Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-11-2013, 22:27   #11
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Annabell Clark


Wieczór…


Kolacja w całkiem porządnej restauracji. Sophie potrafiła rozpieszczać Annabell. Ale i miała ku temu powody. Sporo zarobiła na swej klientce.Stać ją było na taki gest. Poza tym Sophie była kimś więcej niż agentką literacką. Była przyjaciółką. Wiedziała o wielu sprawach z przeszłości swej klientki. Naturalnie więc, wiedziała też o Laurze.
Zanim jednak przeszła do tego tematu, omówiła strategię rozmów z producentami filmu. Czego warto się trzymać, a co warto poświęcić za gratyfikacje materialne i większą czcionkę przy napisach końcowych.
W tym czasie… słuchając jej Anabell obracała w dłoni kartę na której to temat nie odkryła nic. Co prawda o znaczeniu tej karty znalazła sporo w różnych portalach astrologicznych. Ale sama nie bardzo wierzyła w takie rzeczy. Poza tym jednak… nic.
Żadna strategia marketingowa nie stała za owym liścikiem. Pobieżne przeszukiwanie sieci pod kątem tych zdań razem i osobno, dało zerowe wyniki.
-Filip znalazł coś ciekawego.- rzekła na koniec spokojnym tonem głosu.-Ba… nie uwierzysz, jeśli sama nie przeczytasz.
I dała Sophie wydruki stron internetowych. -Nie musiał szukać zbyt głęboko. Laura była lokalną sławą w Las Vegas. Miała więc własną stronę internetową i nawet życiorys.
Oraz zdjęcie… Anabell była do niej bardzo podobna. Mogła by być jej siostrą. Możliwe, że była…

Potem jednak Clark zaczęła czytać życiorys.I z każdym zdaniem jej ręce zaczęły drżeć coraz bardziej.
Urodzona w Silver Ring z rodziców… Imiona rodziców takich samych jak jej. Miała siostrę o imieniu Anabell która… zginęła w wypadku samochodowym w wieku szesnastu lat. W wieku dziewiętnastu lat Laura wygrała w loterii Powerball. Bla, bla,bla… resztę pominęła wzrokiem dochodząc do końca, spekulacji jej brutalnej śmierci i nie potwierdzonych plotek o powiązaniach z mafią.
-Ana… czy, w twoim rodzinnym mieście byli inni Clarkowie?- zapytała ostrożnie Sophie, a Anabell pokręciła przecząco głową. Nie było innych Clarków, a to historia… tak bardzo przypomina jej życie odbite w krzywym zwierciadle ironii. Nie było innych Clarków, a samo miasto nie było odpowiednio duże, by mogła o innych Clarkach nie wiedzieć. Więc… co to wszystko miało znaczyć?!

Jeremy Perrier


Uwinęli się w tym warsztacie szybko. Trzeba to przyznać. Samochód był sprawny i gotowy do drogi w przeciągu ledwie dwóch godzin od dostarczenia potrzebnych części zamiennych do warsztatu samochodowego.
I Jeremy mógł ruszać dalej kierując się do rodzinnej miejscowości.
Czy był więc sens czekać dalej. Jeremy wyruszył więc dalej jadąc bocznymi drogami, mniej zatłoczonymi i bardziej urokliwymi niż autostrady. Wszak nigdzie mu się specjalnie nie spieszyło.
Zapomniał o karcie, zapomniał o liście, myślami będąc częściej przy Susan.
Do czasu…
Nagły jęk syreny policyjnej wyrwał go z marzeń. Samochód drogówki powoli zaczął doganiać Equusa. Tym bardziej że porządny obywatel jakim był Jeremy zaczął zwalniać.


Policja się zatrzymała przed nim, on też stanął. Policjant w ciemnych okularach i z kapeluszem na głowie wyszedł i ruszył w kierunku Jeremy’ego.
-Czy wie pan… że tylne światła ma pan uszkodzone?- zapytał.
- Ależ skąd. Dopiero co byłem w warsztacie w samochodowym.- odparł Jeremy zdumiony. Bo też nie pamiętał, by widział jakieś usterki i uszkodzenia odbierając swój samochód.
-Radziłbym zajrzeć do kolejnego w takim razie. Jazda z niesprawnymi migaczami to wykroczenie.- rzekł w odpowiedzi stróż prawa i po pożegnaniu oddalił się do swego samochodu.
Ruszył w przeciwnym kierunku zostawiając Jeremy’ego samego na pustej drodze.
Zaś sam Perrier odpalił Equusa i ruszył. Przy okazji włączając radio w którym rozbrzmiewał klasyk Marley’a.


Muzyka reggae… niekoniecznie w guście Perriera. Jeremy próbował zmienić stację, ale nie był w stanie. Radio samochodowe nie reagowało na wciskanie przycisków i próby zmiany stacji. Do licha! Ci partacze w warsztacie samochodowym odwalili jakąś prowizorkę… skoro przy okazji naprawy popsuli dodatkowo jego brykę!
Wyłączył radio nie mogąc w kółko słuchać tego samego kawałka. Przynajmniej ten przycisk działał. A im dłużej jechał tym… bardziej w aucie mu śmierdziało. Z początku smrodek był delikatny, ale z każdym przejechanym kilometrem narastał i wkrótce był nie do zniesienia.
W końcu Jeremy zatrzymał wóz i wysiadł, ruszając w kierunku bagażnika. Otworzył go i zamarł z przerażenia.

W środku, były zwłoki… Na wpół gnijący trup ubrany w policyjny mundur wciśnięty do bagażnika. Puste oczodoły rozkładającej się twarzy wpatrywały się we właściciela samochodu. Mięso i skóra odchodziły gdzieniegdzie od kości pokrywając wnętrze bagażnika, podobnie jak zaschnięta krew i ropa. Trup musiał leżeć w tym bagażniku od miesiąca co najmniej… ale przecież to niemożliwe.
Przecież kilka godzin temu pakował tu swoje walizki.
Radio włączyło się samo… Hit Boba Marley’a rozbrzmiał ponownie, niczym puenta tej sytuacji wyjętej żywcem z tandetnego dreszczowca.

Teodor Wuornoos


Kolejny dzień konwentu. Kolejny dzień podpisywania książek, ale też i rozmowy z fanami i odpowiadania na ich pytania. Panel dyskusyjny.
Kolejne rozmowy. Kolejne podpisywanie książek. Bycie popularnym twórcą powieści kryminalnych miało swoje zalety.
Przerwa na posiłek.
I znów praca. Teodor już zapomniał o dziwnym liście. Karta leżała gdzieś wśród jego rzeczy. W końcu czemu miał się przejmować. Dostawał dziwaczniejsze przesyłki od psychofanów. Choć Teodor musiał przyznać, że takie rzeczy trafiały mu się wyjątkowo rzadko. Pisarze rzadko bowiem osiągają status celebryty. Zazwyczaj są znani tylko poprzez swoje książki.
Taki Stephen King był wszak wyjątkiem od reguły. Większość pisarzy nadal mogła liczyć na anonimowość. Teodor piszący pod pseudonimem, tym bardziej.

Dzień się kończył, słońce chyliło się ku zachodowi. Teodor wracał na piechotę do hotelu. Nie spieszył się. Mieszkał akurat blisko miejsca w którym organizowano tą imprezę, spacer przez uliczki Phoenix traktował jak zwiedzanie tego miejsca. Konwent wszak nie będzie trwał wiecznie.
Słońce zachodziło. Czerwony blask mieszał się z długimi cieniami budynków, trwożąc mozaikę barw godną artysty, Tyle że Teodor malarzem nie był, więc jakoś nie bardzo się tym zachwycał.
Jutro czekał go ostatni panel dyskusyjny, ostatnie podpisywanie książek, wreszcie… powrót do domu i zabranie się za kolejną książkę. Fani już nią wypytywali, ale czy on miał już jakiś konkretny zary…

Rozmyślanie Teodora przerwał głuchy warkot. Zza rogu budynku wyszedł duży pies… prawdziwe bydlę.
Zapewne jakiś mastiff, a może amstaff. Pisarz nie wiedział. Nigdy się specjalnie nie interesował kynologią. Metrowej długości bestia miała w kłębie około metra, był długi na półtora z kawałkiem.
I był… wściekły. Obnażone kły przypominały dziesiątki pożółkłych sztyletów, przekrwione oczy patrzyły wrogo. Ciało… skundlona czarna sierść łączyła się z plackami łysej skóry i owrzodzeniami w chaotyczną mozaikę pokrywającą tą bestię.
Psiak wyglądał jakby wyszedł z grobu, tylko po to by rzucić się Wuornoosowi do gardła i przegryźć. Cholera. Gdyby Teodor wiedział, że to niemożliwe uznałby iż smród jaki pies roztaczał, to odór rozkładającego się ciała.
-Upiór… do nogi.- dudniący lodowaty głos, na pomoc przerwał złowrogie warczenie psa. Odwrócił on łeb za siebie. Ale tylko na chwilę. Szybko ponownie skupił pełne nienawiści spojrzenie na Teodora.
Który spojrzał w kierunku z którego dosłyszał słowa i ujrzał… giganta.
Mężczyzna bowiem miał ponad dwa metry wzrost, choć długi czarny prochowiec który nosił sprawiał że wizualnie mężczyzna wydawał się jeszcze wyższy.



Był przy tym chudy jak tyczka, o bardzo zmizerowanej twarzy i niezdrowo wyglądającej cerze. Był dowodem, że właściciele się upodobniają do psów. Niezwykłym zbiegiem okoliczności, cienie rzucane przez zachodzące słońce sprawiły iż nie było widać jego oczu. Które oczywiście musiał mieć. Nikt nie rodzi się z czarnymi jamami w miejscu gałek ocznych.
-Nie powinieneś tu być. To nie twoje miejsce, prawda?- rzekł mężczyzna do Teodora, po czym beznamiętnym tonem skarcił psa.- Upiór… spokój. Siad.
Z niedużym skutkiem. Pies nadal nie spuszczał spojrzenia z Teodora warcząc gniewnie. Ale przynajmniej usiadł.

Susan Chatiere


Choć tego nie okazywała. Obecne zlecenie choć dobrze płatne, było wyczerpujące. Bardzo wyczerpujące psychicznie. Kolejne wysłuchiwanie na temat pedofilskiej siatki działającej w jej kraju. Kolejne strony zeznań do tłumaczenia.
Przynajmniej dobrze płacili, a wieczorami mogła się zrelaksować przy markowym trunku i rozmawiając z Jeremy’m.
Rozmarzyła się. Błąd. Nie znała jeszcze tego budynku dość dobrze i najwyraźniej pomyliła korytarze. Bo ten do którego zeszła, nie wyglądał zachęcająco. Musiała pewnie wysiąść nie na tym piętrze co trzeba i zejść do podziemi sądu. Podziemi o których tyle słyszała od Matthew. Straszne historie o psycholach i zboczeńcach trzymanych tu w latach czterdziestych i pięćdziesiątych tuż przed rozprawami. O jednym takim pierwowzorze Hannibala Lectera, smakoszu ludzkich mózgów… który wyrwał się stąd przed rozprawą zabijając przy okazji strażników. I bawił się w morderczą ciuciubabkę z policjantami wysłanymi go pochwycić. Zabił ponoć pięciu, zanim go śmiertelnie postrzelono.
Nie wiedziała czy adwokat mówił prawdę czy się z niej nabijał. Nie uwierzyła jednak w opowieść o tym, że jego duch nawiedza wciąż to miejsce.
Nie wierzyła… teraz jednak była skłonna uwierzyć. Wygląd tego miejsca był upiorny.

Krzyk! Głośny kobiecy krzyk sprawił, że poczuła ciarki na plecach. Krzyk był pełen bólu i rozpaczy. Rzuciła się do ucieczki odruchowo. Zatrzymała po kilku metrach, kiedy rozsądek wziął górę nad wrodzonymi instynktami.
Ćwiczyła wszak kickboxing, potrafiła złamać żuchwę każdemu mięśniakowi jednym celnym kopnięciem.
Kolejny krzyk bólu i wrzasku.
Ruszyła w jego stronę powoli i ostrożnie. Szła za tymi jękami i krzykami… torturowanej kobiety.
Jakoś właśnie to jej przychodziło do głowy, gdy je słyszała.
Jęki były głośne i pełne cierpienia. Krzyki pełne rozpaczy.
A ona była coraz bliżej nich. Jej serce waliło młot, gdy dotarła do drzwi zza których słychać było te krzyki. I nic więcej.
Zaskoczenie. Zaskoczenie to klucz.
Kopniakiem wyważyła drzwi i wpadła do… pustego pokoju przesłuchań. Z włączonego magnetofonu szpulowego rozlegały się owe krzyki cierpienia.
Obok niego leżała książka dotycząca średniowiecza, otwarta na rozdziale “Prawo i tortury w średniowiecznych miastach”.
W oczy Susan rzuciła się ilustracja zdobiąca stronę.


Koło… tortur.
Pobieżnie przeczytała opis pod nim.
Jedną z form kary wymierzanej przestępcom było łamanie kołem.
Nagą ofiarę z szeroko rozstawionymi kończynami przywiązywano do metalowych pierścieni. Następnie pod jej biodra, kolana, kostki, łokcie i nadgarstki podkładano grube kawałki drewna. Wtedy kat miażdżył jej ciało ciężkim kołem (rodzajem kanciastej maczugi, której krawędzie były obite metalem). Po zmiażdżeniu kończyn ofiarę stawiano w pozycji pionowej. Następnie gawiedź pastwiła się nad nią, np. wydłubując jej oczy. Rozróżniano dwie formy tej kary...

