Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-06-2013, 22:37   #11
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację

Przed wejściem do celi szefowej, Carla zdjęła maskę. Krwawa Kurwa jej nie lubiła, chciała mieć pełną kontrolę - na ciałem i emocjami. Ford wysłuchała jej więc z udanym zainteresowaniem, po czym skinęła głową. Przyjęła zadanie. Nie oceniała szans na powodzenie, nie martwiła się na zapas. Kurwie się nie odmawia. Dowiedziała się co ma zrobić i teraz wykona to zadanie. A potem wszyscy w podzięce za ratunek niech się od niej odpierdolą. Taki jest plan – dobry plan.

- Będę gotowa za 5 minut. Zabiorę tylko graty z gabinetu – lubiła tak nazywać celę, w której ‘obsługiwała’ największych zjebów i dewiantów zanim sektor został zamknięty - I nakarmię zwierzaka.
- Tę niedojebaną świnię? Po co ty go, kurwa, trzymasz?
- Na czymś muszę ćwiczyć.
- Nie moja sprawa, dopóki nie sra pod moim wyrem, ale Vanessa chyba też ostatnio się nim bawi.

Carla wzruszyła ramionami, po czym uśmiechnęła się paskudnie.
- Pewnie jest dla niego niczym anioł w porównaniu ze mną.
- Ona przynajmniej mu spuszcza spermę.
- Cóż, skończy się jak wrócę.


Miała już wychodzić, ale Kurwa złapała ją za ramię i pociągnęła. Ona jedna faktycznie nie bała się Carli, ślepo wierząc w siłę mięśni. Teraz też przyciągnęła drobniejszą kobietę do siebie i lubieżnie przejechała językiem po szramie na jej policzku.
- Jak wrócisz… coś też się zacznie. Pobawimy się… w nowy sposób.
- Dasz mi się związać?
Carla uśmiechnęła się przymilnie, jednak mocne szarpnięcie za włosy uprzedziło ją o odpowiedzi.
- Nie jestem głupia, dziwko. Wiem, że poderżnęłabyś mi gardło bez wahania i… za to cię lubię. Będziemy jednak bawić się na moich zasadach, rozumiesz? – pociągnęła włosy jeszcze mocniej, przez co kobieta musiała odchylić się w tyłu. Tak bardzo korciło, żeby 2 ciosami zapewnić sobie swobodę, Carla jednak wiedziała, że z Krwawą Kurwą się nie zadziera. Nawet jeśli była najlepsza, nie ma ludzi niezastąpionych.
- Czaję. – odparła krótko, po czym została uwolniona i wręcz odrzucona na pobliską ścianę.
- To spiżdżaj. Masz 5 minut i spotykamy się przy głównej kracie.

Ford wyszła, bezzwłocznie zakładając maskę. Teraz czuła się bardziej sobą. Ruszyła pewnie korytarzem.
Choć panowała zaraza i większość ludzi już wiedziała o zbliżającym się widmie śmierci, w skrzydle, gdzie Córy Rzezi urządziły swój burdel, jak zwykle rozlegała się kakofonia jęków i okrzyków rozkoszy lub bólu… a czasem jednego i drugiego jednocześnie.
Otworzyła zasłonięte tekturami drzwi do celi, w której miała swój ‘gabinet’. Faktycznie, kręciła się tutaj Vanessa.


- O… - córa omal nie zapiszczała ze strachu na widok zamaskowanej kobiety – Em... Cześć. Twój zwierzaczek strasznie tęsknił i chciałam tylko…
- Spierdalaj.
– głos Carli był pozbawiony emocji, co chyba jeszcze bardziej wystraszyło dziewczynę.

Pospiesznie wyszła z celi, zamykając za sobą kratę. Wspomniany zwierzak tymczasem rzucił się do butów swojej pani, całując je i liżąc z utęsknieniem. Ford w ogólnie nie zwracała na niego uwagi. Zaczęła pakować nieduży plecak, przechadzając się od jednego regału do drugiego. Gabinet pełen był przeróżnych sprzętów, zazwyczaj jednak służących do jednego, więc nie miała problemu z doborem wyposażenia. Podczas tych kursów, kilka razy kopnęła mężczyznę – w twarz, w żebra, klejnoty rodowe...

Ostatni kopniak był naprawdę celny, bo ‘świniak’ – jak sama go nazywała – zawył z bólu i zwinął się do pozycji embrionalnej na środku podłogi. Mimo to, gdy tylko Carla zaczęła się przebierać w wygodne bojówki i obcisły podkoszulek, zwierzak zachrumkał radośnie, widząc jej nagie ciało. Choć bardzo tego pragnął, nie zbliżył się. Wiedział, czym by się to mogło skończyć. Jego zapał i opanowanie zostały zresztą nagrodzony. Przed wyjściem Carla kucnęła przy nim i wepchnęła mu do ust noszone przed chwilą majtki.
- Masz, świnio. Dostaniesz coś więcej, jeśli nie zaspokoisz do mojego powrotu tej rudej zdziry. Ani żadnej innej. A jeśli dowiem, się, że którejś było tu dobrze… pamiętasz zabawę w Kłapouchego, prawda?

Na sam wspomnienie mężczyzna zawył boleśnie. Kobieta uśmiechnęła się pod maską, po czym wyszła z celi. Tak naprawdę było jej obojętne, co zrobi świniak. Chodziło o zasady. Szybkim krokiem ruszyła w kierunku wyjścia, gdzie miała ponownie spotkać Krwawą Kurwę i ruszyć na gównianą misję – dosłownie gównianą, skoro chodziło o Kibel.
 
__________________
Konto zawieszone.

Ostatnio edytowane przez Mira : 29-06-2013 o 22:47.
Mira jest offline  
Stary 30-06-2013, 08:50   #12
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



No i kurwa nie spławił Desperado. To musiała być jednak ważna sprawa. Chuj tam. Niech będzie. Szli korytarzami razem. Ramię w ramię. A Sanchez ulizywał czarne włosy do tyłu, co jakiś czas. Atmosfera była ciężka. Smród dało się kroić. Praha poprawił chustę. Zdychalnia. Przedsionek piekła. Musiał stąd spierdolić i oby Parszywy Joe tego nie utrudnił... Widział jak niektórzy, źle życzący szczurowi, spode łba obcinali go przekrwionymi ślepiami. Jak paradował z Meksykiem. Jak gdyby nigdy nic. W milczeniu. Cisza nie była wskazana w tym momencie. Skoro już musiał dzielić drogę z tym gładkim fiutem, to przynajmniej musiał coś z tego mieć. Niech inni widzą, jak go Desperado słucha. Jak mu Praha nawija makaron na uszy. I niech drżą chujki, że może właśnie pudel Parszywego zbiera brudy na ich żałosne dupska...

- Sanchez?
- Co Praha?
- Wiesz co to czarna dziura?
- Black Ho?
- Też. – odpowiedział przewracając oczami. – Ale o tę kosmiczną mi idzie.
- No a gdzie te czarne cipy są jak nie w kosmosie, si?
- Si, si. Ale ja o tej w przestrzeni, tej co pochłania, no wiesz...
- A... Czarne dziury. Było tak od razu. A co z nimi?
- Znalazłem kiedyś, lat temu kilka, jedną w tunelach technicznych. Robotę od jednego takiego wziąłem... Wiesz ciemno, odgłosy dziwne, takie, że nie wiesz kto, co i czemu je robi.
- Serio? No i co?
- No nic. Szukam gościa, którego niby za karę zostawili zakutego do ściany w zakazanym. Ponoć zapomnieli, że miał przy sobie leki wiele warte. Chuj wie jak było. Szukam i szukam. Nie znajduję jeszcze ani gościa, ani jego trupa. Ale patrzę jest dziura. Taka duża. Ogromna. Na środku korytarza. Nie wiem co to... Myślę, dziura, czarna, dna nie widać, ciekawe jak głęboka? Wrzucam śrubkę.
- I?
- Nasłuchuję. I nic. No to wrzucam puszkę. I nic. Wrzucam spory kawał żelastwa... I nic.
- Stop shitting me man...
- Ain’t shitting you dude! Tak było... Czarna dziura. Myślę wrzucę zajebistą beczkę co tam stała niedaleko obwiązana ciężkim i grubym jak łapa łańcuchem. Taką jebutną, co to ją turlać musiałem. Mało się nie zesrałem z wysiłku...
- Yhym...
- Beczka poleciała, a ja stoję nad dziurą i patrzę. Nasłuchuję. I nic. Anomalia. Łańcuch się toczy za beczką. Iskry krzesa ryjąc kratę tunela.
- Anomalia?
- Anomalia, mówię ci. Wtedy nagle słyszę, potem widzę! Zapierdala na mnie coś! Wręcz leci z ciemności! Łapy i nogi wyciągnięte jak macki! Demon myślę... Że po mnie...
- O kurwa, faktycznie. I co?
- Rozpoznaję w ostatniej chwili tego frajera co to go miałem znaleźć. Gęba, jak sie okazało całkiem znajoma, przeleciała obok kiedy uskoczyłem w ostatniej chwili. A mało mnie do dziury nie wjebał. No i finalnie sam się w nią wpierdolił. I poleciał.
- Kutasek. He, he. Lepiej on niż ty.
- Właśnie. - przytaknął Praha. - Nasłuchuję i nic. Bez dna. No to wracam na sektor i mówię klientowi jak było. Ze ten koleś chciał mnie ujebać z miejsca, ale że wpierdolił się do jakiejś czarnej dziury sam. A gość mi na to – un-fucking-believable... Że ściemniam jak mały biały chujek... Że to nie był tamten frajer... Że nie mógł. I tak dalej. Że facet trupem wyruchanym był na śmierć, i że mam mu teraz wyskakiwać z leków, co to pewnie zajebałem. Albo mam zapierdalać z powrotem po fanty, bo skończę jak tamten białas przykuty do beczki łańcuchem.
- He, he, he. ¿Y ahora qué?
- Jakoś żyję, no? – Praha wzruszył ramionami na wspomnienie straconych niebagatelnych dragów.
- A co za hombre to zlecił ci Praha?
- Daj ramkę to powiem.
- Puta rata blanca...
- Si señor!





***





Parszwy Joe miał taki sam jak zawsze parszywy czarny ryj.

- Okay. – Praha przytaknął skwapliwie niemal bez zastanowienia. – Consider it done. Jak się da to się zrobi.

Laska była pierwsza liga. Takie co to nie trafiają się na dziko na luzaka. Takie to zawsze sa na smyczy takich kutasów jak Joe. Bawić sie z nią jednak nie zamierzał. Ryzykować wirusa za godzinę ssania fiuta? Chociaż nie. Jej może udałoby sie i w pół godziny mu dogodzić...

Potem przyszedł Torch.
Szacunek.
Torch miał jaja ze stali. I choć konkurencja, to nie deptali sobie za często po kutasach.

I Ortega.
Dick był niebezpiecznym celebrytą. Miał swoje pięć minut na Ziemi.
Zbyt wielu kumpli było w Punisherach, żeby Praha nie wiedział, że to gatunek w chuj niebezpieczny. Bo głupi. Przecież nie ma takich zasad, których nie złamie to piekło i anomalia. Żadne fałszywe poczucie bezpieczeństwa skitrane na zeksa za paramilitarną strukturą przeszłości.
Uśmiechnął się lekko oczyma, przyjaźnie, na skinienie głowy Ortegi i odwzajemnił ręką gest powitania. Żałosne twardziele. Będzie miał kryć ich dupy w kiblu. Tak. Żeby to wszystko było takie proste.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 01-07-2013, 14:43   #13
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Wąski, brudny, pozbawiony oznaczeń tunel, który Ortega znał bardzo dobrze niemal nie uległ zmianie. Nadal był cholernie obskurny i śmierdziało w nim czymś tak trudnym do określenia, że nawet pies - czy też bliżej Gehenny hiena - nie byłby w stanie określić jego dokładnego pochodzenia. Rick podejrzewał, że to mieszanina setek spoconych, brudnych ciał, które ostatnio zaczęły na dodatek krwawić i wypuszczać na wolność wszystko co tylko może z człowieka wyjść. Gówno, mocz, krwawy śluz i rzygowiny, na widok których co słabsi mogli się psychicznie podłamać. Jedyne co uległo zmianie - a raczej nasileniu - to obecność ciężkiego, ciemnego dymu pochodzącego z - jak się domyślał Punisher - palonych ciał...

