Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-07-2014, 07:56   #101
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
- Gerald…? Gerald… - najpierw delikatnie potrząsnęła ramieniem mężczyzny, szepcząc jego imię a potem coraz bardziej desperacko i coraz mocniej nim szarpała, nim pozwoliła dotrzeć do swej świadomości myśli, że on się nie obudzi w ten sposób… Wydawał się… pusty. Jakby jego... dusza? gdzieś sobie poszła. Emma słyszała kiedyś o podróżach astralnych, ale nigdy nie widziała niczego takiego na oczy. A teraz nic innego nie przychodziło jej do głowy…
A do tego ta muzyka…
Czuła wyraźny zew… choć nie ona była przyzywana tą muzyką.
Więc o co…
Zesztywniała nagle, a potem jeszcze raz rzuciła się do budzenia towarzysza, powtarzając błagalnie ”nie… proszę… nie… nie Ty…” choć w głębi umęczonego umysłu wiedziała już, co się stało. To był magiczny sen i prawdopodobnie dopóki grał flet, dopóty Gerald się nie obudzi.
Znów była sama.
Usiadła i oparła się ciężko o nieruchome ciało mężczyzny, usiłując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Koszmar doprowadził ją do kolejnego rozdroża, stawiając przed trudnym wyborem.
Serce podpowiadało jej, by spróbowała po raz kolejny ocalić towarzysza, który tak bardzo jej pomógł. To, że widział w niej inną Emmę, nie miało znaczenia. Najważniejsze było, że wlał w nią nową siłę, gdy zaczęła poddawać się depresji. Ukoił ból i pomógł zapomnieć…
Rozum jednak upierał się, że zagrożenie ze strony tajemniczego grajka może być zbyt duże, przecież z potworem w ciele Antona nie poradziłaby sobie sama… jeśli zginie, nie pomoże ani sobie, ani Geraldowi. Czy podejmowanie takiego ryzyka ma sens? Może lepiej, jeśli zabierze swoje rzeczy i po prostu pójdzie dalej?
A co, jeśli grajek dopadnie i ją…?
Zza zaciśniętych zębów kobiety wydobyło się wściekłe warknięcie, dłonie zacisnęły się w pięści. Musiała się dowiedzieć, z kim ma tym razem do czynienia. Musiała pójść i odnaleźć tego grajka… dopiero wtedy oceni, czy ma w ogóle szansę na wyciągnięcie z kłopotów towarzysza.
Jedynego przyjaciela, jakiego teraz miała.

Przemierzając pogrążone w mroku uliczki posługiwała się słuchem szukając owego grajka. Spodziewała się spotkać zagrożenie więc trzymała broń w dłoni. Niemniej muzyka fletu sprowadziła ją do niewielko parku położonego wśród walących się ruin budynków. I urwała się, gdy Emma weszła pomiędzy drzewa. Ciężko było zlokalizować więc źródło dźwięku, bowiem…



… w parku owym była jedynie rzeźba młodego satyra z fletem, “osaczana” ze wszystkich stron przez rzeźby kamiennych aniołów. I nic innego nie było.
Przystanęła, cała spięta, podejrzliwie rozglądając się wokół. Podświadomie czekała na coś… niemożliwego. Że posąg ożyje i zacznie znów grać albo że anioły wzbiją się w powietrze… była przygotowana przede wszystkim do ucieczki. Czy to, że muzyka się skończyła oznaczało, że Gerald się obudził? Pomyśli, że go opuściła… A jeśli muzyka zacznie się na powrót gdy tylko Emma wyjdzie z parku?
Nie przekona się o tym, jeśli nie sprawdzi… Odczeka kilka chwil i powoli zacznie wracać. To chyba była najlepsze rozwiązanie…
Podchodząc Emma zauważyła, że u podstawy cokołu satyra leży… klucz. Niezwykły klucz… bo wykonany z kości, co ciekawsze... w owym cokole była też dziurka... pasująca do tego klucza.
A sama Emma zauważyła, że rzeźby aniołów, które… przed chwilą znajdowały się dookoła.



Teraz owe rzeźby ją osaczały, odcinając kolejne drogi ucieczki. Ale… kiedy zdążyły to zrobić? Przecież nie słyszała ruchu? Przecież… nie zauważyła by się poruszyły? Kiedy zmieniły położenie?
Była wyraźnie zmuszana do tego, by użyć klucza. A przecież zew nie był skierowany do niej… prawda? Słyszała to wyraźnie… a może nie? Ale jak to możliwe, że posągi się poruszyły? Kiedy zdążyły to zrobić? Przecież rozglądała się uważnie dookoła, była czujna…
I nic jej to nie dało. A teraz nie miała już wyjścia…
Powoli sięgnęła po kościany klucz i drżącą dłonią wsunęła do dziurki w cokole. Rozglądała się cały czas wokół, coraz bardziej przerażona. Nie miała pojęcia, jak zareagują posągi na jej działania i czy pozwolą jej odejść, gdy już zrobi, co chcą. Nie miała pojęcia, co się stanie, gdy przekręci klucz w zamku.
Ale nie miała wyboru…
Przekręcony klucz otworzył niewidoczne dotąd drzwi w cokole. Osunęły się z chrobotem, który jednak nie zdołał zagłuszyć delikatnego świstu w powietrzu. A może to był odruch?
W każdym razie Emma instykntownie odwróciła głowę, stając twarzą w twarz z aniołem, który “skamieniał” na jej oczach.
Krzyknęła, głośno, piskliwie. Dźwięk odbił się wielokrotnym, szerokim echem po całym dziedzińcu i z pewnością dotarł do zagubionego między uliczkami sklepu z bronią. Nie miała już wątpliwości, że to była pułapka, a ona dała się w nią zamknąć jak zwierzę w rzeźni.



Ze szponiastą dłonią blisko jej gardła, inne rzeźby też zbliżyły się do niej. Widać nie mogły się poruszać, gdy na nie patrzyła.
Kiedy wreszcie ochrypła od krzyku, sięgnęła drżącą dłonią po latarkę i nie spuszczając przerażającego posągu z oczu, tyłem wkroczyła do ciemnego wejścia w cokole grajka. Drzwiczki cofnęły się nieco pod naporem jej barku, szeroki snop światła omiótł zasuwkę. Nim zatrzasnęła za sobą drzwi, wyjęła z zamka kościany klucz. Nie mogła pozwolić, by koszmarne anioły podążyły za nią.
Słyszała drapanie o kamień… pazury i szpony… uwięziona w cokole posągu, otoczona przez zabójcze rzeźby oświetlała pomieszczenie latarką i… dostrzegła… wąski, wręcz klaustrofobicznie wąski tunel prowadzący w dół. Kto buduje coś w takiego posągu… ba… z punktu widzenia geometrii nie powinien istnieć! Był w ścianie cokołu... więc powinien prowadzić na zewnątrz. Był wszak dziurą w nim.
Jednak znów nie miała innego wyjścia. Zastanawianie się nad możliwością istnienia tunelu nie miało sensu… bo on istniał. Zaprzeczanie temu i tak nie sprawi, że tunel zniknie… co wcale nie było pożądane. Był jej jedyną drogą, więc ostrożnie nim podążyła. Powoli i ostrożnie, oświetlając drogę przed sobą i nasłuchując. Nie próbowała nawet się zastanawiać, dokąd ją zaprowadzi. Skupiła się tylko na tym, by iść naprzód i nie dać się ogarnąć panice… i oddychać. Tunel był tak potwornie ciasny…
Przeciskała się przez niego, ocierając ubraniem o zakurzoną podłogę. Latarka... padła gdzieś w połowie drogi. Emma nie wiedziała, jak długo się już przeciska. Była zmęczona, głodna i wyczerpana… gdy zobaczyła światełko na końcu tunelu.
Resztką sił dowlokła się do wyjścia, właściwie nie dbając już o to, czy hałas, który niewątpliwie robiła, cokolwiek do niej przyciągnie. Jej własny oddech zagłuszał jej wszystko inne, oczy, zmęczone ciemnością, niewiele dostrzegały w blasku. Ostatkiem zdrowego rozsądku zatrzymała się tuż przed końcem tunelu, usiłując dostrzec coś przed sobą. Wiedziała jednak, że nie ma dokąd pójść… jej jedyną drogą było iść naprzód, bez względu na to, co tam będzie.
Drogę zablokowała jej kratka… przyzwyczajone do ciemności oczy na moment oślepił blask światła dziennego. Ale po chwili oczy Emmy przyzwyczaiły się i dziewczyna zorientowała się, że kratka zakrywa otwór wentylacyjny którym przypełzła i… nie trzyma się zbyt mocno.
Wystarczyło jedno mocne pchnięcie, by kratka wypadła ze spękanej ściany. Z ulgą wyczołgała się z ciasnego szybu i położyła na plecach, oddychając z trudem ale też z wyraźną ulgą. Rozprostowała zdrętwiałe ręce i nogi i przymknęła oczy. Myślami była przy Geraldzie, po którego nie miała jak wrócić. Myśl o tym, że po raz kolejny sprawiła mu ból, nie była przyjemna. Czy znajdzie w sobie dość sił, by wydostać się z Koszmaru, czy zupełnie straci nadzieję… mogła się tego nigdy nie dowiedzieć. Miała jednak nadzieję, że weźmie się w garść i przeżyje… ona sama też powinna się skupić na tym, by przeżyć. Wyciągnęła z torby butelkę z wodą i łapczywie przywarła do niej ustami. Była głodna, ale nie miała już skąd wziąć jedzenia. Woda musiała wystarczyć. Po dłuższej chwili odpoczynku, gdy była już pewna, że nogi utrzymają jej ciężar, ruszyła dalej… na poszukiwanie wyjścia.
Dopiero po wyjściu na korytarz zorientowała się gdzie jest. Znów Heaven’s Hill... znów bezpieczna. Mimo, że sam hotel wyglądał jak scenografia z horroru, był dotąd oazą bezpieczeństwa w tym Koszmarze. No i znalazła tu już raz drogę do domu.
Z nową nadzieją poczuła też przypływ sił… ruszyła w znaną plątaninę korytarzy w poszukiwaniu tego szczególnego. Tego, w którym drzwi do pokoi oznaczone były symbolami z kart tarota. Nadal nasłuchując i poruszając się w miarę cicho, ale też z ulgą i niemal z radością rozglądając się wokół, syciła oczy widokiem znajomego miejsca. Jedyną “normalną” rzeczą w tym pokręconym świecie.
Były tam znów… były tak ostatnio. Rząd drzwi, każde z zamkiem na specyficzną kartę magnętyczną, każde czekające na swego uczestnika tej chorej gry.
Z ulgą podbiegła do drzwi opatrzonych symbolem Cesarzowej i wyciągnęła z kieszeni swoją kartę. Nieco już pomiętą, ale nadal będącą jej przepustką do wyjścia. Bez wahania przyłożyła ją do zamka i złapała za klamkę...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 18-07-2014, 03:06   #102
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Perrier…? Czy to możliwe…?
Sophie bez zastanowienia wyjęła komórkę i zaczęła za jej pomocą przeglądać Internet w poszukiwaniu dokładniejszych wiadomości. Z czasów szkolnych pamiętała Jeremiego jako skrytego chłopaka, uprzejmego choć nieśmiałego. To, co wyczytała, kłóciło się z tym, co zapamiętała.
Pochodzący z Silver Ring pisarz poczytnych harlequinów z nutką erotyzmu bliski... cóż perwersjom. Zwłaszcza jego największy sukces „Pięćdziesiąt twarzy Blacka” Niechętni mu krytycy określami mianem soft-porno dla gospodyń domowych.
Ten nieśmiały chłopak…? Sophie nie przypominała sobie, aby był utalentowanym pisarzem, jednak… reszta się zgadzała. Mógł przecież wyjechać w młodym wieku z Silver Ring, a jego wcześniejszy życiorys nie obfitował w szczegóły.
Sophie westchnęła. Na razie nic z tym nie dało się zrobić. Musiała się skupić na aktualnych problemach. Musiała sprawdzić gdzie wysiąść i jak stamtąd dostać się do Silver Ring. Okazało się, że jest to miejscowość Rocksville, ale oczywiście połączenia nie było. Za to można było wynająć stamtąd samochód, co zawsze było jakimś wyjściem.
Fotografka spojrzała przez okno zastanawiając się co teraz. Wątpliwości rozwiało pojawienie się konduktora. Zaczepiła go i zapytała dlaczego już nic nie jeździ do Silver Ring.
Konduktor zamyślił się i rzekł.
- Zdaje się że zamknięto ta linię z powodu cięcia kosztów? Jest zamknięta odkąd pamiętam. A pracuję na liniach kolejowych Florydy od czterech lat.

Sophie rozsiadła się w fotelu i ponownie wzięła telefon. Przez chwilę zastanawiała się nad czymś, po czym postanowiła jeszcze trochę pomyszkować po Internecie. Terazz ciekawiło ją, czy coś ważnego nie działo się w Silver Ring… W tym momencie aż zrobiło jej się głupio, że tak nie interesowała się domem...
Ostatnie wydanie lokalnej gazety Silver Ring News było… sprzed pięciu lat. Żadnych sensownych informacji, tylko kilka znanych Sophie nazwisk.
Nieliczne wzmianki jakie można się natknąć w tym na stronie wikipedii wspominając o incydencie Silver Ring i poprzedzającej go akcji FBI zakończonej... śmiercią wielu agentów. Acz... czym była ta akcja i sam incydent, to jest utajnione. Akcja odbyła się jakieś cztery lata temu i od tego czasu Silver Ring jest miastem widmem i podobno obszarem skażonym jakąś bronią chemiczną.
Sophie wystraszyła się nie na żarty. Minęło tyle czasu, a ona to wszystko przegapiła… Co z jej rodzicami…?
Wyłączyła strony w telefonie i wybrała numer domowy mając nadzieję, że wciąż jest aktualny…

-Tak?- odezwał się ciepły głos matki.
- Mamo? - Sophie ucieszyła się słysząc ten głos. - To ja, Sophie.
-Och... Sophie kochanie. Co u ciebie?- zapytała wesoło.
- Aktualnie... To nie rozmowa na telefon. Słuchaj mamo, postanowiłam do was wpaść... Prawdę mówiąc już jestem w drodze.
-Och...- zmartwiła się mama i dodała nieco karcącym i żartobliwym zarazem głosem.- Mogłaś mnie uprzedzić. Przygotowałbym twoje ulubione danie. To kiedy nas odwiedzisz?
- Najpierw muszę dojechać do Rocksville i z niego dopiero do was.
-Daj znać jak się będziesz zbliżała kochanie. Będziemy czekać.- odparła beztrosko mama.
- Dam znać. - obiecała.
- czy wszystko u was dobrze?
-Oczywiście. Dlaczemu miało by być źle. Ojciec co prawda narzeka, ale po prostu nudzi się na emeryturze.- odparła matka.
- Słyszałam, że był jakiś incydent w Silver Ring...
-Incydent? Jaki incydent?- zdziwiła się matka.
- ten, o ktorym pisano w gazecie... 4 lata temu. FBI tam bylo.
-W jakiej gazecie?- głos matki znów wyrażał zdziwienie.- Nie mam pojęcia o czym mówisz kochanie.
- Ach, to było w Internecie... musieli więc bzdurzyć.
-Zapewne kochanie. Nie czytaj wszystkich bzdur które wypisują po tych internetach.- odparła matka
- Dobrze mamo. tęsknię.
-Ja też tęsknię za tobą kochanie.- odparła czule.
- do zobaczenia niedlugo... - Sophie uśmiechnęła się do siebie, po czym rozłączyła.

Dalsza podróż przebiegła bez problemów, chociaż na rozważaniach. Zważywszy, co przeżyła Sophie niedawno te sprzeczne informacje na temat Silver Ring niepokoiły ją… poważnie.
Kiedy tylko wysiadła z pociągu w Rocksville zaczęła pytać miejscowych, gdzie może wypożyczyć samochód. Musiała jak najszybciej dotrzeć do miasta, w którym się urodziła, zobaczyć rodziców...
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 18-07-2014 o 21:59.
Zell jest offline  
Stary 23-07-2014, 22:11   #103
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Sophie Grey


Home sweet home.


Był jeszcze daleko. Musiała przejechać sporo kilometrów nim dotrze do Silver Ring. I w dodatku, jak na ironię musiała użyć do tego samochodu z którego korzystała w Piekielnym Mieście.


Przynajmniej tym razem był w miarę zadbanym kabrioletem. To była jakaś odmiana. Wypożyczalnia żądała horrendalnych stawek za wypożyczenie wozu, ale Sophie biedna nie była. i szybko wyruszyła w trasę. Dalsza podróż wydawała się jej nudna i monotonna. Choć las coraz mocniej otulający drogę po obu stronach wydawał się być coraz bardziej gęsty i ponury. Stawał sie tunelem otaczającym drogę i odcinającym światło słoneczne.Robiło się coraz ciemniej i Sophie musiała zaświecić światła samochodu jadąc przez ten las. Było to o tyle dziwne, że przecież było dopiero popołudnie.
Aż tu nagle… ktoś wypadł na drogę zmuszając Sophie do nagłego zatrzymania się.
Kobieta... zmęczona i ranna w bok. Niemal przestraszone zwierzątko.