Kolejny głośny kobiecy krzyk dobiegający z magnetofonu przeszył jej ciało zimnym potem.

Sophie Grey


Ten protestancki zbór był dobrym miejscem na początek. Ładny i zbudowany wedle klasycznych kanonów. Dobry na okładkę zarówno z zewnątrz jak i z wewnątrz. No i ojciec Samuel Bishop, tutejszy pastor okazał się bardzo entuzjastycznie nastawiony do jej propozycji sesji zdjęciowej.
Korpulentny siwiejący ksiądz liczył zapewne, że taka sesja przyciągnie uwagę wiernych. W rozmowie z Sophie żalił się na coraz większy odsetek nie chodzących do Kościoła wiernych.
-Gdy Wiara umiera, to ze Światem nie może dobrze.- rzekł smutnie, a Sophie przytaknęła. Zresztą przytakiwała cały czas, chcąc jak najszybciej przejść do swej roboty. Nie miała wszak wiele czasu do stracenia. Słońce nie będzie oświetlało wnętrza zboru w sposób jaki by jej odpowiadał, przez cały dzień.


Sama weszła do zboru i oceniła architekturę. Sięgnęła po światłomierz służący do pomiaru natężenia światła, dzięki czemu możliwe jest ustalenie właściwych parametrów ekspozycji. W końcu nie przyszła tu cyknąć paru fotek, ale zrobić prawdziwie artystyczne zdjęcia mające pokazać jej warsztat i talent. Natężenie światła było jeszcze za duże, więc rozejrzała się po kościele szukając odpowiednich miejsc, z których mogła by zrobić prawdziwie poruszające kadry.
Potrzebowała do tego cieni… Potrzebowała by słońce obniżyło się nad nieboskłonie poprzez ciemnie wydobywając głębię piękna ukrytą w konstrukcji budowli i jej rzeźbach.
Kolejny pomiar natężenia światła… Idealnie.
Zabrała się za robienie fotek. Pierwsza, druga… Z każdym zdjęciem wydobywała dramatyzm i urokliwość zarazem tego przybytku. Z każdym zdjęciem...


… czuła się nieswojo. Cienie wydłużały się zbyt szybko, czyniąc tą świątynię coraz mroczniejszą. W dodatku wydawało jej się że słyszy, jakieś szepty i śpiewy. Zbyt ciche jednak, by nie mogła ich zwalić na swoją wyobraźnię.
Nagle… coś zauważyła. Choć równie dobrze mogła być to gra świateł i cieni, prawda? Prawda?
Tam… pomiędzy ławkami, cień jakby sylwetki leżącej w dramatycznej pozie. Cień… kojarzący jej się z postacią pchniętą śmiertelnie sztyletem. Dobrze wiedziała jak takie osoby wyglądają, wszak ona sama…
O czym ona myśli? Przecież nie była świadkiem żadnego morderstwa. A ta sylwetka. To wszak mogła być tylko gra świateł i cieni, prawda? Prawda? PRAWDA?

Emma Durand


Życie jest piękne…
Anton jej to uświadamiał. Całą długą i rozkoszną noc.
Poranek też był piękny. Jadła właśnie zdrowe śniadanie. Chleb z miodem. Miód wszak dobrze robi na struny głosowe. A te były wszak narzędziem jej pracy.
Jadła śniadanie smakują tą płynną złotą rozkosz i popijając mlekiem. Produktami z ekologicznej farmy i takiej samej pasieki.
Stać ją było na takie luksusy.
Jadła przeskakując po nudnych porannych programach, szukając czegoś na czym mogła by zaczepić spojrzenie i uwagę. Ale telewizje śniadaniowe są zwykle nudne i bardzo nudne.
Już miała wyłączyć telewizor, gdy zobaczyła poranny wywiad z utalentowanym artystą przeprowadzanym w jego mieszkaniu. W mieście w którym obecnie mieszkała.
Wywiad z artystą wywodzącym się ze Silver Ring. Wywiad z jej dawnym kumplem Erickiem Robertsem.
Uśmiechnęła się zaskoczona. Kto by pomyślał, że Eric także tu mieszka. Zmienił się… odrobinę przytył, odrobinę zmężniał i odrobinę zarósł.
I podczas tego wywiadu wydawał się nieco rozkojarzony i roztrzepany. Emma lubiła go, więc miała nadzieję, że stary dobry kochany Eric nie brał jakichś prochów.
Potem przedstawiono go podczas pracy i Emma omal się nie zakrztusiła mlekiem. Zaskoczona przyglądała się na obrazy Erica wiszące w tle.


-To niemożliwe…- szepnęła do siebie. Każdy obraz jaki widziała podczas relacji. Każdy… nawet ten przy którym pracował podczas wywiadu. Każdy z nich był dokładną kopią jej obrazów. Każdy z nich leżał w jej pracowni, przeznaczony tylko dla jej oczu. Nikt ich nie widział. A tym bardziej Eric, którego nie widziała od wizyty w Silver Ring. A jednak… każda kopia jej obrazu wisiała u niego. Każda była pewnie podpisana jego imieniem. Zupełnie jakby malowali to samo.
Ale… to niemożliwe. To nie jest możliwe!
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 18-11-2013 o 16:49. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 20-11-2013, 18:30   #12
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Takie dni jak te nie mogę się dobrze skończyć – pomyślał Teodor zacinając się rankiem podczas golenia. Zwykła chwila dekoncentracji i telefon dzwoniący w pokoju wystarczyły, aby ręka zbyt mocno docisnęła maszynkę i nożyk łapczywie wgryzł się w miękką skórę na twarzy.

Niespodziewane dźwięki, takie jak telefon, były pozostałością traumy po służbie wojskowej. Ale taki nagły „kopniak” strachu, zawsze działał na pisarza stymulująco. Tym razem było podobnie. Jak tylko zatamował niewielki krwotok usiadł do stolika i zanotował kilka pomysłów na kolejną powieść, szkiców scen, które potem staną się częścią większej całości, albo i nie. Różnie bywało.

Po zjedzeniu sutego śniadania Teo znów udał się na miejsce, gdzie odbywał się zlot. Podpisywał książki, rozmawiał z czytelni kami, z innymi autorami, wysłuchał kilku prelekcji – jednym słowem, normalka.

O zaciętej brodzie i złych myślach z tegoż powodu przypomniał sobie wchodząc w boczną uliczkę i stając twarzą w pysk z potężnym, złym psem prosto z piekła rodem. Wuornoos przez chwilę zamarł nerwowo.

Nie okazuj strachu – pisarz zbeształ sam siebie w myślach. – One to wyczuwają

Tak słyszał. Spoglądając jednak w ślepia Upiora nie sposób było się nie wzdrygnąć. To były paskudne ślepia. Dzikie, złowieszcze i drapieżne. Jakby tylko zwierzak czekał, by rzucić się na człowieka, rozerwać go na kawałki i spijać krew z płytek chodnikowych.

Powoli, by nie prowokować ani zwierzęcia, ani jego pana, pisarz sięgnął ręką do kieszeni kurtki. Miał w niej gaz. Mocny, dusząco – łzawiący, sprzedawany w sklepach samoobrony. Nosił go prawie zawsze przy sobie, na wypadek, gdyby trafił na psycho-fana. Gdyby tylko zwierzę wykazało odrobinę więcej afektywnej agresji, Teodor miał zamiar wypsikać w zębaty pysk przynajmniej pół flakonika. Najprawdopodobniej od takiej dawki chemicznej substancji bojowej pies by zdechł, zważywszy na jego wrażliwe powonienie, lecz pisarz nie przejąłby się tym zanadto. Winę ponosił właściciel. Powinien trzymać takie agresywne zwierzę krótko i koniecznie w kagańcu.

- Mój pies cię nie lubi – powiedział z ironią wychudzony właściciel ogara z piekła rodem.

Teo nie był pewien, czy faktycznie takie były słowa, ale nie przysłuchiwał się im dokładnie, cała uwagę skupiając na zwierzęciu.

- Byłby z ciebie marny przewodnik – dodał łysy chudzielec z jakąś ponurą satysfakcją.

Przez chwilę Teo poczuł nieodpartą pokusę by psiknąć zawartość gazu najpierw w pysk zwierzęcia, a potem w te przekrwione oczy jego właściciela. Ale szybko porzucił te nierozsądne myśli. W sumie, póki co, nic złego mu nie zrobili.

- Ano, co zrobić – powiedział spokojnie Teodor cofając się powoli w stronę głównej alei, nie odrywając oczu od psa i właściciela. – Jedni nadają się do tego, inni do owego.

Dziwna para nie reagowała i bez problemu dotarł do wylotu z feralnego zaułka. Zatrzymał się na moment i wyjął z portfela dziesięciodolarowy banknot. Położył go na rogu ulicy, pod zgniecioną puszkę napoju gazowanego.

- Kup coś dla Upiora. Wygląda na głodnego – powiedział Teodor i uśmiechnął się do właściciela i szybko, nie czekając na to, czy chudzielec posłucha jego słów, odszedł jak najdalej od bocznej uliczki, wmieszał się w tłum wędrujący ulicami Phoenix.

Do hotelu nie zostało mu już zbyt daleko. Przeszedł ten dystans naprawdę szybko, prawie jak kiedyś, na marszobiegach w wojsku. Idąc, nie potrafił zapanować nad odruchem oglądania się zarówno za siebie, jak i na boki. Kilka razy wydawało mu się, że z bocznych odnów obserwują go przekrwione oczy psa, że widzi jakieś ukradkowe poruszenie, jakiś przypominający wilczy lub psi cień.

No pięknie – pomyślał Teodor – Mogłem nie dawać mu kasy. Teraz pewnie śledzi mnie, chce zobaczyć dokąd idę.

Na wszelki wypadek pokluczył troszkę, złapał taksówkę, kazał się przewieźć przez pół miasta i dopiero po pół godzince, płacąc za kurs, wrócił do hotelu. Nieco uspokojony zamknął się w swoim pokoju, wziął prysznic, przebrał w luźniejsze rzeczy i siadł do pisania. Szło mu całkiem dobrze i do wieczora miał już napisaną sporą część nowego tekstu. Chwali się. Przynajmniej tyle pożytku ze stresujących sytuacji.

Pisząc, zapomniał o psie i mężczyźnie, zapomniał o wszystkim. Liczyła się tylko chwila pisania. Tu i teraz. No i opowieść, którą za pomocą laptopa przelewał na papier.

Zadowolony zapisał tekst, zamknął laptopa, nalał sobie drinka i ze szklaneczką w rękach zasiadł przed telewizorem.

Jutro ostatni dzień konwentu. Organizatorzy zaplanowali specjalną konferencję dla wytrwałych z odczytami fragmentów najnowszych, jeszcze nie publikowanych powieści, kilku autorów. W tym również dwóch stron z będącej na etapie korekty książki „Modlitwa za konających” autorstwa Teodora. Sensacyjnej opowieści o zderzeniu dwóch kultur – zachodniej i islamskiej, podczas wojny w Zatoce Perskiej i o grze wywiadów światowych potęg w scenerii Pustynnej Burzy. Wojna zawsze była ważnym elementem książek Teodora. I zawsze będzie.

Po obiedzie konwent zostanie oficjalnie zamknięty, a on pojedzie na lotnisko i poleci do Chicago. W końcu wyśpi się w swoim własnym łóżku. Z dala od dziwacznych włóczęgów i psów rodem z horrorów pióra jego kolegów od nieco bardziej fantastycznej literatury.

Pokrzepiony tą myślą Teodor położył się spać.
 
Armiel jest offline  
Stary 20-11-2013, 20:28   #13
 
sheryane's Avatar
 
Reputacja: 1 sheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwu

Krótkie kliknięcie urwało przeraźliwe krzyki i zapadła cisza. Nie była to jednak cisza błoga czy kojąca. Susan rozejrzała się po pomieszczeniu, po czym wyjrzała na korytarz, upewniając się, czy aby na pewno jest sama. W horrorach tak się zawsze zaczynało - niczego nie podejrzewająca ofiara dawała się zwabić w jakiś banalny sposób do samotni, z której już nigdy nie wychodziła… Tłumaczka zganiła się w duchu za swoje obawy. Całe piętro wyglądało niczym z horroru i brakowało tylko jakiegoś zamaskowanego psychola, ale przecież takie rzeczy działy się w filmach, nie zaś w gmachu sądu stanowego! Wzięła dwa głębokie oddechy i pozwoliła rozumowi przejąć kontrolę nad uczuciami. Uspokoiła się i po prostu zaczęła myśleć.