Zamknięte cele były czymś więcej jak więzieniem. Wypełniające je ludzkie kształty po raz pierwszy w życiu budziły w Ricku litość. Żołnierz nie mógł uwierzyć, że tak wielu zatwardziałych zbrodniarzy siedzi, leży, łka czy stęka czekając na nieuniknioną śmierć. Nie był w stanie sobie wyobrazić, że – tak jak te osoby - on skończy podobnie. Skuli się, zamknie w sobie i w oczekiwaniu na koniec straci kontakt z rzeczywistością. Rick Ortega zrobi wszystko aby tak się nie stało. No. Prawie wszystko...

Patrząc na twarz młodszego towarzysza żołnierz wiedział, że Otis również nie chciał skończyć tak jak zarażeni. I mimo iż numer 5522334 dusił się dymem to Ortega czuł, że ma duże szansę przeżyć. Każdy gotowy do działania ją ma. Na skrzyżowaniu korytarzy przypominającym kształtem odwróconą literę "T" Ortega wypatrzył szaleńczo śmiejącego się mężczyznę. Otis też musiał go zobaczyć, bo rzucił towarzyszowi porozumiewawcze spojrzenie...


Swobodnie zwisający na zawieszeniu karabin na moment przykuł uwagę żołnierza. Lata doświadczeń na wszelkiego rodzaju misjach bojowych wyrabiały nawyki, które po zaistnieniu pewnych sytuacji działy się same. Bez specjalnej wiedzy właściciela. Ręka Otregi błyskawicznie poszła wzdłuż ciała palcem wskazującym dotykając skórzanej pochwy jego wielkiego noża. Wystarczył jeden zbyt agresywny ruch i Punisher rozpłatałby gardło szaleńca. Ruch ten jednak nie nastąpił toteż reakcja na niego byłaby niewłaściwą. Słysząc później krzyk gościa Ortega był już rozluźniony. Nie zwracał na niego uwagi. Otis podobnie.

Jak Rick podejrzewał ludzie Joe nie powiedzieli jego kumplowi jaką Parszywy ma dla niego robotę. Pewnie sami nie wiedzieli. Czarnuch uwielbiał załatwiać interesy osobiście. Rzucając mięsem, szybko, sprawnie wprowadzać swojego podwładnego w swój plan. Mimo iż wyglądał na tępego Joe nigdy nie ujawniał więcej informacji niż były absolutnie konieczne do wykonania zadania. Punisher musiał mieć to na uwadze zadając pytania, których pewnie będzie kilka.

Nieco nastrój poprawiła Rickowi kantyna wypełniona pijanymi, walczącymi na pięści więźniami. Sam uwielbiał stosować doraźną przemoc jednak w tym przypadku nie miał na to czasu. Musiał iść dalej i dowiedzieć się o co chodzi. Czas na zabawę jeszcze będzie miał. I mimo iż nie obwiązał twarzy chustą czuł, że to nie o to w tej całej zarazie chodzi...

Sektor pod władaniem Desperados wyglądał jak jeden wielki metalowy kawał blachy wymalowany czym popadnie. Niektóre z tatuaży nawet ruszały się chwilami ujawniając stojące w cieniu osoby. Stara przepompownia, która była niemal centrum życia twardych latynosów zapierała dech w piersi. Gdyby w piekle na ścianach były czarne szkice, nowa dostawała czubków i trochę mniej duszno to właśnie tak ono by wyglądało. Wytatuowani od stóp do głów, pewni siebie ludzie nie wzbudzali w Ricku strachu. Bardziej niepewność, bo często miewali huśtawki nastrojów. I mimo iż czasem ta odnosiła się do decyzji czym przywalić oponentowi - rurą czy siekierą strażacką - to nie należeli oni do zwykłych psycholi...


Gdy Ortega zbliżał się do grodzi, za którą mogli przebywać wyłącznie wybrani przez Joe ludzie zauważył trójkę wybitnie szpetnych ochroniarzy. Byli wielcy. Nawet on, na neutralnym gruncie obawiałby się starcia z choćby jednych z nich - co samo za siebie mówiło o tym kim mogli być na Ziemi...

Jak podejrzewał Rick jego towarzysz nie zostanie wpuszczony. Parszywy miał sprawę do niego i tylko on miał prawo usłyszeć o co chodzi. Nawet Ci przy grodzi pewnie nie wiedzieli. Dłoń zbliżająca się do pistoletu była ostrzeżeniem, ale choćby wysunięcie tej klamki o cal spowodowałoby reakcję. Rick lubił Otisa czego nie mógł powiedzieć o większości ludzi władczego czarnucha...

***


Owen Tic był w wojsku sanitariuszem. Młodym, po studiach, bez kontaktów w armii, ale z chęcią niesienia pomocy rannym w boju ludziom. Mimo iż wysportowany i odporny psychicznie Otis - jak nazywali go kumple - miał jedną poważną wadę. Był niemal paranoikiem. Czujność w jego przypadku przeradzała się często w fanatyczną zdolność widzenia czegoś co jego zdaniem zaraz nastąpi. I mimo iż od tamtych czasów minęły lata Otis nadal pamięta jakie to było uczucie. Uczucie, za które został skazany na Gehenne.

Ostatnie tygodnie na Ziemi Owen spędzał w bazie wojskowej opuszczając ją raz dziennie ze swoim plutonem. Na patrol. Jak to bywało już w terenach "do stabilizacji" zostali zaatakowani w centrum niby spokojnej wioski. Napastników była garstka i szybko zostali wytłuczeni jednak Otis uprzedzony skąpym doświadczeniem zabił paru cywilów. Bo wyglądali podejrzanie. Bo starali się czmychnąć bokiem. Bo stanowili zagrożenie. I mimo iż minęły lata Otis nie był w stanie zapomnieć. W końcu przez to trafił na Gehenne.

***

Widząc dwójkę jegomościów w apartamencie Parszywego Joe żołnierz ukłonił się im lekko jakby tym gestem sygnalizując, że on i jego umiejętności są do usług. Przynajmniej na tej wyprawie. W końcu kibel to nie byle co.

- Jak rozumiem Praha i ten drugi idą z nami? - zapytał wyprostowany Punisher patrząc na wielkiego czarnucha.

- Tak. Idą, białasy, w dupę jebane, pedziowate cioty, najlepsi z najlepszych. Więc i oni, kurwa ich mać, też. I ty. I tylko ja, w srom ruchany, nie mogę iść, bo kurwa, w dupę, rozpoznać mnie chuje z innych sektorów mogą. - słowa Joe żołnierz mógłby usłyszeć choćby go nie widząc, a doskonale wiedziałby jaki ryj wypuścił je w eter.

- Praha, Torch i Dick? – patrząc na Joe szczur upewniał się spokojnie. – Trzech to w sam raz ekipa do czmychnięcia cichaczem. Dobrze kombinujesz El Comendante. Zawsze to najmniej jeden będzie miał szansę tu wrócić z towarem. A więcej, to już tłum, więc bym cię prosił byś został Joe, nawet gdybyś nie był taki celebryta. To robota dla takich małych chujków jak my. – dla siebie zachował prawdziwe przemyślenia i przeniósł wzrok na nagie uda tlenionej blondyny.

Richard nie lubił określeń Dick czy Rich. Za bardzo kojarzyło mu się z Terrą. Jego była na niego tak wołała, a nie należy ona do osób, które ciepło by wspominał. W końcu również przez nią i jej kochanka trafił na statek...

Joe zauważył spojrzenie doświadczonego szczura tunelowego.
- Chcesz, mały, by ci obciągnęła twojego białego, pomarszczonego chujka. Jedno słowo i wyssie cię tak, jak pierdolony poborca podatkowy na zjebanej, chuj jej w dupę, Terze. Co Praża, stary, szczwany, jebnięty capie?

- Na uprzejmości przyjdzie czas później, chłopaki. - powiedział żołnierz. - Mamy godzinę czasu dlatego musimy się spieszyć. Na miejsce przychodzimy każdy o innym czasie. Oficjalnie się nie znamy. Pewnie inni dostali takie same wytyczne jak my od Joe. Mają przynieść tajemniczemu ważniakowi lek, który rozporządzi nim wedle własnej woli. Nie znamy tych ludzi dlatego lepiej przygotować się na wiele ewentualności. Joe jakiś dodatkowy sprzęt dostaniemy? Przydałaby się jakaś poręczna klamka, amunicja, strój klawisza, granaty i broń dla tej dwójki...

- To wspólna decyzja sektora. Jebany Karl i Clayd i reszta tych obesranych chujów ze zgniłymi napletami to wymyśliła. Pójdzie was, kurwa, siódemka, jełopy. Tylu to nie za dużo i nie za mało, by się przedostać. Więc sprzętu będziecie mieli aż nadto. - mimo iż Joe wyraził swoje zdanie to Rick nie zamierzał odpuścić.

- Lubię chłopaka. - odezwał się wreszcie Torch, klepiąc po plecach Ricka.- Dobrze gada, sprzęt by się przydał. A tak w ogóle, wołają mnie Torch, chociaż może już to załapałeś. - powiedział ciszej, nachylając się do Punishera. - A, swoją drogą, mamy z pozostałymi współpracować, czy może już w Kiblu zostawić ich na śmierć? Tak tylko pytam, Joe.

- Wasza decyzja. Ale trzeba będzie drugi raz przez obesrany kibel iść, jeśli wiecie, co mam na myśli.

- Joe, na pieszczoty trzeba zasłużyć. Ale trzymam cię za słowo. Mała będzie taka ssała jak wrócę z towarem, że będziesz musiał dać mi drugą do wyciągania zassanego prześcieradła z mej dupy. O co chodzi z resztą? - szybko zmienił temat. - Mamy być kurwa przewodnikami wycieczki pod Kiblem? Kto z nami jeszcze idzie?

- Co z tym sprzętem? - zapytał ponownie Ortega. - Siedem osób z czego zapewne tamta czwórka ma swoje własne cele to zdecydowanie za dużo aby zostawić to przypadkowi. Ja bym ich nie zabijał bez konieczności, ale nie oszukujmy się. Najpóźniej podczas powrotu do sektora zacznie się rzeź, bo każdy chce lek dla swoich. Mógłbym to załatwić, ale musiałbym mieć sprzęt. Np. minę. Lub granat i żyłkę. W czasach rozkwitu broni palnej umiejętności schodzą na dalszy plan. Nawet na dwumetrowego byka wystarczy jedna kulka. Gorzej jak ludzi do eliminacji jest więcej jak dwójka. Wtedy zaczynają się komplikacje. - Ortega nam czymś się zastanawiał.

- A ta szczepionka. Od kogo mamy ją wziąć? I czy on wie, że ma ją nam oddać? Bo nawet nie pytam, czy działa...

