Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-04-2014, 22:17   #21
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Cholerny alkohol.


Popróbował może z dziesiątkę różnych drinków. Kolorowych i smacznych, powinien wesoły i radosny, ale…
Becky wracała jak bumerang. Zdzira… Ona uwolniła się od niego. Czemu on nie mógł uczynić tego samego?
Już jej nie kochał. Wspomnienia wywołały jedynie ból, niechęć, gorycz, żal… Nie chciał jej pamiętać, nie chciał jej widzieć na każdym kroku. Nie po to się pije alkohol, by pamiętać, prawda?
Tylko by zapomnieć.
Więc misja barowa zakończyła się pełnym fiaskiem.


Baseny wyglądały obiecująco, ale też były zatłoczone. Nie było sensu próbować z nich korzystać. W końcu chciał popływać, a nie wymoczyć się. A potem… Becky.
Siłownia… Becky!

Humor Gregory’ego pogarszał się z każdym takim widzeniem. Miał dość Becky. Nie chciał jej widzieć, nie chciał o niej myśleć. Trzeba było zostać w robocie… zanurzyć się w pracoholizmie. Tutaj wszystko było nie tak. Nic nie było w stanie pochłonąć. A tak polecany przez kumpli alkohol tylko pogarszał sprawę.
Im dłużej się wałęsał po tym statku, tym mniej zabawowy miał nastrój. A na kolację udało się bardziej z musu niż z potrzeby serca. Nawet nie słuchał tego co mówiono. Zjadł co nieco, znów się napił…
Gregory nie zwracał uwagi na innych gości. Widzenia Becky zabiły w nim chęć szukania podrywu, przynajmniej dziś. Obawiał się, że znów przywidzi mu się w jakiejś podobnej do niej dziewczynie. A ostatnie na co miał ochotę to kolejny widoczek...tańczącej, rozmawiającej, czy też siedzącej Becky.
Ledwo wytrzymał do końca kolacji przy stoliku i… uciekł z sali.
Przez długi czas Gregory błąkał się bez celu po korytarzach statku, unikając tłumów. Disco dziś nie obchodziło. Odpuścił sobie zapoznawanie się z gośćmi… Przez to cholerne widzenia wolał być sam.

Właściwie nie wiedział jak około północy dotarł nad jeden z dużych basenów statku.
Uśmiechnął się wesoło do siebie. Nie czuł się za bardzo pijany, ale też wystarczająco szumiało mu w głowie by podejmować głupie, sztubackie decyzje. Taka jak ta teraz…
Zamierzał wykorzystać fakt, że w nocy nie było na basenie nikogo. I popływać nago.
Zaczął się więc rozbierać. Pomysł był może i szalony, ale w końcu był na urlopie… mógł sobie pozwolić na parę szaleństw, prawda?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 09-04-2014 o 18:47.
abishai jest offline  
Stary 03-04-2014, 08:01   #22
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Nic tak kobiecie nie poprawia humoru jak zakupy, szczególnie gdy nie musi za nie płacić z własnej kieszeni. Wtedy bez skrępowania i jakichkolwiek wyrzutów sumienia może oddać się grzebaniu wśród sklepowych półek, mierzeniu kolejnych ciuchów i bezwstydnym wypełnianiu koszyka po same brzegi. Apogeum szczęścia stanowił chłop łożący na wszystkie zachcianki, do tego potrafiący zorganizować sobie czas we własnym zakresie, podczas gdy ona buszowała między wieszakami. Nic nie psuło humoru bardziej niż markotny samiec, ciągnący się gdzieś z tyłu jak smród po gaciach, z miną tak żałosną, że zbierało się na wymioty. Siadał taki na pierwszej możliwej pufie i odpalał jakąś durną smartfonową gierkę, a na pytania odpowiadał jedynie półsłówkami co chwilę zerkając tęsknie w stronę drzwi. Szczęśliwie Rodriguez należał do pierwszej kategorii, więc nikt nie psuł J.J. nastroju pozą pod tytułem “mężczyzna cierpi”.

Kasa skończyła się szybciej, niżby sobie tego życzyła. Na szczęście zdołała nabyć najpotrzebniejsze rzeczy, w tym trzy kostiumy kąpielowe. Pojęcie Perfekcyjnej Panią Domu znała jedynie w telewizji. Zapędy porządkowe, a raczej ich całkowity brak, ograniczał się w jej przypadku do opróżniania popielniczki raz w tygodniu. Podczas rejsu nie zamierzała nic zmieniać. Miała odpoczywać, robienie prania trudno nazwać relaksem. W domu stare rzeczy stawiała pod szafą, czekając aż komuś puszczą nerwy i ogarnie zrobiony przez nią syf. Zazwyczaj działało.

Zaopatrzona w odpowiedni sprzęt udała się na basen. Krzyczące z uciechy dzieci i plusk wody słyszała nawet spod pokładu. Brzmiało dobrze, radośnie.

Większej zachęty nie potrzebowała. Za pierwszy cel obrała zjeżdżalnie. Raz po raz wspinała się na schody i z zawrotną prędkością wracała na dół ciemnym, mokrym tunelem, piszcząc i chichocząc bez opamiętania. W myślach wychwalała człowieka, któremu geniusz kazał zbudować mini aquapark na wycieczkowcu. Istny bajer na kółkach. Strzał w dziesiątkę. Rodzice mogli zostawić swoje nadpobudliwe pociechy pod opieką ratowników i na spokojnie zająć się własnym odpoczynkiem. Przecież na statku brzdąc daleko nie ucieknie. Obsługa w mig wyłapywała takie przypadki i błyskawicznie odstawiała znajdę w bezpieczne miejsce. Inni pasażerowie również korzystali z wodnych atrakcji i czynili to chętniej niż młodzież. Z Julią było tak samo. Znów miała sześć lat, a jej największym problemem był zakaz oglądania telewizji po kolacji. Prawie zapomniała jakie to przyjemne. Brnąc przez szarą codzienność dorosłego życia, zatraciła po drodze umiejętność cieszenia się drobnymi sprawami. Liczył się tylko interes, nocne życie, oraz zachowanie czujności. Kto tego nie robił źle kończył.

Meks też nie narzekał. Rozszerzone do granic możliwości źrenice zdradzały powód jego wesołości. Widać nie marnował czasu na bezproduktywne czekanie w barze, nie miała mu tego za złe. Sama z chęcią walnęłaby do nosa, coby nabrać energii na nadchodzące godziny...jeszcze jeden zjazd, no jeszcze tylko jeden...

Czas nieubłaganie płynął, jak to zwykle bywa gdy umysł nie zajmuje się nużącymi pierdołami, tylko dobrą zabawą. Sama nie wiedziała ile minęło od wejścia na basen, dopiero głos Rodrigueza przywrócił ją do rzeczywistości.
- Zbieramy się chica - zawyrokował.
Niechętnie ruszyła ku wyjściu.

Przebicie się z powrotem do kajuty było nie lada wyzwaniem. Żywa masa przelewała się po pokładzie krzycząc i robiąc zdjęcia. Co rusz atakowały ich błyski fleszy, czy pełne dezaprobaty głosy proszące o wyjście z kadru. Olewali to wszystko, śmiejąc się z nerwowej krzątaniny i ludzkiej chęci sfotografowania się nawet na kiblu. Trzymali swoje tempo, mijając obwieszonych aparatami azjatów, murzynów błyskających upiorną bielą zębów, oraz całą resztę barwnej menażerii, przekrój przez wszystkie możliwe narodowości. Brakowało jedynie karłów-luchadorów i kobiety z karabinem zamiast nogi.

Atmosfera rajskiej wycieczki działała odprężająco na wszystkich...no dobra. Prawie wszystkich. Gdzieś pod ścianami przemykała obsługa statku, co jakiś czas popychana przypadkowo przez kolejnych wycieczkowiczów. Perfekcyjne uśmiechy nie schodziły z ich zmęczonych twarzy, wypowiedzi zawsze były uprzejme, lecz oczy ciskały gromy gdy tylko nieostrożny turysta oddalił się na bezpieczną odległość.