Spojrzała zaskoczona na Grey i spytała ze zdziwieniem.-Sophie? Sophie Grey?

Teodor Wuornoos


Teo i Joan La Sall jechali przez pustą prawie drogę w całkowitym milczeniu. Joan coś gryzło. I Teodor mógł domyślać się co. Kolejne informacje które dostawali w nagrodę były coraz bardziej niepokojące. Odwracały do góry nogami ich przeszłość. Szpital psychiatryczny? W miejsce hotelu?
Heaven’s Hill był źródłem wielu ich wspomnień z dzieciństwa. Wielu przyjemnych wspomnień, nigdy nie był placówką medyczną.
Artykuł zawierał kłamstwa. Musiał zawierać.
Dojeżdżali właśnie do stacji..starej i zapuszczonej stacji benzynowej.

[MEDIA]http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/b/be/A_cross_roads_store%2C_bar%2C_juke_joint%2C_and_ga s_station_in_Melrose%2C_Louisiana%2C_1944.jpg/640px-A_cross_roads_store%2C_bar%2C_juke_joint%2C_and_ga s_station_in_Melrose%2C_Louisiana%2C_1944.jpg[/MEDIA]

Wskazówka baku wskazywała co prawda, że został opróżniony jedynie w połowie. Niemniej jeszcze sporo drogi było przed nimi. Więc Teo zatrzymał samochód i skorzystał z okazji by uzupełnić bak. Musiał to robić cicho, bo Joan zasnęła podczas jazdy. Pozostało jedynie zapłacić w sklepie za paliwo, po drodze mijając dwóch starych metysów gadających o baseballu przy butelce tequili. W środku zaś urzędował równie stary sprzedawca. Prawdziwy Indianin prawdopodobnie z plemienia Seminoli. Wszak to oni zamieszkiwali Florydę zanim przybył tu biały człowiek. I ten właśnie Indianin spoglądał na wchodzącego Teodora przerażonym wzrokiem. Jakby zobaczył ducha… albo żywego trupa. Albo demona.
A może tylko psychola z bronią maszynową, który nienawidzi czerwonoskórych?
Problem polegał na tym, że Teodor nie był nikim z wyżej wymienionych.

Michael Montblanc


Szedł dziwnym korytarzem, który z pozoru wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Białe ściany i podłoga były lodowato i zimne i gładkie niczym glazura, albo porcelana. Korytarz w filmie kończył się na drzwiac. Normalnych drewnianych drzwiach… nie pasujących ani do korytarza, ani do miejsca w którym się znalazł.
Był w końcu na ekranie kinowym, czy może w ekranie. Otworzył drzwi i przez chwilę oślepił go blask, zmuszając do zamknięcia powiek. A gdy otworzył oczy okazało się że stoi w pokoju..

[MEDIA]https://c2.staticflickr.com/8/7177/6786708438_82d1d23d3d_z.jpg[/MEDIA]

pokoju zniszczonego pokoju hotelowego i że wyszedł przez drzwi szafy. Gdy ją otworzył nie było jednak korytarz którym to przyszedł. W szafie nie było ubrań jedynie pusta przestrzeń ograniczona drewnianymi ścianami mebla.
Za to pokój hotelowy coś przypominał Michaelowi.
Oczywiście!
To był pokój VIP w Heaven’s Hill najlepszym hotelu w Silver Ring. Kiedyś marzył, że będzie mógł przespać się w tym pokoju. Że będzie go stać na taki luksus. Oczywiście wtedy Heaven’s Hill nie było zdewastowane, a on bogaty.
Przemierzając kolejne korytarze i pokoje Michael upewniał się , że miał rację. To był Heaven’s Hill, hotel w którym dorabiał do kieszonkowego jak boy hotelowy i chłopak od kijów golfowych. Jak zresztą większość dzieciaków i nastolatków w Silver Ring.
Bo poza sezon pracownicy mogli korzystać z jego atrakcji, nawet ci pracujący na pół etatu.

Wędrując przez zagracone korytarze i zdewastowane pokoje czuł jak wracają wspomnienia, te dobre i cudowne wspomnienia z dzieciństwa, aż… przeszedł przez drzwi korytarza dla średniozamożnych osób i zamarł z zaskoczenie. Ten obszar był odmienny od tego co pamiętał.
W uszkodzonym przez ogień korytarzu wstawione zamykające pokoje nowiutkie drzwi z sosnowego drewna z zamkami na kary magnetyczne. Tak przynajmniej wyglądały.. masywne i z wąską szczeliną.
Każde z drzwi miało wypalony w drewnie drzeworyt. Kartę tarota. Każde inną.


Jedne z nich przedstawiały maga.

Emma Durand


Po przejściu przez drzwi, na moment oślepiło ją silne światło… które okazało się światłem mijającego ją samochodu. Było już ciemno. Stała obok pozostawionego przez siebie samochodu. Zapadł już zmrok i było ciemno. Minęło więc kilka godzin, może nawet pół dnia. Samochód był jednak nietknięty i stał na poboczu.
Podeszła do niego i na fotelu kierowcy zobaczyła.


Dowód zawarcia małżeństwa między Emmą Durand i Geraldem Watersonem. Nie zdziwił ją ten akt, nie po rozmowie z Geraldem. Natomiast zdziwiły inne informacje. Po pierwsze z aktu zawarcia małżeństwa wynikało że Emma ma koło pięćdziesiątki, a Gerald jest o 15 lat starszy i dobiega siedemdziesiątki!
Oraz że Emma nie urodziła się w Silve Ring, a w Pine Bluff w stanie Arkansas.
Samo małżeństwo też nie zostało zawarte w Silver Ring, a w Las Vegas.
To wszystko… czy to wszystko miało sens?
Czy ten akt.. łączył się jakoś ze zdjęciem kobiety które już otrzymała?
Musiała to przemyśleć, niemniej pogoda tego nie ułatwiała. Zaczynało padać coraz mocniej i należało się skupić na drodze przede wszystkim. Jadąc więc Emma szukała jakiegoś dobrego miejsca na postój i w końcu znalazła...


… Dość nieciekawy hotel. Ale w taką pogodę nie można było być wybrednym.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 31-07-2014, 22:09   #104
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Droga dłużyła się niemiłosiernie i Teodor z trudem skupił się na jeździe. Joan zasnęła i spała niespokojnym, nerwowym snem, co dodatkowo dobijało morale pisarza. Nie cierpiał, kiedy ktoś obok niego spał, kiedy on prowadził. Działało to na niego usypiająco, rozleniwiało i kierowało myśli w stronę drzemki.
Z nudów zmieniał stacje w radiu, bo sygnał był dość słaby i często tracili zasięg. W końcu zdecydował się uruchomić kasetę z jakąś muzyką pop, którą znalazł w skrytce. Nie znał wokalistki. W sumie to słabo znał się na muzyce. Nie pogłaśniał za bardzo muzyki. Nie chciał obudzić Joan. Należał się jej odpoczynek. Jemu w sumie też, ale na razie mógł go pozostawić w sferze mrzonek.
Zaparkował, zatankował, przestawił samochód na miejsce pod sklepem i wszedł do środka. Reakcja Indianina trochę zbiła go z roli kupującego, ale szybko się zreflektował.
- Dzień dobry. Chcielibyśmy zapłacić z benzynę i kupić coś na drogę. Macie może kanapki, wodę? – Teodor starał się brzmieć na zmęczonego podróżą. W sumie to nawet nie musiał specjalnie udawać.

Indianin przez dłuższą chwilę stał jak słup soli wpatrzony w pisarza... a może bardziej tuż za niego. Dopiero po kilu sekundach się otrząsnął.
- Tak. Mam wodę. Kanapki. Wszystko tam. - Wskazał ręką na dział spożywczy sklepu.- Wszystko firmowe. Woda gazowana, niegazowana, smakowa i bez smaku. Kanapki z kurczakiem, indykiem, wołowiną...

- Dziękuję – Teodor poszedł we wskazane miejsce i przez chwilę buszował po półkach. Wybrał trzy duże sandwicze z serem, indykiem i warzywami, pepsi, dwie wody mineralne, tabliczkę czekolady i cukierki z prawoślazu. Lubił ten smak. Przypominał mu dzieciństwo. Po namyśle dorzucił jeszcze jedną kanapkę z wołowiną i wrócił do Indianina, który skrupulatnie zaczął podliczać zakupy. Robił to powoli, z namaszczeniem, jak człowiek, któremu niezbyt często zdarza się podliczać aż tak liczne zamówienie.

- Zauważyłem, że przygląda mi się pan dość mocno? Coś nie tak? - zapytał spokojnie Teodor, udając zmartwionego zainteresowaniem Indianina. - Proszę się nie obawiać. Mam zamiar za wszystko zapłacić.
Uśmiechnął się przepraszająco, w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie Indianina.
- Po prostu ostatnio mam nieco gorsze dni. Rozumie pan chyba. Stąd zapewne mój nieco niepokojący wygląd. Może mi pan to w coś zapakować?

-Jasne, jasne...- Indianin nadal wydawał się nieswój przy Teodorze. Po czym pokiwał głową i dodał coś w rodzimym języku. Coś, co brzmiało jak "stee-kee-nee".

Po czym zabrał się do pakowania.
Teodor poczuł, że przez krzyż przebiega mu zimy dreszcz. Sam nie wiedział, dlaczego. Może chodziło o to, w jaki sposób Indianin wypowiedział owo dziwne słowo, a może o coś zupełnie innego. Ciekawość wzięła górę.

- Stee-kee-nee - Teodor uśmiechnął się. - Cóż to znaczy?
Nagle olśniło go. Przecież sprzedawca mógł szukać okazji do pogawędki i przedstawił się właśnie. A w języku jego plemienia mogło to przecież znaczyć Marudny Jeleń lub Pijany Bóbr.

- To pana imię? Ja nazywam się Wuornoos, Teodor Wuornoos.

- Nie to nie moje imię – odpowiedział Indianin.
- Co więc takiego? – nie ustępował pisarz.
-Nic takiego. Nic... bajanie starych bab. Nic... nie warto.- wykręcał się Indianin.- Opowieści bagienne. Pan materialista... tak? A może protestant? Wielki biały Bóg w niebie?

- Hmm - uśmiechnął się Teo - Pisarz.

Teodor przyglądał się staremu sprzedawcy z zainteresowaniem.

-Nie znam tej religii... a żartowniś? Ateista?- Mruknął trochę zgorzkniale starzec.- Tym bardziej nie ma co przejmować się bajkami. Ot... w końcu już nie ma nic do podbicia na Florydzie. Seminole wymrą sami.
Teo postanowił poszukać innego tematu do konwersacji.
- Czy my się nie znamy? –zapytał.- Mieszkałem tutaj, jako dziecko. Niedaleko. A jeśli chodzi o moją wiarę, to dziwne, że pana to interesuje. Ale można powiedzieć, ze jestem katolikiem. Wielki Bóg w niebie. Z tym, że nie tak dobrym i gorliwym, jakby zapewne sobie Bóg tego życzył. Myślę, że wiara przychodzi z czasem.

-Nie. Nie sądzę... -zaprzeczył indianin, po czym spytał dla upewnienia. -Joyville? Wilsontown?-

- Silver Ring – odpowiedział pisarz. Trafił w sedno.

-Silver Ring...- Indianin pobladł wyraźnie i dodał nerwowo.- Nie. Tam nikt nie mieszka. Od lat. Od kilku lat. To przeklęte miejsce. Zawsze było odkąd ten Francuz lata temu przywlókł swe demony.

- Jak to nie mieszka? - Teodor spojrzał na Indiana oszołomiony, jakby ten zdzieliło prosto w twarz czymś ciężkim. - Moi rodzice tam mieszkają. Prawie cała rodzina? Jaki Francuz? – w tonie pisarza bez trudu dało się wyczuć podenerwowanie i konsternację.

-Nikt nie mieszka od lat - upierał się przy swojej wersji Indianin. - Odkąd FBI przyjechało. Gdybyś ty mieszkał w Silver Ring, wiedziałbyś, jaki Francuz... to on założył to przeklęte miasto. Ale ty... nosisz na sobie znak ofiary. Stikini już czeka ciebie.- odparł Indianin spoglądając spode łba na Toma.- Strzeż się i módl do swego Boga.

Teo pokręcił głową wyraźnie podirytowany.

- Stikini? Kim lub czym jest Stikini, człowieku?

- Sowia wiedźma... ale tym się martwić nie musisz.- odparł indianin wpatrując się w swoje dłonie.- Masz większe problemy... Ja jestem szamanem. W moim plemieniu... pilnuję rytuałów, przekazuję wiedzę, modlitwy do Duchów. Tyle lat... - w jego oczach zalśniły łzy.- Ale nie wierzyłem w nie. To wszystko był folklor dla turystów i tradycja dla wnuków. A teraz ty wchodzisz i widzę sowę na twoim ramieniu, martwą sowę z błyszczącymi oczami. Znak śmierci.

- Świetnie - pokręcił głową Teodor, jak człowiek, który nie wierzy w to, co słyszy, ale kolejne jego słowa zaprzeczyły mowie ciała.

- Wiesz, od jakiegoś czasu dzieją się ze mną dziwne, straszne rzeczy. Teraz jeszcze ty mnie straszysz, człowieku.
Biały mężczyzna pokręcił głową ponuro i znów zmienił temat.
- Masz tutaj kawę? – zapytał Indianina. - Można się gdzieś napić, porozmawiać? W samochodzie czeka na mnie moja przyjaciółka. Też urodziła się i wychowała w Silver Ring. Jedziemy tam spotkać się z rodziną. Może jednak... - zawahał się. - Jesteś szamanem. Może potrafisz nam pomóc. Pozbyć się tej sowy. Tej stikini.

Popatrzył na Indianina z nadzieją.

-Nie ma Silver Ring, nikt z miasta nie przeżył wtedy. – Indianin wypowiadał te niestworzone historie z kamienną twarzą i pełnym przekonaniem w głosie.
Albo Wuornoos oszalał, albo stary sprzedawca nie miał wszystkich klepek tam, gdzie trzeba.
- Tylko niedobitki FBI wróciły. – głos Indianina był ponury, niczym cmentarny puszczyk.- Teraz mówią, że miasto to teren skażony chemicznie. Że...- dukał indianin nerwowo i machnął ręką.- Nie rozumiesz. Nie ma Silver Ring. To miasto duchów. Wy jesteście duchami. Stikini... to nie wróg. To znak. Sowa to znak... znamię, piętno. To nie ...- zakrył twarz dodając.- To nie choroba. Tylko objaw. To czary Francuza. Obce potężne. Tak jak wasze kule, choroby... Ja ci nie mogę pomóc.

- Jak to jesteśmy duchami, człowieku! – w końcu Teodor nie wytrzymał i uniósł głos. -Jestem pisarzem! Odnoszę sukcesy! Zna mnie wielu, bardzo wielu ludzi. Udzielam się w wielu miejscach. Joan, moja przyjaciółka, jest wykładowczynią akademicką, znaną i szanowaną. Jak możemy być duchami, skoro tylu ludzi nas zna, tylu ludzi z nami rozmawia!? Jakimi duchami, do jasnej cholery, mielibyśmy być!?

-Przeklętymi duchami.- odpowiedział wyraźnie roztrzęsiony Indianin. Po czym rzekł.- Silver Ring... co wiesz o mieście Teodorze? Wiesz... skąd się wzięła nazwa?- zapytał.

- Wychowałem się tam – odpowiedział pisarz. - Chodziłem do szkoły. To małe miasto. Zwykłe, chociaż ubogie. A nazwa wzięła się od kopalni srebra.
- Moi przodkowie znali inną opowieść. – Odpowiedział Indianin dając mu dokończyć. - O Francuzie, uciekinierze z wojny plemion w ojczystych ziemiach. Przybył tutaj z kilkoma podobnymi sobie... Przybył i utworzył krąg wraz z nimi w srebrnych szatach. Przelewając krew niewolników w srebrnych kręgu wezwał złego ducha tak potężnego, że wprawił w przerażenie szamanów mego ludu. Ów obcy duch sprawił, że krew przelana w srebrnym pierścieniu zmieniła się w srebro... w pokłady srebra, których nigdy tu nie było.- Zaczął mówić Indianin nerwowo i często przerywając wypowiedź.- Bo mój lud nie był dzikusami. Znaliśmy srebrzysty metal. Ozdoby z niego wymienialiśmy z naszymi braćmi Arapacho. Poprzez kontakty pomiędzy plemionami... Srebrne ozdoby z Arizony trafiały do nas. W Silver Ring... nie było nigdy srebra. Nie powinno być. To Francuz je sprowadził paktując ze złym duchem. I ta przelana krew... Ciąży na mieście.

