Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-11-2013, 18:55   #21
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
To musiał być sen. Koszmar. Zwykły, hiperrealistyczny koszmar. Efekt przebudzonych po spotkaniu z Widmem, irracjonalnych lęków.

Ale to wszystko zdawało się być tak rzeczywiste, jak sam Teodor.
Pisarz zaklął pod nosem, dopadł do drzwi i przekręcił klucz w zamku. Potem, wytężając wszystkie swoje siły, dopchnął do nich łóżko. Otarł pot z czoła.

Łatwo go nie wezmą!

Chwycił swoją kurtkę, która wisiała na krześle. Ze zdziwieniem zorientował się, że w wewnętrznej kieszeni kurtki znajduje się karta tarota podrzucona mu przez jakiegoś psychofana.

Nagle wszystko ułożyło się w logiczną całość!

Tak. Kolacja zjedzona w pokoju. Sałatka miała dziwny smak! Zapewne ktoś dodał mu psychotropów do jedzenia. Narkotyków.

Ale kto i dlaczego?

Psychofam! Albo terroryści islamscy, którzy w jego książkach zazwyczaj pełnili rolę czarnych charakterów.

Te niespokojne myśli szalały pod czaszką Wuornoosa, kiedy barykadował drzwi.

Ale za tą wątłą zaporą nie czuł się bezpieczny.

Co za popierdolony sen! – myślał na skraju paniki.

Wydawało mu się, że słyszy demoniczne psy wewnątrz budynku.
Musiał uciec z pokoju! Nawet wiedział jak!

Szybko otworzył okno i stanął na parapecie. Odrobinę pod nim wzdłuż budynku przebiegał niezbyt szeroki gzyms. Teodor miał zamiar zejść na niego i opierając się plecami o ścianę budynku dotrzeć do schodów
przeciwpożarowych. Potem wejść na dach. Z tego co pamiętał, ostatni odcinek zawsze stanowiła drabina. Co prawda psy mogły włazić po schodach, ale po drabinie nie miały szans wdrapać się na budynek za nim.
Jego plan kończył się tam, na dachu hotelu.

Nie miał pojęcia, co dalej. Tak, jak nie miał pojęcia, czemu w ogóle ucieka.
Przecież to był sen.

Super realistyczny koszmar, ale nic więcej, jak zwykła projekcja w jego głowie.
Cel numer jeden – drabina na dach.



Potem pomyśli, co dalej.

Albo się obudzi, czego pragnął teraz najmocniej na świecie.

Teodor nałożył kurtkę, otworzył okno, wszedł na parapet i zsunął się na gzyms. Teraz musiał się spieszyć, nim psy wedrą się do pokoju. Ale nie na tyle, by popełnić jakiś błąd i polecieć w dół, na ulicę. Bo nie dość, że połamałby sobie kości, to zapewne psy szybko zwęszyłyby krew i rozszarpały go na miejscu. W kieszeni miał swój gaz. W razie czego. To zadziwiające, że nawet we śnie jego szalony mózg tworzył takie rzeczy, jak środki potencjalnej obrony. O ile, coś takiego jak gaz obezwładniający zadziała na maszkary z piekła rodem. Wuornoos wolał tego jednak nie sprawdzać.

Ruszył.

 
Armiel jest offline  
Stary 01-12-2013, 04:30   #22
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Przez całą drogę Sophie myślała o tym, czego doświadczyła w kościele i nie miało to nic wspólnego z duchowym objawieniem. Nie wiedziała co tak naprawdę przeżyła, nie wiedziała nawet czy była tam krew, jako że nie chciała tego sprawdzać. Był też jeszcze ten sztylet…
Ciążył jej on w torbie, nie dając o sobie zapomnieć. Wciąż tam był, z nią, wzięty w nieokreślonym odruchu. Z jednej strony nie chciała mieć nic wspólnego z tym, co wydawało się czaić w tamtym kościele, z drugiej zaś nie mogła zaprzeczyć, że jakaś jej część chciała wyjaśnienia. Przynajmniej ta broń nie była pokryta krwią, czy czymkolwiek była ta rozlana na posadzce krew.
Wtedy dojechała do blokady.
Ludzka tragedia, która mogła dobrze udokumentowana poruszyć miliony. Piękne fotografie także mogły mieć taki wpływ na widza, ale większą liczbę zawsze przyciągały dramaty. Wystarczył talent, który wyciągnąłby z obrazu drzemiące w nim prawdziwe emocje. Ukryty potencjał. Sophie położyła rękę na torbie ze swoim aparatem fotograficznym zastanawiając się. Czy to była jej szansa? Czy jeżeli teraz zrezygnuje to nigdy więcej nie otrzyma podobnej?
Musiała spróbować.

Początkowe fotografie jakie robiła jeżdżąc po okolicy nie zadowalały jej. Zwykłe przedstawienia poszukiwań, jakie zakrojono na szeroką skalę. Był to dobry dokument, ale nie taki, za który zdobyłoby się nagrodę czy nowe kontrakty. Dokument, jaki robią do brukowców, nic na czym na długo zawiesi się oko. Nic, co było dla Sophie warte więcej, jak tylko trening.
Skrzywiła się robiąc ostatnią fotografię z tej serii.
Potrzebowała czegoś więcej. I to szybko.
Blokada policyjna ograniczała pannę Grey, ale ta nie miała zamiaru poddawać się tak łatwo. Kordon policyjny w końcu nie mógł być aż tak szczelny w każdym jego zakamarku, nie tak szybko… Może jednak będzie miała szansę na coś więcej? Ten dokument mógł być ciekawszy, jeżeli udałoby się jej złapać policjantów przeczesujących niezbadany jeszcze teren w poszukiwaniu mordercy. Na pewno byłoby to coś lepszego od uwieczniania na zdjęciach stacjonujących na posterunkach stróżów prawa. Musiała tylko znaleźć sposób...

Wyrwa w kordonie zwróciła uwagę Sophie. Najwyraźniej nie oddzielał on jeszcze jej od domków jednorodzinnych, więc była w stanie na piechotę się między nimi przedostać. Nie myśląc wiele postawiła samochód w bocznej uliczce, zabrała swoje rzeczy i ruszyła pomiędzy domkami. Miała nadzieję nie tylko znaleźć policjantów przy pracy, ale także uwiecznić życie ludzi ogarniętych strachem w swoich własnych progach, wiedzących że gdzieś tam grasuje morderca. Może nawet spoglądający na ich domostwo?
Sophie uśmiechnęła się. Emocje. Właśnie emocji potrzebowała.

Przemykała pomiędzy domkami, fotografując i wypatrując okazji do swojego “ataku”. Jednocześnie ukrywała się, bo wiedziała, że nie każdemu może przypaść do gustu buszujący w poszukiwaniu okazji fotograf. Nie wszyscy rozumieli, ale Sophie niepochlebne opinie zupełnie nie obchodziły. Interesował ją tylko rezultat jej pracy.
Wciąż czegoś brakowało.
Sophie westchnęła i zatrzymała się na moment rozglądając. To wciąż nie było to, czego potrzebowała, ale coraz mniejszą miała nadzieję, że do czegoś takiego dotrze. Czyżby była to pora na powrót ze świata marzeń do rzeczywistości?
Strzały z pistoletu zaalarmowały kobietę.
Sophie aż podskoczyła oderwana brutalnie od swoich myśli. Spojrzała w stronę, z której dochodziły strzały i zobaczyła domek nad niedużym stawem. Przełknęła ślinę i wzmocniła chwyt na aparacie. Myśli przelatywały jej przez głowę, same nie mogąc dać sobie ze sobą rady. Część Sophie chciała natychmiast uciekać i zawiadomić policję, część wolała zostać i sprawdzić co się tam dzieje.
Wygrała mniej rozważna strona Sophie.
Kobieta ruszyła ostrożnie i powoli w stronę domku nad stawem, z zaciśniętym gardłem i w pełnym skupieniu. Ukrywała się za roślinnością, za innymi budynkami, teraz bardziej niż poprzednio nie chcąc zostać zauważona… Tylko przez kogo? Przez mordercę?
Co ona wyprawiała?