- Ci to mają beznadziejną fuchę - J.J. dyskretnym ruchem brody wskazała na najbliższego stewarda - Możesz takiemu napluć w gębę bez większych konsekwencji. Jak ci odda to wyleci z roboty i nasrają mu w papiery, a tobie co zrobią? Dadzą upomnienie? Pogrożą palcem?

- Kurwa, chica...znowu aferę kręcisz? Jesteśmy na wakacjach. Zero agresji, pamiętaj - latynos parsknął pod nosem, posyłając dziewczynie złośliwe spojrzenie.

Naszła ją ogromna ochota, by zedrzeć mu ten uśmieszek z twarzy pazurami...albo chociaż przydusić niedorzecznym łańcuchem, który nosił na szyi.

- Jestem oazą spokoju. Pierdolonym, zajebiście wyluzowanym kwiatem lotosu na tafli jeziora- wzruszyła ramionami, obchodząc dookoła matkę z gromadką rozwrzeszczanych dzieciaków.

Zero agresji, dobre sobie.Taka uwaga miałaby sens, gdyby nie wygłosił jej wytatuowany typ z mordą żywcem wyjętą z policyjnej kartoteki. Wszyscy meksi byli tacy sami. Każdy z nich stanowił perfekcyjny obiekt analizy dla psychiatrów, część kwalifikowała się do przeprowadzenia natychmiastowej lobotomii w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. Obwieszeni dewocjonaliami, niby religijni... jak przychodziło co do czego bez mrugnięcia okiem żenili drugiemu człowiekowi kosę, myli ręce i dreptali z rodzinką na niedzielny obiad u sąsiadów.

Jak to leciało? A, no tak...zero agresji.

Un cacho carajo - pomyślała, krzywiąc się momentalnie. Długotrwałe wystawienie na działanie hiszpańskiego zaczynało ją spaczać, rzecz nieunikniona. Musiała się ogarnąć, przecież “kawał chuja” brzmi o niebo lepiej.
Bardziej swojsko.

Po powrocie od razu weszła do łazienki, ręcznik kąpielowy wraz z kostiumem zostawiając na środku pokoju. Wizyty na basenie miały jeden minus. Człowiek przesiąkał zapachem chloru i całej reszty środków odkażających. Chemikalia wżerały się w skórę, wysuszały włosy. Najlepiej było od razu się ich pozbyć, a nic nie działało skuteczniej niż prysznic i mydło.

J.J odkręciła kurek, lawirując przed moment pomiędzy ukropem, a płynnym mrozem. Odszukawszy właściwą temperaturę oparła czoło o ścianę i zamknęła oczy, pozwalając by czas przeciekał jej przez palce wraz ze strumieniami lejącej się spod sufitu wody.

-Julia - ciepły, przesycony alkoholem oddech załaskotał odsłoniętą szyję. Do tego jej imię, wypowiedziane w specyficzny sposób, przez “h” na początku. Nie musiała sprawdzać, by wiedzieć do kogo należy zniekształcony przez szum wody głos. Tylko jedna osoba kaleczyła to słowo, przekładając je na swój rodzimy dialekt.

- Znalazłeś moją flaszkę pendejo, gratuluję - westchnęła nie otwierając oczu.

-Idź na kolację tak jak teraz.

-A co, chcesz popatrzeć jak jakiś wymuskany biznesmen posuwa mnie na stole?

Zamiast coś powiedzieć chwycił ją za ramię, obracając twarzą do siebie. Nim się zorientowała, stała przyciśnięta do ściany przez osiemdziesięcio kilowego napaleńca. Latynos złapał ją za ręce i zmusił, by skrzyżowała je nad głową. W jego ciemnobrązowych oczach dostrzegła głód, potęgowany alkoholem i narkotykami. Próbowała się wyrwać, bezskutecznie. Wiedziała, że to się tak skończy...nie myślała tylko że stanie się to, nim zdąży dać po zatokach. Smuteczek.

- Goń się leszczu. Naruszasz moją prywatną, osobistą przestrzeń - syknęła, chcąc kolanem zdzielić go w krocze.

- No prawie, prawie - mężczyzna zamknął drobne nadgarstki w silnym uścisku jednej dłoni. Drugą wodził po jej nagich piersiach, szczerząc zęby w drapieżnym uśmiechu - No me toques los cojones.

J.J. musiała skapitulować, podniecenie przejmowało nad nią kontrolę. Oddech przyspieszył, a w podbrzuszu wzbierał nieznośny żar. Cholerny meks. Nigdy nie miała dobrego gustu, jeśli chodzi o facetów. Czy to przypadkiem, czy całkiem umyślnie zawsze trafiła na drani, życiowych wykolejeńców, aż koniec końców dostała od losu Rodriguezem przez łeb. Z początku trzymała fason, rzucając magiczne słowa “jesteśmy przyjaciółmi, dla dobra interesu niech tak zostanie” i całą resztę podobnie górnolotnych bzdur. Brzmiało dobrze, tylko dlaczego w praktyce wychodziło...znaczy się nie wychodziło?

- Kutas - zdążyła jeszcze jęknąć z wyrzutem, nim logiczne myślenie poszło sobie w cholerę.

***

Na uroczystą kolację dotarli mocno spóźnieni. Część oficjalna dobiegła już końca, kilku gości wyszło. Reszta podzieliła się między parkietem i barem. J.J od razu poszła zamówić coś do picia.Pół paczki Skittlesów, w komplecie ze szczurem wciągniętym pospiesznie przed wyjściem, skutecznie zabiło ssanie w żołądku, wprawiając dziewczynę w cudowny stan totalnej euforii. Nawet złości nie czuła. Chciało jej się pić, a od listy dostępnych drinków bardziej wrażliwi klienci mogli dostać oczopląsu.
Chwilę rozpatrywała kilka pozycji, nęcących tropikalnymi kolorami i całą masą papierowych parasolek.

- Podwójna szkocka. Dwa razy - zamówiła standard, stawiając na sprawdzoną metodę walenia cały wieczór tego samego. Kac po tym mniejszy i żołądek nie protestował za bardzo. Chciała cokolwiek pamiętać z pierwszej nocy na statku. Coś więcej niż tulenie muszli klozetowej.

Dociągnięcie do bladego świtu postawiła sobie za punkt honoru. Brakowało jej tańca, wygłupów na parkiecie. Już dawno powinna była wziąć Diego pod pachę i odwiedzić któryś z licznych klubów Miami...w celach nie związanych z pracą. Kiedy zaczęła zgredzieć? Nie miała pojęcia, ale dało się to naprawić.

Jeszcze przy barze wdała się w dyskusję na temat filmów, prowadzoną przez Rodrigueza i jakąś młodą, złotowłosą parkę nowożeńców. Dziewczyna przedstawiła się jako Cindy Rouse, a gdy otworzyła japę to w trzy minuty uraczyła ich historią swojego bajkowego życia. Urodzona na południu, ojciec prezes firmy eksportującej wołowinę do Europy, matka jakaś tam modelka. Willa z basenem, śmierdząca brandy pokojówka imieniem Tracy, stado szczekających szczurów w ogrodzie, do tego dobry college, opłacone przez rodziców studia prawnicze...bla, bla, bla, bla. Istna Legalna Blondynka, nawet kieckę miała odpowiednio różową.

O towarzyszącym jej mężu wspomniała łaskawie, że nazywa się Denis i poznali się na uczelni. Widać kto w tym związku grał pierwsze skrzypce, a kto pozostawał zahukany w cieniu.

- Pedro Almodóvar? Jasne, że znam! - Cindy szczebiotała wesoło znad kieliszka martini, Denis potakiwał mechaniczne - “Porozmawiaj z nią” i “Skóra, w której żyję” to moje ulubione filmy!

