skoro swoją już naruszyłem dla ciebie, może się odwdzięczysz?
Charles posłał mu ciekawskie spojrzenie znad szklanki.
- Dolej i lepiej gadaj o co chodzi.
- Oczywiście.
- chwycił za butelkę.- Ale nie spiesz się tak, cała jest dla ciebie. O co chodzi... Potrzebuję broni. Dobrej broni myśliwskiej.
- Planujesz polowanie? Ty? Może na te potwory z lasu?
- uśmiechnął się wrednie, a blizna na jego twarzy zaszła przy tym czerwienią.
- Polowanie? Coś w tym rodzaju... Na co? Wszyscy myśliwi zdradzają swoje sekrety?- puścił oko puszczając mimo uszu uwagę o jego "przeżyciach i opowieściach". Charlesa tam nie było, a wziąwszy pod uwagę jak bardzo mózg wyniszczyła mu pędzona po piwnicach wóda- raczej nigdy nie zrozumieją się w tej kwestii. W tej sprawie był równie otwarty jak znienawidzeni przez niego republikanie.
- I mam ci ją dac za butelkę burbonu? Coś mi się tutaj nie kalkuluje bracie...
- Naturalnie, że nie. Ta butelka ma być jedynie gestem dobrej woli... Byc może zwrócisz na niego uwagę podczas ustalania ceny?
- Czemu nie pójdziesz z tym do sklepu, co?
- Bo jest tam drożej. Bo wymagają formalności a sam wiesz jak bardzo lubię papierki...
- Taaak.
- zmierzył go spojrzeniem, po czym opróżnił kolejną szklaneczkę.-Krag-Jørgensen- rzucił nagle, po czym pokuśtykał do pokoju obok. Samuił słyszał szamotaninę i ciche przekleństwa Charlesa, po czym ten powrócił z długim, drewnianym pudłem w ramionach. - Egzemplarz norweski. Sprowadziłem go, kiedy nie kazano mi strzelać do szwabów... I to w sumie on nauczył mnie jak dobrze do nich strzelać. - parsknął krótko, uderzając pudłem o stół aż szklanki podskoczyły. - Magazynek boczny, nietypowe, ładowany ręcznie. Pięć naboi plis jeden w komorze. Niezawodny mechanizm... Prosty jak cep, zabójczy jak laska dynamitu.
Samuił przysunął do siebie skrzynkę, po czym odblokował stalowe klamry. Otworzył wieko i uśmiechnął się ponuro do wypolerowanego karabinu, obitego ciemnym drewnem. Przesunął po nim dłonią.
- Ile za to chcesz?
- Dogadamy się... Jak odpalisz nieco więcej dorzucę jeszcze celownik optyczny. Droga zabawka... Ale udało mi się go zwinąć na pamiątkę z Francji.
- uśmiechnął się szeroko. - Tanio może nie będzie... Ale czego nie robi się dla kumpli, co? Ty potrzebujesz broni a ja forsy... I jeszcze jednej szklaneczki.
- Jasne... Nie będę miał z tym problemów?
- Jeśli wybierasz się na polowanie... To nie. Zarejestrowany jest jako broń myśliwska.
- wzruszył ramionami.- Mogę ci zaproponować inny. Mam jeszcze z dwa albo trzy...Ale przy tym to ochłapy.
- Porozmawiajmy o cenie...