Dotarła na miejsce.
Sophie zamarła widząc scenę przed sobą. Przed wyłamanymi drzwiami zobaczyła leżących, martwych policjantów. Cisza, jaka zaległa po oddaniu strzałów w tej sytuacji aż kuła w uszy. Kobieta odruchowo złapała za aparat i zrobiła zdjęcie całej scenie, po czym skryła się za drzewem i zaczęła obserwować wyłamane wejście do domku.
Czas mijał.
Było to zaledwie kilka minut odkąd zaczęła ona obserwację, jednak wydawało jej się, że minęła wieczność w napięciu i niepewności. Nic się jednak nie zdarzyło, nikt nie wyszedł z domku. Racjonalna część Sophie wreszcie krzykiem zdobyła jej uwagę nakazując natychmiast się wycofać i iść zawiadomić policję. Ktokolwiek czaił się w domku lub jego pobliżu był ponad siły fotografki. Kobieta powoli wycofała się i już miała zamiar ruszyć szybko, kiedy przypomniała sobie o zdjęciu, które zrobiła. Otworzyła podgląd w aparacie, aby zobaczyć scenę, którą przed chwilą sama widziała. Zadrżała na widok martwych policjantów i zrobiła coś, czego nigdy po sobie by się nie spodziewała.
Wykasowała zdjęcie.
Schowała aparat do torby, po czym rzuciła się pędem w stronę, kordonu policyjnego.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 01-12-2013 o 04:36.
Zell jest offline  
Stary 03-12-2013, 22:00   #23
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Jeremy Perrier


Zapadał zmrok. Jeremy jechał przez las zmierzając do jeziora, by pozbyć się gnijącego problemu. Tysiące kryminalnych książek podpowiadało mu rozwiązanie. Oczywiście te książki miały jeden feler. We wszystkich przestępcy pozbywający się ciał byli w końcu łapani.
Ale on nie był przestępcą. Był tylko uczciwym obywatelem pozbywającym się ciała. Jak... idiotycznie to brzmiało wypowiedziane na głos.


Reflektory samochodu rozświetlały drogę przez las


,która wydawała się nie mieć końca. Telefon do Susan milczał. Jeremy coraz bardziej się denerwował. Gdzie było to jezioro? Powinien już dawno je znaleźć!
Możliwe że się zgubił, nawigacja w samochodzie zawodziła. A on błądził po lesie z trupem w bagażniku. Co jeszcze mogło pójść źle?
No tak.. Paliwo w Equusie się wyczerpywało. Na szczęście dojrzał wyłaniający się zza drzew motel.


Położony na tym odludziu motel wydawał idealną kryjówką. W dodatku zmęczenie wywołane ostatnimi wydarzeniami, jak i coraz mniejsza ilość paliwa w baku stawały palącymi problemami.
Ani samochód nie mógł wszak jechać na oparach, ani Jeremy zachować przytomności na resztkach adrenaliny.
Motel… wyglądał staro… Jak zapuszczona rudera z lat 50-tych, a może nawet 60-ch. W innej sytuacji Jeremy mógłby się zachwycać tym skansenem… mógłby nawet pomyśleć o nim jako o natchnieniu do następnej książki. Trup w bagażniku zdecydowanie psuł jednak nastrój pisarza.

Teodor Wuornoos




Wycia. Piekielne wycia kojarzące się Teodorowi z wilkami, motywowały go do dalszej ucieczki. Nie miało znaczenie, że psy nie wyją. Nie miało też wszak znaczenia, że ucieka przed gnijącymi żywcem zwierzętami. Nawet jeśli to był koszmar, Teodor nie chciał sprawdzać jak on się skończy.
Krok za krokiem, po gzymsie, byle dosięgnąć drabiny… byle wspiąć się na dach. Głośne dudnienie do drzwi pokoju…
Kątem zauważył się że się wdarły… do środka. Ni psy, ni wilki, ni zwierzęta...


Gnijące bestie choć chodziły na czworakach, przednie łapy miały z przeciwstawnymi kciukami,. tylne bardziej ludzkie. Wydawały się być czymś pośrednim pomiędzy wilkiem, a wilkołakiem wpadły do pokoju ni to wyjąc, ni to mówiąc z trudem.- UUUUUUUUciekł…. UUUUUUUciekł… przewodnik… UUUUciekł. Zabić zdradliwego przewodnika… Zabić fałszywy księżyc. Zabić, zniszczyć…
Węszyły gnijącymi otworami nosowy i ruszyły w kierunku okien, wyjrzały przez nie. Łapa jednego z nich dosięgła łydki Teodora. Pazury niczym sztylety rozerwały nogawkę spodni i raniły głęboko łydkę.
Teodor spojrzała na bestie i w ich gnijących ślepiach widział nie głód, a nienawiść, krystalicznie czystą nienawiść. Nie było to mętne spojrzenie islamskich fanatyków, dla których był tylko jednym z członków znienawidzonego Zachodu. Nie. Te stwory nienawidziły go z powodów czysto osobistych.

To wystarczyło… zaczął odważniej się wspinać. Strach przed upadkiem przestał się liczyć. Śmierć na chodniku była igraszką w porównaniu z tym co go czeka jeśli te abominacje go dopadną.
Jakimś cudem zdołał pochwycić tą drabinkę i wspinać. Ból zranionej łydki tłumił przypływ adrenaliny i fakt, że część psowatych zaczęła próby wspinania się za nim. Część… pognała w poszukiwaniu innego wejścia na dach. Bo jak sobie zdał sprawę Teodor w połowie wspinaczki. Takie wejście prawdopodobnie istniało. I drabina przeciwpożarowa też nie stanowiła zapory dla stworzeń które były w połowie ludźmi w połowie wilkami. Podobnie jak głupi gaz pieprzowy nie była żadną bronią przeciw stworzeniom w połowie żywymi, w połowie martwymi. Był martwy…
Ale instynkt przetrwania nie pozwalał mu się poddać…
Wdrapał się na dach… wszedł po drabince pożarowej i… co dalej?
Rozejrzał się bezradnie. Dookoła niego miasto rozsypywało się ze starości. Duma Phoenix… Stadion Uniwersytecki stawał się własną karykaturą.
Upiornym szkieletem z pozostałościami dawnej chwały zwisającymi ze żelaznych belek.

Nie miał wiele czasu… Wyjące bestie były coraz bliżej.
Wreszcie dostrzegł swą szansę. Chybotliwa kładka… A właściwie kilkumetrowa stalowa belka przeżarta rdzą przerzucona pomiędzy dwoma budynkami. Drugi budynek… nikł w mroku noc. Teodor nie wiedział dokąd więc ta kładka go zaprowadzi. A i przejście po niej wydawało się ryzykowne.
Głośne wycia zbliżających się prześladowców przypomniały jednak mężczyźnie inną alternatywę.

Susan Chatiere


-Sue! Wrobili mnie. Posłuchaj, dzieje się tu coś czego nie rozumiem... Co? Ty też masz kłopoty? Jakie ptaki na Boga!...
Po krótkiej pauzie.
- Susan, to wszystko cholernie dziwne. Opowiedz mi najpierw co się wyprawia w twoim domu, dlaczego jesteś tak zdenerwowana?
Chatière streściła pisarzowi wydarzenia zarówno z podziemi sądu, jak i te minionej nocy.
- On chciał karty, Jerry. Pieprzonego Koła Fortuny. Nie wiem, czy obie sprawy jakoś się łączą... - zakończyła przyciszonym tonem. - To jakieś chore. Może powinnam była mu ją po prostu oddać? Nie wiem. Zabiłam go. Nigdy w życiu nic poza robactwem nie zabiłam. Było tyle krwi… Jak mogę być spokojna?
Rozmowa urwała się szybko i… niespodziewanie. Susan przez chwilę spanikowała, gdy rozmowa przerwała się tak nagle. Parę razy wykrzyczała jego imię do słuchawki nim… zorientowała że po prostu bateria w jej telefonie spadła. Szlag.
Ostatnie wydarzenia wyraźnie wybiły ją z równowagi. To wymagało czegoś więcej niż masażu. To wymagało dżinu z tonikiem.

Następnego dnia...
Wizyta u lekarza trochę poprawiła jej nastrój, choć zastrzyki przeciw wściekliźnie były bolesne, ale nadawały sytuacji pozór normalności. W końcu do jej mieszkania wpadł kruk zarażony wścieklizną, był racjonalnym wytłumaczeniem. Nieco naciąganym, ale logicznym.
Nawet jeśli nie do końca w nie wierzyła.
Tak czy siak ruszyła do budynku sądu, szykując się na kolejne wynurzenia tego chorego pedofila, którego zbieg okoliczności uczynił świadkiem koronnym. Ruszyła windą, wyszła na korytarz, skręciła w prawo, a potem w lewo i… znowu to zrobiła.
Cholera.
Znowu pomyliła piętra i gdzieś źle skręciła. Jakby ostatnie dni były nie dość męczące.
Znowu zeszła do opuszczonych podziemi. No cóż pozostało tylko wró….
Kobiecy wrzask bólu przeszył powietrze wywołując ciarki na grzbiecie Susan.
Znowu?!