W tym czasie J.J. przechyliła swoją szklankę, pozbywając się zawartości na trzy łyki. Z dzieł Almodóvara kojarzyła tylko Volver, a to dzięki niezłemu ujęciu myjącej talerze Penelope Cruz. Przed oczami stanął jej kadr z filmu. Oko kamery patrzyło z góry niby na zlew, lecz tak naprawdę skupiało uwagę widza na pełnych piersiach aktorki, bujających się dumnie po prawej stronie ekranu. Zamyśliła się, próbując uporządkować chronologicznie filmową historię. To było przed, czy po śmierci męża Raimundy? Szczegóły niestety umykały złośliwie, pozostawiając w głowie pojedyncze obrazy. Lodówka, koncert, ekipa filmowa. Jak to dokładnie leciało? Tego powiedzieć nie mogła, scena ze zlewem przesłaniała skutecznie resztę obrazu. Podzieliła się z resztą towarzystwa swoimi przemyśleniami, wywołując falę śmiechu.

- A tam, pierdolenie. Nie przepadam za kobietami, ale są takie których bym z łóżka nie wygoniła - skwitowała uwagę na temat niby lesbijskich zapędów. Życie miało się jedno, lepiej czerpać z niego pełną garścią. Po co na starość czegokolwiek żałować?

- Nie no, ludzie. Statek, wóda, parkiet...mam wam to rozrysować? - ruszyła w stronę tańczących. Gadając czuła, źe się starzeje.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 04-04-2014 o 11:42.
Zombianna jest offline  
Stary 03-04-2014, 13:52   #23
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację


- Boże, przecież to sama Heather Moore, TA Heater Moore, rozumiesz, skarbie? - nie wiadomo było w sumie, czy mówi do Carry, czy do szczura. Czy może nawet do Wiliama, trudno to było wyczuć. - Myślisz, ze powinnam podejść i się przywitać? W końcu robimy w jednej branży... - młoda blondynka odgarnęła włosy wystudiowanym ruchem. - "GMO from dark swamp" zebrało znakomite recenzje.
- Chyba wśród jakiś dewiantów - mruknęła Carry, uwięziona przy stole pomiędzy ojcem a Melody. - Laski rżnięte w błocie przez przerośnięte mutanty...
- Coś pokręciłaś, skarbie. To był thriller erotyczny.
- odwróciła się do sąsiada z prawej - Mała niedowidzi - wyjaśniła, przyciszając głos. - Grałam główna rolę żeńską.
- Chyba tytułową
- warknęła Carry. - Mam ubytek wzroku, nie słuchu. Szept słyszę lepiej, niż ty.

Ale Melody już nie słuchała, zachwycając się innymi "sławami", których nazwiska nic nie mówiły Carry: Jennings, Castle, Robinson... pewnie same stare zgredy.





- Dobrze się bawisz, słonko? – ojciec pochylił się nad nią, patrząc z troska i miłością. Nie wyglądał na swoje lata, ciągle ubierał się dość luźno, „Branża IT ma swoje zasady – powtarzał – dress code nie obowiązuje, jak człowiek musi wejść za serwer i podpiąć kabelki”. Choć od lat nawet nie widział kabelka, to tendencja do swobodnego ubioru mu pozostała. Uwielbiał jazdę konną, polo i wyścigi crossowe i zaraził Carry swoja pasją do sportów. – Dogadujecie się z Melody?

Jego optymizm był dołujący. Serio sądził, że z tą pustą laską da się dogadać?
- Bardzo się staram i myślę ze świetnie nam idzie – Carry znów podegrała grzeczną dziewczynkę. Zadziwiające było, jak łatwo dawał się na to nabierać – Czy oficjalna cześć się już skończyła? Nie chcę robić zamieszania, ale chyba przedawkowałam słońce, głowa mnie boli, położę się…
- Odprowadzę cię
– ojciec zerwał się z krzesła. – Może wezwać lekarza?
Biedak, nie miał pojęcia, że Carry trafiłaby do kajuty z zamkniętymi oczami. Próbowała mu kiedyś wytłumaczyć, ze zawsze wie, gdzie się znajduje, ale nie słuchał. Za bardzo się przejmował. W pewnym wieku ludzie tak pewnie mają. Chyba.
- Nie tato, za dużo wrażeń, po prostu – powiedziała więc tylko i pozwoliła zaprowadzić się do kajuty.

- Położę się. Wyślesz mi SMSa, jak wrócicie z Melody? Tak się będę martwić, gdzie jesteście.
- Oczywiście słonko
– pocałował ją w czoło. – Potrzebujesz coś? Może z tobą posiedzę?
- Tato...
- przewróciła oczami. - Nie jestem już dzieckiem.

Wyszedł, Carry wzięła prysznic i przebrała się z idiotycznej sukienki w mini i obcisły top. Słuchała muzyki, posprawdzała pocztę od znajomych, pogadała na Facebooku. Po 23 przyszedł SMS od ojca, a godzine później – upewniwszy się, ze wszelkie odgłosy z kajuty ojca i Melody umilkły – dziewczyna przeszła do baru z dancingiem.

Czas było w końcu użyć trochę życia.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.

Ostatnio edytowane przez kanna : 03-04-2014 o 13:55.
kanna jest offline  
Stary 03-04-2014, 15:43   #24
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
- Człowiek za burtą! - nie podejrzewał siebie o umiejętność tak szybkiego biegu, potrącani ludzie odwracali się, niektórzy śmiali, znakomita większość nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Dopadł miejsca, gdzie zobaczył skaczącą kobietę i niewiele myśląć cisnął zerwanym po drodze kołem ratunkowym.

- Au! Koleś, pogrzało cię?

Rzut nie był najlepszy, koło nieporadnie obiło się o barierkę, zairowało i pchnięte złośliwym podmuchem wiatru wylądowało pokład niżej - konkretnie na jakimś zarośniętym tłuściochu, rozlewajac jego drinka i powodując że leżak pod nim trzasnął i rozleciał się na kawałki.

- Kobieta! W wodzie! Skoczyła… - Za każdym słowem Robet miał coraz mniej pewności, czy to co widział zdarzyło się naprawdę. Popatrzył wokół. Nikt, dosłownie nikt nie widział skoku. Woda.. cóż - nie było w niej ani topielicy, ani niczego innego - była taką samą spokojną taflą, jak ta w której niedawno próbował wypatrzyć delfiny.

- Wytoczę ci proces okularniku! - grubas zdążył pozbierać się z ziemi i dzielił uwagę między opieprzanie Tampa a pucowanie pretensjonalnej hawajskiej koszuli husteczką. Robert go nie słuchał. Z rosnącym niezrozumieniem wciąż wpatrywał się w fale. Chwilę później na miejsce dotarła obsługa statku.


*

- Od trzynastej czterdzieści pięć do pięćdziesiąt, pokład trzeci, sekcja… do diabła tłumaczyłem wam to tępe nieroby pięćset razy - procedura nie pozwalała by szacowny pasażer Robert Tramp korzystał z monitoringu i pasażer Robet Tramp znał swoje miejsce wynikające z regulaminu, więc posłusznie stał przed wejściem do kabiny ochrony i dopiero stamtąd dawał instrukcje i opieprzał operatorów monitoringu. - Nie przyjmuję tego do wiadomości! Oglądacie złą taśmę, sprawdźcie jeszcze raz.

- To miejsce jest filmowane z trzech ujęć panie Tramp, na żadnej kamerze nie widać skaczącej dziewczyny, za to na wszystkich widać pańską akcję ratunkową. - Wytłumaczył wezwany po pół godziny szef ochrony ze stoickim spokojem pracownika domu wariatów.

- A co gdyby tam naprawdę ktoś był? Miałem pozwolić się kobiecie zabić?