- Ciekawa legenda - Teodor starał się zabrzmieć jak najbardziej neutralnie. - I co stało się potem? Jak to tłumaczy to, ze urodziłem się i wychowałem w mieście, które ty uważasz za wymarłe. Jak?

-Nie wiem... Samo miasto wymarło kilka lat temu, gdy FBI okrążyło jakąś sektę.- odparł wymijająco Indianin.- Może opuściłeś je, zanim doszło tam do masakry i śmierci wszystkich mieszkańców.

- Chyba wiedziałbym o śmierci mojej rodziny? Nie sądzisz? A jeszcze kilka dni temu rozmawiałem z moją matką. Mieszka tam. Eh.- westchnął zrezygnowany -Zaczekaj proszę. Zaraz wrócę.

Wyszedł do samochodu. Joan spała nadal. Dwaj metysi dalej rozprawiali o sporcie sącząc leniwie piwo. Teodor zastukał w szybę. Joan obudziła się gwałtownie. Pisarz widział, jak oczy jego młodzieńczej miłości otwierają się w autentycznym przerażeniu. Potrafił ją zrozumieć. Zapewne bała się, że po przebudzeniu zobaczy TAMTO piekielne miejsce. Na widok twarzy Teodora za szybą uśmiechnęła się jednak, maskując pierwszą, naturalną, skrajną reakcję.
-Dojechaliśmy już?- zapytała rozbudzona i przecierając oczy.

- Nie. Jeszcze nie. – Teodor uśmiechnął się czule. - Przepraszam, że cię budzę, ale tutaj jest taki mały sklepik z kawą. Napijemy się? Jest tam też Indianin, który gada dość niestworzone rzeczy. Myślę, że chętnie tego posłuchasz, bo ja nie wiem co sądzić.

-Indianin... a co Indianin ma do tego.- stwierdziła na wpół obudzona Joan.-Ale powiedziałeś magiczne słowo... kawa.
Wyszła z samochodu i ruszyła za Teo.

Indianin czekał tam, gdzie Teodor go zostawił. Przed nim, na ladzie, stała dumnie, spakowana torba. Za Indianinem gotowała się woda w czajniku bezprzewodowym. Kiedy podeszli, sprzedawca nasypał solidną porcję kawy do dwóch ceramicznych kubków i zalał je wrzątkiem. To był dość nietypowy sposób parzenia kawy, jak na Amerykę, ale zapach był przecudowny.
- To przyjaciółka, o której ci mówiłem. Joan. – Teodor przedstawił wykładowczynię.
- Czy mógłbyś jej powtórzyć to o Silver Ring to, co powiedział mi?

-Ja już... Nie płacą mi za gadanie.- Mruknął i zaczął kończąc przygotowywać kawę.- Po prostu zawróćcie i jedźcie do domu. I zapomnijcie o Silver Ring.

- Co takiego powiedział?- Joan zwróciła się do Teodora.- Co cię tak wzburzyło?

-Odpuście sobie Silver Ring, to opustoszałe miejsce zamieszkane przez złe duchy... każdy wam to powie.- odparł sklepikarz podając im kawę.

-Opustoszałe? To niedorzeczność.- burknęła Joan.

-Skąd wiecie... byliście w nim ostatnio?- zapytał retorycznie Indianin.

- Właśnie, Joan? Kiedy ty tam byłaś ostatnio? – zapytał przyjaciółkę Teo. - Albo kiedy rozmawiałaś z kimś z rodziny? Bo ja kilka dni temu.

-Dawno mnie tam nie było, ale dzwoniłam czasem. Dwa trzy miesiące temu. Mój ojciec jeszcze żyje. Jest na emeryturze.- rzekła niepewnie Joan. Jej ojciec... szeryf. Choć z tego co pamiętał Teodor... Jego Joan nigdy nie była związana z policją w żaden sposób. I chciała być baletnicą, a nie policjantką jak jej tato. Nic nie mówił. Dał mówić jej.

-Więc... jestem pewna, że miasto istnieje i ludzie w nim żyją.- rzekła stanowczo na koniec.

-Miasto istnieje- zgodził się Indianin ponuro. - Często zalegają w nim mgły z bagien. Jest miastem duchów i widm i zła czającego się w oparach.
Coraz bardziej poirytowana jego słowami Joan wstała i rzekła:
- To jest czyste wciskanie kitu. Jakie masz dowody na potwierdzenie swych bredni?!

Zaskoczony jej słowami sklepikarz zamilkł.
-Ja niczego nie planuję udowadniać – w końcu odezwał się po krótkiej chwili krępującego milczenia. - Jesteście białymi ludźmi, skażonymi waszą logiką i materializmem. Odrzuciliście świat duchów. Owszem może i wierzycie w jakichś bogów, ale to bardziej metafizyczne byty... konstrukty dla waszego pocieszenia. Coś, co zabierze was po śmierci. Nie wierzycie, że wasz Bóg działa tu i teraz. Podobnie jak zły duch.

- Joan - Teodor przyjął spokojny ton głosu. - Ja też nie wierzę w te opowieści o mieście duchów, ale w świetle ostatnich wydarzeń, których doświadczyliśmy.
Zawiesił głos na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, albo zbierał myśli.
- Może ... gdzieś w tej historii, tkwi jakaś informacja.
Joan potrząsnęła zdenerwowana głową. Upiła łyk kawy i skrzywiła się. Napar był za gorący.

- Ppotrafisz powiedzieć coś więcej na temat tych ostatnich wydarzeń, gdzie weszło FBI? – Teodor skierował pytanie do Indianina.

- Nie widzisz, że on miesza nam w myślach – Joan wbiła w niego wzrok. - Jest kolejną przeszkodą!- Joan zareagowała bardzo nerwowo. Usiadła ponownie i zakryła dłońmi twarz.- Ja chcę do domu.

-Nie wiem... Pamiętam tylko imię dowodzącej akcją agentki... Satami. -odparł Indianin.- Ciężko zapomnieć tak charakterystyczne imię.

- Satami. Rozumiem. –Teo odpowiedział Indianinowi i położył rękę na dłoni Joan dodając jej otuchy dotykiem, ona jednak załamała się i zakrywszy twarz dłonią zaszlochała cicho.

Nie przestając gładzić dłoni kobiety Teo spojrzał na Indianina z miną obwiniającą go za łzy kobiety. Jednocześnie jednak był zbyt dociekliwy i ciekawy, by wstać i wyjść.

- Jakieś szczegóły? – drążył temat. - Musieli tu być dziennikarze, zamieszanie, coś wymknęłoby się do opinii publicznej - nie dawał za wygraną próbując pokazać sprzedawcy luki w jego historii. - W końcu, jak mówisz, zginęli tam wszyscy, łącznie z naszymi rodzinami, z którymi kontaktowaliśmy się oboje z Joan nie tak dawno temu. Wybacz więc to, jak to określasz, materialne i sceptyczne spojrzenie, przyjacielu.

-Byli... nie wiem czemu wy o tym nie wiecie. Całkiem sporo ekip się zjechało. - stwierdził Indianin.- Ale potem wszystko przycichło. Watersonowie byli zamieszani w tą rzeż, więc... nie chcieli rozgłosu. A nazwisko Waterson nadal wiele znaczy na Florydzie.

- Waterson? A może macie tutaj jakąś lokalną gazetę, gdzie możemy o tym poczytać?

-To było kilka lat temu. Starożytna historia. Gdzie chcesz o tym poczytać?- sklepikarz machnął ręką.- Jaka gazeta będzie się tym teraz ekscytować.

- Nie macie jakiś archiwów czy czegoś takiego? Zresztą -machnął ręką. - I tak nie mamy wyjścia. Musimy jechać do Silver Ring. Nie mamy odwrotu.

-Przyjrzałeś się tej stacji, myślisz że w okolicy jest miasto które ma archiwum i gazetę.- zapytał ze śmiechem Indianin, po czym spoważniał.- Oczywiście że musicie. Macie znamię ofiarne. Nie możecie odwrócić swego przeznaczenia. Możecie jedynie się z nim zmierzyć.

- Dzięki za wszystko. Na nas chyba już pora. Zostawię ci numer telefonu do mojego przyjaciela. Gdybym nie wrócił tutaj przez miesiąc, zadzwonisz do niego? Zrobisz to dla mnie?

-Mogę...- stwierdził Indianin.- I co mam mu powiedzieć?

- Powiedz mu, żeby mnie nie szukał. I że dziękuję mu za całą pomoc, jaką mi okazał.

Indianin pokiwał głową na znak zgody i Teo zapisał mu numer do swojego wydawcy. Potem pocieszył, jak tylko potrafił najlepiej Joan, nie odzywając się jednak i pozwalając jej się wypłakać. Kiedy pęka tama, powódź musi się dopełnić. Podawał jej tylko chusteczki, które podał mu sklepikarz.
- Kawa – poklepał Joan po ramieniu, kiedy już się wypłakała.
Wypili ją w milczeniu. Teo zapłacił, zabrał zakupiony prowiant, po namyśle dokupił jeszcze latarkę i zmianę baterii. Wrócili do samochodu. Joan zajęła miejsce pasażera i zapięła pasy. Teo wyjął tabliczkę czekolady z zakupionych rzeczy i podał ją Joan.
- Przepraszam, że musiałaś tego słuchać. Przyda nam się odrobina przyjemności, a nic jej tak nie zapewnia w takie ponure dni, jak czekolada.
Zapalił silnik i opuścił stację kierując się w stronę Silver Ring. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi Indianina stojącego przy wyjściu, lecz samochód pokonał pierwszy zakręt i stacja zniknęła z ich życia.
Teodor posłał uśmiech pocieszenia do Joan.
- W torbie masz też kanapki i wodę. Smacznego.
 
Armiel jest offline  
Stary 06-08-2014, 15:00   #105
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Stanęła przed podjazdem i zaklęła głośno, przyglądając się budynkowi. Oczywiście, że nie miała wyjścia. Jazda dalej w nocy w takich warunkach była biletem do koszmaru, jeśli nawet nie tego z innego świata, to z pewnością dostatecznie zniechęcającego, by zatrzymała się… tu. Gdziekolwiek jest.
Z ociąganiem ruszyła wreszcie naprzód i zatrzymała się na wyboistym parkingu przed motelem. Zabrała absolutnie wszystkie swoje podręczne rzeczy, pozostawiając w samochodzie jedynie ubrania swoje i Susan i podbiegła do drzwi wejściowych, modląc się w duchu, by było jakieś wolne miejsce i żeby znów nie wylądowała w Koszmarze...
- Momencik. - chrapliwy kobiecy głos przypominający Marlenę Dietrich rozbrzmiał zza drugiej strony drzwi w chwili, gdy do nich zapukała.
I po chwili drzwi się otwarły.