- Jebać ich. I tak łapsko na tym położy wyruchane Gie Zero, jebać ich w obsraną dupę. - powiedział spokojnie Murzyn. - Oni mają dostać jakąś chujową recepturkę i próbki, wyjebać określoną ilość dawek tutaj i pewnie chcą wyruchać każdego w dupę, aż wyjdzie nam gardłem. Ale jebać ich. Jeśli to jedyna szansa, zaryzykuję. W ostateczności, zrobię kurwa, pielgrzymkę przez kibel całego zaruchanego sektora, i pierwsze co zrobię, to pójdę i wysram swoje zakażone gówno na naszych sąsiadów. Chuj w dupę. Pierdolę to. Zajebać ich zajebiecie, jeśli sami będą chcieli zajebać was. A co do tego od kogo, za ile i gdzie, dowiecie się dopiero przed zanurkowaniem do obesranego klopa. Nie wcześniej. Tak postanowił Clay, niech go ślepa suka wyrucha w jego zagrzybioną dupę.

Dyskusja nie mogła trwać w nieskończoność, ale najważniejsze rzeczy musieli ustalić. Kibel to nie byle co. Zaraza, na którą jedyny lek mieli zdobyć to nie byle co. Nie mówiąc o Joe i jego planach, które zapewne miał. Ortega - nawet jak nie dostanie więcej sprzętu - zdecydował się przygotować jak mógł. Najpierw się rozgrzać, potem za pomocą zestawu higienicznego doprowadzić do porządku, a na koniec najeść i napić. W końcu nie wiadomo jak będzie wyglądała ich sytuacja po przekroczeniu grodzi…
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 19-07-2013 o 20:32.
Lechu jest offline  
Stary 03-07-2013, 00:28   #14
 
Komtur's Avatar
 
Reputacja: 1 Komtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputację
Walka była krótka, szybka i brutalna, jak to zazwyczaj bywa. Co ciekawe była także zaskakująca dla każdej ze stron. Wyładowanie elektryczne, widziane przez ułamek sekundy jakby smagnięcie rozżarzonego do białości stalowego bicza, przeskoczyło na blondyna. Ten momentalnie zwalił się z nóg, a oprawcy zbliżyli się do niego, chowając broń do futerałów. Pierwszy szok przeżyli podczas podnoszenia blondyna, gdy okazało się że ten nie stracił przytomności. Podobno jeden człowiek na milion potrafił oprzeć się rażącej sile szokera Faradaya i pozostać świadomym tego co się wokół niego dzieje. Oczywiście o jakimś racjonalnym działaniu obronnym takiego delikwenta nie mogło być mowy, natomiast ten tutaj nie dość że był przytomny, to nie wykazywał także jakiegokolwiek zwiotczenia czy choćby osłabienia. Kolejnym zaskoczeniem dla napastników było to, że ofiara szybko zmieniła się w maszynę do zadawania bólu. Blondyn momentalnie wyrwał się z uścisku mężczyzn i korzystając z zaskoczenia zaatakował. Pierwsze ciosy były szybkie i precyzyjne, choć niezbyt mocne. Trafiały w czułe punkty, jak szyja i krocze, a ich celem było "przygotowanie" przeciwników do bardziej wyniszczających technik, jak na przykład łamania, rzuty czy duszenia. Wydawać się mogło że ten samotny mężczyzna wydostał się z opresji w której się znalazł, gdy kilka chwil później jego przeciwnicy leżeli powykręcani na betonie, a deszcz rozmywał ich krew, jednak tak się nie stało. Zanim zdołał się oddalić z pola walki, poczuł ukłucie w okolicach barku. Pocisk-zastrzyk usypiający trafił bezbłędnie.Tym razem on został zaskoczony, nie spodziewał się że tamci będą mieć wsparcie.


***


Igor był wściekły, choć tego nie okazywał. Siedział na tym niewygodnym plastikowym stołku i wyobrażał sobie co zrobi temu skurwielowi jak wróci ze szczepionką. Jeżeli wróci, bo były na to minimalne szanse. Starając się opanować, by nie zdradzić swych emocji temu psychopacie, co mogło się równać z gorszą perspektywą niż ta w Kiblu, postanowił zadać kilka istotnych pytań.

- Gdzie dokładnie mam się spotkać z naszym człowiekiem?
Natechenko uśmiechnął się złośliwie, jakby zadowolony z przebiegu sprawy.
- Szczepionka była już w drodze gdy nas odcięto, trzeba się więc tylko przedostać do sąsiedniego sektora.
Dla Lentza to "tylko" było słowem "aż".
- Kto ma nasz lek?
- Tego dowiesz się później, tuż przed wejściem.
- Mam iść tam na pałę? Masz jakąś mapę, plan, cokolwiek?
- Nie - zwięźle odpowiedział Nobel, widać że pytania zaczynały go nużyć.
- Pójdę sam?
- Będzie jeszcze sześciu ludzi. Spotkasz ich za godzinę pod kiblem.

Rozmowa była już właściwie skończona. Igor bez słowa pożegnania wstał i wyszedł z celi. Musiał teraz zebrać potrzebne graty, ale ciężko mu się było na tym skupić. Jak wróci musi zabić Natechenkę. Musi... Jak wróci...Jeśli wróci...
 

Ostatnio edytowane przez Komtur : 03-07-2013 o 14:43. Powód: składnia
Komtur jest offline  
Stary 03-07-2013, 02:55   #15
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
"Kiedy cię, synu, wabią grzesznicy,
nie waż się iść, choćby rzekli:
'Pójdź z nami! Zasadźmy się na cichych!
Bez powodu czyhajmy na czystych!
Jak Szeol wchłoniemy ich żywych
i zdrowych tak jak schodzących do grobu.
Znajdziemy wszelkie kosztowności
i napełnimy domy swe łupem.
Przyłącz swój los do naszej wspólnoty,
jedna sakwa niech łączy nas wszystkich!'"



Przecierając krwawy szlak korytarzy A-0677 Netaniasz czuł litość. Litość i bezradność. Zaraza była bezwzględna dla wszystkich, bez wyjątku. Była jedyną rzeczą łączącą tych ludzi. Dominowała, a jej tyrańskich rządów końca nie było widać.

W zamyśleniu kapłan potknął się o coś, w ostatniej chwili łapiąc równowagę. Jego stopom zagrodziły czyjeś nogi. Numer 5694901 momentalnie dopadł podłogi, wyrzucając z siebie przepraszające słowa. Ciało należało do jakiejś kobiety, a martwe okazało się dopiero po tym, jak przewrócił je na plecy. Młoda szatynka o piwnych oczach. Atrakcyjna jak na swój rodzaj. Leżała teraz ze zlepionymi krwią włosami w ustach. Trupioblada cera zdradzała czas, jaki ofiara musiała tu spoczywać. Nikt nie zajął się jej pochówkiem, a raczej kremacją. I pewnie wielu jak on potykało się o te nogi, by zaraz ruszyć dalej, przed siebie, do własnego grobu.

- Gdybym tylko mógł coś zrobić, by temu zapobiec... - i wykonując na jej czole, ustach i piersi znak krzyża, mówił - Wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie...

- A światłość wiekuista niechaj jej świeci - dokończył głucho Izaak.

- Niechaj dobry Pan Stwórca przyjmie cię na swe łono i wymaże plamy grzechu.


Diakon. Samą obecność wyczuł zanim ukazał się jego oczom. Tak jak przy każdym spotkaniu, tak i teraz to dziwne, przytłaczające uczucie spadło na kapłańskie barki. A może to było spojrzenie?

Pozdrowili się w imię pańskie, a następnie zasiedli przy diakońskim biurku. To stąd wychodziły wszystkie polecenia, które niegdyś docierały do wielu sektorów. Diakon nie był tylko dobrym pasterzem dbającym o swe owieczki. Można by go nazwać szychą Lion's Army. Choć rzadko występował publicznie, to zawsze trzymał palec na pulsie. Strzegł spójności kościoła i kiedy tylko miał okazję, dodawał nowe szwy, by rozszerzyć jego działalność.

Człowiek wiary? Być może. Ojciec mafii? Mówienie o tym głośno było grzechem. Przecież musiał być dobrym człowiekiem. Czyż nie został wybrany przez Pana?


Netaniasz w ciszy wysłuchał poleceń Diakona. Jak tylko mógł, unikał kontaktu wzrokowego. Ale kiedy już do niego doszło, nie mógł go przerwać. Wtedy to czuł się tak bezbronny, tak posłuszny, jak pies, którego katuje właściciel.

Wszystkie jego winy, choć nie musiał ich rozpamiętywać, miażdżyły jego zrobaczałą część serca. Nigdy się mu nie wyspowiadał, a czuł się, jakby Diakon wiedział o nim wszystko. I tą właśnie sztuką trzymał swoich ludzi w ryzach. Działał na ich sumieniu, by wymusić posłuszeństwo.

Jednak nie o tym w tej chwili myślał Netaniasz. Nie. Tak to właśnie działało.


Zimny pot zlewał kapłańskie szaty, a stalowy zazwyczaj wzrok, uginał się pod wolą rozmówcy. Zrobię... Zrobię wszystko. Wszystko... byle by tylko zapomnieć... Proszę, zostaw już mój umysł...

- Rozumiem, że mogę na tobie polegać, bracie. Że Armia Lwów może na tobie polegać w imię Boga, którego czcimy pod wieloma imionami, ale który ma tylko jedno imię prawdziwe.

W jednej chwili "Crucifix" wyprostował się na krześle, wstrzymał wdech i wtopił pełne przekonania spojrzenie, prosto w te nieludzkie zwierciadła. - Oczywiście, Diakonie.

Przez moment zdawało mu się, że dostrzegł nikły uśmiech na jego bladych ustach. Tak, wygrałeś. Zrobię co w mojej mocy. Zrobię wszystko, byle by tylko wypełnić Jego wolę.



"Synu mój, nie chodź ich drogą,
przed ścieżką ich strzeż swojej stopy,
gdyż nogi ich pędzą do zbrodni,
śpieszno im: krew chcą wytoczyć.
Lecz próżno ich sieć zarzucona,
na oczach wszelkiego ptactwa.
Na własną krew raczej czyhają,
czatują na swoje życie,
bo taki jest los chciwych zysku:
zabiera on własne ich życie."
*


__________________
* "Księga Przysłów, 1"
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 03-07-2013, 12:08   #16
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Ktoś spoza Gehenny, ba, nawet spoza zamkniętego sektora, byłby zdziwiony widokiem kryminalistów wszelkiej maści siedzących niemrawo w każdym niemal korytarzu. Jeszcze przed paroma tygodniami walczyli między sobą o utrzymanie terenu, o pozycję w sektorze, w gangu, w korytarzu. Zaczepiali każdego kto znalazł się w zasięgu wzroku żeby pokazać innym, jacy z nich twardziele, oraz żeby podbudować wiecznie wahające się ego. Ludzie którzy rabowali, zabijali i torturowali, czasem tylko dla zabawy, teraz siedzieli wpatrzeni w przeciwległą ścianę. Czekali na śmierć.
Ów obserwator z zewnątrz nie zrozumiałby, dlaczego się nie szarpią, nie próbują przechytrzyć śmierci. Dlaczego nie rzucają się sobie do gardeł, próbując zgarnąć z tej zarazy jak najwięcej dla siebie. Bo niby co mają do stracenia? Życie? Już dawno podpisano na nich wyrok, czekają tylko na egzekucję, a jedyne, na co mają wpływ, to jak zginą. Poza tym, to psychopaci. Czy w chwili zagrożenia nie powinni tracić nad sobą kontroli? Oddać się całkowicie pierwotnemu instynktowi przetrwania, którym to kierowali się na Terze, i który nakazuje im radzić sobie z najmniejszym nawet niebezpieczeństwem brutalna siłą?
Ktoś tak myślący nie zrozumie więźniów sektora A-0677. To trzeba przeżyć. Trzeba widzieć przyjaciół, ludzi, którzy przez lata nie wbili Ci kosy w plecy dla paru fajek, mimo wielu okazji, którzy pomagali ci w razie kłopotów za przysłowiowego dymka, którzy wspominali przy tobie rodzinę, żonę, dzieci, ludzi, którzy spojrzeli ci w oczy i powstrzymali rękę, gdy ta podnosiła kuszę do skroni. Żeby zrozumieć więźniów sektora A-0677, trzeba widzieć, jak najbliższe ci osoby, nieliczne jednostki, które cię nie odrzuciły, krztuszą się krwawymi rzygowinami, czołgają się, zostawiając brunatny ślad na podłodze, nie mogąc ustać, i nie chcąc ustać. Lepiej rzygać niż srać, to nie jest aż tak upokarzające, a sra się trudniej leżąc na brzuchu. Co i tak nie ma znaczenia, bo wasi przyjaciele są już od pasa w dół, albo i w górę, cali w krwawych ekskrementach i śmierdzą tak, że szczypią cię oczy. Ale jeszcze żyją, jeszcze próbują do ciebie mówić, prosić o pomoc, chociaż żadnej im udzielić nie możesz. Ale oni proszą, ciągle proszą, wyciągają błagalnie ręce w górę, czasem ściskają w nich fajki czy niewiele warte itemy, jednak całe uwalone w którejkolwiek z wydzielin jego ciała, przez co nie macie najmniejszej ochoty po nie sięgać. Z tego samego powodu nigdy już nie podacie mu ręki, nie pomożecie wstać, nawet gdyby od tego zależało jego życie. A to dlatego, że nim gardzicie, do samych granic pogardy. Nic nie warty robak, obślizgły, śmierdzący, dygocący i nadal, jak na złość wam, żywy. Nie macie do niego szacunku, nie pamiętacie już, ile mu zawdzięczacie. W momencie, kiedy na niego patrzycie, przeszłość nie ma znaczenia. Widzicie tylko pokraczną kreaturę, zaledwie kształtami podobną do człowieka.