- Oczywiście że nie, panie Tramp. Wykazał się pan wzorową postawą. Chciałbym, by to pan był w pobliżu, gdy ktoś z pasażerów naprawdę wypadnie za burtę. - starszy ochroniarz wciąż mówił jak do idioty lub dziecka. - Ale tym razem to był fałszywy alarm. Porozmawialiśmy z panem Bartsonem nie wniesie zarzutów…

- Łaskawca. - mruknął Tramp. Z przyzwyczajenie grzecznie podziękował i odeszedł. Coś mu tu śmierdziało. Złoży stosowne pismo u kapitana, oficjalne zawiadomienie by zachować materiał monitoriungu, a gdy dopłyną do Miami zostaną powiadomione odpowiednie służby. Zaginięcie lub manipulacja przy taśmach wspomnianych w piśmie będzie uznana za manipulację dowodami i może być pretekstem do wszczęcia śledztwa. Najpewniej zrobi z siebie idiotę, ale nie miał zamiaru tego tak zostawić. Widziałeś - reaguj.

*

Na kolacyjnym spędzie jadł szybko, na tyle szybko na ile było to możliwe by znów nie zrobić z siebie widowiska. Kompetnie nie zwracał uwagi na to co dzieje się wokół niego. Miał ochotę jak najszybciej skończyć posiłek i wrócić do kajuty.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 03-04-2014 o 15:45.
Gryf jest offline  
Stary 03-04-2014, 20:10   #25
 
BoYos's Avatar
 
Reputacja: 1 BoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputację
W głowie przeszła jej myśl, jak się odegrać. Nie może być tak, że on wyskakuje z takimi tekstami, nawet jeżeli chodzi o napisy. Kto jak kto, ale znała swoją wartość. Ale mimo wszystko...on by tak nie robił, skąd by miał szminkę? Do takiego poziomu by się nie zniżył? Ale jak nie on to...kto?
Przestała o tym myśleć. W sumie mógł napisać to markerem.
Dobra. Czas działać. Wyciągnęła telefon. Wybiła numeru.
- Albert. Dawaj moje rzeczy. Ta, wszystkie. - kobieta na luzie przekazała swojemu podwładnego, który był jej prywatnym Arabem od noszenia rzeczy.

Nie minęło 30 minut, gdy pojawił się Albert a wraz z nim menadżer. Przekazał jej kartkę i powiedział krótko
- Dziś grasz. Głównie solówki, potem wchodzi cała kapela, ale Ty startujesz sama przez pół godziny. - nim zdążyła się odezwać wtrącił palcem.
- I żadnej wiolonczeli. Dziś śmigasz na skrzypcach. - zamknął jej drzwi przed nosem.
No tak. Została sama z Arabem, który rozładowywał jej rzeczy. A nie dość tego wszystkiego, jeszcze zabrał jej wiolonczelę. Dobrze, że cały towar z niej schodził, akurat do występu się ubierze i ogarnie. Tak zrobiła.
- Przynieś moje instrumenty. Chciał wojny. To zobaczy. - zapewniła w drodze, gdy Arab wychodził z jej pokoju.

Wzięła długą odprężającą kąpiel. Potem gdy wyszła, starła napis z lustra, pomalowała paznokcie. Wyciągnęła najlepszą sukienkę, skośnie ściętą, którą kupiła specjalnie na swój pierwszy występ na rejsie. Potem przyszła do niej wizażystka i fryzjerka. A jeszcze później Arab z wózkiem instrumentów. Nad jej wyglądem kobiety pracowały ponad 2 godziny. Ale efekt końcowy był zadziwiający.

Gdy wygoniła wszystkich z pokoju, otworzyła jedyną czarną skrzynkę jaką miała z instrumentem. Spojrzała do środka.
- Tego nie przewidziałeś… - uśmiechnęła się do siebie.


***

W tle zaczęła grać muzyka

Światła na głównej sali przygasły i zostały skierowane na główną scenerię, gdzie postawiony był już mikrofon. Wrzask na sali ucichł i wszystkie twarze skierowały się na scenę. Nawet barmani przestali obsługiwać na chwilę klientów, gdyż sami byli zaciekawieni zjawiskiem. Do mikrofonu podszedł ubrany w garnitur mężczyzna. Nagle gdzieś zza kurtyny wydobył się przepiękny dźwięk skrzypiec. Prawdopodobnie były to skrzypce elektryczne, gdyż dźwięk był zbyt głośny. Przechodził przez każde ucho, przez każdy palec i każdy mięsień w sali. Usłyszeli go nawet zmarli, jeżeli ich duchy były w tej sali.
- [i] Drodzy Państwo, Zwyciężcyni Brytyjskiego Królewskiego konkursu “Wolnych Skrzypiec”, Finalistka konkursów w Austrii “Wiolonczela”, Finalistka Japońskich “Muzyczynych Zapasów”, Ogłoszona “Struną 2014” przez Kampanię Niemiecką. Drodzy Państwo, Gwiazda jednej z najsławniejszych orkiestr filharmonicznych na świecie Berliner Philharmoniker, której ściągnięcie nas, organizatorów kosztowało więcej niż zatankowanie tego jechatu. Panie i Panowie, przed Państwem niekwestionowana gwiazda i artystka, specjalnie dla Was, na “DESTINY”...Drodzy Państwo. Prosto z niemiec...24 letnia...Johanna Berg!

Światło zgasło. Zniknął także speaker tak szybko jak się pojawił. Kurtyny rozsunęły się, a za nich wyszła Johanna, która wyglądała zupełnie inaczej, niż 5 godzin temu.

Wygląd.

Wyszła wolnym, dyskretnym, pełnym gracji i jednocześnie ukrytego seksapilu krokiem na scenę. Światła podążały za nią, a ona szła. Tym razem, jeżeli ktokolwiek dostrzegł jej oczy, nie widział zamroczenia i znudzenia. Widział pasję. Rzeczywiście, była artystką. Niekwestionowaną artystką. Każdy jej włos na głowie był przemyślany, ułożony. Każdy jej ruch, był zrobiony z niesamowitą gracją. Ona nie ciągnęła za struny. Ona je pieściła. Hipnotyzowała swoimi ruchami.
Jej ulubionym instrumentem rzeczywiście, była wiolonczela. Ale instrument, na którym była najlepsza - elektryczne skrzypce. W tle, gdzieś dalej widać było młodą dziewczynę, grającą podkład na wielkim fortepianie, ale to był tylko mały podkład. Całą uwagę, skupiała na sobie bez żadnego pola pozostawionego dla innych Johanna. Co jakiś czas uśmiechała się, jednak po scenie starała się grać z zamkniętymi oczami. Miało to w sobie taki urok, że jeżeli Clementine by ją teraz zobaczyła, zrozumiałaby co miała na myśli.

Grała tak przez 4 minuty. Gdy skończyła, na sali pojawił się długi oklask i wiwat na młodą artystkę. Johanna otworzyła oczy i uśmiechnęła się tak niewinnie, tak słodko, jak mała dziewczynka, która właśnie zrobiła nieświadomie coś wielkiego. To przerodziło starszych klaszczących gości w krzyczących starszych klaszczących gości, a Johanna ukłoniła się z gracją. Po chwili jakiś chłopak wbiegł z mikrofonem, który podstawił jej na środku sceny i uciekł. Johanna podeszła do niego i powiedziała. Powiedziała tak cicho, subtelnie, że nawet umieranie przy jej głosie, byłoby nieodczuwalne.
- Dziękuję bardzo. Czuję się naprawdę bardzo wyjątkowo móc grać tutaj dla Państwa. Państwo pozwolą, bym mogła czuć się zaszczycona, grając jeszcze kilka utworów z mojej listy.

Johanne ukłoniła się, zabrali jej mikrofon, światła tym razem przygasły, a ona troszkę usunęła się w cień. Teraz już nie była w centrum uwagi. Być może nie taka była jej rola. Tym razem jej utwór był trochę “żywszy”. Musiała obudzić publikę z jej małej...hipnozy.

Johanne zaczęła kolejny utwór.
 

Ostatnio edytowane przez BoYos : 03-04-2014 o 20:13.
BoYos jest offline  
Stary 03-04-2014, 22:29   #26
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
- Nic mi nie jest Richard. Naprawdę.

Nora dźwignęła się do pozycji siedzącej i przeczesała włosy palcami.
- Strasznie długo spałam. Musiałam być bardziej zmęczona niż mi się wydawało a do tego ten masaż za bardzo mnie rozluźnił.