Poza magnetofonem i książką w sali nie znajdowało się nic godnego uwagi, postanowiła więc przyjrzeć się obu przedmiotom. Wyglądało na to, że ktoś stroił sobie tutaj jakieś głupie żarty. Może jacyś dowcipnisie szykowali intensywny wieczór kawalerski i postanowili zapewnić koledze dawkę wrażeń wszelkiego rodzaju, a Sue po prostu wpakowała się w sam środek zabawy? W jakim innym celu ktoś wnosiłby takie rzeczy do sądu? Książka była zwykłym woluminem popularnonaukowym z lat 60., nie zawierała żadnych oznaczeń, które wskazywałyby na bibliotekę czy jakiś księgozbiór. Być może ktoś wyszperał ją w antykwariacie specjalnie na tę okazję. Koło tortur? Równie dobra strona jak każda inna z opisem metod zadawania bólu. Chatière wzdrygnęła się lekko, kartkując książkę. Odłożyła tomiszcze na blat. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zabrać go ze sobą, ale zdecydowała się zostawić wszystko tak, jak zastała. Nie wiedziała, do kogo to należy; nie miała ochoty, by ktoś w poszukiwaniu tego wszystkiego, trafił do niej.

Na ile się orientowała, magnetofony szpulowe w rodzaju tego, jaki widziała przed sobą, również były wynalazkiem mniej więcej lat 60. O ile samo urządzenie nie było specjalnie interesujące, o tyle taśma z zapisem kobiecych krzyków była zdecydowanie intrygująca. Na cholerę komuś takiego nagranie? Kobieta włączyła taśmę od początku, mając twarde postanowienie przesłuchania jej do końca. Zmniejszyła nieco poziom głośności, co nie zmieniło jednak faktu, że raz po raz lodowe palce strachu przesuwały się wzdłuż jej kręgosłupa. Miała nadzieję, że dowie się czegoś więcej na temat osobliwego znaleziska, ale całą długość nagrania zapełniały krzyki strachu i bólu. Przewijała je niewielkimi fragmentami, nie mając ochoty siedzieć w tej sali ponad godzinę. Udało jej się dosłyszeć jedynie w tle jakieś niezrozumiałe szepty… Wolała nie wnikać, kto i gdzie przygotował takie słuchowisko.

Zostawiła wszystko tak jak zastała i opuściła pomieszczenie. Przeszła się wzdłuż korytarza, sprawdzając, jak sprawa ma się z innymi pokojami. Wszystkie były otwarte, co wskazywało na to, że nie było wielkim problemem dostanie się tutaj już po wejściu do samego budynku. W żadnym pomieszczeniu nie znalazła natomiast niczego więcej - jedynie trochę starych mebli i masę kurzu. Nie widząc sensu w dalszym przebywaniu na zapomnianym piętrze, skierowała się do windy. Portier u drzwi wejściowych potwierdził obserwacje Susan. Z pomieszczeń nikt nie korzysta i nie korzystał już od dawna. Azbest w ścianach nie sprzyjał bowiem użytkownikom. Pomieszczenia opuszczono i dobudowano nowe skrzydło, co było bardziej opłacalne niż przerabianie całych podziemi. Jako że dostęp do gmachu sądu jest ograniczony i nie wpuszcza się osób bez odpowiednich przepustek, nie było sensu tworzenia dodatkowej kontroli niższych partii budynku, bo i po co ktokolwiek miałby tam schodzić? Zresztą zwykle pracownicy sądu po prostu nie mieli na to czasu. Zdrowy rozsądek podpowiadał zatem, że ktokolwiek bawił się w cokolwiek w podziemiach, musiał mieć przepustkę do sądu. Chatière podziękowała portierowi za wszystkie informacje i opuściła budynek.

***

- Cześć, Joshua. - rzuciła do telefonu, wysiadając z auta pod domem. - Wpadniesz do mnie po pracy? Potrzebuję porządnego masażu i wypoczynku. Stawka taka jak zawsze. I mój barek do twojej dyspozycji.
- Pewnie. Kończę za pół godziny. Przyjadę. Weź gorący prysznic i czekaj na mnie. Ciumki. - odpowiedział rozmówca i rozłączył się.
Susan zaniosła wszystkie szpargały do salonu i zostawiła na stole. Następnie zgodnie z zaleceniem masażysty udała się do łazienki na długi prysznic. Joshua był uroczy, a jego niewątpliwą zaletą był fakt, że był gejem. Obiecała sobie, że nigdy nie przedstawi go Jerry’emu, bo Josh będzie zaprawdę niepocieszony, nie mogąc go nawet tknąć. Swoją drogą ciekawe co u Perriera… Tak długo się nie odzywał.

Otulona w wielki, puchaty ręcznik udała się do kuchni. Ani myślała dzisiaj trenować… Przygotowała sobie lekką obiado-kolację i zasiadła w salonie, przeglądając dokumenty na jutrzejsze posiedzenie. Zajadała biały serek z tuńczykiem i ogórkiem, sprawdzając tłumaczenie, gdy kątem oka dojrzała Koło Fortuny, zupełnie jakby chciało, by na nie zerknęła. Nie zdążyła już wrócić do pracy, bo odezwał się dzwonek do drzwi. Joshua był na miejscu. Zabrała kartę tarota i poszła mu otworzyć. Po drodze odstawiła talerz do kuchni, a samą kartę wyrzuciła do śmieci. Jeśli miało to być coś ważnego czy gdzieś potrzebnego, ktoś zapewne się z nią skontaktuje. Póki co nie była zainteresowana zmienianiem swojej fortuny. Resztę wieczoru spędziła ze swoją męską przyjaciółką, oddając się w jego sprawne ręce. Niemal usnęła mu podczas zabiegów, ale tego właśnie potrzebowała dla porządnego relaksu.

Masażysta opuścił jej domostwo krótko po północy, żegnąjąc ją słowami:
- Przydałby ci się pies. Sama w takim wielkim domu. Trochę to straszne.
Susan zbyła go tylko machnięciem dłoni i zmęczonym uśmiechem, po czym udała się do sypialni, pamiętając jeszcze, by uzbroić alarm.
Zasnęła ledwie jej głowa dotknęła poduszki.
 
__________________
“Tu deviens responsable pour toujours de ce que tu as apprivoisé.”
sheryane jest offline  
Stary 21-11-2013, 21:57   #14
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Annabell straciła apetyt. Wciąż wpatrywała się w wydrukowane zdjęcie dziewczyny, która mogła być jej siostrą. Wiedziała, że przestała być dobrą towarzyszką wieczoru. Na szczęście Sophie też to wiedziała, co więcej świetnie rozumiała. Nie naciskała, nie próbowała na siłę rozluźnić atmosfery, pocieszać czy zadawać pytań. Poprosiła tylko Ane, żeby uważała wracając do domu, ciesząc się w duchy, że nie przyjechała na motocyklu. Samochód był dużo bezpieczniejszy, nawet jeśli Ana pędzi jak szalona.
Pisarka pożegnała się z agentką, odruchowy wrzuciła do torby ściągnięte z internetu materiały i wyszła z restauracji.

Po niespełna 20 minutach była już w swoim apartamencie. Dokładniej mówiąc przy barku, gdzie przygotowała sobie gin z tonikiem, cytryną i dużą ilością lodu. Musiałą się napić.
Chodziła nerwowo po salonie, połączonym barowym blatem z aneksem kuchennym, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Laura Szczęściara całkowicie zajmowała jej myśli. Z czarnej, skórzanej torby wyjęła wydrukowaną historie krótkiego życie 19-latki. Karta tarota wypadła z pomiędzy stron lądując na podłodze. Ana jeszcze raz przeczytała wydruk ze strony internetowej. Tak wiele rzeczy się zgadzało. Zbyt wiele.
Po zrobieniu kolejnego drinka Annabell, pod wpływem impulsu postanowiła zadzwonić do rodziców. Zlokalizowała swoją komórkę, po czym trzęsącą się dłonią wybrała numer stacjonarnego telefonu rodziców. Po trzech sygnałach, ktoś podniósł słuchawkę nie spodziewając się zapewne, że dzwoni właśnie Annabell. W końcu telefonowała do rodziców bardzo rzadko.

- Dobry wieczór - przywitała się spokojnie.

-Witaj kochanie? Jak tam praca? -usłyszała znajomy kobiecy głos
w słuchawce. -Nie męczysz się tam w wielkim mieście?

Nie spodziewała się takiego powitania. Albo coś było nie tak, albo stosunek matki do córki zmienił się po ich ostatnim spotkaniu, które trzeba przyznać było niespodziewanie udane. - Wszystko w porządku mamo - odpowiedziała automatycznie. - W pracy - dodała po chwili milczenia - tata jest w domu?

-Wyszedł niestety do pubu.- Pogodny ton głosu matki, mimo że miły dla ucha, wydawał się taki… nienaturalny w jej odczuciu. - Wróci za dwie, trzy godziny. A ty… kiedy wpadniesz nas odwiedzić?

- Aha, no trudno - westchnęła na wieść, że ojca nie ma w domu. Lepiej by było gdyby zastała oboje rodziców. - Nie wiem mamo, mam dużo pracy - odpowiedziała jak zwykle, słysząc pytanie o przyjazd do Silver Ring. - Co u Was słychać? - spytała próbując wybadać nastrój matki. - Jak się czujesz?

- Bardzo dobrze, ostatnio lekarka przepisała mi nowe lekarstwa - rzekła wesoło kobieta. - Bardzo dobre… No i spokój dobrze wpływa na moje nerwy. Sanatorium ma nową ekipę lekarską, naprawdę dobrą. Mogłabyś do przyjechać nas, odstresować się od życia w dużym, hałaśliwym mieście w wygodnym, cichym sanatorium. Było by miło…
A może była przewrażliwiona? Może nic się z matką nie działo. Jednak ten ton jej głosu. Ta radość… nieustannie kojarzyła się z czarownica zapraszającą Jasia i Małgosię do swej chatki. Przecież głos był szczęśliwy, a Annabell wcale nie chciała się wykłócać z własną rodzicielką. Więc...czemu czuła, że coś… jest tu nie tak.

- Mamo, gdybym już przyjechała raczej wolałabym wypoczywać w domu nie sanatorium, nie sądzisz? - ciągnęła tę rozmowę o niczym, nie wiedząc jak przejść do sedna sprawy. Jak powiedzieć o Laurze, nie, jak o nią zapytać. Westchnęła głośno, wypiła duszkiem drinka, którego od początku rozmowy trzymała w dłoni i zebrała się na odwagę. - Słyszałaś o kimś takim jak Laura Szczęściara?

- Nie. Czy to ktoś z twoich znajomych? - zapytała nieco zaskoczona tym pytaniem.

- Nie, nie do końca, hmm… Mamo, zrobisz coś dla mnie? Poczytaj sobie jutro o niej w internecie, co? W sanatorium na pewno masz dostęp.

- Wiesz, że nie przepadam za tym całym… internetem - odparła niepewnie kobieta.

- Wiem, ale to powinno Cię zainteresować. Wpisz po prostu “Laura Szczęściara” i przeczytaj historię dziewczyny.

- Dobrze… zrobię tak. A co u ciebie? Myślisz już o ustatkowaniu się? Kobieta nie może żyć wiecznie sama - odparła matka po chwili milczenia.

- Że co? - pomyślała i spojrzała zdziwiona na słuchawkę. Matka nie zachowywała się normalnie. - Wiesz, poznałam takiego jednego scenarzystę - wymyśliła coś na poczekaniu - ale to jeszcze nic pewnego. - Miała nadzieje, że nie będą ciągnąć tematu.

- Powinnaś go nam przedstawić - usłyszała w odpowiedzi. W domyśle: “powinnaś tu przyjechać”... I Anabell poczuła zimne ciarki na grzbiecie. Zupełnie bez powodu.

- Jeśli coś z tego wyjdzie to go poznacie - odpowiedziała siląc się na wesoły ton. - Muszę kończyć, mam jeszcze sporo pracy.

- Rozumiem. Do widzenia kochanie - słodki ton głosu, zakończył miłą i spokojną rozmowę, która jednak z jakiegoś powodu wydawała się Anabell niepokojąca.

Nie, niepokojąca to mało powiedziane. Ana była przerażona. Nie dość, że niespełna godzinę temu dowiedziała się, że jej siostra mogła wieść szczęśliwe życie całkiem niedaleko, że jej życie właśnie się skończyło, to jeszcze matka zachowywała się delikatnie mówiąc dziwnie. Fakt, mogło to być spowodowane zmianą leków.. albo tym, że rodzina ciągle coś przed nią ukrywała.

- Popadasz w paranoję Annabell - szepnęła sama do siebie ruszając w kierunku butelki ginu, której rozpracowanie było jej dzisiejszym planem. - I jeszcze ty Papieżyco... - szepnęła podnosząc z podłogo tajemniczą kartę.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 21-11-2013, 22:11   #15
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
"To niemożliwe…" - powtarzała do siebie, szybko przebierając palcami po klawiaturze komputera. Bez problemu znalazła nr telefonu i adres e-mail. Sięgnęła po komórkę by wybrać numer, ale zawahała się przed nawiązaniem połączenia. Zerwała się jak oparzona i popędziła do swojej pracowni, by sprawdzić, czy wszystkie obrazy są na swoich miejscach.
A co, jeśli…
Nie...
To nie mogło się zdarzyć…
Ale…
Nie… niemożliwe...