Życzycie mu śmierci, lecz nie z litości.

A gdy już umrze, kiedy już nie rusza się, nie błaga, nie wydala, wtedy przypominacie sobie, kim był. Nie kim jest, kim był. Był moim kumplem, razem skopaliśmy te Hieny, co się plątały przy wyjściu serwisowym na rogu 89 i 112. Miał córkę, tylko ona z rodziny przeżyła atak, zgwałcili ją. Ale wymierzył skurwielom sprawiedliwość. Miał kłopoty z nerką, czy coś, nie pił wódy w ogóle. Raz wydymaliśmy taką gotkę na dwa baty, było zajebiście.
A ja się go wyrzekłem.
To cię zdołuje jako pierwsze. Patrząc na jego truchło przypomnisz sobie, jak mentalnie obdarłeś go z człowieczeństwa, skazałeś go na samotność w jego ostatnią godzinę, odwróciłeś się przez fałszywe poczucie wyższości. Jesteś skurwielem, który nie zasługuje na szacunek innych, a już na pewno nie na jakąkolwiek przyjaźń. Wiesz, że to instynkt kazał ci się od niego odsunąć, mimo to zaczynasz gardzić samym sobą.
Pękniesz, i dzięki temu dotrze do ciebie, że któregoś dnia będziesz na tym samym miejscu, co on. Poniżony, odepchnięty, napiętnowany w niewyobrażalnie okrutny sposób. I wtedy załamujesz się na stałe. Dopada cię apatia, bezsilność przezwycięża instynkt. Siedzisz i czekasz na śmierć, nie licząc już na nic. Pozostaje ci tylko czekać na śmierć. TYLKO czekać.

Oczywiście, tylko najsłabsi psychicznie reagują w tak pizdowaty sposób. Wystarczy odrobina silnej woli i chęć utrzymania się na powierzchni, a instynkt będzie górą. Najgorzej radzą sobie ci z poczuciem winy. Sumienie dręczy ich od paru czy parunastu lat, codziennie przypominając o sobie i utrudniając prawidłowe funkcjonowanie. Ludzie są w stanie wytrzymać rutynowy nacisk z jego strony, dzień za dniem. Właściwie bez niego byliby niekompletni. Jednak mimo tego, jak bardzo ważne miejsce w ich życiu zajmuje, uszkadza ich. I taka sytuacja jak powyżej z łatwością wgniata ich psychikę w ziemię, bah! I po nich.

Były oczywiście osoby będące wręcz przeciwieństwem takich mięczaków. Choćby oszust sprzedający szczepionkę na Pająku, dużym skrzyżowaniu sześciu głównych korytarzy na którym kwitł handel usługami, informacjami, towarami i ciałami, słowem- wszystkim. Oleg dobrze znał to miejsce, często sam korzystał z Pająka, zarówno jako zleceniodawca, oraz, częściej, usługodawca. Teraz jakiś skurwiel wykorzystywał naiwność (a może po prostu chęć przetrwania) ludzi. Chętnych nie brakowało, i nie zabraknie, aż ktoś w końcu sprzeda mu kosę, zgodnie ze słowami przewodnika, Pyzatego. Sprzedawca miał oczywiście obstawę, ale tylko czekać, aż banda wkurwionych klientów rozpieprzy w perzynę ten mały interesik. Może nawet ochroniarze zmyją się jak tylko zwęszą niebezpieczeństwo, może tylko płaci im za groźny wygląd? Cóż, nawet jeśli, to póki co wystarczało.

Pyzaty oczywiście nie miał do przekazania żadnych konkretów, Joe po prostu kazał mu go znaleźć, a on niczego podejrzanego wcześniej nie podsłuchał. Nie miał nic ciekawego do powiedzenia, a Petrenko nie miał ochoty na pogaduszki, szli więc w milczeniu.

Torch bał się śmierci, chociaż, rzecz jasna, nie obnosił się z tym. Kiedyś był wręcz adrenalinowym ćpunem, żył na krawędzi i przekraczał wszelkie granice zarówno dla pieniędzy, jak i dla samej satysfakcji. Może nawet jakiś psycholog byłby w stanie uzasadnić, dlaczego ciągle musiał udowadniać sobie własną wartość, poddając ciało i umysł nowym próbom. Ale to przestało być ważne.
Gdy trafił na Gehennę, wyzwania się skończyły, a zaczęła się walka o przetrwanie. Przez te dwadzieścia lat zmieniły mu się priorytety i upodobania, był w stanie żyć bez ciągłych wygłupów. Co więcej, nauczył się szanować życie, i to tu, w więzieniu, gdzie miało ono tak niewiele do zaoferowania, w porównaniu ze światem zewnętrznym. To prawda co mówią, z doświadczeniem przychodzi prawdziwa życiowa mądrość. Teraz nie pozwalał sobie na ryzyko, wszystko, co robił, było dobrze zaplanowane lub posiadało niewielką ilość niewiadomych. To dawało mu poczucie bezpieczeństwa.

Ale teraz... Gdy usłyszał polecenie Joego, bo jakby nie patrzył, nie była to ani prośba, ani przysługa, a już na pewno nie pytanie, zrozumiał, że tak naprawdę los się do niego uśmiechnął. Na własną rękę nie wybrałby się w podróż przez Kibel, ale z większą grupką miał szanse się przedrzeć. Wydostać się z tej umieralni.
Hospicium, tak będzie mówił na ten sektor, gdy tylko się wydostanie.
Bo wiedział, że mu się uda. Musiał wierzyć, los wyprawy będzie najpewniej leżał w rękach Prahy i jego, bo raczej większej ilości przewodników by nie wyznaczyli do tak małej grupy. Cały Kibel jest niebezpieczny, jednak wybierając odpowiednią drogę będą mieli znacznie większe szanse, niż gdyby szli na oślep. Wydostanie się stąd, to jest pewne, lecz co potem? Gehenna jest duża, a ludzi z jego doświadczeniem nigdy za wiele, jednak czy długo pożyje jako dezerter? Są powodu dla których Parszywy Joe nie jest nazywany po prostu Joe. I bynajmniej nie chodzi o jego wulgarny język.

Po krótkiej rozmowie wszystko było jasne. No dobrze, jasnym było, że muszą przynieść tu szczepionkę przechodząc przez Kibel, w obie strony. Reszty mieli dowiedzieć się podczas odprawy przed Kiblem. Nijak nie pasowało to do skrupulatnego i ostrożnego podejścia, które trzymało Olega przy życiu przez ostatnie lata, jednak była to wyjątkowa sytuacja. Mieli dostać parę ciekawych fantów na miejscu, jednak kto wie, czego się można spodziewać? Raczej niczego specjalnego.

Richard Ortega. W drodze do swojej celi Petrenko zdołał się dowiedzieć, że jest to niebywale niebezpieczny skurwiel, i właściwie reszta go nie interesowała. Gehenna zmieniała ludzi, szczególnie po przejściu przez anomalię, więc to, za co kto siedział nie miało większego znaczenia. Liczyło się co umie i kogo zna. A w obecnym przypadku i to drugie traciło na znaczeniu- chodziło właśnie o to, żeby być nieznajomym w sąsiednich sektorach.

Praha, jako kolega po fachu, był lepiej znany Olegowi. Może nie był to na najprzyzwoitszy przyjemniaczek, ale znał się na swojej robocie i szanował prawa kapitalistycznej konkurencji. Nie gryźli się między sobą, parę razy wymienili informacjami, dla obopólnej korzyści. Biznesmeni. Ludzie interesu. Tutaj te słowa niewiele znaczyły, jednak Oleg lubił tak siebie określać.

Po powrocie spakował potrzebne klamoty do torby, a dokładniej, cały swój dobytek. Z jednej strony, nie wiedział czy wróci, a z drugiej nie miał zbędnych rzeczy, wszystko mogło się przydać. Czyli z obu stron patrząc, postąpił właściwie i nikt mu nie zarzuci, że planował ucieczkę jeszcze przed startem. A czy planował? Sam nie był pewien, i właśnie niemożność podjęcia konkretnej decyzji była w tym wszystkim najgorsza.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 03-07-2013 o 21:09.
Baczy jest offline  
Stary 03-07-2013, 19:40   #17
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Teraz stoi przed Karlem.

Trzy długie kroki od tej góry twardych, żylastych mięśni i skompresowanej agresji, a i tak musi zadzierać głowę. Wzrost mężczyzny narzuca odpowiednią perspektywę, jego prosta, mordercza inteligencja - właściwy osąd.
Milcz i słuchaj. I nigdy, przenigdy nie odmawiaj.
- Dołączysz do niewielkiej grupki... - głęboki, zaskakująco kulturalny głos mężczyzny wznosi się i opada, faluje niemal uspokajająco, gdy przedstawia Jonaszowi coś, co kurtuazyjnie nazywa “propozycją”. Ta czystość głosu, znamionująca wykształcenie dykcja i sposób, w jaki ze swobodą artykułuje zdania w języku Federacji Terry odbija się dysonansem od jego masywnej sylwetki, wielkich dłoni o grubych palcach i twardo ciosanej twarzy. Ten dysonans niepokoi hakera bardziej niż czysta fizyczna siła czy jawna groźba przemocy. Każe liczyć się z każdym słowem i każdym gestem.

- Zgadzasz się?

Warunkowanie odruchów bierze górę. Reakcja jest natychmiastowa i instynktowna. Wypływa z przedświadomych warstw decyzyjnych i rozciąga usta Jonasza w tym słodko-chłodnym uśmiechu, który kiedyś tak uwiódł i oszukał Diakona. Tysiąc i jeden obietnic zamkniętych w jednym skinieniu głową i jednym grymasie krzywiącym wargi.

- Kim jest ta osoba i w którym jest sektorze? - pyta cicho, ostrożnie rozwieszając kolejne słowa na cienkiej linie oddzielającej pewność siebie od arogancji.

- Niestety, takie informacje dostaniesz tuż przed wejściem do Kibla. Ty i reszta. Tak zdecydowała rada sektora.

- Kiedy i gdzie?

- Za godzinę ruszacie. To czas na przygotowania.