+-+-+

Zamknął za sobą cicho drzwi, by nie narażać się na awanturę z sąsiadami. Było wcześnie, jak zwykle przed 7. A ci spod 15stki nie należeli do wyrozumiałych. Nieszkodliwi, ale kto by chciał słuchać kazania debila, który ledwie zdanie potrafi ułożyć? Szczególnie teraz nie miał na to siły... Już jakiś czas temu zrezygnował z pracy w Boston Herald. Rutyna wgryzła się w jego kark zbyt mocno. Jakby się nie starał oczy otwierały się zawsze same, na minutę przed tym jak "zazwyczaj" miałby zadzwonić budzik. Postanowił zatem wykorzystać ten fakt. Chociaż werwy zostało w nim sporo kilka lat zastoju zrobiło swoje. Zaczął ćwiczyć, tak by w sytuacji krytycznej i warunkach dużo gorszych mięśnie czy kości nie odmówiły posłuszeństwa. Czasu było zbyt mało, by odzyskać sylwetkę atlety z czasów wojny, ale też na tyle dużo by "rozprostować kości". Męczący stał się kaszel, zapewne po papierosach, który napadał go po każdym, dłuższym biegu jakie fundował sobie z rana.
Nawet teraz, ostatniego dnia przed wyjazdem na południe, chwyciło go za gardło. Zakrywając dłońmi twarz huknął kilka razy... "Teraz na pewno się obudzą"- pomyślał o sąsiadach spluwając flegmą.
Po gorącym prysznicu zabrał się za pakowanie. Zaczynając od rzeczy "codziennych" - takich jak bielizna, spodnie, koszule i dwie kamizelki, swetry, ciepłe skarpety a kończąc na ekwipunku do samej wyprawy. Z dumą popatrzył na zakupione dwa tygodnie temu, sprowadzone dla niego focze futro. Cuchnęło niemiłosiernie i był pewien, że było już używane. Niemal tak samo jak tego, że żaden płaszcz, kurtka nie zapewnią mu podobnego ciepła. Szczególnie kiedy zdartą z niewinnej foki skórę naciągnie na dodatkowe ubranie. Moda prosto z Paryża to nie była... Ale czy w sercu Sybiru, w temperaturze spadającej do -50 stopni Celsjusza ktoś będzie się tym przejmował?

Do tego rakiety śnieżne; porządny, ostry nóż,; para skórzanych butów do podobnych wypraw; kompas; kilka konserw na wszelki wypadek. Broń - rewolwer i karabin myśliwski również były przyszykowane wraz z amunicją w drewnianym, przenośnym pudle.
 
__________________
"...niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys"
Mizuki jest offline  
Stary 07-12-2012, 12:00   #19
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Rzecz należało dokładnie przygotować. Na szczęcie wujaszek dał im miesiąc czasu, bo właśnie w październiku mieli się spotkać w San Francisco. To dawało pewien komfort.
Gdyby czasu było mniej Mac zmuszony byłby skorzystać z biblioteki i literatury fachowej. Z pozycji w rodzaju „Wyprawa na biegun, czyli tam i z powrotem”, „Jak przeżyć w tajdze i nie zwariować”, czy „Quo Vadis Polarniku”.

Tymczasem mógł zasięgnąć rady u pewnego swojego znajomego, który mieszkał w Nowym Jorku w dzielnicy Bronx i był sześćdziesięcioletnim murzynem.



Południowy Bronx był lepszą częścią dzielnicy. W końcu Matthew Benson był nie byle kim, a sławą znaną na cały świat. No nie do końca. Choć powinien być. W końcu był jednym z pierwszych ludzi jacy stanęli na biegunie północnym.
Mac znał go jeszcze ze studiów, gdy spotkał go na jednej z pogadanek. Znalazł się pod ogromnym wrażeniem tego człowieka i nawet jakiś czas ze sobą korespondowali. Benson żywo interesował się samolotami, jako dogodnym sposobem na eksplorację Arktyki.

Mieszkał z całkiem schludnej kamienicy pod numerem piątym. Mac świadomy zasad savoir-vivre przyniósł, a jakże butelkę burbona jeszcze ze starych przedprohibicyjnych zapasów. Ku jego zaskoczeniu w progu przywitał go zakatarzony gospodarz.
- Na litość boską Mateuszu. – wypalił James gdy już się przywitali – Ty polarnik, zdobywca bieguna przeziębiony?
- Wnuczka przyniosła z przedszkola. –
bąknął mężczyzna jakby zawstydzony.
- Acha, to może odpakujemy prezent? – zaproponował potrząsając dla zachęty butelką.
- Czekaj przyniosę szkło. Apsik. – odparł gospodarz kichając w wydobytą w pośpiechu chusteczkę.

Gdy złocisty płyn został rozlany i wlany Benson spytał zaciekawiony:
- No to co Cię do mnie sprowadza? Przez telefon byłeś bardzo tajemniczy.
- Potrzebuję porady fachowca. Wybieram się w mroźną dzicz.
- O. Lecisz na północ?
- Niezupełnie. Wyprawa na Syberię. –
Mac pociągnął Burbona.
- I mam Ci powiedzieć co masz zabrać? Tak? – murzyn był bardzo domyślny.
- Dokładnie mój guru. – James skwapliwie pokiwał głową.
Matthew wygodniej się rozsiadł sięgając po chusteczkę.
- No to synu weź kajecik, ołówek i pisz.