W rozświetlonym pomieszczeniu unosił się kurz, powoli osiadający na poprzykrywanych starannie płótnach. Emma podeszła do sztalugi i z lekkim ukłuciem niepokoju zajrzała pod płachtę okrywającą obraz. Był tam. Dokładnie taki, jakim go pamiętała. Identyczny z tym, jaki powstawał w trakcie wywiadu z Erikiem.
Drżącymi nagle palcami wybrała wreszcie numer i przycisnęła telefon do ucha. Jeden sygnał… drugi… trzeci… Pewnie nie ma czasu… przemknęło jej przez myśl, gdy nasłuchiwała kolejnych przeciągłych “piiiiiiiip”. Kiedy doliczyła do pięciu, rozłączyła się. Serce biło jej zdecydowanie zbyt mocno, po raz pierwszy w życiu brakowało jej oddechu. Jak w transie zaczęła krążyć po swojej pracowni, odkrywając kolejne dzieła i układając wszędzie wokół, przez co niewielkie pomieszczenie na poddaszu zaczęło przypominać prywatną galerię sztuki. W końcu stanęła pod oknem i wpatrzyła się w falujące przed jej oczami morze kolorów, przetykane irytującymi dziurami, których nie potrafiła zapełnić.
A potem przygryzła wargę z determinacją, wzięła do ręki cieniutki pędzelek i ciemnozłotą farbkę i zabrała się do dzieła… każdy obraz został w prawym dolnym rogu dyskretnie podpisany jej nazwiskiem - “durand”, gdzie pierwsze i ostatnie “d” połączyła daszkiem, stylizując je na dwie “ósemki”. Dopiero wtedy odetchnęła głębiej i uspokoiła się nieco. Wiedziała już, że te obrazy są jej i nikt jej ich nie ukradnie. Więc skoro były tu wszystkie, to co widziała rano w telewizji?

Otworzyła okno, by farbka wyschła szybciej i ponownie wybrała numer Erica.
- Słucham… - głos w słuchawce był znużony i pozbawiony entuzjazmu. Brakowało też nutki zainteresowania rozmówcą. Eric… nie był ciekaw, kto do niego dzwoni. Odebrał z czystego obowiązku.
- Cześć, Eric… tu Emma… Emma Durand… pamiętasz mnie? - mówiła powoli, niepewna, co właściwie miałaby powiedzieć. Dopiero teraz zaczęła się zastanawiać, po co właściwie dzwoni. Tyle, że było już na to za późno.
- Emma… Rudzielec… pamiętam? Nie wiem. Może. Pamiętam którą. Cholera. O co chodzi? - wydawało się, że jej słowa poruszyły w nim jakąś nutkę, choć… Emma nie była ruda, ani nigdy nie farbowała włosów na ten kolor.
- Eric… dobrze się czujesz? - w jej głosie brzmiało zaniepokojenie - Też mieszkam w Nowym Orleanie, myślałam, że umówimy się na jakąś kawę… dawno się nie widzieliśmy… - coś było nie tak, dziewczyna była o tym przekonana. Coś złego działo się z jej przyjacielem z dzieciństwa, a ona nie miała pomysłu, jak do niego dotrzeć.
- Ja… Masz kartę, prawda? Powiedz mi, że masz… - jęknął cicho niczym zbity psiak. - Czuję się jak… w koszmarze… czasami w nim jestem… dosłownie… ale… reguły… niektóre już znam… tak.
Dłonie miała już tak spocone, że omal nie upuściła telefonu. Skąd on wiedział? Sięgnęła drugą ręką i wyciągnęła z kieszeni jeansów pomięty już z lekka kartonik, który drżał w jej trzęsącej się dłoni.
- Mam… - wychrypiała w końcu przez zaciśnięte gardło - Eric… musimy się spotkać, proszę… przyjedziesz do mnie? Chcę… chcę Ci coś… pokazać… - mówiła coraz szybciej, by zdążyć, nim zupełnie zabraknie jej tchu. Czuła spływające po plecach zimne strużki potu. - ...proszę… - jęknęła słabo, choć cała jej jaźń krzyczała ze strachu.
- Dzięki Bogu… Już myślałem, że wariuję… że Koszmar. Że on dzieje się tylko w mojej głowie. Że… Ale masz kartę… więc jej pilnuj. Bez niej… nie wyjdziesz z Koszmaru. Drzwi… pamietaj, musisz je znajdywać. Wiesz kim jestem, prawda? Ja nie wiem… a może, nie wiem tak jak powinienem. Może twoja wiedza jest tylko kolejnym… lustrem… Ono... matowieje… Cholera... nie teraz… spotkajmy się… wiecz...orem, przed wejść... do Audu...bon… - rozmowa się rwała, by w końcu przerwać się całkowicie.
- Gdzie? Eric...? Eric! ERIIIC!!!!! - wrzeszczała do słuchawki, w której dźwięczała przeraźliwa cisza. Emma nie od razu zrozumiała, co się tak właściwie stało. Zanikł sygnał, to wszystko. Wystarczy jeszcze raz wybrać numer, i…

pip, pip, pip, pip…

Rozłączyła się i wybrała numer po raz kolejny.
Znów to samo.

Desperacko raz za razem usiłowała połączyć się z Erikiem, ale on ciągle z kimś rozmawiał… Jakim cudem? Ktoś zdążył się do niego dodzwonić akurat wtedy, gdy jej zerwało połączenie?
Po nieskończoności pełnej wsłuchiwania się w irytujący sygnał coś piknęło ostrzegawczo i telefon odmówił współpracy. “Pieprzona bateria…” - Emma nawet nie zauważyła, że po policzkach spływają jej łzy frustracji i strachu. Rozświetlone jasnymi promieniami słońca poddasze nagle wydało jej się ciemne i pełne grozy. Wsadziła kartę tarota z powrotem do kieszeni spodni, telefon odłożyła na stolik i rzuciła się, by pozakrywać swoje obrazy, jakby samo oglądanie ich mogło ją przyprawić o szaleństwo. A potem złapała telefon i zamknąwszy okno i drzwi, nieco chwiejnie zeszła do swojego mieszkanka, by podłączyć ładowarkę. Kiedy tylko telefon dał znak życia, znów wybrała numer Erica.
Kiedy znów usłyszała krótkie sygnały, omal nie rzuciła komórką o ścianę.
Stłumiła narastający w gardle krzyk i wybrała kolejny numer. Kiedy usłyszała w słuchawce radosne “Witaj, ma chère… już się za mną stęskniłaś?”, głos uwiązł jej w gardle. Bo i cóż miała mu powiedzieć? Że maluje te same obrazy, co taki jeden facet, którego widziała rano w telewizji? Jej przyjaciel z dzieciństwa? I że on wiedział, że ona ma kartę, która jest kluczem do wyjścia z koszmaru w którym się znajdują? ”Emma? Halo! Emma!” Nie była zdolna ani odpowiedzieć, ani się rozłączyć. W końcu Anton rozłączył się sam i po chwili telefon w ręku kobiety zawibrował gwałtownie. Przestraszyła się i wypuściła go z ręki, nieprzytomnym wzrokiem przyglądając się, jak srebrny Alcatel spada na podłogę i rozpada się na części.
Przyklęknęła na podłodze i przez długą chwilę usiłowała poukładać sobie w głowie to, co wydawało się nie do ułożenia. Mechanicznie sięgnęła po części telefonu, wsadziła na miejsce baterię, spięła obudowę i włączyła, po czym odetchnęła z ulgą. Działał. Poza kilkoma rysami nic większego się nie stało. Natychmiast dostała kilka wiadomości. Anton próbował się do niej dodzwonić równie uparcie, co ona do Erica. Nagle zrobiło jej się wstyd. Przez jedną głupią rozmowę nastraszyła przyjaciela. Jasne, z Erikiem też się przyjaźnili, ale to był tylko kumpel z dzieciństwa, którego nie widziała całe wieki. Artysta-malarz, w którego obrazach dopatrzyła się podobieństwa z jej własnymi pracami. Bo przecież nie mogły być identyczne, prawda? Musiała to sobie tylko wyobrazić. Skąd wiedział, że miała kartę? Pewnie sam jej podrzucił tę kopertę... przecież nie tak trudno było ją znaleźć, całe miasto nadal jest obklejone jej plakatami. Promocja pierwszej płyty idzie pełną parą. A że gadał od rzeczy? Albo się naćpał, albo postanowił ją nastraszyć. Taki głupi dowcip, jak za dawnych lat.

Kiedy telefon zadzwonił po raz kolejny, odebrała, nadal siedząc na podłodze, choć na jej twarzy malował się już uśmiech.
- Hej, bébé… - rzuciła wesoło.
- Emma… wszystko w porządku? Dlaczego dzwoniłaś? Co się stało? - Anton był autentycznie zaniepokojony, co jej wcale nie dziwiło, za to wywołało kolejne ukłucie wstydu.
- Musiałam przycisnąć coś przez przypadek, a potem telefon mi się zupełnie rozładował… - w głosie kobiety słychać było zakłopotanie i przepraszające nutki - Przecież wiem, że masz teraz ważną sesję, nie chciałam Ci przeszkadzać…
- Akurat miałem przerwę na kawę... myślałem, że może jesteś gdzieś w okolicy i zamierzasz mi towarzyszyć… albo może dać się sfotografować… - głos mężczyzny na powrót poweselał, zabrzmiało w nim tak charakterystyczne dla niego rozbawienie.
- Wiesz... to nawet nie jest takie głupie. Niech tylko mi się bateria naładuje chociaż trochę i chętnie się przejdę. - mimo wszystko mieszkanie wydało jej się nagle nieznośnie ciasne i puste.
- Tak? - tym razem Anton był bezbrzeżnie zdumiony, szybko się jednak otrząsnął - Jasne, że tak! Oczywiście! Tylko spróbuj zdążyć, póki mam w studio idealne oświetlenie… masz jakieś dwie, góra trzy godziny… i nie rób sobie makijażu…
- Nie rozpędzaj się tak… jeszcze nie powiedziałam, że będę pozować. Dobrze wiesz, jakie mam podejście do aktów… - odpowiedziała z żartobliwą naganą w głosie.
- Zawsze warto spróbować, moje Ty stworzenie nocy. - roześmiał się w odpowiedzi - Jestem cierpliwy, pamiętasz?
- I uparty jak osioł.
- Żałujesz?
- Życie jest za krótkie, by czegokolwiek żałować. - odpowiedziała po chwili milczenia pół-żartem, pół-serio.
- Więc się zbieraj i chodź. - wiedziała, że uśmiecha się teraz do niej tym swoim ciepłym uśmiechem - Prysznic weźmiesz już tu, makijażu absolutnie sobie nie rób, śniadanie… jadłaś już? Pewnie tak… ale i tak zamówię coś do przegryzienia… telefon możesz przecież podłączyć już na miejscu… więc na co jeszcze czekasz? - tym razem w jego głosie zabrzmiał profesjonalizm, któremu nie potrafiła się oprzeć.
- No już, już… zakładam berecik i idę. Będę za pół godziny, więc lepiej wyproś te swoje wszystkie nagie modelki zanim przyjdę, bo popadnę w kompleksy i żadna siła nie zmusi mnie do ściągnięcia choćby skarpetki...
- Jak sobie życzysz, ma chèrie… - przesłał jej ze śmiechem głośnego całusa i rozłączył się.
A Emma stłumiła chęć ponownego wybrania numeru Erica i zdecydowanie podniosła się, by wrzuciwszy telefon i ładowarkę do torebki, dziarskim krokiem opuścić mieszkanie.


Jednak dotarcie do studia zajęło jej więcej, niż zakładane pół godziny. Idąc z początku szybko i sprężyście niemal, coraz bardziej zwalniała kroku, raz po raz przypominając sobie poranne zdarzenia. Każde słowo wypowiedziane przez dawnego przyjaciela obracała w głowie po wielekroć, usiłując zrozumieć ich sens i usiłując zagłuszyć cichutki głosik, który szeptał przerażony “a jeśli to prawda…?”
Postanowiła już, że wieczorem wybierze się na wycieczkę do Audubon Zoo, choć nie mogła być pewna, że Eric się tam pojawi. Jeśli nie przyjdzie, będzie to oznaczało… właśnie, co właściwie? Że coś źle zrozumiała, czy że coś mu się stało?
Pokręciła głową z irytacją. Znów zaczyna sobie wmawiać, że bredzenie naćpanego malarza ma sens. Bo przecież był naćpany… prawda?