Haker przechyla głowę, nie zmazując z twarzy cienia tego pierwszego uśmiechu. Pilnuje się. Uważa na słowa i gesty. Ogranicza mowę ciała, wciskając dłonie głęboko w kieszenie ciemnego ubrania. To nie Nowa Terra. To nie spotkanie NeuroTechu. Tu protokoły formalnej etykiety znaczą mniej niż nic. A jednak - kultywowanych od dzieciństwa - tak ciężko się ich pozbyć.

- Skąd mamy wyruszyć? - ponawia pytanie. - Lub przynajmniej gdzie mamy się spotkać?

- Przy Kiblu. Za godzinę. Strażnicy cię przepuszczą. Bez obaw.

Bez obaw...
Jonasz nie ma już obaw. Jonasz od bardzo, bardzo dawna jest naprężoną struną skoncentrowanego strachu. Od bardzo, bardzo dawna jest skupiony, efektywny i cholernie wystraszony. Ma napady dreszczy i wewnętrznego dygotu. Ma napływy mdłości, w których żołądek boleśnie podchodzi mu pod samo gardło. Ma stany bliskie paniki, w tych krótkich momentach, gdy z całą siłą uderza go świadomość w jak czarnej dupie się znalazł. Ale nie - nie ma obaw. Obawy zostały w zapieczętowanym apartamentowcu na siedemdziesiątym czwartym piętrze powietrznego wieżowca. Razem z szafami eleganckich ubrań, najnowszymi gadżetami, laboratoriami badawczymi i wielkim na całą ścianę akwarium pełnym modyfikowanych genetycznie zwierzęcych chimer.

Odchyla więc lekko głowę, pozwala sobie na niemal porozumiewawcze spojrzenie. Na boku szyi holotatuaż opalizuje lekko w świetle żółtawych lamp.

- Powinienem wiedzieć o czymś jeszcze?

- Wróć. Żywy. A będziesz miał jak pączek w maśle, na ile to jest możliwe na tym zasranym statku.


Karl wyjmuje papierosa, podpala go wprawnie. Drugiego podaje Jonaszowi.

- Wiesz, czemu cię wybrałem? - pyta niespodziewanie, mrużąc oczy zupełnie jak drapieżnik szykujący się do skoku.

Haker zamiera w pół ruchu. Nagle jeszcze bardziej spięty, jeszcze bardziej ostrożny.

- Wiem czemu mogłeś mnie wybrać - mówi w końcu powoli. - Nie wiem czemu wybrałeś ostatecznie - marszczy mocniej brwi, obracając w palcach papierosa, z którym jakby nie bardzo wiedział co zrobić.

- Bo wszyscy wezmą mięśniaków - odpowiada prosto Karl. - A tutaj potrzeba kogoś, kto ma więcej szarych komórek, niż w bicepsie. Sprytnego i zaradnego. Takiego, jak ty. Przetrwałeś tutaj na tyle długo, pośród tych wszystkich wykolejeńców kultywujących kult siły, nie bez powodu. Tak właśnie sądzę. Nie zawiedź mnie. Ja potrafię się odwdzięczyć. Wiesz o tym.

- Wiem
- przytakuje, przesuwając szybkim spojrzeniem po nabitych muskułami sylwetkach Karlowych lojalistów. - Wszyscy wiedzą. Każdemu podług zasług.

Wszyscy wiedzieli. Wiedział każdy, kto widział zmiażdżoną w ogromnych dłoniach Karla głowę Zawleczki. Wiedział każdy, kto słyszał o strzaskanych kolanach, wybitych zębach i wyłupionych oczach. Wiedział każdy, kto był świadkiem tego, jak Karl załatwia swoje sprawy. To że machał teraz Jonaszowi przed oczami wielką i soczystą marchewką, nie czyniło mniej prawdziwym i realnych kija zawartego w oczywistym kontekście.

A jednak Jonasz musiał przyznać - dobry był, cholernie dobry. Chciało mu się uwierzyć - brać jego obietnice za gwarant. Pomimo - a może właśnie z powodu - tego kija morderczej konsekwencji, dzięki któremu Karl trząsł całym sektorem od długiego już czasu.

Dlatego powtarza ponownie, tym razem patrząc wielkoludowi prosto w ciemne, zmęczone oczy:

- Wiem. Nie zawiodę.

Nie ma pewności czy nie kłamie samemu sobie.

To jest jednak klucz, właściwa fraza. Karl kiwa głową usatysfakcjonowany i wraca do swoich spraw. Audiencja jest zakończona. Jonasz z ulgą wycofuje się na ciemny korytarz.


* * *


Do celi służącej Pavlo za serwisownię wpada jakby świat miał się zaraz skończyć. Miota się gdzieś pomiędzy paniką a ekscytacją, próbuje jednocześnie załatwić kilkanaście spraw i dopiero kiedy podpina swój WKP pod maszynę Ruska zwalnia, uspokaja się trochę.

- Nobel lub Wrzodek byli?
- Byli. A co?
- Karl dał mi drobną robotę
- mruczy znad klawiatury Jonasz. - Użyczysz kabli za fajkę? Oddam jak skończę.
- Masz?
- Mam.


Podaje mu trochę zmięty papieros otrzymany od Karla, dorzuca kilka drobnych kłamstw, żeby zaspokoić przelotną ciekawość Rosjanina. Potem pozwala Pavlo gadać, udając, że nie słyszy jego wilgotnego kaszlu.

Odlicza minuty dzielące go od wyjścia z tej trupiarni.

Uzupełnia sprzęt, sprawdza narzędzia, optymalizuje raz jeszcze wszystkie ustawienia i parametry, sprawdza synchro między komputerem a filtrami VR. Gdzieś w tle głos Pavlo zlewa się w monotonny szmer. Odwrócony plecami Jonasz już go nie słucha. Nie ma wyrzutów sumienia, technicy umysłu jeszcze na Nowej Terze usunęli z jego psychologicznego profilu balast zbędnej empatii. Rosjanin - jak Trójka - jest skazany i Jonasz nic nie może na to poradzić. Może tylko uciec, próbując uratować choć siebie.


* * *


Już w drodze na miejsce spotkania próbuje wywołać Macierz i Double B - dwójkę programistów z innych sektorów. Wysyła pinga. Czeka. Ponawia próbę. Przygryza wargę, machinalnie obraca jeden z pierścieni kontrolnych do VR na palcu prawej dłoni. Próbuje jeszcze raz. Nic. Cisza.

Klnie głośno. Z niechęcią.

Milczenie Macierzy nie dziwi. Kontakt z nią zawsze był rwany, sporadyczny. I trudny nie tylko ze względu na problemy techniczne, lecz przede wszystkim z powodu jej prawie całkowitego oderwania od rzeczywistości.

Milczenie Double B jednak martwi.

Doktor Ben Brown. Więzień numer 7514361. Błyskotliwy. Kreatywny. Bystry. Spokojny. Jedyny człowiek, który znalazł furtkę w zabezpieczeniach NeuroTechu. W zabezpieczeniach Jonasza. Jedyny, który bez zbędnego wahania odrzucił szczodrą ofertę korporacji. I jedyny, któremu Jonasz potrafił uwierzyć, że siedzi za niewinność.

To Double B podczas jednej z krótkich rozmów namówił go, by przeniósł się do Gildii Zero. To z nim Jonasz tworzył kody, obejścia i próbował włamać się do bazy danych Gehenny. I to dzięki tej współpracy ich szefowie czasem wiedzieli na długo przed innymi, o wydarzeniach z odległych części statku.

Jego milczenie smakuje więc gorzkim rozczarowaniem.

Jonasz jest jednak cierpliwy i zanim dociera na miejsce, ponawia próbę jeszcze raz.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 03-07-2013 o 23:29.
obce jest offline  
Stary 03-07-2013, 22:24   #18
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację



WSZYSCY


Godzina na GEHENNIE czasami dłuży się, niczym wieczność, a czasami przemija niezauważona, jak Hiena na polowaniu. W ciemnych klaustrofobicznych korytarzach, w których każdy oddech śmierdział teraz krwią, gównem i szczynami konających i chorych więźniów czas zdawał się rozciągać w jakiś surrealistyczny, trudny do zrozumienia sposób.

Ósemka wybranych więźniów z sektora udała się w stronę Kibla o wyznaczonej porze. Nie mieli zbyt wiele do stracenia. Balansowali na krawędzi szaleństwa i grozy, na krawędzi śmierci i zwątpienia i każde z nich doskonale z tego sobie zdawało sprawę. Alternatywą było czekanie, aż pojawią się pierwsze symptomy choroby, a po nich kolejne i kolejne.

Huk strzału z odległego zakamarka sektora A-0677 obwieścił światu, że jeszcze jeden twardziel postanowił rozbryznąć swój mózg, nim dopadnie go dalsza faza zarazy. Nie on pierwszy i nie ostatni. Na pewno.

Aby dostać się do Kibla, trzeba było przejść Kazamat, jak w slangu sektora nazywano ponury korytarz techniczny. Już na jego początku czekało na nich kilku więźniów z Desperados w najcenniejszych pancerzach Gehenny – przerobionych fragmentach maszyn STRAŻNIKA.
Uzbrojeni po zęby poprowadzili ich bez pytania do pomieszczenia za pancernymi, obitymi stalowymi płytami drzwi, zazwyczaj zamkniętych, ale teraz otwartych jak szeroko.


Kibel.



Właz techniczny prowadzący poziom niżej. Na łącznik pomiędzy kolejnymi sektorami więzienia. Sektorami, którymi nikt przy zdrowych zmysłach nie chodził.

Czekali tam wszyscy „bossowie” sektora A-0677. Rasowi psychopaci, zimnoocy zabójcy, popaprańcy, którzy strachem i terrorem wymusili posłuszeństwo pośród innych więźniów. Ale także przywódcy, którzy potrafili ponad tysiącu bandziorów i wykolejeńców narzucić pozory społeczeństwa. Nauczyć współpracy, przestrzegania zasad i współdziałania.

Byli tam: Parszywy Je, Clayd, Nobel, Krwawa Kurwa, Karl, Otton, Misiaczek i Robert Olson. Śmietanka sektora. I ich ochrona. Razem około dwudziestu ludzi.

Kiedy już cała ósemka wybranych do zadania więźniów znalazła się w pomieszczeniu, w którym znajdował się zablokowany właz na znak Clayda strażnicy zamknęli drzwi.

- Dobra – Otton – chudy naukowiec z G0 chrząknął i zabrał głos pierwszy. – To był mój pomysł, więc ja zacznę.

Nikt nie zaprotestował więc naukowiec kontynuował.

- Wybraliśmy was do cholernie trudnego i niebezpiecznego zadania. Musicie przejść przez Kibel i znaleźć drogę przez zapomniane sektory do sektora A-0676. Tam znajdziecie doktor Irminę Ratztan. Pracowała dla mnie nad serum na tą chorobę, która wyniszcza nasz sektor. Była bliska wynalezienia szczepionki, ale odcięli nas od reszty statku.

- Kibel to jedyna droga – wtrącił się Karl. – Musicie jednak znaleźć jakąś niechronioną drogę. Przejście do opanowanego przez więźniów sektora. Najlepiej takiego, w którym nikt nie słyszał o A-o677. Jeśli wyjdziecie za blisko i ktoś was rozpozna, najpewniej was zabiją.

- Zajebią was na chuj, obesrane, sparszywiałe naplety! – dodał Plugawy Joe przyciągając kilka niechętnych spojrzeń reszty bossów.

- Musicie być cholernie dyskretni. Wymyślić jakieś alibi – doradził Otto. – Najlepiej ograniczcie kontakty z ludźmi z sąsiednich sektorów do minimum. Szczególnie, jeśli macie tam jakiś znajomych. Nie ryzykujcie, bo założę się, że nikt nie będzie miał ochoty was wpuścić na teren sektora, jeśli skojarzy skąd jesteście.