I stanęła w nich kobieta o blond włosach i urodzie przyciągającej spojrzenie. Otoczona zapachem trochę fiołków, a trochę… haszyszu?, tworzyła wokół siebie aurę namacalnego niemal erotyzmu. Jakby była kalką femme fatale z filmów z Bogartem. A co gorsza… Emma czuła, jakby już ją gdzieś widziała, albo znała. Jakby ta kobieta, kiedyś pojawiła się w jej życiu.
- Szuka pani czynnego telefonu, informacji o okolicy, czy pokoju? - mruknęła swym zmysłowym tonem głosu, taksując spojrzeniem Emmę.
- Ja… - wokalistka z trudem otrząsnęła się z natłoku myśli i nieco przytomniej spojrzała na kobietę - ...pokoju. Na tę noc. I może informacji po okolicy… - znów zagapiła się na blondynkę, tracąc wątek. Jej spojrzenie mimowolnie ślizgało się po dekolcie, hojnie odsłoniętym przez strój - ...ja… - odetchnęła głęboko, pocierając zmęczonym gestem skroń - ...przepraszam, że się tak Pani przyglądam, ale wydaje mi się, że kiedyś już się spotkałyśmy… przynajmniej mam takie wrażenie… nazywam się Emma Durand… mówi to Pani coś? - wyjaśniła w końcu, nieco zakłopotana.
Dłoń kobiety bezczelnie przesunęła się po owym dekolcie, jakby kusiła do odkrycia jego sekretów. - Mam nadzieję, że mnie pani widziała. I cieszę się, że nadal przyciągam spojrzenia. To pochlebiające dla mnie. Nazywam się Mary Pigeons, ale może znała mnie pani pod mym scenicznym przydomkiem Mary Dubois. Grywałam na scenach teatralnych w Miami.
- Och… - nie tak pamiętała starą, zbzikowaną Mary Pigeons. Tym bardziej nie miała pojęcia o Mary Dubois, która grywała na deskach teatrów w Miami. Niemniej twarz miała znajomą, więc to musiała być ta sama Mary… Emma poczuła, jak zimny pot spływa jej po plecach, niemniej o jedną rzecz musiała się zapytać…
- A skąd... - musiała odchrząknąć, bo zwyczajnie głos odmówił jej posłuszeństwa - Skąd... - powtórzyła nieco pewniej - ...jeśli wolno spytać… skąd Pani pochodzi?
- Z Old Richmont… małego miasteczka w stanie Nowy York. - odparła Mary i przekrzywiła lekko głowę. - A i pani imię i nazwisko coś mi mówi… Ale wejdźmy do środka. Nie ma co stać za drzwiami, prawda?
Gdy tylko Emma przeszła przez próg, Mary zamknęła lewą ręką drzwi. - Dobrze znałam Emmę Durand, miła i bardzo śmiała dziewczyna. Oczywiście pani nią nie jest… - uśmiechneła się Mary. - Bo moja Emma i ja… byłyśmy bardzo bliskimi… przyjaciółkami. - jej prawa dłoń wsunęła się pod luźną podomkę, jaką miała zarzuconą. Palce bardzo wyraźnie okrążyły szczyt piersi, gdy Mary uśmiechnęła się figlarnie wyraźnie podkreślając tym gestem znaczenie ich “przyjaźni”. - ...bardzo bliskimi. Ale to były czasy, kiedy byłam na szczycie.
Po czym ruszyła przodem, mówiąc żartobliwym tonem. - Mam tylko pokoje jedno-osobowe z łazienką. Telewizory czasem coś łapią, czasem nie. Więc jestem tu jedyną “rozrywką”. Mam trochę alkoholu i trochę… skrętów, oczywiście za nie trzeba dopłacić. Wliczone w cenę jest jeszcze śniadanie do łóżka, bo jadalni nie mam.
- Chętnie… chętnie skorzystam z propozycji dotrzymania towarzystwa, ostatnio… źle się czuję sama. - Emma nie mogła się powstrzymać od podejrzliwego przyglądania się swojej gospodyni - Ja… znałam kiedyś Mary Pigeons. Ale już wtedy była staruszką, nie zdziwiłabym się, gdyby już nie żyła. Ale to było w innym życiu, w innych czasach… do których staram się powrócić. - westchnęła, zbierając się w sobie - Może mi Pani powiedzieć mniej więcej, jak daleko stąd do... Silver Ring? - zapytała wreszcie, przystając w holu i z mocno bijącym sercem czekając na odpowiedź.
- Kilka kilometrów stąd, trzeba tylko minąć starą blokadę policyjną. Ale po co chcesz jechać do tego miasta duchów? - zapytała Mary, gdy doszli do pokoju nr. 13.
- To twój… - dodała kobieta, podając klucz.
Błysk… huk pioruna przerwał na moment wypowiedź Mary. - ...pokój.
Blask pioruna ujawnił nieco więcej, półprzeźroczysta podomka gospodyni wydawała się przylegać bezpośrednio do ciała, a oblicze Mary… oświetlone owym blaskiem, przypomniał Emmie… właściwie nie przypomniało, bo jak można nazwać wspomnieniem wizję pocałunku, którego nigdy nie było. Wizję pocałunku w blasku fleszu… wizję, w której Mary nosiła strój z innej epoki.
Emma zachwiała się, odbierając klucz i musiała się wesprzeć dłonią na ramieniu stojącej przed nią kobiety, by nie upaść. Wizja była tak silna, że przekrzywiła i pochyliła głowę, omal nie składając na karminowych ustach kobiety delikatnego pocałunku. Szepnęła jeszcze czule - Mary… - nim dźwięk jej własnego głosu sprowadził ją z powrotem do rzeczywistości. Odsunęła się gwałtownie, w szeroko otwartych oczach migotało przerażenie.
- Ja… ja przepraszam… nie wiem, dlaczego… - zaczęła się tłumaczyć, zaciskając w dłoni klucz tak mocno, że aż ostra krawędź numerka przecięła skórę. Durand nie zwróciła jednak na to uwagi. Oparła się plecami o ścianę i przymknęła oczy, usiłując się uspokoić - Ja… urodziłam się i wychowałam w Silver Ring. - miała wrażenie, że zaklina rzeczywistość, kiedy wypowiadała to zdanie. Łzy, nieproszone i niechciane, same pojawiły się pod powiekami - Jadę w odwiedziny do rodziców. Zawieźć im pierwszą płytę, którą wydałam…
- Ach, wizyta sentymentalna. Rozumiem. - odparła z uśmiechem Mary i prowokacyjnie oblizała wargi, dodając. - I chyba już wyraźnie dałam do zrozumienia, że nie musisz przepraszać… lubię być podziwiana i uwielbiana. Jestem wszak aktorką, przywykłam do takich spojrzeń.
Po czym potarła podbródek. - Cierpisz na jakąś chorobę, o której powinnam wiedzieć? Cukrzycę na przykład? Potrafię robić zastrzyki.
- Co najwyżej paranoję… - zaśmiała się niewesoło zapytana. Chyba faktycznie popadała w jakąś obsesję… co było przecież zrozumiałe w jej sytuacji. Odetchnęła głęboko i uspokoiła się na tyle, by zmusić zmęczony mózg do pracy.
- Więc… Mary… mogę Ci mówić, Mary, prawda…? Mówiłaś coś o mieście duchów… dlaczego w ten sposób określiłaś Silver Ring?
- Może najpierw… - Mary przybliżyła się do Emmy i poufale objęła ją w pasie, tuląc do siebie. Wyciągnęła klucz z jej dłoni i wsunęła do zamku. - ...usiądziemy wygodnie. Nie ma co tu stać.
Jej chrapliwy głos mile współgrał z szemrzącymi strugami deszczu. - Mówiłaś o płycie, jesteś piosenkarką?
Będąc tak blisko niej Emma czuła ciałem, że podomka, delikatna i zwiewna, była jedyną osłoną ciała Mary.
Zauważyła też, stare co prawda, nakłucia na żyłach. Dowód, że haszysz nie był jedynym narkotykiem, z jakiego korzystała w życiu.
Była to jedna z pułapek, w które wpadali i jej znajomi… gdy brakowało adrenaliny towarzyszącej występom, albo gdy występy okazywały się zbyt obciążające, lub też gdy brakowało weny… różne były powody, dla których artyści sięgali po wszelkiej maści używki.
- Tak, udało mi się wybić w Nowym Orleanie… jazzem oczywiście. - zdjęła torbę z ramienia i porzuciła ją przy łóżku, po czym z małej torebki wygrzebała swój krążek - To moja debiutancka płyta, ale zamierzam wydać ich więcej… - ”o ile przeżyję…” dodał brutalnie jej wewnętrzny głosik. Prawda była taka, że jeszcze nie tak dawno temu była pewna, że to zrobi. A potem dostała tę przeklętą kartę tarota i całe jej życie legło w gruzach - ...mam naprawdę cudowny zespół. - uśmiechnęła się miękko na ich wspomnienie. A także na wspomnienie Antona, który robił zdjęcie na okładkę. Postanowiła, że zadzwoni do niego, zanim pójdzie spać. Dlaczego jeszcze tego nie zrobiła…? Czy to przez Geralda? A może przez to, że raz już go “zabiła”?
Odsunęła te myśli od siebie - Da się tu gdzieś puścić tę płytę? - zapytała Mary, dopiero teraz rozglądając się uważniej po pokoju.
Który był mały, dość obskurny i poniżej standardów jakie miała Emma. Ot, typowy pokoik w tanim hoteliku dla zmotoryzowanych. W miarę czysty, acz widać było, że Mary nie przykładała się do swych obowiązków. Ona… wolała się prezentować. Zawsze mówiła, poruszała się i ustawiała tak, by epatować subtelnym erotyzmem. Tak jak teraz. Stała wszak na tle okna, przez co jej zgrabna sywletka prześwitywała przez podomkę.
- Tylko u mnie w pokoju. Mam tam otwarzacz płyt. - wyjaśniła Mary, oglądając krążek. - Jednym słowem… śpiewasz dla kochanków? Wiesz, że jazz to seks zapisany nutami?
- Tak… dlatego tak to kocham. - tym razem i w jej tonie głosu dało się usłyszeć zmysłowe tony. Te, którymi nasycała swój głos na scenie. “Miasto duchów” kołatało się wciąż gdzieś na granicy świadomości, ale odsuwała te słowa jak najdalej, skupiając się na tym, co dało jej tyle szczęścia w życiu…
- Przyznaję… dodaje klimatu zabawom w łóżku. - zachichotała Mary i dodała po chwili zastanowienia. - No to na co masz ochotę? Whisky, gin z tonikiem, piwo, ziółka?
- Whisky. - odpowiedziała bez namysłu i stanęła niezdecydowana na środku pokoju. Nie wiedziała, czy zabierać ze sobą rzeczy, czy też zostawić je w pokoju. O to, czy będą bezpieczne, nie martwiła się zbytnio. Zastanawiała się gorączkowo, czy nie przydadzą jej się, jeśli…
Odganiała tę myśl jak tylko mogła, ale ona cały czas uparcie wracała. Ostatecznie nie mogła być pewna kiedy i w jaki sposób znów przeniesie się do Koszmaru…
- A więc whisky… uprzedzam, lubię mocną. Nie należy pić za wiele od razu. - rzekła Mary, wychodząc z pokoju i kręcąc przy tym pośladkami. Czy na scenie również była taka? Czy obsadzano ją w odważnych rolach?
Po chwili namysłu Emma podążyła za nią, zabierając ze sobą mniejszą torebkę, w której miała pieniądze, broń, latarkę, dokumenty, telefon z ładowarką, kilka buteleczek antykoagulantu i butelkę wody mineralnej. Dopiero teraz poczuła, że jest głodna… sprawdziła jeszcze, czy karta jest bezpieczna w kieszeni spodni i starannie zamknęła drzwi na klucz. Kiedy dogoniła Mary, zapytała z lekkim zażenowaniem w głosie - Pewnie już za późno na kolację… ale może zostało coś do jedzenia? Zapomniałam się zaopatrzyć na stacji benzynowej… - a jednak ciężko było nie zerkać na krągłości ciała kobiety, tak zmysłowo uwypuklane przy każdym ruchu… aktorka doskonale wiedziała, jak się zachować, by wabić spojrzenia.
- Jeśli lubisz duże ptaki lub parówy, to coś się znajdzie. - rzekła z uśmiechem Mary, bawiąc się dwuznacznościami swej wypowiedzi. Po czym uściśliła. - Mam kanapki z indyka, albo mogę zrobić hot doga, jeśli masz ochotę czekać.
Doszły do pokojów właścicielki hotelu, która najwyraźniej miała narcystyczne ciągutki. Co akurat Emmy nie dziwiło. Na ścianach były zdjęcia ze sztuk teatralnych przedstawiających Mary w różnych pozach, zerknięcie przez półotwarte drzwi do sypialni pozwoliło zauważyć zmysłowy akt Mary w towarzystwie innej kobiety. Zaś sama Mary skręciła do leżącej naprzeciw sypialni kuchni.
- Indyk wystarczy, nie chcę Ci robić teraz przesadnego kłopotu… parówki zostawię sobie na śniadanie. - uśmiechnęła się lekko na widok zdjęć, natychmiast przypominając sobie inne zdjęcia, na które patrzyła inna kobieta… i jak się to wtedy skończyło. Ciało zareagowało mimowolnie, stając się podejrzanie ciepłe w strategicznych miejscach i wyraźnie usiłujące zwrócić na siebie uwagę wokalistki. Szukało zapomnienia… i Emma nie mogła siebie o to winić. Zaczynała dochodzić do wniosku, że należy żyć chwilą, póki wszystko się nie wyjaśni… o ile kiedykolwiek do tego dojdzie.
- Alkohole są w kuchni… tam gdzie trzyma się przyprawy. Kurczę… myślałam, że… Kanapki są zmrożone na kość. Musiałabym je podgrzać w mikrofali. - krzyczała z kuchni Mary. - Ale może znajdę coś innego.
- Cokolwiek, a kanapki tak czy inaczej możesz zostawić na wierzchu. Nie zmarnują się. - uśmiechnęła się Emma, wchodząc do kuchni i sięgając po whisky i dwie szklanki - Piękne zdjęcia. - powiedziała szczerze, siadając przy miniaturowym stoliku i już zupełnie otwarcie przyglądając się doskonale widocznemu w świetle lampy ciału gospodyni.
- Dzięki... jestem dumna z mojego ciała. - rzekła nadal buszująca w lodówce Mary. Jej pochylone ciało wypinało pośladki, które odcinały się dokładnie poprzez podomkę. I dobitnie podkreślały fakt, że była aktorka nie nosi niczego innego.
- Mam kawałek pizzy… jeszcze dość ciepły. - rzekła wstając i stawiając na nieduży kuchenny stolik pizzę, a następnie wrzucając dwie kanapki do kuchenki mikrofalowej.
- Wspaniale… - wokalistka zabrała się z entuzjazmem za konsumpcję, a kiedy zaspokoiła pierwszy głód i łyknęła sobie rzeczywiście mocnego trunku, poczuła w myślach przyjemne spowolnienie.
- Masz z czego być dumną. Niejedna młódka mogłaby Ci pozazdrościć figury. - zamruczała z uśmiechem, leniwie próbując sobie przypomnieć, o co takiego miała ją zapytać.
- Cóż... pilnuję się. Tu na prowincji bywa nudno. - popijając trunek dumnie wypięła biust, po czym przesunęła spojrzeniem po Emmie. - Ty też… wyglądasz apetycznie. To jest… pięknie.
Gospodyni przeciągnęła się zmysłowo. - Ja natomiast trochę ci zazdroszczę. Tęsknię do świateł wielkiego miasta.
- Miasta… - Emma łyknęła jeszcze trochę i przymknęła oczy, delektując się spokojem… który okazał się tylko chwilowy, nim niepokój znów wkradł się w jej myśli, nakierowane niespodziewanie na inne tory - Miasto duchów… tak nazwałaś Silver Ring. Dlaczego? - zapytała, uważnie przyglądając się twarzy rozmówczyni.
- Nikt tam nie mieszka. Tak mi się wydaje. Co prawda nigdy tam nie byłam, lecz wiem, że na drodze do miasta stoją stare policyjne zapory. Których nikt nie usunął. - wyjaśniła Mary, zakładając nogę na nogę. - A może nikomu się nie chciało?
- Jak… jak stare? Dlaczego? - Emma niemal nie wierzyła własnym uszom. Przecież regularnie wysyłała rodzicom pieniądze i nigdy nie wracały, więc musieli je dostawać… prawda?
- Nie wiem… pewnie paroletnie. Zjawiłam się tutaj, gdy już były… nie wiem skąd. Między nami mówiąc. - nachyliła się ku Emmie, by szepnąć jej jakieś tajemnice. - Nim tu się zjawiłam, miałam niezłe odjazdy na prochach. I szczerze mówiąc, jak przez mgłę pamiętam okres, tuż po objęciu tego hotelu.
- A znasz kogoś... kto mógłby wiedzieć? - ukłucia strachu nie ustępowały, mimo ciepła alkoholu w żołądku - Mnie też tu już kilka lat nie było, ale o zakładaniu policyjnych blokad na całe miasteczko powinno chyba być głośno… na bieżąco śledziłam wiadomości i nie było o tym ani słowa…
- Niewiele osób odwiedza te strony. Musiałabyś się cofnąć nieco. - mruknęła zmysłowym tonem głosu kobieta. - Może w sąsiedniej mieścinie. Tej przy rezerwacie Indiańców… wiedzą więcej.
Nalała sobie alkoholu i upiła nieco, po czym uśmiechnęła się łobuzersko. - Masz ochotę na chwilę odprężenia? Mam marychę na specjalne okazje. Całkiem przyjemny towar.
- Nigdy… nie paliłam… trawy... - odpowiedziała, nieco zaskoczona propozycją, choć przecież Mary wspominała już o skrętach - Chociaż może… warto…? - kilka kilometrów to naprawdę niewiele, nawet jeśli wstanie po południu, spokojnie zdąży się rozejrzeć po wymarłym - według słów Mary - miasteczku. A potem odwiedzić tę mieścinę obok rezerwatu. Bała się tylko, czy narkotyk nie wzmocni koszmarnych wizji, których doświadczała…
- Najpierw zadzwonię, dobrze…? - po chwili namysłu doszła do wniosku, że jednak spróbuje, tylko powie Antonowi, że żyje i że jest prawie na miejscu. Grzebiąc w torebce w poszukiwaniu telefonu, przez przypadek wyrzuciła z niej pewną starą fotografię pewnej miss, która spadła na podłogę i zakończyła swój lot tuż przy stopach Mary. Emma jednak nie zwróciła na to uwagi, pochłonięta wybieraniem numeru, a kiedy odezwał się pierwszy sygnał połączenia, wstała z krzesła i nieco chwiejnie wyszła na korytarz, by spokojnie porozmawiać.
Niestety, telefon zaczął wydawać cichy i złowrogi w tej chwili sygnał braku zasięgu. Widać hotel Mary był poza zasięgiem anten telefonii komórkowej. Zirytowana Emma wróciła więc do kuchni, by zapytać o możliwość skorzystania z telefonu stacjonarnego… połączenie się z Antonem nagle nabrało dla niej ogromnego znaczenia. Zaskoczyła Mary przygladającą się zdjęciu i mimowolnie muskajacą swą pierś… może nie tak mimowolnie.
- Ładne zdjęcie. Twarz wydaje mi się znajoma. To twoja krewna? Wygląda świetnie w tym stroju, choć mogłaby odsłonić więcej ciała. - uśmiechnęła się wesoło Mary.
- To… tak. Bardzo podobna do mnie, prawda? - skłamała gładko Emma, odbierając zdjęcie i uśmiechając się figlarnie. Alkohol zaczynał krążyć w jej żyłach coraz żywiej - Jest do mnie bardziej podobna, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka… - zachichotała, ale po chwili przypomniała sobie o trzymanej w dłoni komórce - Tu nie ma zasięgu… - poskarżyła się - ...masz stacjonarny?
- W sypialni, stary automat na ćwierćdolarówki, ale działa. - rzekła Mary i wstała. - Tam też mam moje relaksujące ziółka. Zajrzymy razem. Ja je wezmę, a ty zadzwonisz.
- Mhmm… - skinęła z roztargnieniem głową, szukając w torebce ćwierćdolarówek. W końcu wygrzebała kilka i chowając zdjęcie, ruszyła za gospodynią do sypialni, po drodze łapiąc jeszcze kanapki z indykiem i upychając w torebce. W holu jej wzrok napotkał zdjęcia Mary… Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zna je wszystkie… mimo, że widziała tę kobietę pierwszy raz w życiu, tajemnice jej ciała dla niej nie były tajemnicami… podświadomie wiedziała, co stanie się w sypialni… i cieszyła się na tę myśl. A przynajmniej jej ciało wydawało się niezwykle zadowolone z tej perspektywy.