Kobieta potarła czoło i wstała.

- A jak twoja wycieczka krajoznawcza? Udała się?

- Znalazłem kilka ciekawych miejsc. Myślę, że będziemy mieli, co robić.
Nora posłała mężowi wymuszony uśmiech.

- Świetnie a teraz przepraszam cię na chwilę, ale jak mam się przygotować na tę kolację to muszę już zacząć. Zresztą chętnie bym pospacerowała przedtem po pokładzie żeby złapać trochę rześkiego powietrza. O tej porze powinno już być bardziej znośne.

Richard wyszedł na balkon a Nora zgarnęła kilka rzeczy i udała się do łazienki.

Pierwsze, co zrobiła to było wyjęcie z kuferka słoiczka z tabletkami i pobieżne sprawdzenie ulotki informacyjnej. Wśród wymienionych pobocznych działań niepożądanych znalazła: oszołomienie, depresję, zaburzenia widzenia, halucynacje i "niezwykłe" sny. Parsknęła śmiechem i wcisnęła lekarstwo z powrotem do walizeczki. Zamiast niego wydobyła inny słoiczek i wysypała na dłoń dwie pigułki. Po chwili jedną z nich wcisnęła z powrotem do fiolki a drugą połknęła. Zdjęła szlafrok i ponownie weszła pod prysznic.

Nora Robinson i Richard Holland spacerowali po górnym pokładzie „Destiny” wzdłuż toru do joggingu. Na statku panowała ta magiczna chwila, kiedy ludzie zaczynali kończyć swoje dzienne rozrywki i szli do swoich kajut żeby przygotować się do tych wieczornych. Przez ten krótki moment na „Destiny” zrobiło się odrobinę ciszej i spokojniej, przynajmniej na jedenastym pokładzie. Nora owinęła ciaśniej apaszkę wokół szyi kontrolując przy tym stan biżuterii.

- To, co idziemy na kolację?

Pierwszy oficer, który towarzyszył im przy stole był mężczyzną mocno opalonym, z garniturem prostych i białych zębów do tego szczupłym i barczystym, niczym marynarz z morskich opowieści albo nawet pirat. Pierwszy rzut oka na niego i obserwator od razu mógł się domyślić, że ten człowiek spędzał dużo czasu w trakcie rejsu na powietrzu albo w solarium.

Na dodatek okazało się, że oficer był wielkim fanem twórczości, jaką kiedyś parała się Nora, potrafił wyliczyć większość sztuk, w których grała, musicali, w których występowała czy nawet jej numerów kabaretowych. Oczywiście widział wszystkie filmy, w których wystąpiła, co akurat nie było zbyt trudnym i wymagającym przedsięwzięciem. Pozwolił sobie nawet skrytykować Heather Moore, którą Nora od razu wypatrzyła tuż przy kapitanie, twierdząc, że takie jak ta aktorka młode gwiazdki szybko się wypalają i gasną. Pani Robinson nie pociągnęła dalej tematu panny Moore ani innych aktorek jej pokolenia za to pokierowała rozmową na inne tory, swojej własnej osoby. Pierwszy oficer ochoczo podjął temat i po krótkiej chwili siedzieli zatopieni w rozmowie, podczas której Nora z werwą opowiadała wszystkie pozakulisowe anegdotki z czasów swojej aktorsko- muzyczno- tanecznej aktywności, jakie przyszły jej do głowy. Nawet Richard, który większość tych historii słyszał już nie raz i nie dwa przysłuchiwał się z uśmiechem na ustach widząc, jaką radość te wspominki sprawiły jego żonie.

Kiedy Nora w końcu dała dojść pierwszemu oficerowi do słowa ten przyznał się, że kiedyś marzyło mu się zostanie tancerzem i aktorem, ale wybrał jednak morze, które jak stwierdził bardziej pokochał.

Nora słysząc te słowa rzuciła mężczyźnie wyzwanie żeby udowodnił swoje taneczne zdolności i chwilę później oboje pląsali już na parkiecie.

Podczas powrotu z kolejnej rundy tańca Nora zorientowała się, że Richard ukradkiem ziewał, więc przysiadła obok niego i namówiła żeby poszedł odpocząć.

- Jesteś pewna, że mam cię samą zostawić? – Mężczyźnie może i spodobał się pomysł, ale miał pewne wątpliwości.

- Oczywiście. Wybacz kochanie to moja wina zapomniałam, że w przeciwieństwie do mnie nie zdrzemnąłeś się w ciągu dnia, więc musisz padać z nóg. Naprawdę nic mi tutaj się nie stanie i znajdę drogę do kajuty. Zresztą nie mam zamiaru siedzieć jakoś strasznie długo.

Richard pożegnał się z oficerem oraz resztą sąsiadów przy stole i udał się do ich kabiny a Nora pomimo tego, że wcale nie chciała zostawać do późnej nocy to została do późnej nocy, bo przecież miała jeszcze tyle opowieści do przekazania.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 05-04-2014, 02:54   #27
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
- Jeśli pan nie przestanie, będę zmuszona ściągnąć ochronę - powiedziała stanowczo i kamienną miną. Niestety tylko raz na tysiąc podobnych sytuacji, gdzie musiała się powstrzymywać, by komuś nie strzelić w twarz.

Warunki pracy były do przewidzenia i zgodnie z przewidywaniami były do dupy. W żadnym stopniu nie wyglądało to tak, jak na lądzie, gdzie ludzie widzą w ratownikach osobę, która może im pomóc w fachowy sposób. Tutaj? Kolejną szmatę do wycierania podłóg. Kiedy znalazła się osoba uprzejma i na tyle sympatyczna, by odezwać się do siebie a nie tylko i wyłącznie mechanicznie opatrzyć i odejść, był problem. Menager za cholerę nie wiedział jak obsługa medyczna powinna wyglądać. To nie tylko wsparcie fizyczne, ale również psychiczne. Przecież pacjent musi zająć swoją głowę czymś innym a nie panikowaniem na widok własnych uszkodzeń. Ale nie. Ten wiedział lepiej. Wszystko wiedział lepiej i pozżerał wszystkie rozumy.

- May, kończysz przerwę - rzucił swoim piekielnie irytującym tonem. Ta siedziała lekko rozłożona na sofie przysłaniając oczy dłonią i dogorywając nie mogąc się odprężyć inaczej. Nie dość, że obsługi medycznej powinno być dwa razy więcej na jednej zmianie jak na taką ilość ludzi; nie dość, że na bite 8 godzin pracy przypada tylko 30 minut przerwy; to jeszcze przecina do 21! ...Fiut.

Zamieniając się w końcu z jakimś nieszczęśnikiem była wypruta z życia. Wracając do kajuty nawet nie robiła tego w swoim zwykłym, bardzo prędkim, sposobem a niezwykle wolnym, prawie że spacerowym. Zmęczona, zrezygnowana i bez humoru w końcu przeszła przez próg. W środku siedziała na swoim łóżku tylko drobna Trecy. Reszty dziewczyn nie było, a ta czytała coś bliżej nieokreślonego. Po niemrawym przywitaniu Clem doczłapała do swojej części i zrzuciła z trudem torbę pod nogi.

- Znam ten wzrok… - odezwała się znad czytanki - Straciłaś wiarę w ludzkość, co? - zapytała z nieco stłumionym uśmiechem współczucia - Mam to samo za każdym, je*anym razem, gdy kończę robić wszystkie pokoje. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakimi h*jami potrafią być ludzie dla ekip sprzątających. - zakończyła lekko skrzywiona.

Clem nie powiedziała nic, tylko spojrzała się porozumiewawczo z gorzką miną. Zaczęła rozpinać swój kombinezon i ściągnęła buty doznając chwilowej ulgi. Wygrzebała telefon - trzy nieprzeczytanie wiadomości. Wszystkie od momentu spięcia się komórki z nadajnikami Destiny. "Pięć dolców za minutę połączenia? Czy oni ocipieli?!" krzywiła się do małego wyświetlacza, by w końcu wyłączyć cholerstwo i nie wnikając, która strona połączenia poniesie jego koszta, wrzuciła z powrotem na swoje miejsce. Zbierała się pod prysznic a współlokatorka kontynuowała mówienie do niej.