- Na waszym miejscu spróbowałbym znaleźć drogę do A-0542, do SKRZYŻOWANIA – powiedział Karl.

Wiedzieli, o czym mówi Karl. Przynajmniej niektórzy z nich, ci którzy wiedzieli, jak gra więzienny rock. Otwarty sektor handlowy pod protektoratem Rimshank Rippers.
Targowisko próżności i dziwactwa. Dwadzieścia sektorów dalej to jednak spore wyzwanie, nawet dla silnej grupy. Ale, mówiono, że na SKRZYŻOWANIU można było załatwić wszystko, zdobyć każdy towar i nikt nie zadawał zbyt wielu pytań o ile tylko przestrzegałeś zasad Rippersów. To faktycznie mógł być dobry kierunek, jeśli oczywiście udałoby im się jakimś cudem znaleźć drogę do więziennych sektorów.

- Wiecie, jak to jest z Kiblem – Karl spojrzał na zablokowany stalową sztabą właz w podłodze. – Tam, w dole jest tylko mrok, krew i śmierć.

Zadrżeli.

- Jednak wydaje nam się, że tylko tak uda się stąd wydostać i wrócić. Co cztery godziny, regularnie, będziemy zaglądać do kibla. Za dobę zrobimy pierwsze otwarcie. Potem zaglądamy co cztery godziny. Sześć razy na cykl. Jeśli ktoś z was będzie na dole, rzucimy wam liny i wciągniemy do góry.
Słowo „jeśli” zabrzmiało mało optymistycznie.

Misiaczek zakasłał i wypluł krwawą plwocinę. Widać było, że zaraza weszła u niego w fazę drugą. Przed biegunką, po której było już tylko „z górki”.

- Pamiętajcie, że tam, na dole, czyhają Hieny i Zniekształceni. To ich tereny łowickie. Nie schodziliśmy tam od dawna, więc może już odpuścili ten rejon. Ale pewności nie ma. Proponuję wam poruszać się najciszej, jak dacie radę. Nie robić zbytniego zamieszania, bo przecież będziecie musieli tamtędy wrócić.
Karl miał rację. Sytuacja komplikowała się bardziej, niż sądzili.

- Jak się domyślacie, wy również najpewniej zachorujecie. Więc zdobycie lekarstwa jest dla was sprawą tak samo ważną, jak dla reszty sektora. Jeśli go nie zdobędziecie, zapewne zdechniecie gdzieś poza sektorem i finto. A my zdechniemy również, chyba że podejmiemy się jeszcze jakiś działań. Więc jedziemy na tych samych wózkach. Przynieście lekarstwo, a tutaj, na A-0677 będziecie bohaterami i nikt wam tego nie zapomni. To oczywiste.

- Chujki – podziwem w głosie powiedział Parszywy Joe – i pizdeczki – przeniósł wzrok na Carlę i na Jonasza, przy tym ostatnim jakby namyślając się nad czymś dłużej. – Jak wywiążecie się z tej obsranej, kurewsko popierdolonej umowy, to będziecie srali najczystszym gównem po kres swoich dni. Sam, kurwa, wyliże jajca, dupę lub piczkę każdemu, kto wróci z lekiem.

- Weź ty ich, kurwa, Joe nie strasz, dobra – próbował zażartować Clayd – bo nie wrócą.

- Gotowi – przerwał naradę Nobel.

Przytaknęli i na znak dany przez Karla gangerzy z Desperado zaczęli odblokowywać właz. Po chwili, z jękliwym zgrzytem, Kibel został otworzony.


* * *

Smród, jaki buchnął z czeluści, był wręcz przytłaczający.

- Wrzucaliśmy tam trupy na początku epidemii – wyjaśnił Otto.

Misiaczek – twardy, seryjny zabójca, zgiął się w pół i wyrzygał krwią i płynami na buty Krwawej Kurwy. Ta odsunęła się ze wstrętem i szybkim, rozmazanym ruchem wbiła Miśkowi sztylet prosto w oko. Ostrze weszło w oczodół i przebiło czaszkę ze zgrzytem i w fontannie krwi.

Ludzie Misiaczka sięgnęli w stronę broni, ale wystarczyło jedno spojrzenie Karla, by dali spokój. Córy Rzeźni przyglądały się ludziom Misiaczka z żądzą krwi ocierającą się o perwersję.

- No co, kurwa – przywódczyni Córeczek odsunęła się od trupa i rozlewającej się wokół niego kałuży krwi. – Mieliśmy układ z Misiaczkiem. Jak zacznie rzygać krwią, miałam go zajebać.

Nikt nie miał zamiaru podważać tego wyjaśnienia.

- Niedobrze – Karl spojrzał przez krawędź do Kibla. – Niepotrzebnie pozbywaliśmy się zwłok tą drogą. To mogło zanęcić Hieny. Musicie być ostrożniejsi.

- Jebać to! – ósmy wybrany do zadania więzień, nazywany Pokurczem spojrzał z gniewem na Karla. – Nie idę. Rozmyśliłem się.

Karl zrobił mu przejście i dał znak strażnikom przy drzwiach do pomieszczenie, by przepuścili Pokurcza. Szczur tunelowy, prawie tak dobry jak wybrany do zadania Praha ruszył w stronę wyjścia, a wtedy Karl jednym celnym rzutem ciężkiego sztyletu, przebił mu kark.

- Bardziej ostrożni, niż ten złamas – powiedział Karl bez cienia emocji w głosie, przyglądając się, jak Pokurcz kopie nogami metalową posadzkę w agonalnych drgawkach.

Na znak Karla jeden z jego ludzi pochylił się nad trupem i przeszukał ciało. Wszystkie znalezione fanty przyniósł do Karla.

- Latarka, zapasowa bateria, czujnik elektroniki – fajne cacko, nawet ciekawy nóż, dwadzieścia pięć fajek i pięć porcji wesołka, medpak. Nieźle.

Podszedł do Jonasza, którego wybrał do tej misji.

- Trzymaj. Podziel to pomiędzy wszystkich. Fajki i narkotyki zostawcie na łapówki na SKRZYŻOWANIU. Mogą się wam przydać.

- Ruszajcie – odsunął się pod ścianę i spojrzał na otwarty Kibel.


* * *


Mieszkańcy Gehenny znali ciemność od podszewki. Sektory, które wyzwoliły się spod władzy STRAŻNIKA cierpiały na niedobór energii. Źródłem światła były prymitywne „świetliki” – lampy skonstruowane przez speców z Gildii Zero, prymitywne lampki alkoholowe i rzadsze latarki oparte na ręcznych, mechanicznych ładowarkach. Stara technologia sprzed cywilizacji kosmicznej, ale tutaj, na zagubionym w kosmosie, opętanym okręcie, sprawdzała się doskonale.

Ciemność panująca na dole Kibla była intensywna, lepka i wręcz namacalna.
Kibel miał osie metrów głębokości. Więźniowie usunęli drabinkę i spuścili wybranych ludzi na linach. W inny sposób, poza liną z zaczepem, nie było szansy na wejście przez Kibel na sektor A-0677.

Pierwszy został opuszczony został Ortega, za nim, w krótkich odstępach czasu, pozostali.

Znaleźli się w Zapomnianym Sektorze. W miejscu, które najrozsądniej byłoby ominąć szerokim łukiem.

Wyglądało prawie tak, jak reszta GEHENNY i sektor A-0677 który pozostał nad ich głowami.

[MEDIA]http://behance.vo.llnwd.net/profiles13/2241479/wips/77271/hd_9469ac7b980d43bd2e0124a4543da1b1.jpg[/MEDIA]

Posadzka pod ich stopami, przykryta ciężką kratownicą, lepiła się od lepkich płynów ustrojowych, ale ciała, o których mówił Otto, gdzieś znikły. Ściany pokrywała lśniąca wilgoć, a z oddechy zamarzały w powietrzu – wyraźnie system podtrzymywania życia szwankował w tym sektorze.

Nad ich głowami właz do ich sektora zamknął się z cichym echem.

A-0777

Napis na ścianie pokazywał numer sekcji. Leżącej tuż pod ich sekcją. Jeśli jej rozkład był mniej więcej taki, jak ich sektora mieli cztery drogi do potencjalnych wyjść. Mogli skierować się w stronę A-0776, w stronę A-0778, lub też A-0788 lub A-0768. Konstruktorzy GENENNY byli dość systematyczni i większość sekcji więziennych wyglądała prawie dokładnie tak samo.

Przynajmniej, póki GEHENNA nie wleciała w anomalię. Mogli też odszukać właz do sektora znajdującego się poniżej ich, – czyli najpewniej A-0877.
Przed nimi pojawił się pierwszy wybór. Którą drogą pójść?

Gdzieś, poza wątłym światłem ich latarek, w prawie fizycznie namacalnym mroku, coś zdawało się czaić i obserwować, jakby czekało na ich ruch. Im dłużej wpatrywali się w ciemność wokół nich, tym bardziej pewni byli, że wrażenie obecności czegoś w ciemnościach nie jest tylko grą ich wyobraźni.
Gdzieś, z głębi opuszczonego sektora, jakby na potwierdzenie ich obaw, dało się słyszeć odbity echem, zniekształcony dźwięk, który mógł być wszystkim: krzykiem, odgłosem pracującej maszyny, uderzeniem kosmicznego śmiecia w kadłub kolosa, czy wyciem zagubionej duszy.

Zostali sami. Siedmiu ludzi w bebechach kosmicznego Lewiatana.

Jękliwy dźwięk i wibracja pod ich stopami były zupełnie obce. Wzbudzały irracjonalny strach w sercach co bardziej trwożliwych ludzi. Skapywanie wilgoci ze ścian brzmiało w mroku, jak mlaskanie żrącego, skrytego przed ich oczami demona.
 
Armiel jest offline  
Stary 06-07-2013, 06:47   #19
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Przewrócił się z boku na plecy. Rękę ostrożnie położył na pamięć, na drugą stronę łóżka. Znalazł je pustym. Z kuchni dobiegł aromatyczny zapach kawy. Uśmiechnął sie przeciągając leniwie. Przytulna pościel nosiła zapach jej nagiego ciała. Westchnął a potem powoli otworzył oczy. Za oknem wstawał nowy dzień. Słońce ciekawsko zaglądało przez szparę w kurtynie tak jak jednym okiem podgląda się przez uchylone drzwi.

Wcisnął poduszkę za głowę i dźwignął się wsparty na łokciu. Oparł wygodnie plecami o jej ulubioną tapetę ich sypialni. Zapalił papierosa i wypuścił dym a kłęby zatańczyły w słonecznym snopie, tak jak przed białym okiem zapatrzonego reflektora snuje się tajemnicza magia leniwej mgły. Czekał, wpatrzony w ramy drzwi jak w obraz martwej natury korytarza na tle kuchni. Z papierosem przy ustach. Mrużąc oczy od dymu i światła. Czekał. Trwał w chwili nie ponaglając leniwego uroku zawieszenia czasu i przestrzeni. Unoszącego sie w ciepłym mieszkaniu szczęścia, egzotycznego motyla o tęczowych skrzydłach. Nie mrugał, aby nie spłoszyć tego uczucia. Tego stanu ducha. Zastanawiał się co powiedzieć jej, a raczej im, na dzień dobry. Zaraz wejdzie. Długie opalone nogi w za dużej koszulce, którą sama mu kupiła pod choinkę tych kilka lat temu. Jej uśmiech spod długich rzęs zapewne przywita go pierwszy. Kiedy patrzyła na niego tak jak ona tylko potrafiła, to czuł, że choćby i dla samego zawieszenia spojrzenia jej brązowych oczu było warto żyć. Choćby chwilę. Jeszcze jedną. Oświadczy się. Tak. Dzisiaj. Zaraz. W końcu.