Następne dwa kwadranse spędzili na omawianiu ekwipunku. Wśród zalecanych rzeczy znalazły się niektóre oczywiste, inne mniej, a jeszcze inne zgoła wydające się kompletnie zbędne. Lecz po omówieniu stawały się wręcz konieczne. I tak należało zabrać ze sobą między innymi szwajcarski scyzoryk, który należy przywiązać do spodni mocnym sznurkiem, siekierka, stalowa płytkę pozwalającą dzięki nacięciom i otworom, między innymi przecinać przedmioty, otwierać puszki i butelki, wyciągać gwoździe, dokonywać pomiarów, odkręcać wkręty i nakrętki, oraz metalową puszkę po cukierkach, a w niej zapałki, świecę, krzesiwo magnezowe, przybornik do szycia, lusterko sygnalizacyjne, agrafki, haczyki wędkarskie, żyłkę i nacięte śruciny ołowiane, piła drutowa, nadmanganian potasu, kilka kostek cukru, dużą torbę wodoodporną, drut miedziany lub mosiężny, ostrza wymienne od skalpela. Aby zawartość nie grzechotała należało dodać waty.

Te i podobne porady dotyczące ubrań i sprzętu obozowego James bardzo skrupulatnie notował w przeświadczeniu, że kiedyś może mu to uratować życie.
- Będzie zabawnie jak Ruskie Wam to wszystko zarekwirują. Aaaapsik. – skończył pogadankę Matthew kichając potężnie.
- Nie demonizuj ich. Nie wiem dlaczego wszyscy w Stanach myślą o Rosjanach, jak o dzikusach. – prychnął MacDougall.
- Najważniejsza Mac nie jest ta cała rupieciarnia. – Benson popukał się w głową – Ale Twoja łepetyna. Musisz używać mózgu i mieć silną wolę. To jest najważniejsze. Musisz chcieć żyć i wierzyć, że będziesz. Nie wolno się poddawać, nie wolno sobie odpuszczać.
Spojrzał na Jamesa uśmiechając się ciepło.
- Chciałbym znów ruszyć na północ. Tak naprawdę tam byłem najszczęśliwszy. Zazdroszczę Ci.
Mac odpowiedział uśmiechem.
- Dzięki za wszystko. – powiedział ściskając mocno dłoń Bensona.

Pozostały czas James spędził na zakupie ekwipunku i załatwianiu swoich spraw zawodowych. W tym celu musiał się udać do Detroit, by porozmawiać z Henrym Fordem. Stary kutwa udzielił mu bezpłatnego urlopu na pół roku. Kapitalistyczny wieprz.
Przy okazji wziął ze swojego mieszkania colta M1911. Swoją służbową broń z czasów wojska.


Jako że na Yeti, czy innego syberyjskiego miśka broń ta wydawała się za słaba w sklepie z bronią dla myśliwych nabył półautomatyczny sztucer remingtona model 8. Najpotężniejszą dostępną broń. Strzelał całkiem nieźle i sądził, że nadaje się na jednego z dwóch uzbrojonych członków wyprawy. Nabył także cały osprzęt do konserwacji broni, nie tylko amunicję.



James zdążył jeszcze pojechać do rodziców i wybyczyć się na wikcie i opierunku wniebowziętej mamy. Miał też czas wybrać się z ojcem na ryby. Jak urlop, to urlop.
Wypoczęty i zrelaksowany stawił się w przeddzień spotkania, czyli 9 października w hotelu „Grand”.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 07-12-2012, 20:06   #20
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Kolejne spotkanie z Chance’m zostawiło profesora Arturo z mieszanymi uczuciami. Jak na tak małą ilość dowodów dr. B.E. Chance wysuwał bardzo śmiałe teorie. Zważywszy, że jeszcze żadnego nie złapał, nie widział nawet, a większość informacji znajdowała się Jokohamie, doktor był bardzo pewny siebie.
Profesor Arturo był jednak bardziej sceptyczny do tych sensacji.
I raczej spodziewał się, że owo “sensacyjne odkrycie” okaże się kolejnym rozczarowaniem. Sam takie miał podczas własnych poszukiwań yeti w Himalajach lata temu. W przeciwieństwie jednak do Chance’a, Max uznał że skoro nie znalazł dowodów na istnienie yeti, to znaczy że on nie istnieje.