Strach szybko zamienił się we wściekłość. Bo wszak od tego się zaczęły te dziwne wypadki. Napięte jak postronki nerwy eksplodowały gniewem. Susan ruszyła w kierunku źródła dźwięków. Miała olbrzymią nadzieję na to, że tym razem złapie na gorącym uczynku owego żartownisia. Chciała mu złamać nos, poobijać żebra i wybić na zawsze z głowy takie głupie pomysły.
Potrzebowała udowodnić sobie, że nie jest małą słabą dziewczynką.
Była coraz bliżej wrzasków bólu. Otworzyła drzwi i zamarła z przerażenia.
Nie było magnetofonu. Nie było biurka. Nie było książki.
Była sala tortur. Była żelazna dziewica. Było koło do łamania kości i inne przedmioty, których przeznaczenia wolała nie poznać. Była naga jasnowłosa kobieta, o twarzy którą dobrze znała. O twarzy Laury Clark. Była ona przykuta łańcuchami do łoża tortur. Kołowrót obracany przez rosłego półnagiego mężczyznę z maską kata na głowie. A przyglądał się temu kolejny mężczyzna ubrany w czarną szatę i mający czarną czapkę na głowie. Czarna krótka bródka nadała mu złowieszczy wygląd.
Poza nimi stali jeszcze w kątach dwaj strażnicy w pełnych czarnych zbrojach płytowych. Ale może to były same zbroje… Trudno było rozeznać.
Jeszcze bardziej zszokowały ją słowa mężczyzny z bródką wypowiedziane obojętnym spokojnym tonem.- Dobrze że już jesteś, rozbieraj się. Wszak jesteś następna.

Sophie Grey


Wróciła do domu niezauważona. Nadal mając przed oczami tą scenę. Krew na trawie. Martwe twarze dwójki policjantów… martwe? Może jeszcze żyli. Może wystarczyło do nich podejść. Może wystarczyło pomóc, może…
Stchórzyła. Zwiała z podkulonym ogonem. Kolejne godziny spędziła w pierw informując napotkany patrol policji, a potem została zatrzymana do wyjaśnienia.
Jak się okazało Buck Plateau popełnił samobójstwo w tym budynku strzelając sobie w głowę.
Wspomniano przy tym o karcie… Ale nic nie wyjaśniając Sophie.
Buck Plateau, imię i nazwisko znane Sophie. Z Silver Ring. Z dawnych lat.
Czy to był ten sam Buck? A może to tylko zbieżność imion i nazwisk?
Przesłuchano ją. Pouczono że takie zachowanie było nieodpowiedzialne i niebezpieczne i że policja mogła ją oskarżyć o niestosowanie się od poleceń. Sophie jedynie kiwała głową. Znała ten dryl.
Ale wracając do domu nie zamierzała o tym myśleć. W ogóle nie zamierzała się zastanawiać nad tą zagadką. Liczyła na chwilę spokoju w bezpiecznych czterech ścianach swego domu.


Nie były bezpieczne. Gdy tylko weszła… zobaczyła w dużym pokoju kostki domina.


Ułożone starannie w dużą uśmiechniętą buźkę. Pośrodku oczu leżała kartka ze starannie napisanym pismem.

Cytat:
Masz coś co należy do mnie. Przybyłem po to.
Nie spotkałem cię, gdy byłaś w domu. Szkoda.
Następnym razem, gdy się spotkamy odbiorę moją własność wraz twoim życiem.
Ktoś był w jej domu. Ktoś bawił się jej dominem. Ktoś planował ją zabić. I uważał to za świetną zabawę. A ona… czuła się osaczana przez dziwaczne zdarzenia w jej życiu.


Emma Durand


To był obłęd. To nie mogło się wydarzyć. Nie mogła widzieć tego faceta.


To nie mogło się zdarzyć, a jednak się zdarzyło. Była w opuszczonym Zoo, w niszczejącym mieście i jedyną przewodniczką po niej była karta Tarota. Do której zaczęła krzyczeć.
Ale karta jej nie usłyszała, wszak była tylko zwykłym kawałkiem papieru. Tylko szaleńcy gadają do przedmiotów, prawda?
Karta Emmy nie usłyszała. Grafika cesarzowej patrzyła beznamiętnym martwym wzrokiem na swą właścicielkę.Karta nie usłyszała, ale coś innego najwyraźniej tak.
-Kreeeew… kreeeew…. kreeeew… dla krwaweeej króólowej.- rozlegały się zewsząd bulgotliwe głosy. Bełkot narastał otaczając Emmę. Słowa ludzkie, ale głosy do ludzi nie należały. Emma kierując się instynktem zaczęła uciekać.
Ze studzienek bowiem zaczęła się wylewać czerwona jucha rozlewając po ścieżkach. Krew ta miała gęstą konsystencję i… usta.
Szepczące i chichoczące usta.- Kreeeww… krrwiii... dla krwawej królowej.

Z tego potopu czerwonej cieczy zaczęły się wynurzać kolejne sylwetki
stworów uformowany z niej i nie miały w sobie nic ludzkiego. Zaczęły chybotliwie pełzać w kierunku Emmy próbując ją dosięgnąć swoimi biczowatymi mackami. Były powolne jednak, a ona zwinna. Były jednak coraz liczniejsze. I powoli zacieśniały krąg wokół kobiety. Emmie zostały dwie drogi ucieczki. Jedną były budynki administracyjne Zoo, drugą Herpetarium .
Musiała wybrać i musiała dobiec do celu, w nadziei że uda jej się wyjść cało z tego Koszmaru. Wszak Ericowi się udało… przynajmniej raz.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 11-12-2013 o 22:34.
abishai jest offline  
Stary 05-12-2013, 09:53   #24
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
motel

Prosta elegancja, błyszczące wysmakowanym chromem detale. Sportowy obrotomierz, kilka klawiszy dyskretnie ukrywających swe nowoczesne funkcje w stylizowanej na prymitywną desce rozdzielczej. Irytujące miganie wskaźnika paliwa.
Jerry gubił się w nieustannej gonitwie myśli. Skupiał się przez moment, by zaraz roztopić się w wielowymiarowym koszmarze, którego centralną postacią był mieszkaniec bagażnika, oficer X. Raz za razem obracał się odruchowo, by pełnym leku spojrzeniem zlustrować skórzaną powierzchnię tylnej kanapy auta, czy aby nie pojawiają się na niej jakieś deformacje i wybrzuszenia, mogące sugerować, że martwy policjant nie pogodził się do końca ze swą śmiercią. Niech przeklęty będzie John Romero, po cholerę spopularyzował te zombiaki...

Milczący tunel ciemnozielonego sklepienia, tworzonego przez łączące się konarami, stojące po obu stronach drogi sękate drzewa, ustąpił w pewnym miejscu zwyczajnemu mrokowi zmierzchu. Tablica informacyjna zalśniła fluorescencyjną farbą, odbijającą kocie spojrzenie długich świateł Equusa. Drzewa zdawały się rozstępować, jakby unikały tej tablicy. Znak faktycznie stał na fragmencie suchej, jałowej ziemi, wyraźnie odcinającej się od otoczenia swą martwą czernią. Last Inn Motel, 250 yards. Diners and Coffee. Mówimy po hiszpańsku i w jidysz.

Skręcił, wchodząc w zakręt z duża prędkością, nie redukując nawet biegu. Tylne koła zabuksowały przez chwilę łapiąc pobocze, ale Equus ponownie pokazał charakter, szybko odzyskując sterowność, w dwadzieścia sekund pożerając dystans do motelu.

Czego się spodziewać na odludziu. Niski, parterowy klocek, Jakieś dobudowane piętro od strony zaplecza, przeszkolony z przodu, nieco bungalowów z tyłu, szeroki parking, zupełnie pusty, co też nie dziwiło specjalnie. Nawierzchnia solidna, dobrze utrzymana, ale to norma w kraju, gdzie drogi traktuje się poważnie, jako najważniejsze naczynia krwionośne karmiące moloch amerykańskiego ciała. Sam motel jednak nie oszałamiał urodą, nie przyciągał spojrzeń tak, by oczy wysłały pełne zadowolenia komunikaty do mózgu, mówiące o tym, że tu bezpiecznie można odpocząć i wydać nieco plastikowych pieniędzy.

Kojący pomruk potężnego V8 zgasł po przekręceniu kluczyka. Cisza wdzierała się drapieżnie do uszu. Jeremy wysiadł jak najszybciej się dało z wozu, który zbrukany swym przerażającym ładunkiem, nie cieszył już tak jak kilka dni temu, gdy zaczynał przejażdżkę.

Z siedzenia pasażera zabrał swój sztucer, zza fotela podróżny plecak z osobistymi rzeczami. Mocno nacisnął na głowę czapeczkę baseballową, mając nadzieję, że w tej okolicy fani Miami Heat nie oskalpują go za logo Orlando Magic ulokowane nad daszkiem.

Do kieszeni marynarki miał wsunąć swoją Nokię, ale zaskoczony zauważył, że ma tu całkiem niezły zasięg.

Wybrał numer do rodziców. Nie był dobrym synem, Jack niestety jako ojciec był raczej zimnym sukinsynem. Więzi rodzinne spajała matka, cicha, nieszczęśliwa osoba z pogoda znosząca wszelkie dopusty jakimi obdarzyć może kobietę życie na prowincji, z mężem pijakiem u boku.