- Mia jeszcze nie wróciła. Janices już poleciała na swoją zmianę. Współczuję, bo przygotowuje dzisiejsza kolację dla całego okrętu. Ale w międzyczasie obskoczyłyśmy co potrzeba i wiemy gdzie można coś sensownie zjeść - opowiadała jakby wszystkie w czwórkę były już dobrymi znajomymi - Jak wyjdziesz spod prysznica to będziesz potrzebowała kawy i dużą tabliczkę czekolady, mówię Ci. Pewnie też umierasz z głodu, więc przy okazji coś małego też możemy zjeść. Kolacja i tak za jakąś godzinę - ustawiła cały plan prawie do końca dnia.

- Nienawidzę czekolady - rzuciła tak samo beznamiętnie jak chciało się jej gdziekolwiek ruszać. Jednak ogólnym zamiarom nie miała nic przeciwko, bo Trecy i tak idealnie nazwała to, co czuła. Może bez tego jednego szczegółu, który spowodował we współlokatorce niemałe zdziwienie, na które nie miała nawet jak zareagować gubiąc ją za drzwiami łazienki.

* * *

- Witam panie, czy chciałyby~

- Nie - ucięła stanowczo i groźnie zanim w ogóle facet zdążył zacząć mówić.

Siedziały w kawiarni, na zaplanowanej kawie, przy czteroosobowym stoliczku. Clem nie odzywała się przez większość czasu, chłonąć ciszę i spokój, choć nie uciekając od towarzystwa koleżanki. Ta natomiast, jako jedyna osoba z czwórki, nie pracująca z ludźmi a z samą sobą, była cały czas otwarta na kontakty z innymi. Teraz jednak poczuła się nieco skrępowana natychmiastowym syczeniem ratowniczki. Nawet nie obróciła się do człowieka i nie spojrzała na niego. Siedziała trzymając filiżankę z wzrokiem utkwionym w zupełnie innym miejscu. Trecy skrzywiła się delikatnie nie spodziewając się takiej reakcji.

- Tak… Może pan wziąć krzesło - powiedziała z ciepłym i serdecznym uśmiechem chcąc nieco przeprosić w ten sposób za zachowanie towarzyszki.

Samiec, który z początku wydawał się dla Clem kolejnym z całego stada nawalonych gwałcicieli, okazał się całkiem miłym i spokojnym gościem, który pracował w bibliotece. No cóż. Pomylić się można, przecież to ludzkie…

* * *

- Kobieto, zwariowałaś?! Nie możesz się tak pokazać! - unosiła się Mia, gdy cała trójka "zbierała" się już na kolacje - Wyglądasz jakbyś na pogrzeb szła.

Towarzyszki stały a właściwie zagradzały wyjście na korytarz, komisyjnie analizując i nie zatwierdzając wyglądu ratowniczki. Same wystrojone i odpowiednio wymalowane. Jedna w sukience, druga w spódnicy i frywolnej bluzce. Swoim szykowaniem były tak zaaferowane, że nie zwróciły uwagi jak Clem była ubrana od dziesięciu minut a dopiero przy wyjściu zdały sobie sprawę, że tak wyjść nie można.

- No co…? - odrzuciła od niechcenia i nieco marudnie na swoją obronę.

- Laska, to jest kolacja powitalna i bal na całego… A Ty się ubrałaś w czarne trampki, czarne wytarte spodnie i czarną koszulę… Okej, ta jak cię mogę… Ale reszta… No weź się zlituj nad nami… Wyciągaj ze swoich rzeczy mini, będzie ci pasować.

- Nie mam - odpowiedziała Clem z lekko kwaśną miną poddając się przesłuchaniu.

- To właź w kiece jak Mia - dorzuciła od siebie Tracey

- Nie mam - odpowiedziała podobnie ratowniczka

- Serio… To jak tyś się spakowała, że niczego nie wzięłaś?

- Mam przy sobie wszystkie ciuchy.

- To zaczep się o jakieś kolczyki, naszyjnik, bransoletki, cokolwiek!

- Nie mam.

- Jak to do cholery NIE MASZ? - oburzyły się obie

- Sprzedałam

- ...Cooo? I co niby z tą kasą zrobiłaś?

Clementine wzruszyła lekko kancikami ust zamiast ramionami i po chwili obserwacji oczekiwania odpowiedzi na zadane pytanie:

- Nie wiem… Kupiłam fajki? - odpowiedziała bardziej pytająco niż stwierdzając fakty. Dziewczyny słysząc to lekko zwiędły załamując ręce. Zmieszane wpatrywały się w nieszczęście stojące przed nimi.

- Makijarz - dorzuciła znowu Tracey. Ratowniczka jedynie pokiwała przecząco głową - Co…? - skrzywiła się z rezygnacją. Po dłuższej chwili współlokatorki spojrzały po sobie jakby starając się znaleźć rozwiązanie wzajemnie w oczach. Minęło parę konspiracyjnych chwil, by w końcu zgodnie potwierdzić ustalenia - Maźnij jej oczy - wytyczyła do masażystki, która już kierowała się w stronę swoich kosmetyków i mocniejszego światła ciągnąc za sobą nadal krzywiącą się i średnio rozumiejącą czepianie się o jej wygląd.

Po kolejnych pięciu minutach udało się doprowadzić Clementine do użytku publicznego. Głęboko pomalowane oczy, nawilżona żywsza twarz, która nabrała nieco energii, odpowiednio uszykowana koszula z odpiętymi i luźnymi mankietami a na gołą szyję niewielka ciemna apaszka. Chwila dla komisji designu i udzielenie zielonego światła na to, by mogła się pokazać razem z nimi.

Na kolację pracowniczą dotarły w ostatnich partiach zainteresowanych. W sumie nie było też takiego wyboru, bo okazało się to obowiązkiem, dla wszystkich, którzy nie mieli wówczas zmiany. Udział w części oficjalnej, pomimo fizycznej obecności, Clementine miała w dupie. Czekała tylko na to, by w końcu włożyć coś do ust. Niewielkie ciastko do kawy wyparowało z żołądka tak szybko jak się pojawiło a ratowniczka umierała z głodu. Siedziała dogorywając i wyłapując co dziesiąte słowo rozentuzjazmowanego gościa nawijającego do mikrofonu. Ogólnie rzecz biorąc mówił to samo, co usłyszała od masarzystki na początku: Najlepszy statek, najlepsza obsługa… Choć ni jak to się miało to obrazu swojego przełożonego...

* * *

- Którego słowa w zdaniu “Wal się” nie rozumiesz? - rzuciła oschle i niechętnie odwracając głowę do gościa, którego wcześniej współlokatorki nie zauważyły. Obróciły się w kierunku Clem obserwując zajście.

Wszystkie siedziały przy barze, gdy większość jeszcze obecnych bawiła się na parkiecie przy głośniejszej muzyce. Część pracownicza, czy nie, tutaj też można było poznać odrobinę smaku luksusowego wycieczkowca. W zaledwie paręnaście minut po zakończeniu kolacji wszyscy wybiegli ku grupie radośnie gibających się ludzi. Towarzyszki chciały do nich dołączyć na stałe, jednak dziwnym powodem szybko wracały. W między czasie gadały, śmiały się, chichotały z co niektórych obecnych. Zaczepiały jak i były zaczepiane przez innych. Pierwszego absztyfikanta Clem zauważyły dość późno, na tyle że nie było jak zręcznie wybrnąć ze swojej nieuwagi.

Kolesiem okazał się podgruntowany zawczasu procentami macho z sektora sportowego. Szerokie oczy, szeroki uśmiech, postawa samca łownego “podbierak na złote łańcuchy na szyi”. Nie patyczkując się, albo nawet nie licząc, z osobami którymi oberwało się jego uwadze. Gość, który po przerobieniu podręcznika tanich tekstów na słaby podryw stwierdził, że nawet one nie będą potrzebne, bo można samym swym wdziękiem przekonywać do siebie. Skracana przestrzeń osobista podgotowała ratowniczkę i wykipiała dość agresywnie.