”To wszystko jest coraz dziwniejsze…” pomyślała, choć bez szczególnego zaskoczenia. Wszystko wokół zaczynało przypominać jakiś pokręcony sen, było tak mało realne, jak tylko mogło być… i paradoksalnie dzięki temu Emma zaczynała się uspokajać. I tak nie ma wpływu na dziejące się wokół niej rzeczy, więc zagra w tę grę jak tylko potrafi najlepiej… czuła się, jakby była postacią z jakiejś gry komputerowej. Był scenariusz, który trzeba było spełnić. Sama w nie nie grała, ale jej koledzy - owszem. Nie raz wysłuchiwała opowieści o tym, co który po drodze przeoczył i co stracił. Te epizody… "questy"… Mary wydawała się takim właśnie "questem". Była aktorka, której kariera zakończyła się lata temu. “Upadła” kobieta, w której dźwięczały jeszcze echa dawnej sławy, której na równi wrodzony i wyuczony seksapil nie miał ujścia, która była jej kochanką…
Tak to się powinno właśnie skończyć.
Tak będzie.
Zapomniałaby o Antonie, gdyby pieczenie rozciętej dłoni nie przypomniało jej o ściskanych w palcach ćwierćdolarówkach.
Emma Durand zaczynała się gubić… wcielała się w kolejne tożsamości, zatracając po drodze siebie, zapominając, kim tak naprawdę jest…
A może jej dotychczasowe życie było tylko snem?
Otępiająca mgiełka whisky złagodziła strach. Pozwoliła zapanować nad drżeniem ręki, gdy wrzucała pierwszą monetę do aparatu i wybierała numer przyjaciela.
Stary telefon na monety, tarcza, powolne wybieranie numerów z hipnotycznym dźwiękiem przekręcanej tarczy. Dźwięk czekania na połączenie w słuchawce… to wszystko było jak z innej epoki.
W tym czasie Mary pochylona wygrzebywała z szafki nocnej kolejne skręty.
Wreszcie…
- Halo… skrzek… Halo, kto mówi? Ha... pisk… - połączenie z Antonem nie było najlepszej jakości. Ale to był jego głos.
- Anton…? To ja… słyszysz mnie…? - mimowolnie podniosła głos, by przekrzyczeć zakłócenia, w tym momencie zapominając zupełnie o obecności gospodyni.
- Słabo… Ja... kolejne zgrzyty i piski ...łem się o ...zgrzyty… Martwiłem o ciebie. Gdzie… kolejne zgrzyty. - głos był wyraźny tylko czasami, Miało się wrażenie, że jest tylko snem i wspomnieniem, a nie żywą istotą. Tak odległy.
- Prawie na miejscu… zadzwonię z komórki, jak złapię zasięg… - ulga mieszała się z frustracją. Dlaczego nie zadzwoniła wcześniej? - Nie martw się… dam znać, kiedy wrócę... - dodała jeszcze obowiązkową formułkę, nieszczególnie w nią wierząc i jeszcze przez długą chwilę stała ze słuchawką przy uchu, nasłuchując pisków i zgrzytów, jakby czekała, aż wreszcie połączenie się wyczyści.
- ...czekał... zgrzyty… uważa… piski… Ja wkrót… - sygnał się urwał całkiem. Nie wiedziała, co Anton zamierzał powiedzieć na koniec. Mary tymczasem siedząc na łóżku, sięgnęła po skręta i zapaliła jednego, delektując się aromatem ziółek i obserwowała Emmę.
Ta z godną podziwu determinacją wrzuciła kolejną monetę i powtórzyła operację wybierania numeru, po czym wsłuchała się w kolejną serię pisków i zgrzytów.
- Zgrzyt… Emma? - udało się jej połączyć z Antonem i nawet usłyszałaby co rzekł do niej, gdyby nie... huk pioruna, który zagłuszył jego słowa.
Mary paląc trawkę ułożyła się na brzuchu na łóżku i z rozmarzonym spojrzeniem mówiła. - Gdy grzmi… telefon działa gorzej niż zwykle. Może rano... spróbuj.
- Anton… powtórz… co wkrótce… powtórz... proszę… - niemal krzyczała do słuchawki, ignorując trzeźwą propozycję Mary.
Niestety… burza się nasilała i po chwili telefon całkowicie odmówił posłuszeństwa, wydając z siebie jedynie zgrzyty, skrzeki i piski. A deszcz uderzał falą o dach, wygrywając marsz na dachówkach.
- Proszę… - tym razem tylko cichy, pełen rezygnacji szept opuścił ułożone w podkówkę usta Emmy, kiedy wpatrywała się z mieszaniną błagania i nienawiści w stary aparat telefoniczny. W końcu z trudem odłożyła słuchawkę na miejsce i ciężko opadła na łóżko obok leżącej gospodyni i pytająco wskazała na trzymanego przez nią skręta.
Mary wężowym niemalże ruchem uniosła górną część ciała, opierając się na dłoniach i prezentując zarówno swój biust, jak i dekolt podomki. Sięgnęła po jeden z leżących obok niej skrętów i odpaliła go od swojego, po czym podała ze słowami. - Nie martw się. Kocha to zadzwoni jutro. Albo ty... jak burza przejdzie. Albo pojedziesz do miasta… Byle nie do Silver Ring. Wątpię, by tam był zasięg dla komórki.
- Spróbuję rano. - mruknęła Emma, zaciągając się skrętem. A że robiła to pierwszy raz w życiu, solidnie się po tym rozkaszlała, aż jej łzy w oczach stanęły i spłynęły po policzkach. Ale nie odpuściła i zaciągnęła się po raz kolejny… płuca miała pojemne… ale nienawykłe do używek, więc znów gwałtownie zaprotestowały. Więc kolejne zaciągnięcie było znacznie delikatniejsze… i tym razem udało jej się nie rozkaszleć. A potem jeszcze raz i jeszcze… i nagle akt ze ściany ożył, zachęcająco kiwając na nią palcem. Ona… i ta druga też. Chciały, by Emma do nich dołączyła. Ale ona nie miała śmiałości, by zostać trzecią, więc przecząco pokręciła głową… choć jej ciało zapłonęło pożądaniem a dłoń mimowolnie wślizgnęła się między zaciśnięte kurczowo uda.
- No i? - zmysłowy pomruk tuż przy jej uchu przypomniał Emmie, że nie jest sama. - Czyż to nie jest najlepszy towar na świecie?
Mary była naga… tyle że miała delikatne, mieniące się kolorami łuski na ciele. Nie. To była jej podomka?
Tak trudno było ocenić w tej chwili. Niemniej jej kształty przyciągały wzrok Emmy, jej jędrne piersi, zgrabne uda i krągłe pośladki. - Nie ma nic lepszego na relaks, niż odrobina ziółek… No… chociaż pewnie parę innych rzeczy by się znalazło.
Dłonie z obrazu obu kobiet wodziły po ciele Emmy, nie czuła ich… ale widziała jak rozpinały jej ubranie, mimo że czuła jego ciężar na sobie.
Zadziwiona i zagubiona w swoich majakach wokalistka wodziła dłońmi po swoim ciele, usiłując przyłapać te niecne, usiłujące ją rozebrać… zamiast tego tylko pobudzając się bardziej, gdy dłonie dotykały osłoniętych jedynie cienką bluzką piersi i podbrzusza… rozkojarzone spojrzenie skierowała wreszcie na realną twarz swojej gospodyni, której karminowe usta wabiły… a ona nie potrafiła im się oprzeć… nachyliła się i ucałowała owe chętne wargi, otulając je obie kłębami wonnego dymu.
Zaskoczona tym atakiem Mary z początku próbowała się niezdarnie bronić przed pocałunkiem. Ale otumanienie narkotykiem robiło swoje. Jej dłoń, która zacisnęła się na piersi Emmy, by odepchnąć ją… zaczęła pieścić ową miękką półkulę z wyraźną wprawą i entuzjazmem. Także i usta zachęcająco przylgnęły do warg Emmy, a język splótł się w tańcu, gdy przekazywały sobie opar narkotycznego dymu. Opór, którego się Emma nie spodziewała w ogóle, był krótkotrwały i niezbyt silny.
Burza zaś przybierała na sile, pioruny uderzały, rozświetlając blaskiem dwie całujące się kobiety. A deszcz uderzał miarowo o dachówki… niczym palce indiańskiego szamana o bębenek. Szybki i gorączkowy rytm. Taki, w którym łatwo się było zatracić i zagubić własne “ja”, zdając się jedynie na instynkty… przebudzone, gdy narkotyczne opary uśpiły świadomość. Zwinne dłonie muzyczki bez trudu pozbyły się zarówno własnych ubrań, jak i podomki Mary, spragnione ciało przywarło do chłodnej skóry kochanki, palce zanurkowały w poszukiwaniu ukrytych skarbów… oddech przyspieszył a ciało wiło się i prężyło, gdy wyrwane na wolność żądze coraz szybciej i szybciej domagały się spełnienia, coraz bardziej gorączkowe ruchy prowadziły ku temu jednemu pragnieniu… Emma bez trudu odnalazła najwrażliwsze miejsca na ciele kochanki, jakby jej dłonie podążały dobrze znanym szlakiem. Także i Mary doskonale wiedziała, jak pieścić kochankę, wszak była z nią nie pierwszy raz…
Mary… była wężem, ciepłym i gibkim i przyjemnie miękkim pod palcami. Ale jednak wężem. Bo jak inaczej mogłaby owijać się wokół Emmy, całować jej usta, szyję, sięgać dłonią pomiędzy uda, wprawiając całe ciało piosenkarki w przyjemne drżenie. Była jak rękawiczka stworzona by ją otulić. Była… idealna.

- Doprawdy...? Zamierzasz wyjść za niego? - młodziutka Mary leżała na łóżku w dość staromodnie urządzonym mieszkaniu. Miała fantazyjnie ułożone włosy, które sprawiały, że wyglądała jak aniołek. Aniołek w koronokowej bieliźnie... bardzo niegrzeczny aniołek. Emma o tym wiedziała, siedząc na krześle i paląc papierosy.
- Jest przystojny, bogaty, z koneksjami... Zapewni mi odpowiedni poziom życia. I jest dobry w łóżku. I zabawny z tymi swoimi zboczeniami. - zachichotała Emma, paląc papierosa w długiej fifce... naga i dumna ze swej nagości i ciała.
- Ale go nie kochasz. Tylko mnie… - przekrzywiła głowę Mary, uśmiechając się zmysłowo.
- Ależ moja droga… Ciebie też nie kocham. - wystawiła język Emma. - Jest mi dobrze z tobą. Jest mi dobrze z nim. On mnie nie kocha. On mnie wielbi. Jestem jego boginią. Całowałby mi stopy… lizał me buty w hołdzie dla mnie. Jak mam się z nim nie ożenić, z kimś, kto by mnie pragnął tak mocno? Kto byłby mym niewolnikiem miłości.
- No dobra. Przyznaję. Lizać ci butów nie będę. Stopy… mogłabym spróbować. Ale czy to oznacza, że z nami koniec? On jest politykiem. Musiałabyś być wzorową żoną. - stwierdziła po namyśle Mary.
- To głupie, purytańskie myślenie. - westchnęła Emma. - Nie zamierzam się ograniczać w łóżku. Ani w innych przyjmnościach. On o tym wie. Nie przeszkadza mu, że nie zamierzam mu być wierna. O ile czasem będzie mógł sobie popatrzeć, nagi i przywiązany do łóżka.
- Mnie nie przeszkadza widownia. - mruknęła Mary wstając i podchodząc do Emmy, uklękła między jej udami i muskając językiem podbrzusze, składała żartobliwy hołd swej kochance. - To.. będę twoją druhną, przyszła pani Waterson?

Widziała to jednocześnie z migawkami własnego ciała, pieszczonego w łóżku przez nagą Mary otuloną oparami palonych skrętów. Była w swym ciele, w tamtym i poza oboma ciałami. Słyszała jednostajne uderzenia bębenka i pioruny. Widziała coś czającego się w chmurach. Bestię… ale to wszystko mogło być halucynacją. Wróciła, czując ciepły i delikatny język kochanki pieszczący kwiat jej kobiecości. To doznanie na moment wyrwało ją z kręgu halucynacji.
Zbyt otumaniona, by połączyć wizje z rzeczywistością i Koszmarem, zdolna była jedynie jęknąć w odpowiedzi na tę pieszczotę i powtórnie zatonąć w doznaniach i oparach ziół… teraz była pnączem, wijącym się i oplatającym ciało kochanki, przyciągającym jej usta i język do swego pełnego nektaru kwiatu, z którego Mary mogła czerpać ile tylko zapragnęła…
A Mary czerpała z tego przyjemność, całując i pieszcząc zachłannie ów kwiatek. Jej dłonie wiły się po nagich udach wokalistki, czasem zsuwając na brzuch i nadal pieszcząc ciało. Ale nie tylko ich dłonie. Niezliczone półnagie Mary ze zdjęć odrywały się z nich i lgnęły do szybko oddychajacego ciała Emmy, pieszcząc jej skórę pocałunkami i dotykiem palców. Czuła ich pocałunki na sobie, czuła ów żar eksplodujący w niej… rozkosz wzbierającą niczym fala aż do słodkiej kulminacji, którą oznajmiła bez skrępowania wszystkim Mary biorącym udział w jej pieszczeniu… czuła się jak boginka, której wyznawczynie składały hołd… jak Cesarzowa, której niewolnice oddają należną jej cześć…
Przyjmowała owe hołdy z godnością, łaskawie obdarzając swoje kochanki podobną przyjemnością, dotykając ich ciał, pieszcząc piersi, pośladki, całując usta… wreszcie docierając do źródła rozkoszy “prawdziwej” Mary, podczas gdy pozostałe nadal pieściły ciało Emmy niezliczoną ilością dłoni i ust… niestrudzenie napełniając czarę jej ekstazy, raz po raz doprowadzając do kolejnych wybuchów… które tonęły w rozkoszy wzbierającej w ciele dawnej aktorki. Dłonie Durand pewnie i bez wahania sunęły ku jej piersiom, by pieścić je mocno, podszczypując sterczące na ich szczytach guziczki…
Skąd wiedziała, że Mary lubi tę pieszczotę?
Dlaczego tak doskonale rozumiała mowę jej ciała?
Dlaczego zachowywały się, jakby były jednością… bez słów spełniając skryte pragnienia?
Kim teraz była?


"Czy to ważne…?"

Jedna z Mary, które wielbiły jej ciało pocałunkami, pociągnęła ją za dłoń i pofrunęły w górę, opuszczając to kłębowisko rozkoszy. Wyrwawszy jednak duszę Emmy, splotła się z nią w namiętnym pocałunku i lewitując, zaczęła obdarzać kolejnymi namiętnymi pocałunkami w rytm uderzenia indiańskich bębenków i piorunów.

Tym razem z trudem rozpoznawała się w lustrze. Nadal piękna, ale też i zimna na obliczu. Starsza, znacznie starsza… dobiegająca sześćdziesiątki kobieta... była nadal olśniewająco piękna. Emma była damą, elegancko ubraną damą, która potrafiłaby uwieść każdego mężczyznę. Jej uroda nieco przyblakła, ale nabrała dojrzałości. Gdyby nie ten niezadowolony grymas na twarzy i chłód w oczach, gdyby nie to że widziała w lustrze… Tamta Emma… widziała szkaradnego maszkarona, wiedźmę z koszmarów. Tamta... ta Emma czuła jej przeraźliwy strach przed starością.
Mary również naznaczona wiekiem, jak i nadużywaniem narkotyków, była… koszmarem już teraz. Blada, z podkrążonymi oczami, przeraźliwie chuda. Już nie kochanka, a jedynie powiernica. Niegodna zaufania.
Emma poprawiła makijaż i otworzyła szufladę. Rewolwer. Sześć strzałów. Sześć celów. Mary była pierwsza.
Z uśmiechem na ustach, Emma obróciła się i wycelowała. Zaskoczona Mary nie zdołała wydobyć z siebie ni jednego dźwięku. Strzał. Prosto między oczy.
Żadnych wyrzutów sumienia. Gerald miał być następny. Nie wiedziała, co planował w związku z rytuałem. Ale domyślała się, że jego pragnienie będzie w sprzeczności z jej. Nie mogła mu na to pozwolić.
Szkoda. Wolała, by przeżył, ale nie mogła pozwolić mu na to. Trochę było jej go żal. Mary nie żałowała. Po prawdzie uznała, że schorowana narkomanka, jaką się stała jej kochanka… Że prawdziwa Mary, ta z jej przeszłości, wolałaby nie dożyć tej chwili.
Doktor też powinien zginąć przed rytuałem. Ale o to zadba kto inny. Zabawne… czy ktoś domyślił się, kogo uwiodła, kogo zmanipulowała, by upewnić się, że pragnienia innych nie wejdą w kolizję z jej własnymi pragnieniami?
Zimny pot spłynął po plecach Emmy. A jeśli Gerald planował tak samo? Przynajmniej jej nie zabije. Za bardzo ją kochał tym swoim niewolniczym uwielbieniem. Był jej wiernym psem. Ale mógł…
Albo pustelnik? Albo sam mag, kapłanka?
Musiała mieć pewność… Pięć kul. Zabije ich, zanim nadejdzie ostateczny sąd. Gdy przestaną być potrzebni, zabije ich, zanim oni wpadną na ten sam pomysł.