Kiedy kolejny przechodzień lekko ją potrącił, zrozumiała, że stoi na środku chodnika i dość bezmyślnie gapi się w ekran telewizora umieszczonego na wystawie sklepu ze sprzętem elektronicznym, gdzie pokazywano znane już jej migawki z porannego wywiadu. Po raz kolejny tego dnia przyglądała się, jak na jej oczach powstaje jej własny obraz, który podpisała rano swoim nazwiskiem… a który wychodził spod ręki znanego jej z dzieciństwa Ericka Robertsa.
Emma podniosła głowę i rozejrzała się po znanych jej tak dobrze uliczkach, jakby widziała je pierwszy raz w życiu. Przez jej umysł z prędkością błyskawic przelatywały kolejne pytania bez odpowiedzi: ”czy ten sklep był tu jeszcze wczoraj?” “czy ta kamienica nie powinna być wyższa?” “czy tamta uliczka nie powinna być wybrukowana?” i w końcu “czy studio Antona nadal znajduje się tam, gdzie powinno?”
Nagle zrozumiała, że zaczyna wariować. Mimo omijających ją tłumów, czuła się strasznie osamotniona… raptem zerwała się do biegu. Z oszalałym spojrzeniem, desperacko szukała dowodu, że wszystko jest tak, jak powinno. Z trudem poznawała mijane budynki i uliczki, chcąc jak najszybciej sprawdzić, czy…
Stanęła i odetchnęła z ulgą.
Oczywiście, że wszystko jest tak, jak powinno. Bywała tu przecież tyle razy przedtem... zdjęcie na okładkę płyty powstało przecież właśnie tu, w rozświetlonym promieniami słońca studio, świątyni dumania jej przyjaciela. Jego też dostrzegła, stojącego w otwartych drzwiach pracowni i rozglądającego się uważnie. Dopiero teraz zerknęła na zegarek. Spóźniła się dobre pół godziny…

Podchodząc do przyjaciela, uśmiechała się przepraszająco.
- Wybacz… - zaczęła, ale przerwał jej machnięciem ręki i ze śmiechem ucałował ją w policzek.
- Znamy się nie od dziś, wiedziałem, że się spóźnisz. - szerokim gestem zaprosił ją do środka - Prysznic jest po lewej, włosów nie susz, owiń się tylko w ręcznik i przyjdź do “Słonecznej”. Dopiero wtedy zdecydujemy, czy potrzebny Ci makijaż.
Emma już otwierała usta, by zaprotestować - jak zwykle przy takiej okazji, ale tym razem nie powiedziała ani słowa. Nagle dotarło do niej, że życie jest zbyt krótkie, by marnować takie okazje. W głębi serca pragnęła tej sesji… dobrze się czuła we własnym ciele i chciała mieć po tym jakąś pamiątkę… czy to naprawdę takie straszne, móc sobie na starość obejrzeć własne zdjęcia... nawet te nagie? Czyż nie mogła sobie pozwolić na odrobinę próżności? Zwłaszcza, że prace Antona były naprawdę świetne... ciepłe, zmysłowe, bez śladu wulgarności.
Dlatego też zamiast odpowiedzieć tradycyjnym ”Nie dziś… może kiedy indziej…” wręczyła mu torebkę i poprosiła o podłączenie ładowarki do telefonu.
Karta tarota wypadła jej z kieszeni spodni, gdy składała je starannie przed odłożeniem na półkę w miniaturowej szatni. Spojrzała na nią z nagłą złością i wyrzuciła do kubła na śmieci, po czym ruszyła wziąć prysznic. Wybiegła spod niego po kilkunastu sekundach, zupełnie mokra, by gorączkowo przeszukać śmieci i troskliwie odłożyć kartonik z powrotem do kieszeni jeansów, po czym wróciła, by dokończyć zaczętą kąpiel. Szum wody skutecznie zagłuszył odgłosy opróżniania kubła… dzięki czemu wszystkie troski kobiety spływały z jej ciała wraz z obmywającą je gorącą wodą.

Kiedy stanęła w drzwiach “Słonecznej”, nazywanej tak dzięki szklanemu sufitowi, który w ciągu dnia zbierał we wnętrzu studia promienie słoneczne, rozświetlając je, była zarumieniona od gorąca i lekko jeszcze ociekająca wodą. Tym razem połowa sufitu była przysłoniętaspecjalnymi ekranami odbijającymi światło, przez co w części pomieszczenia panował ciepły półmrok. Emma uśmiechnęła się, widząc ustawiony na granicy światła i cienia mikrofon.
Anton niemal natychmiast zauważył jej obecność. W jego oczach widziała zachwyt, jednak zachowanie pozostało czysto profesjonalne. Być może to przekonało ją ostatecznie… w końcu robiła to dla siebie, nie dla niego… prawda?

Sesja zdjęciowa trwała i trwała, a Emma bawiła się na niej doskonale. Z początku wstydliwie okryta ręcznikiem, potem lekką jedwabną chustą, w końcu sama zdecydowała się odsłonić wszystkie swoje sekrety. Zarówno w tej zacienionej części, jak i w tej rozświetlonej promieniami popołudniowego słońca…

Po zakończeniu zdjęć, usiedli wygodnie w pracowni przylegającej do “Słonecznej”, by przy późnym obiedzie na dużym ekranie obejrzeć efekty ich pracy. Jedno zdjęcie szczególnie przypadło jej do gustu i nieśmiało poprosiła o wydruk. Gdy wróci, namaluje na jego podstawie autoportret… Spojrzała za okno i wpatrzyła się w czerwieniejące na zachodzie niebo. Zerwała się na równe nogi, gdy uświadomiła sobie, jak późno się zrobiło. Zdziwionemu przyjacielowi rzuciła tylko krótko ”zapomniałam o spotkaniu…” i wybiegła, ściskając w ręce złożoną na pół, zadrukowaną kartkę papieru. Wiedziała, że nie będzie pytał.


Do Audubon Zoo pojechała samochodem. Zaparkowała nieopodal wejścia i pozostała w środku, uważnie rozglądając się na wszystkie strony. Jeśli Eric się pojawi, spróbuje go zabrać do siebie. Miała tylko nadzieję, że przyjdzie…
Karta tarota, której o mały włos nie wyrzuciła u Antona do śmietnika, bezpiecznie spoczywała w tylnej kieszeni jej jeansów.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein

Ostatnio edytowane przez Viviaen : 26-11-2013 o 08:52.
Viviaen jest offline  
Stary 22-11-2013, 02:10   #16
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Sophie zamarła wpatrzona w punkt, który tak bardzo przypominał osobę pchniętą śmiertelnie sztyletem. Czuła, jak serce wybija silne rytmy oddając tym samym zdenerwowanie jego właścicielki. Setki myśli przewijały się przez głowę młodej fotografki. Czy to było tylko złudzenie? To musiało być złudzenie!
Mimo zapewnienia, jakie sobie wmawiała postawienie pierwszego kroku w stronę cieni było jedną z trudniejszych rzeczy, jakie zrobić musiała. Czuła, jakby jej nogi były ciężkie i niechętne do słuchania rozkazów, które popychały je w stronę tego, co tak jednocześnie fascynowało, jak i wywoływało niewypowiedziane przerażenie. Sophie spięła się w sobie i uparcie stawiała krok za krokiem lecz sama złapała się na tym, że stara się stąpać jak najciszej, dziękując Bogu, że wybrała obuwie na płaskie podeszwie. Przyciskała do siebie trzymany kurczowo aparat, jakby miał być jej jedyną bronią przed czającym się w tym miejscu złem. Czas się dłużył i chwila, jaką zajęłoby przejście zdawała się tak naprawdę ciągnąć minuty pełne niepewności i obaw przed tym, co miało czekać ją na miejscu.
Ale przecież to tylko złudzenie…

Kiedy podeszła bliżej nie natrafiła na ciało, które spodziewała się zobaczyć przez całą drogę. Wzięła głębszy oddech, aby uspokoić spięte ciało i myśli, po czym spojrzała ponownie spodziewając się zobaczyć nic innego, jak tylko pustą posadzkę.
I czego ona się bała, jak małe dziecko?
Wtedy jednak coś przykuło jej wzrok.
Na podłodze zobaczyła trochę czerwonego płynu. Krew? Nie, niemożliwe… Nie schyliła się do plamy, aby sprawdzić czym ona była. Wolała zadowolić się naprędce skleconemu wyjaśnieniu, które podpowiadała racjonalna część jej umysłu. Musiało to być wino mszalne nierozważnie wylane podczas mszy lub sok jakiegoś dziecka, którego nie upilnowała skupiona na kazaniu matka. Przecież co by w takim miejscu miała robić krew?

Spojrzenie Sophie przyciągnęła jeszcze jedna rzecz.
Tuż obok zauważyła coś, co sprawiło, że nie uwierzyła od razu swoim oczom. Niedaleko na posadzce leżał… puginał, zupełnie jakby tu było jego miejsce, zupełnie jakby śmiał się ze świętości tego miejsca naruszając ją samą swoją obecnością. I zdawał się wołać Sophie, zachęcając aby przybliżyła się.
Grey przez chwilę stała bez ruchu wpatrując się w broń zanim zmusiła swoje ciało do ponownego ruchu. Zrobiła krok w stronę puginału i przykucnęła obok niego. Wyciągnęła dłoń do broni i zatrzymała nad nim. Orzygryzła wargę walcząc sama ze sobą. Ten przedmiot nie należał do tego miejsca, a może… właśnie należał? Co jeżeli tak było?
Dotknęła delikatnie palcami jego powierzchni, sama nie wiedząc czego się spodziewała po tym czynie. Nie stało się jednak nic szczególnego, a całe pomieszczenie zdawało się śmiać ze strachu, jaki przebiegał zimnym dreszczem po kręgosłupie Sophie. Kobieta przymknęła na moment oczy i chwyciła broń za rękojeść. Podeszła do światła i podniosła posrebrzany puginał oglądając go. Nie miał na sobie żadnych oznaczeń czy symboli. Sama nie wiedziała kiedy wylądował w jej torbie zawinięty w chustkę.

Kiedy tylko zjawił się proboszcz Sophie skorzystała z okazji, aby zadać mu kilka pytań na temat przeszłości tego miejsca. Okazało się, że jakieś siedem lat temu zamordowano tu księdza. Jakaś nieznana kobieta zasztyletowała go i ukradła z zakrystii jeden z ornatów. Był on bardzo stary, bo przywieziony do Europy w XIX wieku. Ponoć, co ustaliła policja, morderczynią była drobna blondynka w okularach lenonkach. Broni nigdy nie znaleziono.

Wsiadając do samochodu po skończonej sesji zdjęciowej Sophie wciąż czuła, że nie opadł z niej niepokój związany z wizytą w kościele. Wciąż miała przed oczami tę… grę cieni… ale czy grą cieni mogła nazwać puginał, który ciążąć jej w torbie dawał tym samym świadectwo swojej realności? Czy mogła zaprzeczyć, że jednak tam coś niewyjaśnionego się zdarzyło właśnie jej?
Wyjęła z torby kartę tarota i przyjrzała się jej ponownie.
Świat...
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 22-11-2013 o 02:12.
Zell jest offline  
Stary 23-11-2013, 19:20   #17
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Annabell Clark


Następnego dnia Annabell musiała zapomnieć o dziwnym zachowaniu matki, o tajemniczej Laurze Szczęściarze. Papieżyca tkwiła w jej tylnej kieszeni.
Następnego dnia czekały ją obowiązki. Promocja jej ostatniej książki. Tym razem bardziej zwyczajna. Siedziała w jednym z największych księgarni w mieście i podpisywała kolejne tytuły. Odpowiadała na pytania rządku pań i czasami panów zafascynowanych jej twórczością i wiedzą na temat realiów wiktoriańskiej Anglii. W takich sytuacjach pisarz stawał się i aktorem i dyplomatą. Należało się ładnie uśmiechać i odpowiadać stonowanym tonem. Zwłaszcza odpowiadać tak na zarzuty…

Twórczość Annabell nie była popularna wśród feministek, które zarzucały jej szowinistyczne podejście do roli kobiety w społeczeństwie i małżeństwie.
Ale cóż… Czy to wina Annabell że taka była wiktoriańska Anglia ? I czy to jej wina, że wiele czytelniczek tęskniło za jasno określonymi rolami kobiety i mężczyzny? Nie każda kobieta pragnie wyzwolenia z kajdan ról społecznych. Były takie które tęskniły za silnymi mężczyznami okiełznanymi cuglami konwenansów. Były takie które chciały patrzeć jak ich wybranek je zrywa.
Zresztą, przy bohaterkach prozy Jane Austen, jej bohaterki były skandalistkami.
Tym razem jednak nie było manifestacji skrajnych feministek…
Tym razem przybyli jacyś sekciarze. Ot grupka sześciu mężczyzn i kobiet w purpurowych habitach mnisich z kapturami na głowach. Stali razem niedaleko podpisującej Annabell i nucąc coś kiwali synchronicznie.
W ogóle nie interesowali się kolejką stojącą do Annabell i w ogóle nie reagowali strażników sklepowych, którzy próbowali ich stąd usunąć.
Zresztą ochrona akurat niezbyt się starała to zrobić. Nie żebrali, nie agitowali kupujących. Po prostu stali, kiwali się jak pijane zające i nucili coś pod nosem. Nikomu nie przeszkadzali, Annabell też nie.
Aż znalazł się ktoś, komu jednak zaczęli przeszkadzać.

Jakiś mężczyzna o bladej twarzy i spokojnym spojrzeniu zielonych oczu podszedł do mnichów. Wyjął rewolwer z torby i strzelił jednemu z nich w głowę. Ot tak, bez powodu, bez okazania agresji.
Jakby strzelał w lunaparku to tarczy strzelniczej, albo balonów z wodą.
Mężczyzna padł martwy z rozwaloną czaszką. Wybuchła panika wśród kolejki do Annabell. Ludzie rzucili się do ucieczki. Ale nie mnisi. Ci nie przejmując się trupem swego brata… nadal kiwali się i nucili.
Mężczyzna oddał drugi strzał, padł drugi trup z rozwaloną czaszką.
Ochrona wtedy zareagowała. Część zaczęła osaczać mordercę, krzycząc by położył się na ziemi i odrzucił broń. Byli jednak jedynie ochroniarzami sklepowymi, a nie prawdziwą policją.
Jeden mężczyzna z ochrony sklepowej zasłonił ciałem z Annabell mówiąc.- Lepiej jak pani uda się jak najszybciej na zaplecze sklepu.Tu jest niebezpiecznie. Zaprowadzę pa…
Padł kolejny strzał, kolejne ciało osunęło się na podłogę. Czyje?