- Mam faceta, odje* się człowieku! - wrzasnęła wręcz zaciekłą wściekłością wyskakując z barowej pufki, by nadrobić odpowiednim dystansem. Facet zmył się lada chwila a Clem syknęła w złości do siebie orientując się, co powiedziała. Nie była z tego zadowolona, cholernie nie była zadowolona. Świadomość tego, że wypowiedziany tekst był nie na miejscu jeszcze bardziej pogorszył jej humor.

Tracey i Mia popatrzyły skonsternowane na ratowniczkę a w kolejnych chwilach konspiracyjnych mamrotów wstały łapiąc Clem i ciągnąć za sobą, zanim ta na dobre nie usiadła z powrotem i zanim nie doszło do niej, że chce wracać do kajuty.

- Gdzie mnie ciągnięcie? To nie nasz pokój - wybąknęła pod nosem bez humoru

- Przenosimy imprezę - odpowiedziały energicznie mocując się z drzwiami cudzej kajuty. Po paru sekundach weszły popychając przed sobą Clementine.

Pomieszczenie było podobnych rozmiarów, co ich przydział, lecz w niego innym kształcie. Z racji tego, że był to pokój znajdujący się na burcie a nie jak w ich przypadku wewnątrz, posiadał jako jeden z na prawdę niewielu na pokładzie obsługi - szeroki balkon - nawet z czterema leżakami i dwoma stoliczkami.

- A więc - zaczęła Mia z zadowoleniem - Są tu moje koleżanki ze spa. Trzy są teraz na zmianie, ale czwarta właśnie ma zmianę ze mną i ugadałam, byśmy mogły tu przesiadywać. Więc… - Mia przedstawiła balkon teatralnym gestem a Tracey już radośnie wychylała się za bandę oglądając pluskającą wodę i odbijające się światło na wodzie przy prawie czarnym niebie.

Clem mimo wszystko stała ze złą miną. Uniosła lekko dłonie, jakby nie znając odpowiedzi na zadane pytanie. Nie rozumiała czemu jest wszędzie ciągnięta, co takiego od niej chcą. Nie widziała, że dziewczyny postawiły sobie za punkt honoru pozbierać do kupy swoją nowo poznaną kompankę podróży i postawić ją na nogi. W większości milczała, choć wcale nie wynikało to z jej charakteru. Widziały, że coś jest nie tak. W końcu sprawa stała się oczywista a one same nie musiały szukać odpowiedzi. Znalazła się sama dzięki jakiemuś nadętemu upitemu gostkowi.

- Więc to, że możesz posiedzieć z nami i za wszelką cenę nie uciekać do pokoju. Poza tym - zmieniła temat prostując się z lekkim uśmiechem na twarzy

- Poza tym, zgubiłaś to - wtrąciła się Tracey trzymając paczkę fajek, jedną z zapalniczek Clementine i podstawiając jej prawie pod nos - Albo zapomniałaś, nie wiem. A dziwne, bo cały czas o nich nawijasz a tu palić już możesz, w końcu jesteśmy u siebie, i na zewnątrz - uśmiechnęła się niewinnie na obronę ukartowanej wspólnie zbrodni.

Ratowniczka była zaskoczona. Trafniej byłoby powiedzieć, że zatkało ją i nie wiedziała jak zachować. Parę razy zabierała się za sklejenie jakiś słów. Nic nie wychodziło a dziewczyny wcale nie oczekiwały, ze coś powie, tylko bardziej podstawiały paczkę, by mogła w końcu zapalić.

W taki sposób mijały kolejne godziny późnego wieczoru a następnie pierwsze godziny nocy. Na zewnątrz, na leżakach, przy wodzie, przy refleksach świateł z całego statku, nie zapalając swoich, w lekkim półmroku w którym we wspólnych plotkach i dyskusjach sączyły, znaszane z sali głównej, napoje. Magicznym sposobem, czy kwestią przypadku było to, że wiedziały jak się zachować wobec stanu Clem. Nie zadawały ciężkich pytań. Stwierdzały, bacząc tylko na ewentualne protesty. Nie zmuszały siłą do rozmowy, lecz przy okazji zapraszały do udzielenia głosu. Wszystko to mogła robić znajdując ukojenie w oddychaniu przez dym. Nawet nie zauważyła jak jeden z kubków, który robił z popielniczkę, zapełniał się kolejnymi petami po kolejno wypalanych papierosach.
 

Ostatnio edytowane przez Proxy : 06-04-2014 o 00:10.
Proxy jest offline  
Stary 06-04-2014, 08:47   #28
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
RICHARD CASTLE

Dla Richarda takie przyjęcia, jak te na „Destiny” były prawie codziennością. Może nie miały charakteru rutyny, ale niebezpiecznie się do niej zbliżały.
Te same sztuczne uśmiechy, te same banalne tematy konwersacji, te same próby pokazania, kto jest większą gwiazdą, kto bardziej bryluje, kto wiedzie prym przy stole.

Niezaprzeczalnym plusem takich rautów były zawsze serwowane dania – podobnie jak w tym przypadku. Kucharze na „Destiny” naprawdę znali się na swoim fachu. Albo oceaniczne powietrze zaostrzyło Richardowi apetyt.
Richard bawił się naprawdę dobrze, jedząc i pijąc z umiarem. Towarzystwo przy stole było na poziomie i, jeśli odfiltrowało się drobnomieszczańskie maniery, co niektórych, wieczór można było uznać za udany.

I w przyjemnej atmosferze tańca, drinków i luźnych rozmów upłynęła mu większość nocy, aż w końcu zmęczenie zagoniło go do kabiny. Richard miał jedynie tyle sił, by wziąć szybki prysznic, a potem padł na pachnącą świeżością pościel i zasnął, jak dziecko.

Śnił mu się koszmar. Przynajmniej tak zapamiętał ten sen.

Zagubiony wędrował po jakiś ciemnych, zalanych wodą korytarzach jakiegoś wraku, uciekając przed czymś, co ścigało go bez ustanku. Wspinał się na drabinki, zatrzaskiwał grodze, a kiedy obudził się późnym rankiem, niewiele z tego snu zapamiętał, poza uczuciem przerażenia, jakie mu towarzyszyło.

Wyjaśnienia koszmarów było banalnie proste. Alkohol i ciężkie jedzenie spożywane o późnej porze.


EDWARD TAKSONY


Edward nie bawił się najlepiej na kolacji. To nie był jego świat, nie jego towarzystwo. Jeszcze nie. Starał się nadrabiać miną, ale poza siedzeniem przy stole i jedzeniem oraz piciem, nie robił wiele więcej.
W końcu wpadł na pomysł i zajął się kręceniem filmów.

Jak zwykle prześladował go pech.

Z początku nic nie zapowiadało katastrofy. Owszem, pokręcił trochę tańczących ludzi, stoły na których pyszniły się fikuśne dania, oświetloną scenę, występ pięknej jak cholera skrzypaczki, kilka dość zabawnych ludzi uchwyconych w dość groteskowych figurach tanecznych.

Nawet go to bawiło i stracił swoją czujność.

- Mnie, kurwa, kręcisz! – warkotliwy głos oderwał go od kamery.
To był jakiś Latynos w białej marynarce. Wyraźnie podpity. I, jak się okazało, agresywny.

Nim Ed zdążył odpowiedzieć, mężczyzna wytrenowanym ruchem uderzył go w ręce z taką siłą, że kamera wyskoczyła mu z nich i walnęła o podłogę. Taksony poczerwieniał na twarzy, a wtedy agresor kopniakiem posłał kamerę w powietrze.

- Mnie, kurwa, kręcisz!