Burza... ucichła. Emma otworzyła oczy, na wpół jeszcze otumaniona oparami. Mary chrapała wtulona w jej nagie ciało, mokre od potu i rozkoszy. Wizje nadal krążyły po jej myślach. Ale już nie potrafiła ich pochwycić. Słodkawy zapach wypalonych skrętów mieszał z ciężkim i wilgotnym powietrzem wypełniającym pokój.
Z trudem wyplątała się spod ciała niedawnej kochanki i po omacku podreptała do kuchni, by przemyć zimną wodą twarz. Myśli wirowały jej w głowie i robiło jej się niedobrze, więc wzięła szklankę i napełniła ją chłodną wodą, popijając po łyku, gdy wracała do sypialni. Zdjęcia już się nie poruszały… a przynajmniej nie tak, jak jeszcze kilka... godzin? temu. Teraz wirował cały hol… Emmie kręciło się w głowie od nadmiaru używek, w czym galopujące myśli wcale nie pomagały. Cóż, przynajmniej burza ustała… może teraz uda jej się dodzwonić do Antona i porozmawiać z nim sensowniej? Z pewnością nie obrazi się, że dzwoni o tak dziwnej porze… która to właściwie teraz była...? A u niego…?
Roztrząsanie tej kwestii okazało się jednak ponad siły wokalistki, dlatego też po prostu porzuciła je, przysiadając nago przed telefonem i po raz trzeci wybierając numer człowieka, którego kochała, a z czego nie do końca zdawała sobie sprawę.
Pochrapywanie nieprzytomnej Mary łączyło się z trzaskami i piskami w telefonie, gdy po sygnale Anton się odezwał. - Emma… skrzek… w porządku? Próbowałem się do...trzask… Ale nie dało rady.
- Tu nie ma zasięgu sieci komórkowej, a że była burza to nawet ze stacjonarnego nie dało rady… - Emma uśmiechnęła się ciepło do słuchawki - Mówiłeś, że coś zamierzasz wkrótce… o co chodziło? Mogę nie mieć zasięgu jeszcze przez dzień lub dwa… spróbuję zadzwonić jeszcze rano, ale wiesz, jak to jest… raz łączy a raz nie…
- Przyjechać… trzask... Za… skrzek… za tobą. - usłyszała z trudem w słuchawce.
- Kochanie… - nagły, obezwładniający strach ale i nieoczekiwane szczęście ścisnęły jej gardło, przez dłuższą chwilę nie potrafiła wydobyć z siebie ani jednego słowa więcej. W końcu jednak wzięła się w garść i wykrztusiła - Nie… nie trzeba… ja… ja za kilka dni wrócę… czekaj na mnie… - tak bardzo chciała mu opowiedzieć wszystko, od samego początku tej feralnej podróży aż do nocnych wizji i szalonego seksu w oparach marihuany z kochanką, którą przecież miała od zawsze… ale bała się, że trzaski i skrzeki niestabilnego połączenia zbyt mocno zniekształcą jej opowieść i Anton natychmiast wsiądzie w samolot, by ją odnaleźć… a jeśli przez to wpakuje go w kłopoty? Nie mogła na to pozwolić.
- Kocham Cię, Anton… - szepnęła wreszcie bojąc się, że to może być jedyna okazja, by mu to powiedzieć. Dlatego też oczy miała pełne łez, a dłonie mocno zaciśnięte na słuchawce telefonu, aż pobielały wszystkie kłykcie. Zdusiła jednak bolesny jęk, który wzbierał w jej piersi i powtórzyła - Kocham Cię…
- Ja… trzask... też ko… trzask... Bardzo cię… - kolejne przerwy i trzaski utrudniały niewątpliwie komunikację. Dlatego też Emma miękko szepnęła - Zadzwonię, jak będę miała okazję. - i delikatnie odłożyła słuchawkę na widełki. Nie musiała słyszeć w słuchawce pełnej wypowiedzi Antona by wiedzieć, co powiedział i jak… słyszała przecież te słowa w Koszmarze. Odbijały się teraz w jej myślach, nie budząc już takiego przerażenia, jak wtedy… bo fotograf żył. Tylko to się liczyło i było teraz najważniejsze. A ona musiała żyć dla niego…

Z cichym westchnieniem wróciła do łóżka i przytuliła do siebie śpiącą Mary, jednak nie mogła usnąć. Po omacku wyciągnęła z kieszeni rzuconych w nogach łóżka spodni kartę tarota i przyglądała jej się w kapryśnym świetle księżyca zaglądającego w okna sypialni. Narkotyczne wizje powoli nabierały kształtu w jej pamięci… ciężko było je odtworzyć, jak sen, z którego po przebudzeniu pamięta się jedynie strzępy.
Ale powoli nabierały sensu.
Wyglądało na to, że wizje, akt małżeństwa, który znalazła po ostatniej wizycie w Koszmarze i zdjęcie przedstawiające Miss Florydy dotyczyły tej samej osoby. Zgadzałby się przynajmniej wiek. Fakt, że pochrapująca obok Mary, które nie mogła przecież być tą zabitą przez Emmę Waterson, miała kochankę Emmę Durand, która nie była nią, a teraz przespała się jeszcze z nią… jeszcze inną Emmą…
Westchnęła i pokręciła głową. Za dużo tych Emm i Mary się porobiło.
Niemniej była sobie kiedyś Emma Durand, która wyszła za Geralda Watersona i… no, właśnie. Co?
Zestarzała się i chciała znów wyglądać tak, jak za czasów młodości, nie dostrzegając zupełnie tego, jak pięknie się starzeje. Była ogarnięta obsesją na punkcie własnego wyglądu… zupełnie, jak Cesarzowa z Koszmaru. Jeśli jednak blokady policyjne wokół Silver Ring, o których mówiła Mary, byłyby wynikiem zabójstw, których dokonała i jakiegoś tajemniczego rytuału, o którym mówiła, jakim cudem cała reszta mogła się zdarzyć? Przecież była jedyną Emmą w Silver Ring a Gerald Waterson był jej rówieśnikiem, nie mógł teraz być dziadkiem…
Nic tu się nie trzymało kupy.
Doliczyła się jak na razie czterech Emm, trzech Mary i dwóch Geraldów. A ta kobieta, którą przez chwilę widziała w lustrze w garderobie, kiedy znalazła tę przeklętą kartę i liścik… to musiała być ta Emma, którą widziała w wizji.
Czy to możliwe, że to wszystko to jej sprawka?
Tylko jak…?
Przecież rodzice na nią czekali… prawda?
Nie zdobyła się na odwagę by sprawdzić, czy odbiorą telefon. Tłumaczyła sobie, że nie ma potrzeby budzić ich w środku nocy… zegar powoli odmierzał czas, wskazówka leniwie przesuwała się coraz bliżej godziny 3 nad ranem. Nie, nie może ich budzić o tej porze. Zadzwoni rano...
Włożyła kartę z powrotem do kieszeni spodni i ciężko opadła na łóżko. Może odwiedziny Silver Ring coś jej wyjaśnią.

Nie potrafiła uwierzyć, że zastanie tam jedynie “miasto duchów”.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 06-08-2014, 23:14   #106
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Drzwi, które otworzył na końcu filmowego tunelu zaprowadziły go do klasycznej szafy na ubrania. Dużej, śmierdzącej środkiem na mole, zbudowanej ze starych, zwichrowanych już desek. Po otwarciu podwójnych drzwi Michael znalazł się w pokoju, który swoje najlepsze lata miał już dawno za sobą. Iluzjonista rozejrzał się uważniej. Stał w przestrzennym apartamencie, którego kiedyś zapewne nie powstydzili by się nawet szanowani biznesmeni. Obecnie jednak zdezelowane sprzęty wypełniały zatęchłą przestrzeń, kurz pokrywał podłogę grubą warstwą, w górnych rogach pokojów wisiały postrzępione woalki pajęczyn, w dolnych leżały czarne kulki szczurzych odchodów.

- Tylko nie gryzonie… – Michael miał dość tych zwierząt na resztę swojego życia i całkiem serio rozważał najęcie do swojej ekipy zawodowego szczurołapa zajmującego się deratyzacją wszystkich pomieszczeń w których będzie składował aparaturę iluzjonistyczną. Montblanc rozejrzał się po pomieszczeniach, obejrzał, ostukał i kilkukrotnie nacisnął ścianę z której właściwie „wyszedł”, sprawdził budowę szafy a następnie ciężko zwalił się na krzesło, które skrzypnęło, lecz wytrzymało jego ciężar. Tak jak podejrzewał – nie znalazł żadnych trikowych przejść, zapadni, przesuwanych elementów muru. W szafie nie było nawet drugiego dna. To wszystko prowadziło do jednej konkluzji – albo był kiepskim iluzjonistą, albo tracił rozum. Miał nadzieję, że tylko to pierwsze, choć rozum brutalnie podpowiadał, że jednak to drugie. Michael odłożył sztucer na pobliski stół i przetarł zmęczone oczy dłońmi. W jaką kabałę tym razem się wplątał? A właściwie, to siebie i swoją asystentkę? W tej koszmarnej rzeczywistości zagadkom nie było końca. W zamyśleniu podniósł sztucer i wtedy zobaczył na obrusie wyhaftowane logo hotelu Heaven’s Hill. Wrócił do domu?

Wyszedł na korytarz i wtedy nabrał pewności – faktycznie był w Silver Ring, w końcu hotelu stanowiącego jego pierwsze miejsce pracy zapomnieć się nie da. Tu wykonywał drobne prace a także pokazywał gościom proste triki w zamian za napiwki. To miejsce jednak się zmieniło, było stare, opuszczone. Jakby nikt się nim nie zajmował od wielu lat. Michael zamierzał sprawdzić w jakim stanie znajduje się reszta miasta, więc podążył znanym mu korytarzem na klatkę schodową a następnie skierował swoje kroki do wyjścia. Kiedy przechodził jednak przez część budynku przeznaczoną dla gości z klasy średniej, którym nie w głowie były apartamenty, coś go zaintrygowało. Wejścia do pokojów były odnowione. Jasne sosnowe drewno połyskiwało idealnie gładkim lakierem, na klamkach nie zdążył osiąść jeszcze kurz, drewniane framugi nie nosiły żadnych śladów pęknięć czy drobnych dziurek oznaczających, że zalęgły się tu korniki. W dodatku… każde drzwi miały wypalony symbol. Po kilku krokach iluzjonista przystanął przed magiem. Wizerunek nie różnił się zbytnio od tego, widocznego na karcie znalezionej w szpitalu w Vegas. Postać w rozłożystym kapeluszu trzymająca magiczną pałeczkę, na stole rekwizyty do triku kulki i kubki, nóż i jakiś niezidentyfikowany przedmiot.

„To nie jest Heaven’s Hill tylko jakaś wypaczona forma tego miejsca. Niemożliwe, żeby ktokolwiek wybudował i utrzymał w czystości takie drzwi jednocześnie niewyobrażalnie zapuszczając resztę hotelu. Kolejny raz to samo, brak porządku miejsc, brak porządku czasu”. Michael nie był wcale zachwycony swoim odkryciem. Obejrzał jeszcze kilka zaniedbanych korytarzy i pustych pokojów wręcz błagających o solidne wiosenne porządki. W poszukiwaniu… czegokolwiek mogącego się przydać zaczął otwierać szafy i przetrząsać ich zawartość. Momentalnie pożałował ciekawości, gdy odkrył kilka kaftanów bezpieczeństwa pokrytych plamami zakrzepłej krwi. To zdecydowanie nie był hotel przyjazny gościom.

Po jakimś czasie Michael wrócił do drzwi ze znajomym wizerunkiem. Przyłożył ucho do drewnianej powierzchni i nasłuchiwał przez kilka minut. Cisza. Nacisnął klamkę – zamknięte. Zamontowany zamiast zamka elektroniczny czytnik wyglądał na sprawny, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinien zadziałać. Mimo że nie miał żadnej publiczności, iluzjonista wiedziony tysiąckrotnie powtarzanym ruchem teatralnym gestem pojawił z powietrza kartę spoczywającą dotąd w sekretnej kieszeni jego marynarki i włożył ją do czytnika.
 
Azrael1022 jest offline  
Stary 07-08-2014, 03:51   #107
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Sohpie byłą całkowicie zdezorientowana. Nie dość, że ktoś wyskoczył jej przed koła samochodu, był ranny, to jeszcze ją znał?
- Chodź... Chodź do środka. Trzeba cię opatrzeć. Ktoś cię goni? - zapytała otwierając drzwi samochodu. - Pomóc ci przejść?
Kobieta wsiadła do samochodu i krzyknęła panicznie.- Jedź! Jedź! Jedź!
Tymczasem niczym stado wilków z lasu wyłonili się rycerze w czanych zbrojach. Mimo noszenia ich na sobie wydawali się szybsi i zwinniejsi niż kobieta, która wsiadła do jej wozu.
Poruszali się zwinnie i lekko niczym baletmistrze i wydawali się nienaturalni. Zwłaszcza, że w miejscu szeliny na oczy... widać było tylko czerwony blask.
Sophie nacisnęła gaz do dechy nie zważając na nic, chciała tylko jak najszybciej wydostać się stąd. Pomyślała przez chwilę o karcie tarota i zrobiło jej się słabo. Tylko nie znowu..
Stwory były jednak strasznie szybkie i bynajmniej niełatwo było ich zgubić.
-Szybciej ! Szybciej!- krzyczała nieznajoma, podczas gdy Sophie coraz szybciej i gwałtowniej brała zakręty na tej drodze. Za sobą słyszały dźwięk ich zbroi. Stwory nie odpuszczały swej wierzyny.
- W moim plecaku jest pistolet. Wyjmij i spróbuj ich ustrzelić! Po nogach! - Sophie gorączkowo zaczęła rozglądać się za jakimiś znacznikami, kiedy będzie następne miasto...
Kobieta sięgnęła po pistolet i zaczęła ostrzeliwać pędzące na nich stwory. Ale bez większego skutku. A Sophie wreszcie dostrzegła znak informujący że za pół kilometra będzie miasto i że musi zwolnić. Ale... nie dalo się odczytać znaku, a za kolejnym zakrętem Sophie wyjechała wprost na... korek na drodze utworzony z porzuconych rdzewiejących samochodów. Znajomy widok i dowód na to, że wróciła do tego przeklętego miejsca.
Sophie spojrzała w przerażeniu na ten obrazek. Nie, nie, nie, nie,tylko nie to! Sophie porwała swój plecak, z którego nie wyrzucała rzeczy od ucieczki z tego miejsca. Otworzyła drzwiczki samochodu i wypadła na ulicę.
- Chodź! Musimy uciekać! - rzuciła do kobiety. - Masz jakąś zapalniczkę i chustkę?!
-Tak...- wydukała kobieta i podała Sophie swe zdobycze. Męską zapalniczkę i kowbojską chustę.
Sophie otworzyła wlot paliwa i wepchnęła weń chustkę, tak aby kawałek wystawał.
- Uciekaj, uciekaj jak najszybciej możesz. Ja też będę...
Odczekała, aż kobieta się trochę oddali, po czym podpaliła chustkę i sama zaczęła uciekać jak szalona.
-Uciekać? Ale dokąd?- zapytała kobieta spoglądając na Sophie, po czym pognała za nią.
Sophie zbiegła z drogi i rzuciła się przed siebie, między drzewa.
A kobieta tuż za nią pognała... w oddali słychać było najpierw brzęk metalowych zbroi, a potem.... huk.
Brzdęk ustał, wic chyba plan się powiódł. Dwie kobiety w ciemnych ponurym lesie mogły odetchnąć z ulgą.
Sophie odetchnęła głęboko i spojrzała na ranę kobiety.
- Co z twoją raną? - zapytała spiąc.
-Już tak nie krwawi, ale nadal boli.- kobieta usiadła na kępce mchu.- Co u ciebie Sophie, kim jesteś? Gdzie pracujesz, masz męża?
Sophie wyjęła z plecaka wodę utlenioną i opatrunek.
- Jestem fotografką... Pracuje gdzie zaoferują największą stawkę za zdjęcia. Nie mam męża. - przyjrzała się kobiecie. - Wybacz, ale... Ty mnie rozpoznałaś, ale ja ciebie nie.
Ona jednak nie wydawała się tym zdziwiona.- Susan... Susan Chaterie. Jestem pewna, że znasz to imię i nazwisko.
- Znam, ale.... Kojarzy mi się to z inną osobą. - odparła zdziwiona.
-Nie dziwię się. Ja też nie rozpoznałam Emmy, gdy ją spotkałam.- stwierdziła Susan i westchnęła smętnie.- I nie wiem co się z nią stało. Może już dojechała... Może utknęła w Koszmarze jak ja.
- Co to do cholery jest? - Sophie rozejrzała się po otoczeniu. - Niedawno udało mi się umknąć z takiej rzeczywistości...
-Nie wiem... wiem tylko że jest powiązane z Heaven's Hill Hotel i że nie można stad uciec. Zawsze się w końcu tu wraca.-rzekła Susan zakrywając twarz dłońmi.
- Musi być sposób, aby wyrwać się stąd na dobre stwierdziła Sophie chyba pocieszając sama siebie.
-Nie odkryłam go za pierwszym razem.- wzruszyła ramionami Susan.- I nie wiem gdzie szukać. No i... Nawet nie wiem, gdzie jest hotel.
- Ja wyszedłam poprzez hotel właśnie. Byłam na zapadniętej stacji metra, weszłam w korytarz i... znalazłam się w hotelu.
-Ja też... ale teraz nie mogę znaleźć.- westchnęła smętnie Susan i wstała.- To gdzie idziemy? Trochę się pogubiłam w tym lesie.
- Krążenie tutaj chyba jest bez sensu... spróbujmy iść niedaleko drogi, moze trafimy do jakiegos miasta. - "Nie tak, jakby tam było bezpieczniej" pomyślała Sophie. Niemniej teraz nie jestem sama... - Tylko cię opatrzę. - zaczęła przemywać ranę kobiety i nakładać opatrunek.

Susan pozwoliła się opatrywać przyglądając Sophie i pytając.- Widziałaś jeszcze kogoś z Silver Ring?
- Nie... tylko czytałam o Jeremim Perrierze.
-Co o nim czytałaś?- głowa Susan pochyliła się, a po policzkach popłynęły łzy.
- Nie żyje... - szepnęła. - Znaleziono go w opuszczonym motelu... - objęła ramieniem Susan
-Nie napisano nic więce...?- po czym zaprzeczyła głową.-Albo nie chcę wiedzieć. Chodźmy.
Wstała energicznie i starała się uśmiechnąć... choć przychodziło to jej z trudem.
Sophie skinęła głową i zaczęła prowadzić kobietę, starając się mieć wciąż w zasięgu wzroku ulicę i możliwe znaki.