W kuchni, w wysmukłych palcach pianistki, srebrna łyżeczka dzwoniła delikatnie i wesoło. Wdzięcznie, nie spiesząc się stukała o ścianki porcelanowej filiżanki. Rozprowadzała jego mleko z cukrem w świerzo zaparzonej kawie.

Ostry brzęk tłuczonego szkła okiennych szyb dźwięcznie spłoszył błogą ciszę w sypialni. Zupełnie znienacka. Zafalowały kurtyny jak nadymane zerwanym wiatrem żagle. Wejściowe drzwi wyleciały z zawiasów. Z tępym hukiem przeleciały przez korytarz wzniesione podmuchem wybuchu. Zatrzymały się na ścianie i nim osunęły bezwładnie na bok, do środka wsypali się zamaskowani żołnierze o ruchach drapieżnych czarnych kotów. Pojedyncze krzyki. A raczej mocne rozkazy i potwierdzenia. Nie zdążył nawet wstać z łóżka... Jej wisk przeszył go na wylot jak kula. Skurwysyny.

Stała w kuchni rękoma obejmując rosnące w niej życie. Ich brzuch. Ich dziecko. Jego syna. A czarny tłumik karabinu dociskał ją do lodówki. Więc nie ruszała się. Prawie. A mimo to czarne rękawiczki trzymały kurczowo szlochające ramiona. Tyle widział gdy go wyprowadzali schylonego w pas, bezceremonialnie wykręcając ręce do tyłu aż syczał. Ona płakała, gdy ostatni raz ją widział. A on, przez ból trzeszczących stawów i krew w ustach, uśmiechał się do niej przepraszającym wzrokiem kiedy gardło z przejęciem wołało, że wróci.

- Wrócę!

Przestał krzyczeć, gdy ciężka kolba spadła mu na skroń.

Potem uciekał kilka razy. Za każdym razem nie zdążył jej zobaczyć. Była przynętą a on rybą. Dzisiaj pływał w akwarium Gehenny, w oceanie wszechświata. Tak daleko od Ziemi i wciąż tak jeszcze coraz dalej od niej i samego siebie.




***





Był już spakowany. Kurwa. Praha był zawsze spakowany. A zwieracze szczelnie zaciśnięte. Plecak a nim cały jego świat. Lina, latarka, maska, narzędzia i to co wszyscy lubili najbardziej. Broń nosił na szyi a noż w rękawie. Idąc na wyznaczone spotkanie starał się nie myslec o tych ludziach. To ie byli normalni ludzie. Większość z nich nie zasługiwała na to aby żyć. Nie zasługiwała nawet na pogrzeb. Ot taki juz był los Praha, że musiał dzielić z tymi wszystkimi degeneratami swój los. Tych co siedzieli za niewinność, czyli same skłonności do przemocy lub czyny planowane w sposób urojony przez pacyfistyczną nową władzę, było na jego gust już niewielu. Oni pierwsi padali jak muchy w tym kurewskim tyglu fabryki małp i dzikich stworzeń.

Śmierć Misiu spłynęła po Praha na sucho. Odsunął się spokojnie na bok, żeby się nie pobrudzić. Kiedy zaraz Pokurcz konwulsyjnie drgał wierzgając stopami, on z ulgą stwierdził, że ten tchórzliwy kurdupel, choć pewnie wiedział sporo, to mógł spierdolić im te wycieczkę niekontrolowanymi wybrykami. Ludzie padali jak muchy juz na samym początku Operacji Kibel. Kiedy gangerzy latali po kieszeniach wciąż ledwo żyjącego trupa, szczur tunelowy beznamiętnie przyjrzał się skazanym na siebie towarzyszom. Kilku znał. Resztę z widzenia.

- Ruszajcie – Karl odsunął się pod ścianę i spojrzał na otwarty Kibel.

Metalowa cembrowina wystawała dobry metr nad stalową podłogę Kazamatu.

Praha przyjrzał się trupowi Misiaczka, gdy przepuszczał przodem swoich towarzyszy. Nikt tego zasmarkanego kutasa nie przeszukał... W innych okolicznościach wziąłby trupa za klapy i wrzucił do Kibla. Przeszukał. Na pewno miał coś extra. Elita sektora nie świeciła kieszeniami. Ale nie mógł. Nie przy jego ludziach, nie kiedy był Misiek zajebany po uszy w stolcowym wirusie. Nie kiedy jego śmierdząca jucha była lepem na hieny. Kurwa, no to się fanty Miśka w pizdu zmarnowały... Z nieco zawiedzioną miną, zniknął w okrągłym otworze ziejącego smrodem i ciemnością sektora A-0777. Wiadomo anomalia śmiała się w kułak ze szczęśliwych po trzykroć siódemek traktując Kibel swojsko jak trzy szóstki.

Zaciągnął chustę na nos czując jak smród szczypie w oczy. Nie było dobrze. Byle tylko nie trzeba było strzępić jęzora. Może i tak na górze wszyscy oni byli w pytę ważni i niebezpieczni, ale tu, na dole, panowały inne prawa. Prawo tunelu. Wszyscy byli jebanymi robakami. Tylko jedni mniej lub bardziej inteligentnymi. Głupi gryźli kratownicę pierwsi...

- Co sądzisz, Praha? Gdzie idziemy najpierw? Jakiś czas temu słyszałem, że w 0788 coś zmiotło Dzikusów, jakieś 3 miechy temu. Teraz ponoć jest tam pusto, moglibyśmy spróbować tamtędy. Fakt, że nie wiem, czy coś gorszego nie zajęło ich miejsca, ale inne drogi nie są bardziej bezpieczne, chyba że o czymś nie wiem - skończył Petrenko, patrząc pytająco na kolegę po fachu.

Praha poprawił rękawiczki jak bokser przed walką. Narzucił kaptur na głowę. Wyjął z plecaka swoją latarkę. Poświecił po korytarzach. W głowie kalkulował co się bardziej opłaca. Z pewnością eliminacja najsłabszych ogniw była wskazana. Słabi psychicznie zawsze ciągnęli za sobą resztę. Jak jebany balast u nogi zapierdalali tylko w dół. Nie miał zamiaru przez takich narażać swojej dupy bardziej, niż tego sobie zażyczyła Loża z pięta wyżej...Nie znał ich. A ufał tylko sobie. Jak każdy.

- Taaak. Ksenofoby zostały przetrzebione. Nawet jak jeszcze tam siedzą, to nie otworzą grodzi. Nie ma co tam iść. Tam - szczur wskazał na lewo – w 776 jest jak tutaj, ale pojawiają się Wyklęci. Tam – obrócił twarz w skrzyżowanie na prawo jest 778. Pogorzelisko. Zjarał się dawno temu. Pusty, ale bywają hieny i Zwiadowcy Klawisza.

Praha przez chwilę ważył w myślach ile i jak powiedzieć. I jak dowiedzieć się przy okazji ile wiedzą inni. Torch na pewno wiedział sporo. Reszta tyle o ile. Pewnie niewiele. Po chwili odezwał sie:

- Ja bym poszedł w 776 do 774. Zszedł do Zakazanych na poziom 8 do windy w 874. Szyb prowadzi do 662. Podobno. Do normalnego sektora.

Nie rozjaśniał czy „podobno” było słowem kluczowym do „prowadzi” czy do „normalnego”. Co za różnica. Pewnie i tak tam nie dojdą. Znajda inna drogę w 776, lub, kto wie, może nawet zaszczyci ich obecnością Wędrowiec. Sprytny, legendarny, chujek Sektorkrążca znał wszystkie ciekawe myki między blokami Klawisza.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 07-07-2013, 16:32   #20
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Snajper. Broń odwetu. Za czasów, gdy jeden pieprzony, czerwony guzik mógłby zmienić historię i kształt Terry rządy, wielkie korporacje i miecz sprawiedliwości nazywany armią walczyły za pomocą zwykłych, szarych ludzi nazywanych tym jednym prostym, znanym od setek lat, stwierdzeniem. Na Ziemi, szkolony właśnie do takiej funkcji, Rick Ortega początkowo nie miał zielonego pojęcia jak to naprawdę jest być snajperem. Po zachodzie słońca - w mroku nocy - przekradać się wiele kilometrów blisko terenu nieprzyjaciela. Kłaść się na niewygodnej, obcej ziemi czując jak owady, słońce i brak wiatru chcą - jak to tylko możliwe - utrudnić mu zadanie. Na filmach pokazywano ich jako maszyny do zabijania gotowe w kwadrans położyć setkę wroga. Na filmach jedynie biegali, strzelali i bez łezki w oku jechali do domów aby zebrać laury, uściskać żonę i pobawić się z dziećmi. Głupota...


Po wyższej szkole oficerskiej Rick ze stopniem Porucznika za namową ojca trafił do oddziałów piechoty. Siedział tam jakiś czas dowodząc ludźmi. Ludźmi z większym bagażem doświadczeń, silniejszą psychiką i lepszą motoryką niż on sam. I mimo iż byli mu posłuszni wiedział, że widzą w nim jedynie kukiełkę w rękach ojca. Małego, wygolonego na klacie chłopczyka utrzymującego się w armii dzięki wysoko postawionemu ojcu. Po pierwszych sprawdzianach bojowych ludzie jednak się do niego przekonywali. Jego własny pluton zorganizował kameralną, ale huczną imprezę, gdy mieli go przenieść do sił specjalnych. Miał stracić na stopniu, ale zyskać coś zupełnie innego... Miał zacząć wszystko na swój własny rachunek. W specjalsach nie obchodziło nikogo kim był jego ojciec. Szkoleniowcy jechali po nim jak po starej, zmechaconej szmacie, inni żołnierze zwracali się do niego z równą siłą i pewnością jak do siebie nawzajem. Uwielbiał to, bo czuł, że w końcu nie widzą w nim jego ojca. W końcu...


Rick nawet bez piętna na swym ciele doskonale pamiętałby jedną ze swoich ostatnich akcji. Odbyła się ona na jednej z przełęczy Wyżyny Haradżat w Afganistanie. Surowy, ciężki dla dwójki snajperskiej klimat dał mu się we znaki. Wraz ze swoim przyjacielem i obserwatorem - Robertem - miał znaleźć trakt, w okolicy którego zabity został jeden z oficerów armii. Wywiad podejrzewał wtedy pasztuńskiego snajpera, którego grupa była od dawna bardzo konfliktowa. Walczyła nie tylko z ludami osiadłymi, ale i każdym obcym. Rick nie zgłębiał się w te całą ideologię, religię i kulturę - on tam tylko walczył...

Gdy dwójka żołnierzy, po wielu godzinach wspinaczki, marszu, noszenia ciężkiego, ale niezbędnego sprzętu była na miejscu pozostało im oczekiwać na ruch przeciwnika. Wiedzieli, że następnego dnia pobliskim traktem miał przejeżdżać jakiś transport. Oczywistym było, że musieli poczekać. Sprawdzając sprzęt i zachowując czujność żołnierze nadal tracili siły. Wysiłek psychiczny był jeszcze gorszy od tego fizycznego...