Teodor Wuornoos


Zapomniał o spotkaniu, zasnął, jutro ostatni dzień konwentu… I będzie mógł zostawić za sobą Phoenix i wszystkie dziwne wydarzenia jakiego w nim spotkały.
Miły sen przerwało głośne szczekanie, a potem jeszcze głośniejsze wycia…
To wyrwało Teodora z drzemki, podszedł do okna po ciemku i wyjrzał przez nie. Zobaczył psy. Całe stado warczących i wyjących psów.
To obudziło w nim nieprzyjemne wspomnienie niedawnej konfrontacji z upiorem. Tylko że tym razem psy były bezpańskie i liczne. I na szczęście za oknem.
Które nagle miało przegniłą ramę okienną i odpadającą farbę. Co było całkiem dziwne zważywszy, że wszak miał zagwarantowany przez organizatorów konwentu porządny pokój hotelowy. I gdy zasypiał, to nadal znajdował się w nim, a nie w tej norze w której tapeta odłaziła z popękanych ścian, a łóżko przypominało wyro w tanim hoteliku. To nadal był jego pokój lecz… wyglądał jakby minęło czterdzieści lat podczas których tego pokoju ani razu nie remontowano.
I czemu nikt inny nie reagował na te głośne wycia i szczekania? I czemu okolica wyglądała jakby wszystkie budynki były pustostanami przez ostanie czterdzieści lat? I czemu większość latarni nie działało ? I czemu nie widział żadnych ludzi za oknem?
Z każdym pytaniem jakie Teodor sobie zadawał, serce uderzało coraz szybciej. Z każdym pytaniem psy się zbliżały i gdy weszły w krąg światła migającej latarni znajdującej się tuż przed hotelem… pisarz zamarł ze strachu.
Wobec Upiora Teodor mógł mieć wątpliwości. Pies wyglądał szkaradnie, ale wydawał się być żywy. Bestie zbliżające się do hotelu, warczące i szczekające. W świetle latarni te istoty nie wydawały się należeć do świata żywych. I ruszyły z wyciem w kierunku drzwi wejściowych, szybko jak swe żywe odpowiedniki i nieustępliwie w swej pogoni jak istoty nie będące już częścią świata żywych.

Susan Chatiere


Ptaka-starca, odzianego w zdartych piór żałobny łach.
A to z waści kawał mruka! – rzekłem kpiąco. – Do kaduka,
Tak wyleniałego kruka nie ma i na piekieł dnach!
Zdradź mi, jakie nosisz imię na Hadesu mrocznych dnach?
Kruk zakrakał: Kres i krach.

To nie był spokojny sen. Koszmar trudny do spamiętania mroził jej serce i zakończył się pobudką z bijącym sercem. Nie zapamiętała co widziała. Jedynie trupy i ucztujących na nich padlinożerców.
Twarze zwłok, były jej znajome, ale nie potrafiła uchwycić czyje to były twarze. Panowała jeszcze noc. Susan z bijącym sercem próbowała przebić wzrokiem otaczającą ją ciemność. I zorientowała się, że nadal jest w swoim miłym mieszkańcu. Nagle… jakichś hałas spowodował, że krzyknęła przerażona. Ładnie… Ale cóż… ostatnie wydarzenia i ów “dowcip” z podziemi sądu wyprowadziły ją nieco z równowagi, a jeszcze ten sen.
Hałas jednak był prawdziwy i dochodził z kuchni. Susan wstała i ostrożnie ruszyła do kuchni zastanawiając się, czy rzucony przez Joshuę pomysł z zakupem psa nie był wcale taki głupi.

Osłupiałem; czy to wszystko sen? jak mogło się ptaszysko
Tak odezwać, jak orator, co na wylot zna swój fach?
Choć w tym sensu było mało, przecież słusznie się zdawało
Rzeczą całkiem niebywałą, że ptak, siedząc przy mych drzwiach,
Na popiersiu marmurowym, bielejącym tuż przy drzwiach,
Kracze schryple: Kres i krach.


Hałas dochodził z kuchni. Okno było zbite jakby jakaś piłka uderzyła z impetem i przebiła szkło. A ta kulka okazała się spora i pierzasta. Kruk albo gawron, albo wrona… Susan obstawiała jednak kruka, bo ptaszysko było spore i czarne. I zakrwawione. Kawałki szkła wystawały z pomiędzy piór czyniąc tą sytuację niepokojąco absurdalną. Ten ptak uderzył z impetem w okno co powinno go zabić, albo przynajmniej oszołomić. A tymczasem zwierzak jak niby przewrócił jej kubeł ze śmieciami i zaczął w nim grzebać. Był kiedyś taki horror Hitchcocka... pod tytułem "Ptaki". I Susan czuła się jak aktorka w nim występująca

Gęstą czernią na boginię cień rzucając, kruk jedynie
Parę słów wykrakał, jakby skakał w nich po kruchych krach.
Potem milczał dłuższą chwilę – widać chciał rzec właśnie tyle .
Lecz gdym rzekł: Czy się nie mylę? czy zbłądziłeś pod mój dach,
By mi zdradzić, jakie szczęście znajdzie drogę pod mój dach? .
Kruk zakrakał: Kres i krach.


Ptaszysko grzebało w śmieciach odrzucając na bok potencjalne kąski, wyraźnie znalezieniem czegoś ważniejszego dla niego. Szarpnął mocniej workiem rozrywając go i rozsypując całą zawartość na oczach Susan. I nagle spojrzał na nią Ten ptak nie był normalnym stworzeniem. Nastroszył pióra, rozłożył szeroko skrzydła szykując się do lotu i do ataku na nią. A Chatiere zrozumiała czemu… rozrywając worek i rozsypując śmieci kruk sprawił, że karta tarota, którą dziewczyna wyrzuciła do kosza. Ta właśnie karta znalazła się w zasięgu jej dłoni. Kruk przybył ją zabrać. I gotów się był rzucić na człowieka by ją zdobyć.
To było...szaleństwo.

Sophie Grey


Jazda samochodem nieco uspokajała. Wyobraźnia rozbudzona niedawnymi wydarzeniami w kościele i tym co się dowiedziała wypełniała głowę Sophie niepokojącymi myślami. Czego tak naprawdę była świadkiem? Skąd wziął się tam sztylet?
Wszystko to brzmiało jak jakiś nadnaturalny fenomen. A przecież mogło być dziełem przypadku. No bo to musiał być jeden wielki cholerny przypadek. Przecież nigdy nie miała w ręku takiego sztyletu, prawda? Prawda? PRAWDA?
Policyjna blokada na drodze.


To zatrzymało potok myśli w głosie i samochód. Policyjna blokada… czemu teraz? Z jakiego powodu?
Sprawa wyjaśniła się dość szybko. Powodem była masakra urządzona w okolicy przez “białego mężczyznę w białej koszuli z krawatem w prążki”... którego rozpoznano jako Buck Plateau, miejscowy nauczyciel języka angielskiego.
Zabił on uczniów klasy którą uczył, dokładnie połowę z nich. Podczas gdy reszta musiała na to patrzeć. Po czym zbiegł ze szkoły zabijając kogo popadnie. I jak dotąd nie został złapany.
Wedle słów policjanta Buck szanowanym i wielokrotnie nagradzanym nauczycielem w miejscowym koledżu. I… imię jego jak i nazwisko brzmiało znajomo dla Sophie.
Poza tym… Była fotografką. Owszem ładne artystyczne zdjęcia ładnie wyglądały w portfolio. Ale prawdziwą gotówką zdobywało się na makabrze. Zdjęcia z wojen, zdjęcia z miejsc katastrof, zdjęcia straszne i poruszające. Zdjęcia tragedii. To one zapewniały największą gotówkę. To one.. dawały Pulitzera światka fotograficznego, czyli nagrodę World Press Photo.

Emma Durand


Odpoczynek od tej nienormalnej rozmowy z Ericiem był Emmie potrzebny. Wyzwanie całkiem zwyczajne, jakim była sesja zdjęciowa, pozwoliło przerzucić stres na oswojoną sytuację.
Anton poprawił Emmie humor. Absurdalność rozmowy z malarzem przestała być dzięki niemu taka straszna.
Audobon Zoo było wizytówką miasta, znane głównie części przedstawiającej faunę i florę bagien oraz znakomitego herpetarium, którego ozdobą był aligator albinos.
Emma była tu wiele razy. Wszak to miejsce było wizytówką miasta.


Nawet w zapadającym powoli zmroku Audubon Zoo prezentowało się radośnie i niegroźnie. Powoli też pustoszało. Zbliżał się wieczór, czas w którym ludzie wypełniają dyskoteki i puby, a nie ogrody zoologiczne. Z początku Emma czekała przy samochodzie. Czekała dość długo. Potem wsiadła do wozu. Czas mijał. A ilość przechodniów malała z godziny na godzinę.
A Emmie nie pozostało nic innego tylko czekać. Telefon Erica ciągle był zajęty. Może więc to była strata czasu, może lepiej by było gdyby do niego poje...

Nagle… coś zaczęło się dziać. Świat wokół Emmy zaczął erodować. Ludzie ją mijający zdawali się być coraz bardziej niewyraźni. I… przestali ją zauważać. Po chwili stali się barwnymi plamami, a potem.. znikli.
Miasto zaczęło się na jej oczach ulegało rozkładowi. Tynk zaczął się kruszyć, szyby pękać, ściany porastać grzybem i pokrywać się kurzem. Powietrze zaczynało mieć metaliczny posmak. Ten rozkład dotykał wszystkiego, w tym i samochodu Emmy. Rdza pożerała go jak zaraza pochłaniająca żywy organizm, centymetr po centymetrze.
Wszystko to działo się w kilka sekund, nie dając jej na możliwość reakcji. Czy to był czy halucynacja, czy koszmar o którym wspomniał Eric?
Rozkład nie dotykał wszystkich miejsc w jednakowym tempie. Ogród zoologiczny rozsypywał się wolniej… i wydawał się bezpieczniejszym miejscem niż reszta okolicy. Bowiem w cieniu rzucanym przez rozpadające się budynki, Emma dostrzegała olbrzymie ślepia stworzeń, które na pewno nie były istotami ludzkimi. Ślepia wpatrzone w nią z wyraźnym zainteresowaniem. Ślepia drapieżników skupione ofierze.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 23-11-2013 o 19:39. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 26-11-2013, 00:56   #18
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
The Stinky Hitchhiker

Kartele, bandy, koka z Kolumbii, kubańscy mafiosi handlujący ludźmi, ponura opinia Miami, nie kłamiące statystyki zbrodni.
Pieprzony rykoszet mroku, uderzający prosto w niego. Pieprzony kawałek zgnilizny, której w ogóle nie musiał zauważać, zamknięty w kryształowej wieży swego cudownie udanego życia. Pieprzonego życia, które może zakończyć się po burzliwej dyskusji z własnym strachem, czy wybrać zastrzyk czy krzesło. Żeby nie ruszał się z domu, Chryste w New Jersey prawie na pewno nie dostałby kary śmierci!
Po policzkach leciały mu łzy. Z pewnym irracjonalnym zainteresowaniem, niejako w oderwaniu od porażającego widoku martwego gliniarza, zauważył że lewe oko produkuje więcej wilgoci.

Ciało wyglądało paskudnie. Nie umiał ocenić powodu zgonu, ale stopień rozkładu wskazywał, że ma do czynienia z nieświeżym truposzem. Żołądek szykował się do ataku, nieubłaganie pragnąc ubarwić pobocze, niczym Etna pokrywająca swymi wnętrznościami Pompeje z przyległościami. Stłumił wstrętnie gorzki atak oddychając głęboko. Drżącymi rękami podpalił papierosa, zaciągnął się mocno. Zapach zgnilizny nieco zelżał, umysł z jałowego biegu przeskoczył w fantastyczne zakresy wyśrubowanej wydajności.

Po pierwsze... czy to się dzieje na prawdę? Trzepnął klapą Equusa. Końskie logo zaświeciło wesoło odbijając intensywne światło południowego słońca. Ostrożnie wcisnął zatrzask, uniósł wieko kufra. Ech. Nadal tam był. Oficer X. Brak metalowego identyfikator w klapie. Zielona koszula. Lokalny glina, pewnie z jakiegoś zadupia. Naszywka na rękawie zamazana krwią i czymś, czego nie chciał nawet sprawdzać.

Kurwa mać, co robić.

Zaciągnął się mocno resztką papierosa, parząc sobie niemal palce, gdy bibułka i tytoń spłonęły w orgii utleniania aż do samego filtra. Myślał intensywnie. Blady, spocony, ale nagle pełen niezłomnej woli przetrwania. Nigdy nie łamał prawa. Och, drobne ekscesy, parę mandatów, jedna mała burda w młodości, nic szczególnego. Może przy dobrym adwokacie wywinie się z tego całkowicie. Zwłoki były stare, starsze niż kilka dni, które spędził w podróży. Na wcześniejszy okres będzie miał żelazne alibi, jako osoba publiczna był widywany i odnotowywany w kronikach towarzyskich. Da radę, to nic trudnego. Może nawet obroni reputację, zyska dodatkową popularność.

Miał ochotę strzelić się w pysk za ostatnią myśl. Funkcjonariusz X gnije tu sobie nieśmiało, wcale nie przypominając Sonny'ego Crocketta z Miami Vice, a ty bydlaku zastanawiasz się nad publicity? Złajał się w myślach, próbując zrzucić okowy strachu, wyzwolić się z mrożącego uścisku niepewności.