Odebrała szybko.
- Mamo, to ja Jerome - celowo użył miękkiej wersji swego imienia, którą tak często słyszał z jej ust - Spóźnię się nieco, ale na pewno zdążę na pogrzeb. Tak wiem, że to już jutro, będę na czas, nie przejmuj się - Usłyszał w słuchawce pełen podekscytowania głos, tętniący jakąś niesamowitą, bo zupełnie nieznaną mu energią. Czy to możliwe, że matka cieszyła się na pogrzeb ojca? - Też cię kocham mamo - jak sztucznie zabrzmiały te słowa, pozbawione jakichkolwiek pokładów prawdziwej emocji - Muszę już kończyć, jestem mocno zajęty, zobaczymy się niedługo. Ciotka Emma? Podziękuj jej za pozdrowienia, też się cieszę na spotkanie.

Rozłączył się, zachodząc w głowę, kim jest ciotka Emma.

Po namyśle zdjął z wieszaka za fotelem futerał z ciemnopopielatym Armanim, który miał przygotowany na pogrzeb, tak obładowany ruszył w kierunku słabo oświetlonego wejścia do recepcji. Mówimy po hiszpańsku i w jidysz. Wyobraził sobie małego, oliwkowoskórego portiera w sombrero spod którego wystają zakręcone pejsy nad uszami i uśmiechnął się wymuszenie do swego rozsypującego się umysłu. Krok po kroku zbliżał się do budynku, kroki jednak stawiał coraz krótsze, coraz wolniej i wolniej zmierzał do wejścia.

W końcu obrócił się na pięcie i biegiem dopadł do samochodu. Nie otwierając drzwi włożył rękę do środka, chwycił kartę Tarota i umieścił ją w kieszeni. Niezrozumiała rozmowa z Susan w jednym punkcie była przerażająco jasna - karta którą ma Sue, jest ważna. On tez ma kartę, a to znaczy, że razem tkwią w gównie, choć nie wiedzą o co chodzi.

Ale dowiedzą się, na Boga, dowiedzą i odpłacą za wszystko!
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline  
Stary 05-12-2013, 20:59   #25
 
sheryane's Avatar
 
Reputacja: 1 sheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwu
Krzyk Laury wciąż jeszcze drżał w powietrzu. Susan zdębiała. Dotychczasowa wściekłość wyparowała nagle, a jej miejsce zajęło zaskoczenie i poczucie zagubienia. W abstrakcyjnych sytuacjach przychodzą do głowy najróżniejsze myśli. Nie zawsze w pierwszej kolejności pojawiają się te rozsądne. Laura? Skąd nagle koleżanka z Silver Ring w sądzie stanowym Nowego Jorku? Dlaczego ona i dlaczego tutaj? W krótkim czasie strach zdominował uczucia Susan, przeganiając bzdurne pytania. Adrenalina przyspieszyła krążenie krwi w żyłach. Kobieta trzasnęła drzwiami i ruszyła biegiem do windy, z której przed chwilą wyszła.

Usłyszała za sobą szczęk otwieranych drzwi i szczęk metalu. Dopadłszy do szybu, Susan obejrzała się przez ramię, ręką szukając na oślep przycisków wzywających kabinę. Rycerze w czarnych zbrojach ruszyli za nią w pogoń. Jak na osoby taszczące na sobie całe kilogramy żelastwa byli niezwykle zwinni. Przywodzili na myśl zawodników futbolu amerykańskiego, pragnących zdobyć swoje upragnione przyłożenie… Klnąc pod nosem i nie mogąc wymacać przycisków na oślep, Susan poszukała ich wzrokiem.

Przycisków nie było. Twarz kobiety owionął podmuch zatęchłego, zastałego powietrza, w którym czuć dało się też inne - jeszcze bardziej nieprzyjemne - wonie. Windy również nie było. Była za to dziura pełna ciemności, wiodąca gdzieś w dół. Mrok był miejscami rozświetlony chybotliwym ogniem pochodni, wprawiającym cienie w tajemniczy taniec. Gdzieś poniżej mignęły zakratowane pomieszczenia. Wszystko to dotarło do Susan w ułamku sekundy. Po chwili dostrzegła również, że ściany dookoła wydają się stare i wykonane z gołego kamienia. Podłoga pod nią dosłownie zmieniła wygląd na jej oczach.

Nagle znalazła się w jakimś pieprzonym średniowieczu! Co to ma być? Przez zasłonę przerażenia przedarła się iskra logicznego myślenia. Rycerze byli już blisko. Nie mogła iść na dół. Wszystko tylko nie iść na dół. Stamtąd mogła już nigdy nie wyjść. Musiała poszukać innej drogi. Pobiegła dalej na oślep, zagłębiając się w labirynt korytarzy.

Mijała kolejne odnogi, nawet nie rejestrując, gdzie skręca. Wszystkie korytarze wyglądały tak samo. Były wypełnione pozamykanymi drzwiami i pełnymi bólu wrzaskami - nawet ciężko było stwierdzić, czy aby na pewno ludzkimi. Nagle ucieczka została brutalnie przerwana przez ślepy zaułek. Jedne drzwi po lewej, dwoje drzwi po prawej, ściana na wprost, a za plecami zbliżający się łomot metalu. Susan dopadł do drzwi po lewej. Były otwarte. Nim zdążyła zorientować się, co znajduje się za nimi, wskoczyła do środka, bo czarni rycerze właśnie wchodzili w korytarz.

Wrzask przerażenia został gwałtownie stłamszony potrzebą zachowania ciszy. Serce podeszło jej do gardła, podobnie jak cała zawartość żołądka. Trafiła oto do kolejnej sali tortur. Madejowe łoże najeżone kolcami, uszkodzona żelazna dziewica i… i… i gnijące, zdecydowanie kobiece truchło w klatce pod sufitem. Kolejna brutalna myśl wyrwała ją z osłupienia: nie mogła dać się sparaliżować strachowi, bo skończy jak tamta.

Omijając więc wzrokiem klatkę z trupem, rozejrzała się po pomieszczeniu. Chowanie się za stołem było totalną głupotą, ale dostrzegła nieco miejsca za żelazną dziewicą. Wcisnęła się za nią, ocierając sobie boleśnie skórę na nogach i ramionach. Całe szczęście, że utrzymywała swoje ciało w świetnej kondycji - centymetr tu i tam, a nigdy by się tu nie zmieściła. Zacisnęła powieki i całą siłą woli uspokoiła oddech. Najlżejszy szmer mógł zdradzić, gdzie jest. Pościg musiał przenieść się gdzie indziej lub zaniechać jej poszukiwań, a wtedy będzie mogła spokojnie przemyśleć, co tu się w ogóle dzieje…

Dało się już słyszeć ciężkie kroki za drzwiami, a przeciągły zgrzyt oznaczał, że właśnie zostały otwarte...
 
__________________
“Tu deviens responsable pour toujours de ce que tu as apprivoisé.”
sheryane jest offline  
Stary 09-12-2013, 21:15   #26
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Musiała się spieszyć, a jednak narastające w niej szaleństwo powodowało, że myliła krok, gdy nogi nie mogły się zdecydować - biec naprzód, czy… wracać. Na przemian śmiała się obłąkańczo i płakała ze strachu, nie chcąc, nie mogąc uwierzyć, że w tak idiotyczny sposób zakończy się jej życie. Jej, stojącej u progu wielkiej kariery, młodej i pięknej kobiety, tak zwykle pewnej siebie i tak… szczęśliwej kobiety.
W jej duszy gniew i wściekłość walczyły o lepsze z obezwładniającym strachem. Raz wygrywał strach, gnając ją niczym liść na huraganowym wietrze w kierunku budynków administracji… a potem kontrolę nad jej ciałem przejęła ślepa, zwierzęca furia.
Emma odwróciła się na pięcie, szczerząc zęby w obłąkańczym chichocie.
- To ja! - wrzasnęła głośno i pewnie, rozglądając się wokół - TO JA!!!! - pewność zastąpiło szaleństwo - To ja jestem krwawą królową… - jej szkolony głos niespodziewanie przeszedł w cichy syk, choć słowa i tak odbiły się echem wśród budynków, po czym znów zabrzmiało gwałtowne crescendo - ...I WCALE NIE CHCĘ WASZEJ KRWIIIII!!!!!!