Gdy na horyzoncie pojawiła się karawana pojazdów Rick mierzył już w stronę traktu. Nie najlepiej zachowana jezdnia była jakieś 1,5 kilometra od nich. Robert siedział przy urządzeniach pomiarowych. Siła i kierunek wiatru, wilgotność powietrza, nawet ruch obrotowy Ziemi - przy strzale z takiej odległości - miały znaczenie. Ich cel miał ujawnić się sam. I ujawnił się. Strzał przeciwnika rozerwał czaszkę kierowcy pierwszego z pojazdów. Zaraz po tym wyskoczyli inni, ale nie oni byli celem dwójki specjalsów. Rick miał go w okularze lunety. Elektroniczny dalmierz pokazywał 2 684 metry. Daleko. Ortega czuł jak pot cieknie mu po czole, a jego tętno zwalnia. Karabin od dawna załadowany pociskiem pół cala ryknął wściekle. Jego przeciwnik jednak leżał dalej, ale tym razem szukając kolejnego celu. Robert spokojnie powiedział przyjacielowi aby poprawił. Kolejny strzał rozległ się ze strony przeciwnej minimalnie przed tym oddanym przez Ricka. Gość nie żył. Zadanie zostało wykonane. Z uśmiechem na ustach żołnierz nie miał pojęcia, że jego obserwator leżący dwa metry obok właśnie wyzionął ducha. Kolejne sekundy były ciężkie. Psychika żołnierza ledwo to zniosła chcąc krzyczeć w niebogłosy. Chcąc aby to był tylko zły sen. Aby odzyskał przyjaciela. Na nic mu był późniejszy awans i pośmiertne odznaczenie Roberta. Nie chciał iść do jego żony i dzieci. Nie chciał patrzeć na swoich kumpli myśląc, że to jego pudło było winne śmierci partnera. Że to on był winny...

***

- 28, 29, 30... - Ortega po serii pompek na rękach wykonał mostek po czym stanął na nogach.

Uwielbiał to błogie uczucie po wysiłku fizycznym. Trening był dla niego chwilą wytchnienia. Mógł zapomnieć, że żyje na więziennym statku, że nie może tutaj nikomu zaufać, że jeden błąd może go kosztować życie. Nadal jednak pamiętał Ziemię. Surowego ojca, opiekuńczą matkę, serdecznych kumpli i przyjaciół. Pamiętał żonę, która go zdradziła. Nie obwiniał nikogo za to kim się stał. Dostosował się. Gdyby nie to już dawno jego ciało gniłoby w kiblu lub poruszało się wewnątrz żołądka jakiejś pierdolonej Hieny. Tatuaż na jego piersi przedstawiał dwa nieśmiertelniki z dwoma datami. Jedna, gdy umarł jego ojciec, druga, gdy stracił najbliższego kumpla. Pod nieśmiertelnikami był symbol sił specjalnych USA i napis "All gave some... Some gave all..."

Po zabiegach higienicznych Ortega spakował wszystko co miał. Nie było tego wiele, ale wszystko mogło się przydać. Poza więziennym kombinezonem, butami i magnetyczną obręczą zostało żarcie na jakieś 4 dni, medpak, wierny nóż, karabin i amunicja. Przy nożu Punisher zatrzymał się na chwilę sprawdzając ostrze i wycierając je w pościel jego posłania. Gdy metaliczny blask klingi zniknął w dopasowanej pochwie Ortega postanowił sprawdzić karabin. Zadbana broń już nie raz uratowała mu życie więc czemu miałby odmówić jej chwili pieszczot przed zejściem do kibla?

Idąc na miejsce spotkania Rick starał się uspokoić. Starał się być gotowy do czekającego go zadania. Czuł jednak niepewność, zwątpienie, niepokój. Widząc konających ludzi, z których krew uchodziła naturalnymi wyjściami, krzyczących, proszących o łaskę żołnierz nie mógł się na niczym skupić. Mimo iż przed każdym by zaprzeczył to było mu szkoda tych chorych więźniów. Było mu szkoda zabójców, złodziei, gwałcicieli i stręczycieli, którzy na Ziemi byli twardzi jak skała, a teraz... płakali jak małe dzieci.

Wchodząc do ponurego tunelu technicznego żołnierz zwolnił. Gdyby nie ludzie z Desperados w jego dłoni znalazłby się nóż, a on sam skradałby się w mroku się niczym nocny drapieżnik. Mimo iż na Ziemi nie był szemranym typem krojących po ciemnych zaułkach bliźnich to na Gehennie musiał się nauczyć tego i owego. Umiejętności, które do przeżycia były mu niezbędne. Nie posiadał wiedzy - jak członkowie Gildii Zero - której ktoś chciałby bronić. Nie posiadał kontaktów, o które ktoś chciałby dbać. Posiadał siłę, zręczność i potrafił jedynie zabijać - a tacy musieli dbać o siebie sami...

Opancerzeni w ciężką płytę, uzbrojeni w najlepszą broń ludzie poprowadzili Ricka bez słowa do korytarza za najmocniejszymi drzwiami w okolicy. Wrota były grube, wzmocnione stalowymi płytami, a ich zamek otwierali jedynie najważniejsi bossowie sektora A-0677. Tacy skurwiele jak Parszywy Joe...

Nad włazem do Kibla okazało się, że Ortega był jednym z pierwszych. Nie spóźnił się, a nawet był chwilę przed czasem. Krótkim, dzikim uśmiechem przywitał go Parszywy Joe, poza którym byli tam kochany przez niego Clayd, popapraniec Nobel, Krwawa Kurwa, która ostatnio chyba przesadziła z porcjami chemicznego testosteronu, zimny Karl, psychol Otton, okropnie wyglądający Misiaczek i tajemniczy Robert Olson. Każdy z nich miał swoich ochroniarzy, którzy swoim wyglądem mieli głównie odstraszać ewentualnych oponentów ich Pana. Ortega się nie bał, a nawet uśmiechnął się lekko wyobrażając sobie Kurwę w mniej krwawej, umięśnionej wersji. Mogła być nawet niezła.

Gdy cała paczka była w środku ochroniarze zapieczętowali wrota, a Rick przyglądał się każdemu z wybranych do zadania więźniów. Nie witał się z nikim - pamiętając szczególnie, że Torch'a i Prahy nie miał zbyt dobrze znać - poza jedną babką - jak stwierdził po całkiem seksownych kształtach - której puścił oczko.

Objaśnienia zaczął Otton. Okazało się, że szczepionkę ma doktor Irmina Ratztan, z sektora A-0676. Później dołączyła się reszta dowódców pouczając ich aby się nie rzucali w oczy, aby byli czujni, dyskretni, ani nie kontaktowali się ze znajomymi z innych sektorów. Rick miał o tyle dobrze, że mało kto go kojarzył. Zwykle wychodził z celi, gdy miał coś do zrobienia, kogoś do oklepania lub nabyć amunicję czy broń. Resztę czasu pożytkował na trening, żarcie i zwykłe czynności. Chyba jako jeden z nielicznych w okolicy jego celi przejmował się tym jak wygląda, jak pachnie i co żre. Nie dla innych, ale dla siebie.

Zaproponowana droga obeszła się bez komentarza reszty, a Rick jedynie spojrzał na Prahe, który chyba najbardziej wiedział co, gdzie i którędy. Komentarz Karla w sprawie Kibla wywołał na ustach Ortegi lekki uśmiech. Nerwowy uśmiech, który na szczęście szybko zniknął. Pocieszył ich jednak dodając, że co cztery godziny jego ludzie będą zaglądać do Kibla zaczynając za dobę. Gdy Misiaczek wyrzucił z siebie krwawą maź Karl kontynuował jakby nic się nie stało. Nawet wpływy szefów sektorów nie mogły ich uchronić przed zbliżającą się zagładą. Słysząc o Hienach i mutantach Ortega skinął głową jakby te słowa Karla były głównie do niego. Walczył już z tym tałatajstwem i wiedział, że nie jest tak silne jak uważali ludzie. Pewnie przez to, że wyglądali paskudnie i budzili strach u większości osadzonych...

Po paru słowach ze strony reszty przywódców właz został otworzony. Przerażający smród, nieprzenikniona ciemność, dziwne odosobnienie sprawiło, że Rick przez chwilę poczuł się mały jak ziarnko piasku. Gdy Misiaczek rzygnął na buty Kurwy, a ta wbiła mu ostrze prosto w oko Rick zaklął cicho spinając się i przygotowując do nagłego zwrotu akcji. Gdy jednak ochrona Misiaczka ochłonęła i Rick się rozluźnił patrząc na Córy Rzeźni wyzywające nie tylko wyglądem...

Gdy Kurwa wyjaśniła swój układ z Misiaczkiem dyskusja mogła dobiec końca, ale jeden z wybranych więźniów - Pokurcz - zrezygnował. Ortega uśmiechnął się krzywo wiedząc, że nie wyjdzie nawet za zamknięte wrota działowe. Gdy ciężki sztylet przebił mu kark Ortega beznamiętnie patrzał jak szczur tunelowy osuwa się na kolana i kładzie na ziemi. Jego śmierć dała Rickowi do myślenia. Jak bardzo prawdopodobne było, że z nimi zrobią to samo jak tylko zdziesiątkowani wrócą ze szczepionką? Ortega śmiałby powiedzieć, że bardzo. A może lepiej było dla wszystkich aby te pareset skurwysyńskich dusz poszło odpocząć do piekła. W końcu mogliby zaznać czegoś chociaż trochę lepszego niż Gehenna...

Fanty Pokurcza zostały rozdzielone przez Jonasza, który - po wstępnej ocenie żołnierza - wyglądał na najmniej zagrażającego reszcie więźnia. Rick nawet się zastanawiał czy jego kompan to rzeczywiście kompan... W przydziale Ortega dostał latarkę dzięki, której mógł sobie oświetlać ciemności Kibla. Śmierdzącego, kurewskiego Kibla.

Ta ciemność - bez dostępu do świetlików i technologii Gildii Zero - nie przerażała Ricka. Bardziej demotywowała go wiedza, że tam na dole są istoty, które poruszają się w tej ciemności lepiej niż on w biały dzień. Są mutanty, które samym węchem, dotykiem czy jakimś szóstym zmysłem potrafiły biegać po ciemnych korytarzach, które najlepsi z więźniów na górze ledwo pamiętali...

Na dół było osiem metrów i jedynym wejściem na górę była lina, na której Rick został opuszczony na dół. Obwiązana wokół nogi i jednej z rąk lina trzymała go na tyle mocno, że Punisher mógł się przemieszczać równocześnie w drugiej ręce trzymając nóż. W siłach specjalnych umiejętności wspinaczki i rapellingu były podstawą. Gdy żołnierz był na dole wszedł w cień, a latarkę zapalił dopiero jak pokazał się kolejny z więźniów. Gość się nie wystraszył co oznacza, że był do zadania idealny. Ten sektor wyglądał jak te, które znał Rick. Nie był szczurem tunelowym jak Praha i pierwszy raz był w Kiblu, ale czuł tam czyjąś obecność. Ściany były jeszcze bardziej lepkie od tych na górze, a po ciałach, o których mówili przywódcy ich sektora zostało jedynie trochę śluzów, krwi i płynnego gówna. Hieny musiały je zabrać, a co za tym idzie Punisher musiał nasilić czujność.

Właz się zamknął, a oni zostali sami w sektorze A-0777. Dziwny dźwięk, który usłyszeli wszyscy Rick odebrał jako odgłos pracującej maszynerii gdzieś nad nimi. Równie dobrze mógł być to ryk jakiejś Hieny, wycie jej ofiary albo odgłos ciała Misiaczka przerzucanego na górze jak worek z gównem, ale Ortega miał własną interpretację. Wibracje pod stopami mężczyzna czuł od początku odbierając je lekko nieswojo. Nie mógł się jednak załamywać. W końcu wielu ludzi na nim polegało - co w sytuacji, gdy nie mógł nikomu zaufać było kurewsko niewygodne...

Pierwsze co musieli ustalić to kto idzie na przedzie, kto w środku, a kto na końcu pochodu. Musieli wybrać szyk dogodny w trakcie marszu, jak i dobry w razie walki z Hienami. Rick zgodził się iść na końcu. Członek The Punishers z nożem i latarką mógł oświetlać im plecy i był idealny do odpierania ataków, które zdaniem większości właśnie następować będą od tyłu - bo w to, że wystąpią chyba nikt nie wątpił. Gdy reszta zabrała się za ustalanie drogi pochodu Ortega zajął się bardziej oceną jego towarzystwa. To mogło mu się bardziej przydać, gdy już zdobędą lek…
 
Lechu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172