Niemniej istniał jeden malutki cierń, który uwierał w tym wszystkim Maxa. Stary zakład zawarty z Chance’m, który profesor przegrał i który był zobowiązywał Arturo do współfinansowania profesora w jednej z takich wypraw. Oczywiście zakład ten był honorowy i doktor nigdy nie posunął by się do wypominania go.
Niemniej nie musiał tego czynić, profesor Arturo był człowiekiem dotrzymującym danego słowa.
I kolejne dni upłynęły Maxowi na wypełnianiu papierkowych formalnościach, kłóceniu się z dziekanem o urlop, załatwianiem funduszy... darciem kotów z resztą akademickiej społeczności, co czasami zbliżało się nawet do polemiki.
Nic więc dziwnego, że nie miał zbyt wiele czasu i czasem podjadał podczas wykładów.


Co niespecjalnie nikogo dziwiło. Arturo słynął ze swej ekscentryczności. I jeśli nie zachowywał się dziwacznie podczas wykładu oznaczało to że był chory... lub miał kaca.

W załatwianiu spraw paszportowych profesor Arturo miał już spore doświadczenie. W końcu zjeździł kawałek świata na własnych wyprawach. Ciepłe ubrania oraz ekwipunek którego używał w poprzednich podróżach tym razem niezbyt się nadawał. Pomijając wyprawę w Himalaje, były to zwykle ciepłe kraje.
A i wyprawa w Himalaje była lata temu, ubrania które zakładał wtedy obecnie... cóż.. były przyciasne w pasie.
Należało kupić nowe ubrania, nowy plecak, nowy nóż, nowy czekan.. tak użyteczny podczas tamtej wyprawy. Nie było też wiele czasu na przymiarki, więc profesor Arturo musiał zapłacić krawcom dodatkowo, żeby zmotywować ich do pracy. Na szczęście stać go było na to. A konkretniej jego rodzinę.
Ostatecznie ubrania, mapy Syberii jakie dało się załatwić na uczelni, środki opatrunkowe, puszki z jedzeniem, otwieracz do nich, zapałki, etc... oraz piersiówka wypełniona whisky zostały upchnięte do jednego worka.
Bo przecież dzikusy z Rosji robią spirytus z drewna świerkowego! A Maximilian nie mógł się przecież całkiem obyć w zimnym klimacie Syberii, bez czegoś do rozgrzania swych starych kości prawda?
No właśnie... starych.
Czasami patrząc w lustro Max zastanawiał się czy nie jest już przypadkiem za stary na takie zabawy.
Co prawda jeszcze nie osiwiał, ani nie oklapł, jeszcze potrafił obić mordy w barach... ale nie był już tym zwinn... to jest silnym młodzieniaszkiem, co kiedyś.

No i jeszcze broń. Myśliwska dubeltówka o dużym kalibrze.


Nie była to najszybsza, ani szczególnie nowoczesna broń. Potrafiła za to robić duże dziury i nie było na świecie stworzenia, które mogło by się jej oprzeć. No i profesor zwiedził z nią kawał świata. Co prawda B.E. Chance wspominał co prawda o tym, że tylko ochrona może mieć broń, ale... może da się załatwić jakieś zezwolenie na odstrzał paru syberyjskich futrzaków ? Skoro już się mają tłuc po rosyjskiej tajdze w poszukiwaniu stwora, który nie istnieje, to równie dobrze przy tej okazji mogą upolować jakiegoś tygrysa lub niedźwiedzia. Szkoda wszak wracać do Bostonu z pustymi rękami, prawda?
Przygotowania zajęły profesorowi wiele czasu, ale ostatecznie Arturo wcisnął się do pociągu kursującego na trasie Boston - San Francisco. Z bagażem, który profesor niósł sam uznając, że na wyprawę nie należy brać nic ponad to, co się jest w stanie unieść na własnym grzbiecie.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 08-12-2012 o 13:19.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172