Prymitywne stwory miały widać rozumek ameby, bo jedyne, na co było je stać, to powtarzanie w kółko tych samych wraz. Ślepia wielkie jak głowa wpatrywały się w nią, chwiejne postacie poruszały się niemrawo w jej kierunku.
Dotarła do drzwi. Zamknięte, ale erozja miasta wpłynęła też i na nie. Nie były już tak twarde jak kiedyś. Zamek też skorodował.
Ręce jej drżały, ale strach i furia dodały sił. Złapała jakiś odłamek wielkości jej dwóch pięści i mocno uderzyła w zamek. Jedno uderzenie, drugie, trzecie… odbijały się zwielokrotnionym echem wokół niej.
podobnie jak bełkoty zbliżających się bestii. Niektóre zlewały się w jedno, inne dzieliły. Macki jak bicze przecinały powietrze. Drzwi ustąpiły. A bestie były coraz bliżej.
Emma wpadła do środka i rozejrzała się wokół, po czym z potwornym zgrzytem dopchała do drzwi metalową szafkę, którą desperacko starała się zabarykadować wejście. Po co? Sama nie wiedziała. Przecież stwory uformowane z krwi bez problemu przenikną przez najmniejsze nawet szczeliny, jakich pełno było w niszczejącym budynku. W skołatanej głowie wypłynęło na powierzchnię jedno, jedyne słowo: DRZWI. Musiała znaleźć drzwi, które wyprowadzą ją z tego koszmaru…
Uczepiona tej myśli kobieta ruszyła przed siebie, szukając i otwierając wszystkie drzwi, jakie znalazła na swej drodze.
Zorientowała się, że jest w weterynaryjnym ambulatorium. W starej klatce leżał szkielet jakiegoś gryzonia. Na stole operacyjnym… zmumifikowane ludzkie zwłoki szczerzyły zęby w szaleńczym uśmiechu. Ludzkie zwłoki pozbawione skóry… i krwi. Emma dostrzegła nie tylko parę drzwi, ale też zawieszoną na haczyku strzelbę do usypiania zwierząt. Dostrzegła amunicję, puste strzykawki, które należało napełnić specyfikiem do podania. Zauważyła też uszkodzoną szafkę z medykamentami.
- Krwiii… - macka potwora przelała się przez szczelinę. Zakończona ustami domagała się tego samego.

”Krew… krew… jak się pozbyć krwi…” - myślała gorączkowo, usiłując zmusić szare komórki do podjęcia wysiłku i przypomnienia sobie, co jej nieoceniona krawcowa mówiła na temat pozbywania się plam z krwi. Otępiałe spojrzenie omiotło butelki z wodą dobre kilka razy, nim mózg wreszcie zaskoczył.
”Plamę z krwi najlepiej namocz w lodowatej wodzie…” - wypłynęło wreszcie na powierzchnię jej świadomości. Niewiele myśląc, złapała pierwszą butelkę i wylała prawie połowę zawartości na obrzydliwe usta, które uformowały się przy szczelinie.
I nic się nie wydarzyło, przez dwie sekundy. Nagle usta otworzyły się szerzej i język niczym bicz owinął się wokół jej nadgarska. I poczuła bolesne pieczenie na skórze. Co gorsza, kolejna macka przelewała się przez szczelinę. Potwór prześlizgiwał się pod jej zaporą.
Rozpaczliwe szamotanie się w uścisku języka nie przynosiło efektów, a czas gwałtownie się kurczył, więc wolną ręką po omacku sięgnęła do apteczki. Jej palce natrafiły na jakąś buteleczkę. Przysunęła ją bliżej do oczu… koagulant. Czy pomoże? Nie dowie się, jeśli nie sprawdzi… Zębami odkręciła zakrętkę i polała własny nadgarstek i ciągnący się od niego obrzydliwy język.
Stwór wydał pisk bólu, a jego jęzor wysechł, zmieniając się z gumowatej masy oplatającej jej nagarstek w rozsypującą się suchą masę przypominając gips… ale zdecydowanie nie tak trwałą.
Emma bez problemu wyrwała teraz dłoń. Nie postrzymało to jednak potwora przed dalszym przeciskaniem się przez szpary. Nie powstrzymało też reszty przed wciskanie przez inne dostępne szczeliny. Zablokowanie drzwi, tylko ich spowolniło.
Reszta zawartości buteleczki wylądowała na pozostałych krwawych zaciekach, jakie tylko udało jej się dostrzec, po czym kobieta rzuciła się do gorączkowego pakowania zawartości apteczki do reklamówki, którą znalazła wciśniętą gdzieś w kąt. W końcu zerwała też z haczyka strzelbę, na wierzch torby wrzuciła puste naboje i rzuciła się naprzód, byle dalej od drzwi wejściowych… a bliżej tych upragnionych Drzwi. Drzwi do wolności.

Wpadła uzbrojona już do kolejnego pokoju. Do którego przez rozbite okno wślizgiwał się następny potwór. Dwa kolejne widać było w kolejnym pomieszczeniu. W tym, w którym się znajdowała, był gabinet kierownika. Było przewrócone biurko, były zmurszałe papierzyska rozrzucone dookoła. Były przewrócone szafki i… zejście do podziemi?
To było niezwykłe… ale jednak drogę na dół blokował jej ów krwawy potwór bełkoczący swe słowa. Schody prowadzące do podziemi w gabinecie kierownika… to nie miało sensu. Tym bardziej, że nad tymi schodami stało wszak biurko. Ale czy cokolwiek miało tu sens?
Przystanęła w progu, z reklamówki wyjęła buteleczkę i pusty nabój. Wybór drogi nie był trudny. Kolejne pomieszczenie było już zajęte, tamtą drogę miała już odciętą... chłodna logika, która akurat teraz postanowiła dojść do głosu, szacowała jej szanse. Idąc dalej, nie miała szans uniknąć konfrontacji z krwawymi potworami. Schodząc do podziemi, miała szansę, że tam ich nie ma. Zwłaszcza, że próbowały się one dostać do budynku z zewnątrz, nic nie wylewało się z przejścia. Może jest tam tajny tunel prowadzący poza granice Zoo?
Przelewając płyn drżącymi dłońmi, rozlała trochę na siebie, ale nie przejęła się tym zbytnio. Najważniejsze było załadowanie pocisku i zneutralizowanie stwora, z maksymalnie dużej odległości. Wreszcie wycelowała starannie i nacisnęła spust… trafiła prosto w oko. Potworny wrzask bólu wwiercił się w jej mózg, na chwilę zupełnie ją paraliżując. Jednak widok rozpuszczającej się obrzydliwej mazi podziałał na Emmę jak łyk źródlanej wody w gorący dzień. Odrzuciła strzelbę na plecy, starannie zakręciła buteleczkę i wrzuciła z powrotem do reklamówki, po czym rzuciła się na schody. Ze zdziwieniem zauważyła, że w tunelu nie jest zupełnie ciemno, więc na tyle, na ile mogła, przyciągnęła przewrócone biurko, by odciąć potworom tę drogę. W końcu odetchnęła głęboko, wzięła kilka łyków wody z butelki i ostrożnie ruszyła schodami w dół.

Zeszła do... lochów?
Bo jak inaczej można było nazwać ten tunel ciągnący się chyba w nieskończoność. Tunel oświetlany pochodniami. Tunel z zakratowanymi wnękami, które nieodmiennie kojarzyły się z celami. Tym bardziej, że w niektórych z nich były kajdany i sienniki. W niektórych kajdanami przykute były zwłoki ludzkie. Zmumifikowane i pozbawione krwi.
Szła powoli, nasłuchując i jednocześnie starając się robić jak najmniej hałasu. Na zwłoki starała się nie spoglądać za często, jednak jakaś perwersyjna ciekawość zmuszała ją do zapamiętania wszystkich szczegółów, jakie tylko udało jej się zauważyć. Czuła wyraźnie wszystkie stające dęba na jej ciele włoski. Nie miała jednak innego wyjścia, więc szła przed siebie, w duchu modląc się o cud.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 09-12-2013, 23:42   #27
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Uciekał.

To musiał być koszmar.

Który to raz Teodor powtarzał w myślach to jedno zdanie.

Ucieczka udała się częściowo. Częściowo, bo jednak był zbyt wolny i jeden z potworów zdążył rozerwać mu nogawkę spodni i zranić boleśnie w łydkę. Częściowo, bo jednak okazało się, że kreatury, które z okna Wornoos wziął za wilki, tak naprawdę są dziwaczną hybrydą wilków i ludzi, czy wręcz nawet wilków i wilkołaków. Czymś nieludzko wręcz paskudnym, nieludzko wręcz złym i nieludzko wręcz odrażającym.

Adrenalina dawała pisarzowi kopa. Adrenalina i strach, że bestie znajdą drogę na dach szybciej, niż on. W końcu miały łapy. Miały spryt. Miały jakąś dziwną, mroczną formę inteligencji.

I mówiły! Mówiły do niego!

Jakakolwiek substancja wywołała te delirium sennych koszmarów, musiała być naprawdę straszliwym paskudztwem. Gadające wilkiołako-wilki nie były czymś, co śni się w nawet najbardziej pokręconych koszmarach. Co powiedziałby na to Freud w swojej psychoanalizie. Co oznaczały te zwierzęco – bestialskie zjawy? Jaką cechę osobowości Teo reprezentowały. Na pewno thanatos i jego żądzę niszczenia i mordu, jego pragnienia dewastacji i brutalności.

Zraniona noga ociekała krwią.

Czy we śnie się krwawi?

Stopa Teo ześliznęła się po drabince. Noga zapłonęła bólem. Pisarz zacisnął zęby, zdusił krzyk bólu. Pokonał ostatnie dwa szczeble i znalazł się na dachu.
Wiatr ochłodził odrobinę rozgorączkowane ciało.