Susan szła z przodu uzbrojona w rewolwer, w którym został tylko nabój. Mijały sznur porzuconych samochodów, czasami ozdobionymi martwymi zwłokami na maskach, lub w za kierownicami samochodów. Przyczyną korku na drodze okazał się zerwany most, choć kratownica jego szczątków pozwalała w teorii przedostać się na drugą stronę, wspinając po niej.
- Będziesz w stanie się wspinać? - zapytła Sophie
-A ty?- zapytała niepewnie Susan przyglądając metalowemu szkieletowi mostu.
- Potrzeba zmusza do ryzyka - mruknęła Grey. - Nie mamy dużego wyboru...
-Idź za mną.-rzekła Susan i pierwsza ruszyła do ruin mostu, wspinając się z wprawą i zwinnością godną wiewiórki. Szybko jednak zwolniła.- Uważaj ślisko.
- Dobrze. - kobieta zaczęła się wspinać za Susan, powoli i ostrożnie stawiając kroki.

Przebrneły z trudem przez pół kratownicy, po ciemku i na śliskich matelowych belkach. Susan radziła sobie z trudem, ale Sophie jeszcze gorzej. Pod nimi zaś szumiała spieniona rzeka. Niczym potwór ryczący głośno i wściekle.
Nagle... Sophie poślizgnęła się i straciła równowagę i zsunęła się w bok z belki po której szła na czworaka. Uchwyciła się desperacko jej wisząc na ryczącą kipielą.
Kobieta zamarła. Czuła jak serce jej wali jak oszlałe, a przez myśli przelatują miliony obrazów. Zaczęła próbować się pociągnąć, znowu znaleźć na belce. Chciała najpierw sprawić, że będzie mogła z góry objąć belkę, i mając takie zaczepienie spróbować się wspiąć.
Niestety nie miała podparcia. Belka była śliska, a jej ciało ciężkie. A Susan niczego nie zauważyła. Huk rzeki zagłuszał wszystko.
- Susan! - wrzasnęła panicznie do kobiety. - Susan!
Rozglądała się czy w okolicy jest jakiś wystający element z belki, może jakaś śruba.
Susam obróciła się i krzyknęła przerażona.-Sophie!
Po czym zaczęla zawracać w kierunku wiszącej fotografki.- Trzymaj się Sophie.
Ona się trzymała tylko z trudem. Dostrzegła jednak wystającą śrubę... ratunek?
Wytężając całe siły zaczęła przesuwać się do śruby chcąc się jej złapać i za jej pomocą podciągnąć
Był to duży wysiłek dla niej... z trudem pochwyciła śrubę, ale nie miała sił na podciągnięcie. Nie miała sił by się otrzymać. Widmo upadku w kipiel stawało się coraz wyraźniejsze. Ale wtedy... zjawiła się Susan i zaciskając dłoń na ramieniu Sophie syknęła z bólu.-Musisz mi pomóc... boli mnie strasznie. Sama cię nie podciągnę.
- Spróbuję się podciągnąć na tej śrubie... Ale ty też musisz mi pomóc. Nie mam sił się podciągnąć. - powiedziała Grey i spróbowała jeszcze raz dostać się na belkę z pomocą Susan.
Jakoś z trudem... udało im się. Następnie obie zeszły po chybotliwej belki do części kratownicy opierajacej się o betonową podstawę zanurzoną w rzece.
Było to w miarę bezpieczne miejsce. Susan była blada, bandaż zaczerwienił się mocniej... wysiłek związany z ratowaniem Sophie znów otworzył ranę.
-Nie wiem czy zdołam iśc dalej.- stwierdziła żałosnym tonem. Bała się.
- Dasz! - Sophie przełożyła ramię Susan przez swój bark i powoli ruszyła z nią do przodu. - Znajdziemy miasto, a tam na pewno będzie więcej do opatrzenia. Musisz dać radę. - fotografkę przerażała myśl, że może znowu zostać tu sama...
-Jestem zmęczona i śpiąca. Straciłam wiele krwi.- westchnęła cicho Susan.
- Jeszcze raz cię opatrzę... - zaczęła przeszukiwać apteczkę w poszukiwaniu kolejnych opatrunków.
Nowy opatrunek niewiele jednak zmieniał. To Sophie zrozumiała przy zmianie bandaży. Ciało Susan było wychłodzone, brakowało jej sił. Mogła umrzeć tej nocy... zwłascza tu, gdzie zimny kamień i równie zimna stal, były jej otoczeniem.
- Chodź... Musisz iść. Nie możemy tu odpocząć. Ty nie możesz. Znajdziemy miejsce. - zdjęła kurtkę i otuliła nią Susan. - Dobrze?
-Gdzie... jesteśmy na podporze mostu. Nie zdołamy zawrócić. I nie możemy ruszyć dalej.- westchnęła smętnie Susan.
Sophie westchnęła. Nie miała wielkiego wyjścia...
- Dobrze, odpocznijmy trochę. Postaram się zrobić tak, aby było dla ciebie jak najbezpieczniej i będę czuwać.
Aophie włożyła pod ubranie Susan tyle waty, ile miała, umiejscowując ją w okolicach serca. Zapięła szczelnie kurtkę i przytuliła kobietę.
- Postaram się czuwać...
A ona wtuliła się w Sophie, ciełym oddechem ogrzewając szyję fotografki.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 09-08-2014 o 20:00.
Zell jest offline  
Stary 09-08-2014, 20:01   #108
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Sophie Grey


Wtulone w siebie odpoczywały. Sen ogarnął ich szybko. Sophie też. Nie wiedziała jednak co jej się śniło.
Pamiętała jednak upadające ciało, krew w okolicy i sztylet w dłoni. Nie rozpoznawała twarzy, nie wiedziała kim był i dlaczego zginął. Widziała w śnie jednak sztylet… ten sam który znalazła w kościele. W tym śnie… ów sztylet był w jej zakrwawionej dłoni. Ale ciało mężczyzny leżało na szpitalnym korytarzu.
Obudziła się nagle i przeraziła wpatrując w Susan. Bowiem Sophie trzymała ów sztylet w swej dłoni i czubek przyciskała do kurtki nieprzytomnej dziewczyny. Gdyby nie wata w okolicy serca, to sztylet wbiłby się w ciało i zabił Chatiere.
Na szczęśćcie Susan spała i Sophie zdołała schować sztylet, zanim się obudziła. A po pobudce obie zaczęły kolejną długą wspinaczkę po rusztowaniu mostu i dotarły na drugi brzeg. Do wyraźnie zniszczonych i zrujnowanych przedmieść.


Były głodne. Choć sen dodał im sił, to kiszki obu kobiet grały im marsza. Tylko czy w tych ruinach znajdą jedzenie? I czy zdążą się posilić, zanim jakieś bestie dopadną ich ?
Bo to było kwestią czasu, zanim łowcy znów podążą za swą zwierzyną. A w okolicy w której się znalazły nie było widać żadnego sklepu czy supermarketu, o domu handlowym nie wspominając. Jedynie domki mieszkalne.


Teodor Wuornoos


Droga się dłużyła Teodorowi. Zwłaszcza że Joan… jakby zapadła się w sobie. Zjadła z trudem kanapkę, a potem wpatrując się mijane ich przez nich lasy milczała.


Wydawało się, że to co powiedział Indianin rozbiło ją psychicznie. Wydawało się, że Joan przechodzi załamanie. Że twarda dziewczyna się sypie… a on jak na razie nie bardzo mógł pomóc, bo i jak?
Sam czuł się wstrząśnięty i zmęczony. A droga wydawała się ciągnąć i ciągnąć w całkowitej ciszy i monotonii. Kiedy ostatnio coś mijali?
Ostatni samochód mignął im przed stacją benzynową. Ale kiedy to było, godzinę, dwie?
Droga była pusta, dookoła lasy… zupełnie jakby wszystko wymarło. Ściemniało się. Monotonia ta była nużąca. Nagle… Teodor przed sobą zauważył na drodze Joan, uśmiechała się złowieszczo ubrana w biały garnitur i wycelowała w niego rewolwer nie przejmując się że ją staranuje.
Huk!
Teodor ocknął się ze snu i gwałtownie zahamował skręcając w bok. Samochodem wstrząsnęło.
-Co się stało?!- krzyknęła przerażona Joan.
Co miał jej powiedzieć? Że zasnął za kierownicą ? Że śniło mu się, że do niego strzela?

Ruszyli w końcu dalej… I na ich szczęście dotarli do motelu. Bo przecież nie mogli jechać całą noc.

[MEDIA]http://tvhackr.com/wp-content/uploads/2013/07/bates-motel.jpg[/MEDIA]

Motel co prawda nie wyglądał zbyt obiecująco. Ot rządek obskurnych pokoików przypominających bardziej baraki niż pokój, ale na bezrybiu i rak ryba. A zarówno Teodor jak i Joan byli zmęczeni ostatnimi dniami.
Po chwili pukania w drzwi otworzyła im ładna kobieta dobiegająca najwyżej trzydziestki.
Mimo nieco zmęczonego oblicza była dość urodziwa. I umiała to podkreślić, nawet będąc w szlafroku, który okrywał jej zgrabne ciało.
-Dobry wieczór.- rzekła zmysłową chrypką przywodzącą na myśl Marlenę Dietrich. Uśmiechnęła się do obojga dodając.-Co… za miła niespodzianka… co moi drodzy robicie tutaj. Podróż poślubna?
Zaśmiała się.- Nie sądzę. Pewnie mały wypad od małżonku na erotyczną przygodę na boku. To jedyny powód. No cóż.. tu wam nikt nie będzie przeszkadzał. Mam nawet alkohol jak i lekkie prochy na rozluźnienie atmosfery…
Spojrzała wprost na Toma.-Co tak się gapisz mój drogi. Kotek zjadł ci język?A może…
Zorientowała się że Wuornoos ma doskonały widok na jej półprzeźroczystą halkę pod szlafrokiem, uśmiechnęła się więc lubieżnie i poprawiła strój tak… by mógł zobaczyć więcej.
Powód zdębienia Toma nie sprowadzał się jednak do krągłości kobiety… No nie bezpośrednio. Wuornoos
znał ją. To była Mary Pigeons… taka sama jak na zdjęciach z jego matką. Mary taka jaka była, zanim stała się schorowaną staruszką po chemioterapii leżącą w szpitalu Silver Ring.Ta kobieta była żywcem wyjęta z rodzinnych fotografii.

Michael Montblanc


Michael otworzył drzwi silny blask światła sprawił, że na kilka minut oślepł. Gdy jego oczy odzyskały sprawność zorientował się, że jest na korytarzu szpitalnym.


Czyżby zatoczył koło? Czyżby znów trafił do dziedziny władcy szczurów? Ten akurat korytarz był czysty, sterylny i nowy… I dobrze oświetlony i pusty.
Nagle usłyszał kroki za sobą odwrócił się i trzymał sztucer w pogotowiu. Ostatnie godziny nauczyły go czujności.
Kroki dochodziły z zakrętu korytarza. Odgłos ów czyniła niemłoda i niezbyt urodziwa pielęgniarka, która na widok Michaela...


… wrzasnęła głośno i upuściła papiery, które niosła. Po czym rzuciła się do ucieczki nie dając zszokowanemu jej widokiem Montblancowi na odezwanie się. Przez chwilę zastanawiał się o co jej chodziło, po czym przypomniał sobie o ciężarze w dłoniach. Sztucer. Był uzbrojonym osobnikiem w szpitalu. Cholera… wezmą go za bandytę lub terrorystę.
Niewątpliwie przerażona pielęgniarka pobiegła zawiadomić o uzbrojonym mężczyźnie dyżurkę i zaraz zjawią się policjanci.
Jak wytłumaczy się z broni? To dopiero będzie trik stulecia.
O dziwo… Michael przyjął ten fakt z ulgą. Bądź co bądź… świadczyło, dla odmiany że trafił do normalnego miejsca. Magik sięgnął po upuszczone przez nią papiery, by dowiedzieć się gdzie trafił.
Dostrzegł na nich adres szpitala w Las Vegas. Tego samego w którym leżała Mia. Dzięki wszystkim bogom magii za papiery firmowe.
Więc zatoczył koło?
Jednakże gdy tak przeglądał upuszczone przez pielęgniarkę papiery dostrzegł w nich przypadkowo zaplątany inny dokument.


Logo UF, świadectwo obronienia na piątkę magisterki z mediewistyki. Owym szczęściarzem był urodzony w Silver Ring Michael Montblanc… Chwila, co?!
Michael wszak nigdy nie studiował na tym uniwersytecie, a tym bardziej tak egzotycznego kierunku. Czym do cholery jest ta mediewistyka ?
I co to za dziwny tytuł pracy magisterskiej ? “Średniowieczne korzenie Goecji”?

Emma Durand


Samochód prowadził się gładko. Z nim akurat nie było problemu. Co innego jej telefon, którego bateria padła. A Emma nie mogła czekać, aż się załaduje. Wyruszyła dalej… teraz droga była prosta, wskazówki jakie jej udzieliła Mary nie były potrzebne.
Szybko dotarła do policyjnych zapór. Drewniane i lekko zbutwiałe… brudne. Porzucone zapory policyjne na drodze.
Ten kto je ustawił, najwyraźniej całkowicie o nich zapomniał. Jak o całym mieście. Brak dojazdu pociągiem i autobusem.
Emma dodała gazu i staranowała jedną z nich. Przejechała bez problemu. Droga robiła się coraz bardziej mglista i Durand musiała zwolnić nieco i zaświecić światła. Ale mimo, że okolica była w okowach mglistego oparu, to wokalistka rozpoznawała rodzinne strony. Wkrótce… znak drogowy potwierdził jej nadzieje.


Wróciła do domu. Miasta jeszcze samego nie widziała. Nie widziała też żadnego ruchu na drodze. Nie słyszała żadnego dźwięku, aż do czasu...

Nagle radio się włączyło bez żadnego powodu.

Come touch me like I’m an ordinary man,
Have a look in my eyes,
Underneath my skin there is a violence,



personal responsibility
personal responsibility
personal responsibility
personal responsibility


Z jakiegoś powodu część utworu brzmiała bardzo złowieszczo w uszach Emmy.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 17-08-2014, 10:59   #109
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Droga była dłuższa, niż oczekiwał. Samochód spisywał się bez zarzutu, czego jednak nie można było powiedzieć o Teodorze i Joan. Joan zamilkła, pogrążyła się w myślach - sądząc po jej minie – raczej nieprzyjemnych. Teodor nie miał ochoty przerywać milczenia. Nawet radio w samochodzie nie współpracowało. Co jakiś czas gubili sygnał i dźwięki muzyki rozciągały się dziwacznie lub zamieniały się szumy i trzaski.

Motel przy drodze Teo powitał, jak strudzony żeglarz port macierzysty. Skierował samochód na zjazd przed motelem.

- Nie ma sensu jechać do Silver Ring po nocy – wyjaśnił Joan. – Prześpimy się, zajmy coś rano, odpoczniemy i rano pojedziemy do Silver Ring, dobra?

Nie protestowała. Nie skomentowała jego decyzji nawet słowem, więc Teo uznał to za aprobatę.

Motel wyglądał tak, jak z drogi. Pokoje na seksualny wypad z kochanką lub miejsce, w którym klientów obsługiwały przydrożne dziwki. Albo noclegownia dla kierowców ciężarówek, chociaż za wiele samochodów na tej drodze to nie minęli. Wręcz liczba ta zbliżała się do zera. Absolutnego zera.

Właścicielka przybytku okazała się niczego sobie, lecz jej maniery i zachowanie dopełniały obrazu motelu i wizerunku. Teo rozpoznał jej twarz. Powinna być staruszką konającą na chemioterapii, ale była dojrzałą kobietą wysyłającą silne, seksualne sygnały. Nimfomanką.

Może Teodor powinien się zdziwić. Może powinien zacząć krzyczeć, dopytywać się, jak to jest możliwe, ale pisarz po prostu pokręcił głową, jakby odpędzał zmęczenie.

- Poprosimy pokój – powiedział po portu.

Mógł porozmawiać o Silver Ring, o tym, jak umierała na raka w szpitalu, o tym, że nie ma tu chyba zbyt wielu gości. A on po prostu zamówił pokój.

Pani Pigeon wydawała się być nieco zdziwiona, kiedy dopełniali formalności, a oni z kluczem poszli do pokoju. Teo dokładnie wniósł bagaże do środka, sprawdził samochód, obejrzał dokładnie mały pokój z aneksem kuchennym i łazienką. Był tam prysznic na monety.

- Odśwież się – powiedział do Joan wrzucając kilkanaście monet do skrzyneczki.

To powinno starczyć na kilkunastominutową kąpiel.

- Prześpię się na podłodze, ale lepiej się nie rozdzielać na dwa pokoje.

Kiedy Joan brała prysznic, od dokładnie obejrzał resztę pomieszczeni a i zamknął drzwi zostawiając klucz przekręcony w drzwiach, tak na wszelki wypadek. Dokładnie zasłonił okna.