Musi podjąć decyzję, co dalej. W zasadzie są dwie możliwości. Dojedzie do Okeechobee, parę kamieni i krótka modlitwa na brzegu, albo odbije do wybrzeża i w bagnach wokół Fort Lauderdale nakarmi aligatory. Nigdy potem nie zaśnie, strach zeżre mu życie, poczucie winy i lęk zmienią go w pijaka, skończy w kilkoma gramami ołowiu pod czaszką, zabity własną ręką.

Wariant drugi, to oddać się policji i liczyć na uczciwość gliniarzy. Nie był przestępcą, ufał w amerykański styl życia i system prawny najlepszy z możliwych.

Wyjął komórkę, wyciągnął z portfela wizytówkę warsztatu, który naprawiał auto. Mechanik miał na nazwisko Estevez, Pablo czy Jorge, jedna cholera, w każdym razie Kubańczyk. Nigdy nie pracował u was Kubańczyk? Robiliście hamulce i zawieszenie na nazwisko Perrier. Tak, niech pani sprawdzi do cholery. Ok, przepraszam. Jak to nie macie takiego zlecenia? Pojebało was? Sprawdź to stara kwoko, natychmiast! PIIIIIIIIIIIII. Nie przerywaj połączenia!

Rozszerzone bolesnym niezrozumieniem źrenice wpatrywały się tępo w sygnał zakończenia połączenia. Porównał szybko numer z wizytówki z wybranym przed chwilą. Nie ma mowy o pomyłce. Jak mogli nie zarejestrować naprawy takiej fury? Przecież specjalnie ściągali FedExem hamulce z Portland, od producenta. Usiadł na progu Equusa. Marley dziwnie cienkim głosem zafajdanego ćpuna szydził z niego słowami "I shot the sheriff". Jerry uderzył pięścią w radio, przerywając idiotyczną piosenkę.

Zatknięta w desce rozdzielczej tarotowa Wieża wydawała się niższa, u jej podnóża leżało jakby więcej gruzu. Osypywała się wyraźnie, zmieniona, żyjąca własnym, niezbadanym sensem trwania.

Uśmiechnął się do niej. To twoja robota, kartonowa kurwo, prawda? Czyli aligatory, nie gliny...

Wycisnął numer Sue na swoim Communicatorze. Nokia rozładowywała się wyraźnie, miał szansę odbyć tylko jedną rozmowę.

Bogu dziękować Sue odebrała w końcu!

- Sue! Wrobili mnie. Posłuchaj, dzieje się tu coś czego nie rozumiem... Co? Ty też masz kłopoty? Jakie ptaki na Boga!
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй

Ostatnio edytowane przez killinger : 26-11-2013 o 19:08. Powód: kradzież tożsamości zielonkawego gliniarza
killinger jest offline  
Stary 27-11-2013, 21:53   #19
 
sheryane's Avatar
 
Reputacja: 1 sheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwu
Miała wrażenie, że koszmar, który śniła, wcale się nie skończył. Zupełnie, jakby trwał nadal. Wszystko wydawało się jednak zbyt wyraźne, zbyt prawdziwe, aby było snem. Czuła chłód kuchennych kafelek pod bosymi stopami. Dokładnie widziała kruka szykującego się do ataku - jego ostry dziób i czarne jak noc pióra. Dzikie, szkarłatne oko wpatrujące się w nią z nienawiścią. Kawałki szkła wbite w jego masywne ciało i krew leniwie skapująca na podłogę. Rozerwany worek na śmieci, rozsypane opakowania i resztki jedzenia, połyskujące fragmenty szkła z rozbitego okna... Oraz Koło Fortuny szyderczo spoglądające w sufit, zupełnie obojętne na dramat rozgrywający się w pomieszczeniu.

W takich sytuacjach ułamek sekundy staje się wiecznością. Niewiele myśląc, Susan sięgnęła do pobliskiego blatu, wyciągając z drewnianego stojaka nóż z najnowszej kolekcji Calphalona. Metaliczny zgrzyt rozszedł się wśród ciszy nocy, a blade światło zatańczyło na ostrzu. Obróciła nóż w dłoni, łapiąc go odwrotnym chwytem, by łatwiej zasłonić przedramieniem twarz. Postąpiła krok do przodu, przydeptując kartę tarota, która była celem tej makabrycznej wizyty. Wtedy ptak rzucił się na nią z łopotem skrzydeł, celując w twarz i oczy. Ani myślał przestraszyć się uzbrojonej w nóż kobiety, ani myślał uciec w panice czy schować się w jakiś ciemny kąt. Podjął walkę, zupełnie jakby kartonik z wyrysowanym Kołem Fortuny miał dla niego cokolwiek znaczyć.

Kruk uderzał raz po raz wściekle, a każdy cios - czy to dziobem, czy pazurami - zostawiał krwawe ślady na przedramionach Susan. Nie pozostawała mu dłużna, broniąc się zaciekle i odpowiadając płytkimi cięciami. Czarne pióra sypały się dookoła, Chatière krzyczała na ptaszysko, a ono odpowiadało dzikim krakaniem. Oboje powoli opadali z sił. Ruchy Susan stawały się wolniejsze, a ptak wyraźnie słabł, aż w końcu opadł na podłogę. Kobieta, korzystając z okazji, szerokim zamachem wbiła ostrze w pierś przeciwnika, niemal przyszpilając go do ziemi. Ten jednak walczył dalej, miotał się po podłodze i kłapał dziobem, próbując dopaść wroga i zadać mu jak najwięcej ran. Upływająca krew w końcu odebrała mu życie. Dopiero jego śmierć przerwała tę szaloną walkę.

Susan osunęła się po szafce, siadając na zabrudzonej krwią i piórami podłodze. Oddychała ciężko, a całe jej ciało drżało. Kiwała się lekko w przód i w tył, próbując ogarnąć umysłem koszmar na jawie, w którym uczestniczyła. Nienawidziła “Ptaków” Hitchcocka. Kiedyś po seansie śniła o psie sąsiadów, który poruszał się po ogrodzie na krwawiących kikutach łapek pozostałych po ataku ptasiego stada. Spojrzała na zakrwawione ręcę, dotknęła policzka, który zdobiło krwawe rozcięcie, po czym przeniosła wzrok na trupa ubarwiającego jej kuchnię.
- Kurwa. - mruknęła pod nosem, podnosząc się na trzęsących się nogach. - Ja pierdolę... - rozejrzała się po pobojowisku.
Torsje sprawiły, że zgięła się w pół. Żołądek protestował wobec przebytego szoku i stresu. Gdyby miała czym, pewnie rzygałaby jak kot.

Była silna. Trzeba było wziąć się w garść. Wzięła kilka głębokich wdechów, uspokajając organizm. Podniosła kartę tarota i włożyła do kieszeni pidżamy.
~ Zostajesz ze mną. ~ pomyślała.
Czy jednak nie powinna się jej pozbyć? Wywieźć ją gdzieś na drugi koniec miasta i wrzucić do rzeki? Niech dzikie zwierzęta zabijają się o to. Nie była jednym z nich! A jednak… Może powinna ją sobie zostawić? Może to wszystko jakoś się łączyło? Rytuał, maski, koło tortur w sądzie, kruk… Nie widziała w tym żadnego wzoru, ale - jeśli istotnie jakiś był - to wszystko wyglądało dopiero na początek.

Wyciągnęła z szuflady worek na śmieci, a z szafki rękawiczki do sprzątania. Ptasie truchło wylądowało w worku, mimo że żołądek Susan protestował przed choćby zbliżeniem się do tego. Nóż także poleciał do worka. Nie wyobrażała sobie, jak miałaby jeszcze z niego korzystać. Zamiotła śmieci, zakrwawione pióra i kawałki szkła na szufelkę. Do worka. Porządek musi być. Czuła się trochę tak, jakby obserwowała kogoś innego wykonującego te czynności. Wyłączyła na chwilę myślenie, by zrobić to, co musiało zostać zrobione. Wyszła przed dom, łapiąc głęboki oddech świeżego powietrza. Delikatny wiatr suszył zimny pot przerażenia, którym oblało się jej ciało. Worek z całą zawartością wrzuciła do kubła na śmieci. Jutro powinni to stąd wywieźć. Wróciła do kuchni, po drodze zaglądając do łazienki, by przygotować wiadro z wodą i mopa. Po dokładnym wysprzątaniu kuchni jedynym, co przypominało nocny koszmar, było strzaskane okno.

Była silna. Nie mogła dać się zwariować. Niczym w transie wróciła do łazienki z butelką tequili. Z domowej apteczki wyciągnęła wodę utlenioną, gazę i plastry. Pociągnęła kilka sporych łyków alkoholu i wylała całą butelkę wody utlenionej na przedramiona i ręce, odrobinę zostawiając jeszcze na ranę na policzku. Paliło jak cholera, ale podstawowe odkażenie miała z głowy. Opatrzyła pobieżnie co gorsze rozcięcia. Wróciła do łóżka, popijając tequilę. Drżenie nie ustępowało. Zimne dreszcze przebiegały ją raz po raz i podskakiwała na najlżejszy dźwięk. Jednego była pewna - do końca życia będzie nienawidzić kruków.

Próbowała zasnąć, ale zapadała tylko w krótkie drzemki nawiedzane widmem zakrwawionego ptaszyska o szkarłatnym spojrzeniu. O świcie sypialnia była już pusta i tylko do połowy pełna butelka tequili pyszniła się na nocnym stoliku.


W drodze do pracy Sue umówiła się na prywatną wizytę u lekarza, gdy będzie wracała do domu. Zadzwoniła również do szklarza z prośbą o wizytę pod wieczór - nie mogła zostawić okna rozbitego w ten sposób. Z niewyspania i przeżytych emocji niemiłosiernie bolała ją głowa. Całe szczęście, że po tequili nigdy nie miała kaca, bo byłoby jeszcze gorzej. Dzień mijał trochę jak we śnie. Bluzka z długim rękawem ukryła zaognione ranki po nocnej walce - kolejne świadectwo prawdziwości tego szalonego wydarzenia. Niestety rozcięcia na policzku nie dało się zakryć w ten sposób. Wymyśliła na poczekaniu jakąś wymówkę o kocie koleżanki, który drapnął ją podczas zabawy. Na szczęście nikt nie przejmował się tym jakoś specjalnie. Za to ona sama nie mogła przestać myśleć o szalonych zdarzenia, których ostatnio była świadkiem. Podczas odczytywania jednego z oświadczeń zacięła się na moment, bowiem wydawało jej się, że za oknem widzi kruka o szkarłatnym spojrzeniu… Szybkie potrząśnięcie głową pozwoliło jej skupić się z powrotem na pracy.

Z sądu pojechała prosto do lekarza. Pokazała mu przedramiona i opowiedziała historię nocnej batalii z krukiem. Oczywiście pominęła kwestię zamordowania zwierzęcia i faktu, że wszystko działo się u niej w domu.
- Zdaje sobie pani sprawę, że to nie jest normalne zachowanie takich zwierząt? - zapytał lekarz, w odpowiedzi na jej roztrzęsienie wypisując dla niej tabletki uspokajające. - Pierwszy raz słyszę o takiej agresji.
- Poważnie? Co też pan opowiada… - zaśmiała się nieco histerycznie.
Zmierzył ją uważnie wzrokiem, wręczając jej receptę.
- Proszę zgłosić się na szczepienie przeciwko wściekliźnie. Tak na wszelki wypadek. Cholera wie, co mógł przynieść… To żerowanie w śmietnikach wielkich miast…
Susan wcale nie miała ochoty go dłużej słuchać. Podziękowała i opuściła gabinet, by wrócić do domu na spotkanie ze szklarzem. Zamierzała jeszcze zadzwonić do Jeremy’ego. Może chociaż on, słysząc podobną historię, nie uzna jej za wariatkę.

Tym razem nie rozstawała się już z Kołem Fortuny. Ubrudzona kruczą krwią karta spoczywała spokojnie w jej marynarce.
 