Serce Teodora biło jak szalone. Rozejrzał się szybko, niczym zwierzę zagnane w ślepy zaułek. Z dachu nie było ucieczki. Na przeskoczenie pomiędzy budynkami, ze zranioną nogą, nie miał co liczyć. Nawet w pełni sprawny nie miałby pewności, czy dałby radę to zrobić.

Za chwilę tutaj będą. Wiedział o tym. Potwory z koszmarów, które uważały go za złego przewodnika. I chciały zabić.

Ujrzał swoją drogę ucieczki. Długa deska pomiędzy dwoma budynkami. Jak to we śnie. Zawsze jest jakaś alternatywa. Zawsze jest jakaś ścieżka. Jak teraz.

Teo podszedł do krawędzi dachu i spojrzał w dół. Potem spojrzał na deskę.
Jeśli on przejdzie to i one przejdą. To było oczywiste. Nie było rozwiązaniem.

Ten koszmar musiał rządzić się jakimiś prawami. Jakąś logiką, chociażby i najbardziej szaloną. Mógł też być czystym koszmarem. Kto wie.

Pomiędzy ciężkimi chmurami prześwitywała poświata księżyca.

Księżyc. Teodor zaśmiał się szaleńczo. Zaryzykował. Stanął na krawędzi dachu. Wyciągnął kartę tarota z kieszeni i trzymał ją teraz przed sobą, niczym kartonową tarczę.

Czekał. Nie miał szans uciec. A kiedy nie masz szansy uciec, musisz stanąć do konfrontacji. W końcu ryzykował jedynie to, że obudzi się z koszmaru, co przyjąłby z ulgą.

Kiedy pierwsze wilko-wilkołaki pojawiły się na dachu Teodor wykrzyknął w ich stronę jak tylko potrafił najgłośniej, starając się stłumić strach.

- Nie jestem złym przewodnikiem!

Zaczerpnął więcej powietrza.

- Nie uciekałem! Pomyliliście się!

Spojrzał na nie, gotowy ruszyć na kładkę, gdyby wszystko inne zawiodło.

- Jestem księżycem i wskazuję wam drogę! Jestem waszym przewodnikiem i chciałem pokazać wam, jaki wspaniały widok ujrzycie z góry!

Byli w sumie jak jego czytelnicy. Czegoś od niego oczekiwali, a on musiał im to dać i najlepiej zaskoczyć. Miał nadzieję, że to zadziałało.

- Spójrzcie z góry, na to, co do tej pory widzieliście tylko z dołu! Jestem waszym przewodnikiem. Dobrym przewodnikiem. Musiałem wejść wysoko, by świecić, jak księżyc! Nie uciekałem! Pokazałem wam drogę. Ja! Wasz przewodnik! Nie możecie mnie zabić, nie możecie zniszczyć, bo stracicie szansę na to, bym was poprowadził!

Uniósł kartę wysoko w prawej ręce.

Lewą usmarowaną swoją własną krwią uniósł wysoko.

- Zaklinam was na moją krew! Musicie mnie słuchać! Jestem waszym przewodnikiem!

Jeśli nie posłuchają, Teodor miał zamiar wycofać się na kładkę pomiędzy budynkami. A jeśli nie miałby szans uciec, skoczyłby w dół.

We śnie zawsze spadając człowiek budzi się z koszmaru. Liczył na to, że i tym razem to zadziała.

Ale najbardziej liczył na to, że bestie z jego snu posłuchają jego słów.
 
Armiel jest offline  
Stary 10-12-2013, 01:38   #28
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Rest in Swamp

Najtańsza, trzyletnia Wild Turkey, za którą zapłacił tyle co za dwudziestojednoletnią Chivas Regal w eleganckim sklepiku w Hoboken... tak, nie dalej jak dziesięć dni temu. Do tego jakieś paskudne lokalne batoniki, których kompozycja smakowa była bezczelną apoteozą białego cukru. Nic innego nie dało się tu dostać.

Leżał na dość szerokim i wygodnym łóżku, z nieprawdopodobnie czystą pościelą i odmierzał powolny upływ sekund. Pościel była niestety jedyną czystą rzeczą w pokoju. W kącie okna rozgościł się niefrasobliwie pan Pająk, ewidentnie urażony jego wizytą. Przebierał nerwowo włochatymi kończynami, pogrążony w niewyobrażalnym nadąsaniu, z powodu najścia intruza. Pokój faktycznie nie był chyba często odwiedzany. Odłażące krągłymi bąblami fragmenty taniej papierowej tapety z pretensjonalnym wzorem kwiatowym, wypaczone siedzisko które mogło być niegdyś fotelem, a dziś stanowiło matecznik roztoczy i cholera wie czego jeszcze, nierówno wyszpachlowany sufit, z wyraźnie ciągnącą się linią spękań, do złudzenia przypominającą oceaniczny owal Zatoki Meksykańskiej. Do tego zaduch, niepodrabialną mieszaniną starości i wilgoci informujący o tym, że Krajowa Inspekcja Hotelowa darowując temu miejscu choć pół gwiazdki za standard, przyznałaby się do łapownictwa i nierzetelności.

Mimo to Jerry poczuł się lepiej, nie mając za plecami zwłok stróża prawa. Kiedy tylko przymykał oczy, wdzierał mu się jednak pod powieki obraz gnijącego funkcjonariusza. Zapadnięte oczodoły, ziemista cera z przebarwieniami, plamy krwi i jakiegoś brązowego paskudztwa. Postanowił więc nie zamykać oczu, liczył mignięcia zegarowego dwukropka, znamionujące sekundowe periody, przybliżające go do czasu działania.

Portier, konsjerż, czy właściciel siedzący przy wejściu do motelu zdawał się tak znudzony swoją pracą, że aż budził rozbawienie. Ewidentnie był wyznawcą tezy, że nudzenie się relatywnie wydłuża odbiór upływu czasu, przez co życie zdawać się może dłuższym. Jego życie na pewno już nieco trwało, wyglądał trochę jak wiekowy mops, pomarszczony, z niesymetrycznie rozłożonymi fałdami zmarszczek, plackowatym łysieniem i sennymi, niemal bezbarwnymi oczyma.

Trochę to dziwne, że pracownik tak popularnego kurortu nie tylko nie ucieszył się z widoku kilku zielonych banknotów, ale wręcz zdawał się niezadowolony z jego przyjazdu. W kraju w którym przedsiębiorczość była wyznacznikiem wszelkich norm, zdawało się to dziwnie nie na miejscu. Nie zwrócił uwagi na to, co Jeremy wpisuje w księdze meldunkowej, nawet nie wziął do ręki prawa jazdy, nie spojrzał nawet na twarz swego gościa. Skasował dolce, od niechcenia podał cenę alkoholu, po czym natychmiastowo przełączył się w tryb telewizjopożeracza. Jerry wrócił jeszcze na chwilę, po zaniesieniu bagaży, by dokupić coś do jedzenia ( a dostał tylko cukrowe paskudztwa ), oraz by poprosić o usunięcie awarii kablówki. Portier spojrzał wtedy na niego po raz pierwszy, przejrzystymi oczami taksując Perriera, jakby był jakimś niespotykanie ciekawym okazem insekta.

- Panoczku, tu tylko jedna stacja odbiera. Nie pytaj mnie pan poczemu tak siem dzieje, ale tak jest i tak będzie. Mówili, że to przez kształt terenu, zdaje się, sygnał zanika.
- Chciałbym też zadzwonić, ma pan tutaj telefon? Moja komórka się wyładowała, zostawiłem w hotelu ładowarkę.
- Ano tam jest aparat, na końcu hallu. Idź pan w kierunku tej przepalonej żarówki, tam łon wis
i - głosem bez wyrazu dodał jeszcze - Ino on na żetony jest, a mnie się skończyły.

Kiedy Jerry zorientował się że to nie żart, musiał mieć minę króla miejskich imbecyli, bo wywołał nawet coś na kształt uśmiechu na obliczu ponurego chudzielca.

Wrócił do pokoju, rzucił się w butach na łóżko, rozpoczął mantrowanie umysłu sekundnikiem świecącego zegara stojącego na szafce. Poszukał szklanki, lecz ta którą znalazł, matowa od porastającego ją kurzu, nie przypadła mu do gustu. Przeglądając szafkę nie trafił na Biblię, co zbiło go nieco z tropu. Nieodłączny element podróżnika, wszechamerykański hit motelowych lektur, był całkowicie nieobecny. Odkręcił butelkę i pociągnął szczodrze, dwoma głębokimi łykami wypełniając swój przełyk strugą złocistego ognia. Wild Turkey nie była smaczna, lecz prawie nie czuł jej smaku. Wolał co prawda whiskey z lodem, nie zważając zupełnie na ortodoksów mówiących że trunek podany "on the rocks" to pieprzenie sacrum przez tępych profanów, ale mógł sobie pozwolić na własny styl bycia, bez obaw o to co powiedzą inni. Do niedawna tak jeszcze było. Teraz... Teraz wszystko się zmieniło.