Gdy wróciła Joan, poszedł pod prysznic, wcześniej karmiąc aparat wrzutowy dodatkową porcją drobniaków.

Przez dłuższy czas pozwalał, by woda lała się po jego posiniaczonym ciele, co nie zrelaksowało go tak, jakby tego pragnął. Wiedział, czego potrzebuje.
Wyszedł z kabiny, dokładnie wytarł się do sucha i ubrał w zabraną na wizytę w domu piżamę, która wyglądała jak japoński strój do ćwiczeń.
Wrócił do pokoju. Joan już leżała w łóżku, a w pokoju paliła się tylko jedna mała lampka.

Teodor podszedł do łóżka i nim Joan zdążyła zaprotestować położył się obok niej. A kiedy kobieta odwróciła się w jego stronę, by coś powiedzieć zamknął jej usta pocałunkiem, starając się oddać w nim całą swoją młodzieńczą, wręcz naiwną miłość, jaką darzył Joan, jako nastolatkę.

Liczył na to, że odda mu pocałunek, że pozwoli mu wsunąć jego dłoń pod jej ubranie, rozpocząć pieszczoty, a potem będą kochać się, być może po raz ostatni, złączeni tym pierwszym, młodzieńczym wspomnieniem i wspólnym koszmarem, w jaki zmieniło się ich życie. Że ten prosty, przyjemny akt, pozwoli im obojgu chociaż na chwilę zapomnieć o obłędzie, w jakim przyszło im się zanurzać.

Miał nadzieję, że ona pragnie tego tak samo mocno, jak on i na jego czułość odpowie tym samym. A pocałunek miał być żarliwym zapewnieniem – „kocham cię, nadal Joan i zrobię wszystko, by cię ocalić.”.

Bo tak właśnie pragnął zrobić Teo.

Sam zginął dawno temu, na służbie, kiedy wróg nafaszerował jego ciało ołowiem. Tylko dzięki lekarzom żył jeszcze. A Joan, wspaniała Joan, zasługiwała na lepszy los. Nie na strach, zwątpienie i pełną napięcia walkę o życie. Jeszcze nie wiedział jak, ale Teodor miał zamiar ocalić ją z tego koszmaru. W końcu była miłością jego życia. Kimś, kogo pokochał dawno temu szczerą, młodzieńczą miłością i kimś, kogo – jak sobie uświadomił przez te kilka ostatnich dni – nigdy nie przestał tak naprawdę kochać. To dlatego nie miał żony ani dzieci. Bo żadna inna kobieta nie mogła mu jej zastąpić.

A ten pocałunek miał być tego dowodem i zapewnieniem.
 
Armiel jest offline  
Stary 19-08-2014, 01:44   #110
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Sophie westchnęła i spojrzała na Susan.
- Musimy zdać się na szczęście i mieć nadzieję, że w tych ruinach znajdziemy coś do jedzenia, co jest zdatne.
-Dobrze…- rzekła cicho Susan wyraźnie zmęczona i osłabiona, zarówno utratą krwi, jak i wysiłkiem.
Sophie skinęła głową. Spojrzała na najbliższy dom i skierowała się w jego stronę. Mogła mieć tylko nadzieję, że w środku znajdzie to, czego poszukiwały, już nie ze względu na siebie samą, ale ze względu na Susan… Może będzie tam też więcej opatrunków, jako że jej apteczka nie była bez dna.
Susan nie weszła do domu.. Usiadła na werandzie, blada i wyczerpana. I wyraźnie pozbawiona sił. Sophie zaś musiała użyć drewnianego krzesła by stłuc szybę i wedrzeć się do środka na wpół zrujnowanego i zdewastowanego budynku. Znalazła się w pokoju gościnnym z dużym telewizorem plazmowym na ścianie i kominkiem. Puchaty brązowy dywan, jak wygodną sofę pokrywały duże brązowe plamy zaschniętej krwi.
Sophie nie była zszokowana widokiem, jako że przez cały ten czas została przyzwyczajona do podobnych, jednak sofa z jakiegoś powodu przypominała jej łóżko hotelowe, z którego wyszedł jej prześladowca… Odrzuciła na razie te myśli na bok, jako że miała ważniejsze sprawy teraz na głowie. Susan musiała coś zjeść, aby nabrać sił, a opatrunki musiały zostać zmienione. Skierowała się do kuchni w poszukiwaniu jedzenia…
By tam dojść przemierzyć musiała wyjątkowo ciemny korytarz łączący oba pomieszczenia.
Niewiele pomagała z tym mrokiem latarka, świecąc słabo i migając co chwila. I to mimo faktu, że na pewno były w niej nowe baterie. W dodatku te piski… szczurze, mysie piski, które słyszała zbliżając się do kuchni. Smród odchodów i brzęk much… Szyby okienne były ekskrementami zasmarowane, więc nie dość że panował mrok w kuchni, to jeszcze atmosfera była dusząca. Ale biały prostokąt lodówki, był widoczny w świetle latarki.
Sophie miała małą nadzieję znaleźć w niej coś zdatnego do jedzenia. To byłoby zaiste ironiczne, gdyby kobiety nie dały się potworom tego świata, a jego jedzeniu. Niemniej podeszła do lodówki i ostrożnie uchyliła ją.
W nozdrza Sophie uderzył odór… większość produktów już gniła, jako że niezrządzenie było zasilane prąd od dłuższego czasu. Mleko zsiadło, mięso gniło, podobnie jak szczur który się tu zabłąkał… większość pieczywa pokrywała pleśń. A piski były coraz głośniejsze.
Fotografka zamknęła silnie drzwiczki od lodówki i spojrzała na szafki. Nie… pewnie szczury już od dawna urzędowały w suchym prowiancie i nawet jeżeli coś zostawiły, to pewnie było ono pokryte ich ekskrementami. Sophie postanowiła więc spróbować swojego szczęścia z opatrunkami i innymi środkami pierwszej pomocy w łazience.
I ruszyła powoli schodami na górę… łazienka była mała i ciemna, ale przeszukiwanie jej przyniosło rezultaty. Były środki czystości i były bandaże. Tymczasem jednak usłyszała odgłosy toczenia czegoś po parkiecie, głośne piski… i wreszcie chrobot przy drzwiach łazienki w której była.
Sophie od razu wyciągnęła broń i wycelowała w stronę drzwi. Jednocześnie rozejrzała sie po łazience w poszukiwaniu okna, przez które mogłaby wyjść na zewnątrz i jakoś… zejść na dół.
W łazience było niewielkie okienko, przez które z trudem by się przecisnęła. Ale już nie z plecaczkiem. Tymczasem chrobotanie stawało się coraz głośniejsze. A piski liczniejsze.
Kobieta zdjęła plecak i postanowiła go po prostu rzucić na dół, a po nim sama przecisnąć się przez okienko. Nie miała zamiaru tu dłużej zostawać…
Wspinaczka w dół zajęła jej chwilę, wspinaczka po rynnie.. która na szczęście była blisko okna. Sophie schodziła z niej przerażająco długo… na szczęście przegryzienie się przez drzwi owym gryzoniom, też zajęło chwilę. Nie widziała ich… słyszała tylko piski, gdy znalazła się już na dole.
Chwyciła plecak i puściła się pędem do Susan.
-Co się stało?- zapytała z blady uśmiechem Susan widząc nadbiegającą Sophie.
- Spotkanie z masą szczurów, które przegryzały się przez drzwi. - wyjaśniła szybko Sophie. - Przenieśmy się na inną werandę, ja w innym domu poszukam prowiantu i jeszcze mam czym cię znowu opatrzyć. Możesz wstać?
-Tak… chodźmy.- rzekła nerwowo Susan i wstała szybko.- Ciebie szczury ścigają?
- Bladego pojęcia nie mam. - Sophie pomogła Susan iść w stronę innego domu. - Chciały przegryźć się przez drzwi do mnie, jak szukałam środków pierwszej pomocy. Nie miałam ochoty sprawdzać co będzie dalej.
-A gdzie potem ruszamy dalej? Szukałam ale… nie znam tego miejsca i nie natrafiłam na ślad Heaven’s Hills.- odparła Susan, gdy już dochodziły do kolejnego budynku.
- Poszukam jeszcze więc, może znajdę jakąś mapę… - usadziła Susan na kolejnej werandzie. - Muszę zmienić opatrunki..
-Dobrze…- powiedziała Susan podwijając ubranie. Rana była dość głęboka, na szczęście omijała ważne organy. Niemniej bardzo krwawiła.
Sophie zdjęła stare opatrunki i jak najlepiej umiała zastąpiła je świeżymi dezynfekując najpierw ranę i oczyszczając ją. Po tym zajrzała do plecaka. Czy aby w nim nie powinna mieć trochę batoników?
Niestety już wczoraj się skończyły.
- Zaraz wrócę. - obiecała kobieta Susan i weszła do środka tego domu z bronią w pogotowiu. Żeby tylko znaleźć jakieś suche lub zapuszkowane pożywienie… i mapę.
Ten dom..okazał się należeć, co miłośnika polowań. Bowiem po otwarciu drzwi werandy, w oczy Sophie rzuciły się...trofea myśliwskie w postaci głów jeleni i lisów, oraz wypchana kaczka.
Gdy przemierzała dom, nagle włączył się telewizor i na śnieżącym się ekranie pojawiła się znana twarz.

-Tęskniłaś za mną?- zaśmiał się.
- Chyba śnisz. - mruknęła Sophie.
-Niestety nie… nie sypiam.- zaśmiał się histerycznie.- A wy jesteście w złym miejscu i w złym czasie. To obecnie tereny maga i jego pieszczoszków. Wściekły jest biedaczek, bo mu ofiara uciekła. Dlatego chętnie was zabije. Nie mogę do tego dopuścić. Jesteś mi zbyt droga. Nie mogę też… wkroczyć na jego tereny. Jeszcze nie. Ale mogę ci pomóc. Tylko tobie. Tę drugą lepiej tu zostawić, na przynętę dla sługusów Maga i Koła Fortuny.
- Naprawdę sądzisz, że ją zostawię jako bezbronną ofiarę? - oburzyła się Sophie.
-Dlaczego by nie. Robiłaś już tak raz czy dwa. Robiłaś gorsze rzeczy.- zaśmiał się potwór w telewizorze. - Piwnica jest twoim celem. Ten koleś tam trzymał swoje najcenniejsze trofea. Problem w tym, że musisz się do niej włamać. Albo znaleźć klucze.
- Pójdę tam… ale nie myśl, że zostawię Susan - mruknęła Grey.
-Zostawisz… gdy pobędziesz tu chwilę. Zostawisz jak każdą inną kotwicę za sobą.- odparł ze śmiechem potwór. I telewizor zamarł.
Nie było sensu się z nim sprzeczać. Sophie wiedziała, że nie jest taka, jaką ją potwór malował. Nigdy nikogo nie pozostawiła w takiej sytuacji, nigdy nikogo nie zabiła. Skierowała swe kroki do kuchni w poszukiwaniu jedzenia, ale także kluczy do piwnicy, które mogły zostać powieszone właśnie tam.
Ta kuchnia wyglądała nieco lepiej i choć w lodówce wiele towarów było nieświeżych, to jej właściciel lubił suchary, oraz jedzenie w puszkach. I wodę butelkowaną. Ale nie klucze.
Sophie spakowała do plecaka żywność i wyszła z kuchni. Zanim wróciła do Susan rozejrzała się jeszcze po pokoju w poszukiwaniu jakiejś mapy, która dałaby im odniesienie.
O dziwo...znalazła taką. Tyle że jej przydatność była… zerowa. Sophie na pewno nie znajdowała się Kalifornii.
Grey westchnęła i wyszła na werandę do Susan.
- Mapa jest, ale Kalifornii… za to znalazłam jedzenie. - wyciągnęła z plecaka żywność i wodę.
-Przyda się?- spytała Susan, choć bez przekonania.
- Nie sądzę, abyśmy były w Kalifornii… - westchnęła Sophie. - Ale przynajmniej jest jedzenie. W tym domu pewnie znajduje się też piwnica, warto by było ją sprawdzić.
-Skąd wiesz? - zapytała znienacka Susan i zamyślona dodała.- Nie lubię podziemi. Od nich się zaczęło.
- Tak mi się wydaje - skłamała Sophie. - A tu nie ma takich ilości szczurów, jak było w tamtym domu , co daje szansę możliwej piwnicy. U mnie zaczęło się od.. hotelu. A później poszło już samo. Nie wspominając o tym, że ktoś włamał się do mojego domu w tym… naszym… świecie.
-No to chodźmy.- rzekła bez Susan i obie ruszyły do środka domu. Jednakże po krótkim przeszukaniu parteru stanęły naprzeciw drzwi do piwnicy. Wzmocnionych pancernych drzwi, zaopatrzonych w zamek z dwoma dziurkami na klucze.
-Nie wiem co znajdziemy w takiej… piwnicy.- stwierdziła niepewnie Susan.
- Może przynajmniej trochę broni… -Grey rozejrzała się po pomieszczeniu. - Tylko trzeba by klucze znaleźć, bo rozumiem, że włamywać się nie potrafisz?
-Nie.. Nie umiem. Przeszukałyśmy cały parter, więc klucze są pewnie na piętrze.-stwierdziła Susan. Cały parter poza garażem, również zamkniętym.
- Sprawdźmy więc piętro, może przy okazji znajdziemy klucze do garażu…
-Dobrze…- zgodziła się Susan i weszły na piętro całkiem zadbanego domu. Minęły dwa pokoje córek… zapewne jednej nastolatki, drugiej w wieku szkolnym. Pobieżne przeszukanie ich niewiele dało. Ot typowe pokoje jasnowłosych dziewczynek, jeden pełen jednorożców i misiów, drugi plakatów z idolami muzycznymi. Nie było jednak samych dziewczynek. I może to i dobrze. Bo potem znalazły gospodarza domu, przywiązanego do łóżka i z brzuchem rozprutym ułamanym rogiem jelenia, który tkwił w ranie.
-Chyba zwymiotuję.- odparła blada Susan i odwróciła wzrok.
- Wyjdź z pokoju, ja poszukam… - zaoferowała Sophie zaciskając zęby. Weszła głębiej do pomieszczenia rozglądając się uważnie i przeszukując je. Gdzie te cholerne klucze…
Nie znalazła ich w szafie, ni w nocnej szafce przy łóżku, ni w szufladach biurka. Nie… tam były dokumenty świadczące, że Greg Harisson leżący na łóżku jest radnym miejskim oddanym swej miejscowości i wielokrotnie nagradzanym. Ale kluczy w meblach nie znalazła.
Spojrzała na denata i w żołądku jej się przewróciło. Policzyła do dziesięciu i podeszła do ciała. Wyciągnęła drżącą rękę w jego stronę, aby je przeszukać…
Klucze nie tkwiły niestety w jego kieszeniach. Gdy była blisko dostrzegła błysk metalu w jego trzewiach. Ktoś rozmyślnie rozpruł jego żołądek i wsadził klucze w treść.
Sophie zaklęła w myślach. Oczywiście, jak mogło być inaczej? Po dłuższej chwili wahania z obrzydzeniem, wywracającym brzuch na lewą stronę, włożyła dłoń w rozpruty brzuch, aby wyjąć zeń klucze.
Kiedy wyszła do Susan była blada i roztrzęsiona, ale w ubrudzonej krwią dłoni trzymała klucze.
- Za… Załatwione…
-Chodźmy więc…- rzekła w odpowiedzi Susan i obie szybko zeszły do piwnicy. Otwarcie drzwi zajeło chwilę. Następnie było krótkie zejście po schodach i spotkanie oko w oko z trofeami w pokoju myśliwskim. Czy też myśliwskiej samotni. Tym razem jednak nie jelenie, czy lisy.. tylko puma i mężczyzna w średnich wieku o zarośniętym obliczu, kobieta o pokrytej zmarszczkami twarzy, człowiek z blizną. Oprócz pumy i niedźwiedzia, wszystkie inne wiszące tu trofea były ludzkimi głowami. Poza nimi była tu jednak broń myśliwska i klucze do garażu.
Grey złapała dwie sztuki broni myśliwskiej wraz z amunicją, z czego jedną podała Susan. Wzięła klucze do garażu i skierowała się do wyjścia.
- Wystarczy nam tego… Sprawdźmy jeszcze garaż…
W garażu nie było nic strasznego na szczęście. Był za to całkiem sprawny i solidny środek transportu. Opancerzony Jeep.

Z kluczykami w stacyjce. Wręcz przygotowany do ucieczki.
Musiały się stąd ruszyć, nie miały innego wyboru. Wyjechać stąd... tylko dokąd? Silver Ring, ale jak tam dotrzeć? Na razie Sophie miała zamiar wyjechać na tyle, aby móc zorientować się w trasie... Musiały być przecież jakieś znaki drogowe, które by w tym pomogły.
Jedno było pewne. Nie zostawi Susan, tak jak sugerowało to jej nemezis.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 19-08-2014 o 14:29.
Zell jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172