__________________
“Tu deviens responsable pour toujours de ce que tu as apprivoisé.”
sheryane jest offline  
Stary 29-11-2013, 13:20   #20
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Kolejne minuty wlekły się niczym godziny, a godziny urastały do rozmiarów wieczności. Nogi ścierpły jej od siedzenia w samochodzie. Wysiadła z wahaniem i po niespełna półgodzinie nerwowego spaceru wsiadła z powrotem. Po kolejnej wieczności wpatrywania się we front budynku Zoo, była o krok od włączenia silnika i powortu do domu. Narastający w niej lęk powoli stawał się zbyt silny, choć usiłowała sobie wytłumaczyć, że jest irracjonalny.
W końcu po raz ostatni bez większych nadziei wybrała numer Erica, zdecydowana poczekać pół minuty i dać sobie spokój. A może spróbować odwiedzić go w jego pracowni?
Wsłuchując się w krótkie “pip” świadczące o nieustannym zajęciu numeru, nieco bezmyślnie wpatrywała się w przednią szybę swojego Forda. Nie od razu zrozumiała, co widzi. Na jej oczach pióro wycieraczki sparciało, a guma powoli zaczynała rozsypywać się w proch, odsłaniając rdzewiejące błyskawicznie ramię. Spojrzała na ulicę przed sobą i zobaczyła, że ludzie zaczynają rozpływać się w powietrzu, jakby nigdy nie istnieli, a cała okolica zaczyna przypominać scenografię koszmaru.
Emma krzyknęła, upuszczając telefon, który zaklinował się gdzieś pod siedzeniem. Szukając go desperacko, wyraźnie SŁYSZAŁA, jak rdza pożera blachy, skórzane siedzenia starzeją się i pękają, a po chwili pękła pierwsza szyba…
Kiedy wreszcie znalazła telefon, był on cały obsypany rdzawo-czarnym pyłem, nieprzyjemnie klejącym się również do jej spoconych dłoni. Szarpnęła za klamkę, ale ta rozsypała się w jej palcach…
W panice zaparła się o trzeszczącą niebezpiecznie kierownicę i obiema nogami kopnęła w drzwi, wyłamując je z przerdzewiałych zawiasów. Sama wyskoczyła z wnętrza wraku tuż za nimi, nadludzkim wysiłkiem woli nie drąc się wniebogłosy. Drżącymi rękami włożyła telefon do przewieszonej przez ramię torebki i rozejrzała się wokół.
”Z pewnością usnęłam w samochodzie…” - przemknęło jej przez myśl - “...to musi być sen… muszę się teraz tylko obudzić…”
Gorączkowo próbowała przypomnieć sobie sposoby na wybudzenie się z koszmaru. W snach nie odczuwa się bólu… powinna się uszczypnąć i wtedy wszystko się wyjaśni…
Jak w transie patrzyła, jak jedna z jej dłoni szczypie tę drugą, mocno, boleśnie… syknęła. Przygryzła wargi niemal do krwi, by nie krzyknąć. To nie był sen…
Wokół niej świat stawał się coraz mroczniejszy, tu i ówdzie pojawiły się świecące złowrogo punkciki. Oczy, które - była o tym przekonana, wpatrywały się prosto w nią. Rozejrzała się w panice, Instynktownie szukając schronienia. Dopiero teraz zauważyła, że budynek Audubon Zoo rozpada się jakby wolniej, dając złudzenie normalności… a więc bezpieczeństwa. Dlatego też nie zastanawiając się ani chwili dłużej, popędziła w kierunku głównego wejścia, modląc się, by - wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, drzwi były otwarte…

Zoo było puste... a raczej opustoszałe, zaniedbane… Wyglądało jak więzienie dla zwierząt. Jak te stare Zoo z lat trzydziestych i czterdziestych.


Potężne stalowe klatki, grafiti i różne bazgroły na murach. Nie było jednak ciche, choć Emma nie zauważyła żadnych zwierząt w klatkach. Wiał wiatr niosącyc echo małpich krzyków, ryków kocich drapieżników, ptasik treli i wrzasków… zupełnie jakby duchy zwierząt żyły nadal w klatkach.
Emma z wahaniem zagłębiła się między klatki. Rozglądając się wokół siebie, z niepokojem oglądała się też za siebie, jakby spodziewając się, że to, co wyczekiwało w cieniach ruin, pójdzie za nią. Co jednak miała zrobić? Powoli i ostrożnie posuwała się przed siebie, cicho nawołując imię Erica. Skoro chciał się z nią tu spotkać, może też tu jest…?
Mijała klatki i nie słyszała żadnych odpowiedzi… aż do czasu, gdy dotarła do jednej z nich. Szelest…


Wyraźny szeltet dochodził z otwartej żelaznej klatki. Szelest spod kupy liści, w jej najciemniejszym kącie. Ale czy powinna tam iść? To wszystko wyglądało jak pułapka z przynętą.
Z mocno bijącym sercem przystanęła, po raz kolejny nawołując imię malarza. Jednak nie doczekała się odpowiedzi… schyliła się więc, by podnieść z ziemi niezbyt długi patyk i rzuciła nim w ruszającą się stertę, gotowa w każdej chwili zatrzasnąć drzwi klatki i zerwać się do ucieczki.
Szelest stał się gwałtowniejszy… liście się zakotłowały, ale cokowliek kryło się pod nimi, nie ujawniło swej natury. Nie usłyszała też odpowiedzi na swe zawołania.
Nagle poczuła, że wszystko jej jedno. Czy miała jakąś alternatywę? Co jej pozostało? Błąkanie się po całym Zoo, aż rozpadnie się tak samo, jak jej samochód i cała dzielnica? Aż dopadną ją czające się w cieniach bestie?
Przez jej umysł przemknęły w jednej chwili wszystkie horrory, jakie kiedykolwiek widziała, w tym widziany całkiem niedawno "Amityville" i uwielbiane przez nią “Lśnienie”. Zoo stało się nagle klaustrofobicznym budynkiem, w którym ona, samotna nagle bohaterka, znalazła się w irracjonalnej sytuacji, i - odwiecznym wzorem takich bohaterek, zamierzała właśnie zrobić najgłupszą rzecz na świecie. Choć może nie aż tak głupią?
Wybrała sobie nieco dłuższy patyk i ostrożnie zbliżyła się do trzęsącej się sterty liści, idąc jednak po zerwnętrznej stronie klatki. Równie drżącą co one końcówkę kija wsunęła między liście, próbując je rozgarnąć… nie wyobrażała sobie, że mogłaby odwrócić się plecami do niewiadomego.
Kośi.. pod stertą liści były ludzkie kości! Co prawda Emma nie była orłem z anatomii, ale ludzka czaszkę potrafiła rozpoznać. Piszczele, żebra… ogryzione kości ludzkich ofiar. Nagle... spomiędzy kości wychyliły się brudne palce… ludzkie palce. Żywe palce… Pod kośćmi bowiem była chyba jakaś studzienka odwadniająca klatkę.
W głowie Emmy pojawiły się kolejne horrory, te opowiadające o żywych umarłych… ale zagryzła zęby i odepchnęła je od siebie. Szybko obiegła klatkę, by dostać się do środka i odgarnąć liście i kości, jak mantrę powtarzając ”Eric, to Ty? Powiedz, że to Ty… Eric… Eric? Czy to Ty…?”
To nie był on...To… ledwie był człowiek. Łysy… a raczej oskalpowany żywcem człowiek. I nagi. Oraz pokryty jakimś śluzem i zakrzepłą krwią, poraniony. Z wyłupionymi oczami i zaszytymi ustami. Stał w kanale ściekowym do kolan tonący w czerwonej cieczy. Krwi.
Pierwszym, co przemknęło jej przez myśl było desperackie ”to nie może dziać się naprawdę…”. Nieświadoma swoich reakcji, cofała się krok po kroku od tej makabrycznej istoty, która kiedyś była człowiekiem, mamrocząc do siebie nieustanne “nie, to sen… to koszmar… to jakiś Koszmar...”. Jednak kiedy On się poruszył, bezbłędnie zwracając się w jej stronę, coś w niej pękło. Przeraźliwy wrzask niczym ostry nóż rzeźnicki rozdarł zasłony potępieńczej ciszy otulające Audubon Zoo, po czym Emma rzuciła się do szaleńczego biegu donikąd. Nie wiedziała, jak długo biegła, ani gdzie. Wiedziała tylko jedno. Musiała uciec jak najdalej od tego… kogoś… czegoś…


Kiedy dobiegła do opuszczonego kamiennego wybiegu niezidentyfikowanych teraz zwierząt,


ukryła się w ciemnej niszy i zaniosła niepowstrzymanym szlochem. Czas nie miał już żadnego znaczenia… więc dała go sobie tyle, ile było potrzeba, by łzy się skończyły a umysł na nowo zaczął działać. Kobieta powoli zaczynała sobie przypominać dziwne słowa wypowiedziane przez Erica. On nie był szalony, a ona znalazła się właśnie we wspomnianym przez niego Koszmarze. Co on jeszcze mówił...? Coś o znajdowaniu drzwi… i że musi pilnować swej karty.
Wyciągnęła ją teraz z kieszeni i obejrzała uważnie, jakby widziała ją po raz pierwszy, po czym schowała z powrotem. Wiedziała przecież, co to za karta. Cesarzowa, Władczyni. Tylko co to miało oznaczać? Kim miałaby władać...?
Tym razem czuła się jak pieprzona Alicja w jakiejś cholernej Krainie Koszmarów. Nie znała reguł, o których mówił malarz, nie wiedziała, w jaki sposób się do niej dostała i, co gorsze, gdzie szukać wyjścia. Eric był szurniętym królikiem, a karta…? Emma poczuła, jak narasta w niej gniew. Ktoś się nią bawił…

Odetchnęła głęboko i po raz kolejny tego… dnia? sięgnęła po telefon. Połowa baterii. Wystarczy na długo, jeśli będzie rozsądna. Pierwszy numer, jaki wybrała, należał do Erica...
Odebrał… w końcu. Spanikowany głos Erica zabrzmiał w słuchawce. - Że… Ale masz kartę… więc jej pilnuj. Bez niej… nie wyjdziesz z Koszmaru. Drzwi… pamiętaj, musisz je znajdywać. Wiesz kim jestem, prawda?
Była tak zdziwiona, że usłyszała jego głos, że aż zaniemówiła. Po nieskończenie długiej chwili odezwała się ochryple.
- Jesteś Eric Roberts... z Silver Ring. - jej głos i tak był zaskakująco spokojny - I musisz mi powiedzieć, jak znaleźć te… drzwi. Jestem… jestem w Audubon Zoo… ale wygląda jak przeniesione w czasie… to ruina... - nawet w jej uszach brzmiało to idiotycznie, a jednak była to prawda… z trudem zapanowała nad kolejnym atakiem paniki - ...gdzie Ty właściwie teraz jesteś? Możesz mnie stąd zabrać?
- Że… Ale masz kartę… więc jej pilnuj. Bez niej… nie wyjdziesz z Koszmaru. Drzwi… pamiętaj, musisz je znajdywać. Wiesz kim jestem, prawda? - głos Erica powtórzył już raz wypowiedziane słowa. Z takim rozłożeniem akcentów i emocjami. Emma… zadrżała. Nie dodzwoniła się do Erica. W słuchawace powtarzała się w kółko jego wypowiedź z poprzedniej rozmowy.
Kobieta rozłączyła połączenie i rozpłakała się z bezsilności. Jasnym było, że do Erica się już nie dodzwoni. Ale też z całej jej poprzedniej rozmowy z malarzem te słowa były dla niej najważniejsze. Stanowiły jedyne wskazówki, jakie mogła otrzymać. Ale była tu sama, otoczona przez dziwne echa i czające się gdzieś tam potwory. Powinna pójść na poszukiwanie drzwi… nie wiedząc, jak one wyglądają i jak je rozpoznać. Ani co na nią czeka po drugiej stronie…
Westchnęła i sięgnęła po ostatnią deskę ratunku, jaka jej jeszcze pozostała. Z cichym westchnieniem wybrała numer Antona i przyłożyła telefon do ucha…
Tym razem zamiast jakichkolwiek słów, czy nawet informacji że numer jest zajęty, usłyszała dziwną muzykę. Niczym z pozytywki. Anton nie odbierał, a na policzku Emma poczuła coś ciepłego. Odsunęła od siebie telefon i patrzyła ze zgrozą jak z pomiędzy szczelin klawiatury sączy się ciemnoczerwona krew. Ta sama, która była teraz rozsmarowana na jej policzku.
Cienie wokół Emmy się wydłużały, wicher zaczął wiać mocno. A sama kobieta, tak jak zając przy miedzy, wyczuwała, że zbyt długo przebywała w jednym miejscu. Instynktownie niemal wiedziała, że myśliwi się zbliżają.
Z obrzydzeniem odrzuciła telefon daleko od siebie, roztrzaskując go na kamieniach. Irracjonalnym gestem wyciągnęła z torebki chusteczkę i przetarła twarz, desperacko próbując pozbyć się krwi. W końcu rozejrzała się, próbując ustalić, skąd nadpływają cienie, by uciec jak najdalej od nich. Jak długo się da…
Wolała nie myśleć o tym, co zrobi, gdy już nie będzie miała dokąd uciec.
Cienie napływały z miasta, osaczały Zoo ze wszystkich stron, wdzierając się w nie głebiej i głębiej. Wypaczały i tak już zdegenerowany krajobraz opuszczonego Zoo. Czyniły klatki mroczniejszmi, uliczki wypełniały ciemnością. Sprawiały że kontury budynków przechylały się pod ich naporem, czyniąc okolicę dziełem jakiegoś pijanego kubisty. Ale też i wyznaczały jedyną możliwą drogę ucieczki. W głąb Zoo… do jego serca.
A Emma biegła z początku szybko, ale potem coraz wolniej, nieustannie oglądając się za siebie. Powoli zaczynało brakować jej tchu, nogi coraz mniej pewnie stąpały po zrujnowanych alejkach. Ale parła przed siebie, szukając wyjścia i usiłując uciec z zamykającej się wokół niej pułapki. W końcu upadła, a przy tym upadku karta tarota wypadła z jej kieszeni. Kobieta wzięła ją w rękę i zaczęła krzyczeć, zupełnie, jakby narysowana na niej kobieta była świadomą istotą.
- To Ty!! To wszystko Twoja wina!!! Podobno jesteś kluczem, więc mnie stąd teraz wyciągnij!!!! Słyszysz?!?!? SŁYSZYYYYYYSZ?!?!?!?
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172