Od jakiegoś czasu zależało mu znów na opinii innych. Może nie wszystkich, ale na jednej opinii bardzo. Kiepskie połączenie telefoniczne z Sue, potem strach którym nakarmiła go zawartość bagażnika, samolubne użalanie się nad sobą - wszystko to sprawiło, że Susan zeszła na odrobinę dalszy plan. Teraz, w chwili wytchnienia boleśnie do niej zatęsknił. Może jednak to i dobrze, że jej tu nie ma, nie wiadomo jak zareagowałaby na kłopot ze zwłokami w kufrze auta. Kłopot, który definitywnie dobiegnie końca już za jakąś godzinę.

Dla zabicia czasu włączył telewizor. Stary truposz rozgrzewał przez chwilę lampy, w końcu działo elektronowe kineskopu wyrzuciło na nie do końca płaską powierzchnię szkła obraz. James Dean opowiadał coś zawzięcie z głową złożoną na kolanach całkiem niebrzydkiej Natalie Wood. Buntownik bez powodu. Ciekawe czy byłoby ci do śmiechu James, gdybyś w swoim Porsche 550 znalazł trupa gliniarza, pedalski cwaniaczku. Pełen nagle narastającej agresji Jeremy wyłączył jedyny działający kanał. Ciche cykanie stygnących lamp telewizora również go irytowało. Zaczął chodzić po pokoju, trochę jak tygrys w klatce, a po trosze jak skazaniec na spacerniaku.

Ponure skojarzenie znów pchnęło go do rozważania przyszłości. Czy na pewno dobrze robi, próbując pozbyć się ciała? Czy jego plan ma sens? W razie wpadki nie będzie mógł liczyć na pobłażanie. Ostatnia wola będzie ograniczona do wyboru pomiędzy zastrzykiem z trucizną, a krzesłem elektrycznym. Gubernator nie złoży wniosku o ułaskawienie zabójcy policjanta, nie w roku wyborów. Słyszał że zastrzyk daje wcale nie lekką śmierć, pełną skurczów i nie odbiera od razu świadomości, jednak miał w pamięci Zieloną Milę, jeden z ulubionych filmów, a scena z płonącym, lecz nadal żywym Johnem Coffeyem wstrząsnęła nim mocno. Czyli jednak wybierze truciznę....

Człowieku! Opanuj się! Weź w garść swoje skurczone cojones i walcz! Pociągnął kolejny, długi łyk z butelki. Płynna odwaga, o coraz mniej nieprzyjemnym smaku ustabilizowała Jerrego. Z plecaka wydobył paramilitarne spodnie khaki, kurtkę łowiecką, na szyję zarzucił bandanę, a przez ramię i głowę przewiesił wiernego Wetherby'ego. Sztucer będzie nieco zawadzał, ale wyprawa do lasu nieodłącznie kojarzyła się Perrierowi z myślistwem.

Wyjrzał przez okno. Odsunął żaluzje, delikatnie, tak by pan Pająk nie obraził się do końca. Okno otwierało się niemal bezgłośnie. Rozejrzał się po pokoiku. Zapasowa pościel, koc. W mikrołazieneczce znalazł nieco środków chemicznych, jakiś odświeżacz i paskudztwo do odkamieniania toalet, o przerażająco mocnym, niczym nie maskowanym zapachu chloru. Zawinął wszystko w koc i wyrzucił za okno. Wygramolił się sam, starając się unikać nielicznych świateł. Pochylony, niczym żołnierz pod ostrzałem, wykorzystał mrok, by dotrzeć do Equusa. Najciszej jak się dało otworzył wieko bagażnika. Rozejrzał się, czy nie wzbudza zainteresowania, ale okoliczna pustka wcale nie miała zamiaru rozkwitać setkami błysków fleszy aparatów wścibskich paparazzi.

Ostrożnie narzucił koc na ciało gliniarza. Miękkawe ciało, jakże inne od standardowego zesztywnienia pośmiertnego, plastycznie poddawało się jego zabiegom. To tylko mięso, to jak kawał wołowiny, tylko takiej mocno zepsutej. To nie żyje, wszystko mu jedno. To kłopot, nie zbrodnia, usuwasz kłopot Jerome, usuwasz pieprzony kłopot. Pociągnął mocniej, zrzucając rulon z policjantem na rozłożoną na asfalcie poszewkę. Odgłos wodnistego plaśnięcia zabrzmiał jak efekt dźwiękowy z filmu o zombie klasy C. Dobrze, że nic nie odpadło, nic się nie rozlało, nic nie wylazło z koca. Spocony i przerażony Perrier mógłby zareagować paniką i krzykiem. Nic jednak się nie działo. Trup owinięty w gruby pled z dość interesującym wzorem etnicznym, odcinał się bezkształtną plamą od bieli poszewki. Tak jak odciął się od normalnego życia, stając się niechcianym pasażerem na gapę w aucie Jeremy'ego.

Związał w niekształtny węzeł rogi poszewki i zaczął taszczyć zwłoki. Na równym gruncie szło nieźle, na poboczu, w trawie też poszło całkiem dobrze. Pobliski las przywitał ich budzącymi dreszcze szmerami, odgłosami wrednie potęgowanymi przez strach i wyobraźnię pisarza, ale też i wybojami i korzeniami utrudniającymi przeciąganie ciała. Jerry zostawił martwego policjanta w cieniu drzew, sam wrócił chyłkiem do auta. Spryskał bagażnik odświeżaczem, wrzucił jodełkę zapachową, a potem całość jak mógł najdokładniej zlał gęstawym odkamieniaczem, zatapiając smrodek zgnilizny w ostrej chlorowej woni.

Naciągnął bandanę na usta i policzki, wrócił szybko do swego zawiniątka. Bał się, że w jakiś sposób zwłoki znikną, zwieją jak w jakimś filmie, a on zostanie tu z głupią miną. Na szczęście Funkcjonariusz X był dobrze wychowanym nieboszczykiem i zaczekał cierpliwie. Stękając i pocąc się, rozpoczęli przedzieranie się przez zarośla. Oczywiście stękał i pocił się tylko Jerry, Bogu dzięki że tylko Jerry.

Nie znając topografii okolicy wybierał ścieżki wiodące w dół, mając nadzieję, że doprowadzą one do jakiegoś zbiornika wodnego, a jeszcze lepiej bagniska. Wyłapał skrzek, który jako myśliwy umiał zaklasyfikować jako ślimakojada, skierował się w tamtą stronę. Te drapieżne ptaszyska mieszkają licznie na bagnach Everglades, więc możliwe że i tu mają jakieś tereny łowne. Coraz dotkliwsze brzęczenie moskitów zdawało się potwierdzać poprawność obranego kierunku.

Ziemia w końcu zaczęła robić się bardziej miękka, wilgotna. Zmieniło się poszycie, jak i rodzaj drzew. Olchy, nieco derenia i leszczyn. Każdemu krokowi zaczęło towarzyszyć pląśnięcie uginającego się, pełnego wody gruntu. Otarł pot z czoła, wyprostował obolały kręgosłup, poprawił maskę na twarzy, zarówno dla ochrony przez komarzyskami, jak i zapaszkiem Pana Władzy.

W mocnym świetle Księżyca widział przed sobą częściowo zarośnięte, częściowo wodne, a po części błotne tereny, gdzie łatwo o zwierzynę, zarówno do polowania, jak i myśliwych stojących wyżej w łańcuchu pokarmowym. Żadne kotowate na pewno tu nie polują, ale może jakieś mniejsze aligatory by się znalazły. Rozejrzał się, szukając zarówno dogodnego miejsca ukrycia zwłok, jak i czegoś do obciążenia. Znalazł długi drąg, którym sondował małe bajorka, aż natrafił w końcu na dość głęboki rów, wypełniony żarłocznie zapadającym się, niemal płynnym torfowiskiem. Za jakieś dwa, trzy lata zostanie sam szkielet, wtedy Jerry odetchnie. Na razie jednak, trzeba dokonać ostatniego wysiłku.

Kamieni za wiele nie było, ze dwa większe wcisnął pod klapy mundurowej koszuli martwego gliniarza. Wrzucił go w bagienną kipiel bez koca, dociskając kijem, by równomiernie zanurzyło się całe ciało. Metodycznie pracował drągiem, ze swobodą i gracją weneckiego gondoliera zanurzając raz za razem długi patyk w bagnie.
Nim zwłoki całkiem przepadły w ciemnej kipieli, Jerry uznał za stosowne przeżegnać się i wypowiedzieć kilka słów.

- Dziś żegnamy naszego brata, Johna Doe. Pewnie był dobrym człowiekiem, stróżem prawa, obrońcą wdów i sierot, który słowa "To serve and protect" miał wyryte głęboko w sercu. Jego poświęcenie, cichy grobowiec, jest koniecznym do tego, by inny dobry człowiek, czyli ja, miał szansę wrócić do normalnego życia. Mon Dieu, przyjmij go na swe łono, a jak był Żydem to nie pastw się nad nim za mocno. Amen.

Upakował truposza głęboko, rozejrzał się czy nic nie zostawił osobistego wokół, pozacierał jako tako ślady i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wymamrotał: "Teraz samochód"

Zwrócił się na pięcie, ignorując idiotyczne wrażenie, że jest obserwowany i skierował się na powrót ku motelowi.

Natura obojętna na dramat jaki się rozegrał przed chwilą, wróciła do normalnego życia. Na ostrych jak brzytwa liściach nad bagienkiem ulokowały się dwie ćmy, kopulując z zapamiętaniem, zupełnie niewzruszone ohydą czynu Jerremy'ego Perriera.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй

Ostatnio edytowane przez killinger : 10-12-2013 o 10:57. Powód: literki nieskładne :)
killinger jest offline  
Stary 10-12-2013, 23:37   #29
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Laura Szczęściara nie dawała jej spokoju. Ana musiała jednak żyć w miarę normalnie i wywiązywać się ze swoich zobowiązań. Alkohol wypity zeszłego wieczoru uratował ją od bezsennej nocy, tak więc bez większych problemów wstała rano, wypiła mocną kawę i zaczęła przygotowywać się do wyjścia.

Annabell siedziała w księgarni, uśmiechała się i podpisywała automatycznie kolejne egzemplarze „W płomieniach”. Nieco niepokoił ją fakt, że kilka metrów dalej stały jakieś zakapturzone postacie nucące coś cicho i kiwające się lekko w rytm własnych głosów. Klienci księgarni i fani jej twórczości po pewnym czasie przestali zwracać na nich uwagę sądząc zapewne, że ustawienie tu tajemniczych mnichów jest celowym zabiegiem. Pisarka, która miała na głowie znacznie większe problemy niż nieszkodliwi ekscentrycy, wkrótce również przestała zauważać ich obecność i pogrążyła się we własnych myślach podpisując kolejne tytuły. Z rozmyślań wyrywało ją czasami jakieś pytanie czy zarzuty kierowane w stronę jej nowej powieści, co pozwalało choć na moment oderwać się od dręczących ją pytań i wątpliwości.

Zapewne to spotkanie z czytelnikami zakończyłoby się tak, jak każde poprzednie - zrobieniem kilku pamiątkowych zdjęć i wylosowaniem osoby, która dostanie zestaw jej książek a potem wszyscy wróciliby szczęśliwie do swoich domów. Stało się jednak inaczej. Nagłe strzały sprawiły, że zwyczajny szum cichych głosów zamienił się w martwą ciszę, która w ułamku sekundy ewoluowała w paniczne krzyki.

Annebell zamarła, gdy jeden z mnichów osunął się na ziemie. Odruchowo schowała głowę w ramionach. Za chwilę padł drugi strzał a obok niej pojawił się ochroniarz. Wszystko działo się tak szybko, a ona nie bardzo wiedziała, co mówi mężczyzna. Trzeci strzał.
Pracownik ochrony złapał ją za ramię i pociągnął w stronę znajdujących się klika kroków dalej solidnych drzwi. Annabell odwróciła się po wiszącą na oparciu krzesła torebkę i wtedy zobaczyła coś strasznego. W księgarni zapanował chaos, ludzie popychali się wzajemnie i krzyczeli rozpaczliwie, próbując uciec. Nie to jednak było najgorsze. Najstraszniejsi byli mnisi, którzy wciąż tkwili w miejscu i kiwali się rytmicznie nucąc swoją złowrogą melodię.

Ręka na jej ramieniu mocniej się zacisnęła i szarpnęła ją gwałtownie. Ochroniarz przyłożył legitymację do czytnika znajdującego się przy drzwiach, otworzył je, po czym bezceremonialnie wepchnął kobietę do środka zatrzaskując za nią drzwi.

Annabell Clark znalazła się w długim, ciemnym korytarzu. Tylko nieliczne lampy wiszące pod sufitem działały, o ile działaniem można nazwać złowrogie mruganie przyprawiające każdego zdrowego na umyśle o gęsią skórkę. Gdyby tego było mało z księgarni dobiegały przerażające dźwięki.
Trzęsącymi się rękami odszukała w torbie telefon komórkowy i szybko wybrała numer policji.

- To jakiś koszmar – szepnęła przykładając aparat do ucha z niecierpliwością wyczekując sygnału połączenie.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 12-12-2013, 02:20   #30
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Sophie zamarła czytając słowa zapisane na kartce otoczone kostkami domina. Ktokolwiek to zrobił musiał wiedzieć, że ma sporo czasu, aby zdążyć przygotować dla niej tę scenę. Wiedział i wykorzystał wiedzę w całości. Zaplanował w każdym szczególe.
Ale czy na pewno wykonał wszystko idealnie? Czy zdążył oddalić się z jej domu, czy może… wciąż gdzieś tam czeka?
Fotografkę przeszedł zimnu dreszcz. Mogła wcale nie znajdować się sama w swoim domu. Ktokolwiek to był mógł wciąż czekać na nią, a jest gotowy odebrać życie i musiał być na to bardziej przygotowany, niż ona jest na obronę. Żałowała teraz, że jej pistolet pozostał w sypialni i nie miała teraz żadnego do niego dostępu, jeżeli nie chciała się zapuszczać głębiej w pomieszczenia, ryzykując spotkanie z… kimś, kto wyraźnie groził jej śmiercią.
To było takie nierealne…
Sophie wycofała się i drżącymi rękoma wybrała na komórce numer na policję. Kiedy usłyszała kojący głos dyspozytorki wyjaśniła sytuację. Powiedziała, że w jej domu ktoś jest lub był i pozostawił jej kartkę z groźbą, że odbierze jej życie. Kiedy podała adres, kobieta z drugiej strony telefonu powiedziała, że wysyła policjantów na miejsce, a jej radzi pójść do samochodu i zamknąć się w nim w oczekiwaniu na funkcjonariuszy. Sophie dużo nie myślała i zrobiła to, co zostało jej doradzone.
Siedziała w swoim samochodzie, ale zupełnie nie czuła się bezpiecznie. Patrzyła jak zauroczona na swój dom spodziewając się zobaczyć wychodzącą osobę odpowiedzialną za to wszystko. Spodziewała się, że odnajdzie ją w każdej chwili i spełni swoją groźbę. Sophie co chwila spoglądała na zegarek, ale ten nie chciał przyśpieszyć wybijając wskazówkami swój nieubłagany, powolny rytm.
Ile może potrwać zanim policjanci przyjadą na pomoc? Czy do tego czasu ona będzie żyła?
Policjantom zajęło dotarcie równo pięć minut i dwadzieścia sekund. Sophie liczyła każdą sekundę, jakby odliczała czas swojego życia… a przynajmniej ona miała takie wrażenie.
Kiedy tylko dotarli Sophie porzuciła schronienie samochodu i podeszła do nich, na szybko ponownie wyjaśniając sytuację. Policjanci bez wahania weszli do jej domu. Minęły kolejne minuty nerwowego oczekiwania zanim jeden z funkcjonariuszy wyszedł i oznajmił jej, że nikogo nie odnaleźli.
Sophie jednak to nie ucieszyło.
Została zapytana, czy ma się gdzie podziać na noc, bo dom musi być zamknięty i zaplombowany, aby rano ekipa śledcza mogła go przeszukać. Sophie potwierdziła oświadczając, że wynajmie po prostu pokój w motelu. Poprosiła tylko, żeby pozwolili jej wejść do domu i zabrać z niego pistolet, który da jej chociaż namiastkę bezpieczeństwa. Na szczęście policjanci nie oponowali i już po chwili wychodziła z jednym z nich i bronią.
Ku swojej uldze została odeskortowana do motelu o nazwie “Na rozstaju”. Kiedy dojechali, policjanci spisali adres jej pokoju i telefon kontaktowy, aby przekazać te informacje detektywom śledczym, po czym pozostawili Sophie samą w wynajętym pokoju.
Fotografka zasłoniła zasłony w oknie i padła na łóżko i przez dłuższą chwilę tak leżała wpatrzona w sufit małego pokoiku. Nie był on na jej standardy. Mało wyszukane umeblowanie, które składało się z łóżka, stolika, trzech krzeseł i szafy, ściany tapetowane kiczowatą, jasnozieloną tapetą z białymi kwiatkami nie przystawały do gustu Sophie, ale wyboru nie było… “Na rozstaju” pierwsze przyszło jej do głowy, kiedy zapytano ją o nocleg.
Ale to było nic.
Sophie wyjęła z portfela schowaną w nim kartę tarota i zaczęła przyglądać się jej uważnie. Czy od niej nie zaczęły dziać się wszystkie te dziwne rzecz? Nonsens! Nie myśli trzeźwo.
Tylko czy w takiej sytuacji da się myśleć trzeźwo?
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172