Kamera uderzyła w jakiegoś mężczyznę, trafiając go w bok głowy.
Mężczyzna – niewysoki i blisko sześćdziesiątki – złapał się za skroń.
Latynos nie odpuszczał. Złapał Edwarda za poły marynarki i przyciągnął do siebie nadal wywrzaskując swoje:

- Mnie, kurwa, kręcisz!

Trzeba przyznać, że obsługa zareagowała bardzo szybko. Nim przepychanka zmieniła się w poważniejszą bójkę, odciągnęła Latynosa od Edwarda i obu wyprowadziła na zewnątrz.

Po chwili krewki i pijany Latynos został odprowadzony do swojej kabiny, a kamera oddana Edwardowi przez opanowanego stewarda.

- Gdyby pan chciał wnieść oskarżenie przeciwko napastnikowi, oczywiście będziemy świadczyć na pana korzyść. Przepraszamy za ten incydent.
Po tym wydarzeniu Ed uświadomił sobie, że jest bardzo zmęczony. Wrócił, prawie gubiąc drogę, do swojej kabiny i poszedł spać.

Śnił mu się jakiś koszmar, w którym widział Latynosa bardzo podobnego do tego, który zaatakował go podczas kolacji. Latynos ganiał go z karabinem maszynowym po jakimś lesie czy też fabryce, i w końcu dopadł go posyłając Edwardowi serię pocisków prosto w pierś.

Sen był tak realistyczny, że Ed obudził się czując, jakby kule rozrywały jego ciało i łamały kości. Chyba nawet krzyknął w panice, nim dotarło do niego, że to był senny majak.


HEATHER MOORE

To był jej świat! Zdecydowanie jej świat.

Taniec, zabawa wśród uwielbiających ją ludzi, przyjemne rozmowy i wykwintne dania podawane przez oczarowanych jej osobą kelnerów.
Heather czuła się, jak ryba w wodzie.

Dała się ponieść zabawie, kontrolując jednak w pełni jej przebieg. Nawet tutaj, na parkiecie, grała narzuconą sobie rolę gwiazdy. Czy tez raczej odgrywała swoją prawdziwą, życiową rolę.

Nie mogła narzekać na brak chętnych do tańca. Każdy gentleman marzył o krótkim tańcu ze swoją gwiazdą, by móc pochwalić się potem przed przyjaciółmi, jakiego miał farta.

To był jej wieczór, jej noc i nikt, ani nic nie mogło jej przyćmić.
O drugiej w nocy, wraz z kilkoma innymi osobami z ekipy, udała się do swojej kabiny i w chwilę później już spała.

Heather śnił się jakiś koszmar. Siedziała w ciemnościach, ukrywając się przed kimś, lub przed czymś, co krążyło wokół niej. We śnie zanurzona była po pierś w zimnej wodzie, a kiedy się obudziła, czuła, że jest całkowicie wyziębiona i pokryta potem. Chyba miała gorączkę.


MALCOLM GOODSPEED


Malcolm dał się nieść zabawie, kierując się tam, gdzie w danym momencie pociągnął go instynkt.

Bawił się całkiem nieźle, popijając kolejne darmowe drinki i zajadając się przysmakami kuchni kreolskiej.

Miał doskonały humor i nic nie potrafiło mu go popsuć.

W pewnym momencie był nawet świadkiem jakiejś przepychanki pomiędzy pasażerami. Przez chwilę myślał nawet, że jednym z uczestników jest Montezuma, ale okazało się, że to zupełnie inny Latynos.

W końcu wylądował tam, gdzie spodziewał się wylądować. W kasynie.
Z przyjemnością zanurzył się w grę, a kiedy o trzeciej w nocy opuszczał stolik jego portfel zwiększył się o osiemnaście tysięcy dolarów.

Tak. Tą noc mógł uznać z udaną.

Wrócił do kajuty i położył do łóżka.
Nie spał jednak dobrze.

Śniły mu się koszmary, w których tonął zamknięty w zalewanym wodą pomieszczeniu. Sen był tak realistyczny, że kiedy rano obudził się na kacu, pierwszym co zrobił, była rozpaczliwa próba zaczerpnięcia oddechu.


GREGORY WALSH JR.

Gregory zaszalał. Pływając z gołym tyłkiem w basenie, pięknie ukoronował dzisiejszy dzień pełen wrażeń. Zrejterował jednak, kiedy basen znów wypełnił się ludźmi. Całujące się w wodzie pary, nieźle pijani pasażerowie i jakiś jegomość z wielkim, jak włochata piłka plażowa, który zwymiotował do wody, skutecznie wypłoszyły zarówno Gregoryego, jak i mniej pijanych ludzi, z wody.

Przez chwilę, ku uciesze niektórych kapiących się, Gregory poświecił gołym tyłkiem, aż w końcu odnalazł swoje gacie i owinięty ręcznikiem, na pół świadomie, gdy alkohol wypity przez cały dzień w końcu upomniał się o swoje, wrócił do kajuty.

Sam nie wiedział, jakim cudem odnalazł drogę na tym kolosie.
Noc przespał jak kamień, lecz budząc się rano pamiętał, że majaczył we śnie i że dręczyły go wypełnione pijackimi widami koszmary.

Nie pamiętał ich dokładnie i cieszył się z tego powodu.


JULIA JABLONSKY

Świetny dzień musiał się zepsuć w najmniej oczekiwany sposób.
Kolację spędziła na parkiecie, czasami tylko wracając do stołu.
Jakoś przetrwała tą całą „wyższą pierdolencję” zwaną kulturą.

Występ dziewczyny rzępolącej na skrzypcach, aż uszy bolały. Grę jej orkiestry, której po pewnym czasie mało kto słuchał. Mogli być sobie znanym zespołem, nawet obsypanym jakimiś ważnymi nagrodami i sukcesami za osiągnięcia kulturalne, ale Julię to waliło. Dla niej, w tej chwili, byli tylko kapelą przygrywającą do kotleta. Jak meksykańscy mariachi. Muzycy na bankietach. Tyle.

Z ulgą przyjęła koniec rzępolenia i puszczenie normalnej muzyki, takiej do tańca. Oddała się muzyce i zanurzyła w tańcu.

Większość tańców przeszalała z Rodriguezem, ale potańczyła też z kilkoma atrakcyjnymi facetami, których nie znała. Szczególnie „fajny” był jeden typek, który albo wypchał sobie czymś białe spodnie, albo faktycznie za bardzo cieszył się na jej widok.

Rodriguez na koniec pokazał, że nie można spuszczać go z oka. Kiedy ona tańczyła kolejny kawałek z jakimś atrakcyjnym blondynem o naprawdę nieziemsko niebieskich oczach i gibkim ciele sportowca, „jej Meks” wdał się w bojkę.

Była zbyt daleko, ale chodziło chyba o jakiegoś typka z kamerą, który czymś podpał krewkiemu gangsterowi. Na szczęście, nim doszło do czegoś ostrzejszego, zareagowała ochrona i skończyło się na rozbitej kamerze.

Julia dokończyła taniec, posiedziała jeszcze chwilę i dopiła drinka. Potem wróciła do kabiny, gdzie czekał na nią wkurzony Rodriguez. Na szczęście ona miała na niego swoje sposoby, które zajęły im sporo czasu. Narkotyki pomieszane z alkoholem zawsze dodawały Meksowi jurności, co akurat odpowiadało Juli.

Zmęczona seksem zasnęła przy Rodriguezie. Obudziła się blisko południa, w spoconej pościeli. Rodriguez brał prysznic. Słyszała go z łazienki. A ona z trudem zbierała myśli w głowie. Przypomniała sobie, że całą noc dręczyły ją jakieś paskudne koszmary, w których uciekała ścigana jak zwierzę po pokładzie „Destiny” lub jakiejś łodzi podwodnej. Nie pamiętała za bardzo snu.

Tylko uczucie strachu na jego wspomnienie.


CARRY MAY


Uroczystą kolację jakoś przetrwała, chociaż musiała przyznać, że gra na skrzypcach bardzo jej się podobała. Nie było to takie nudne, jak mogła oczekiwać i przypadło jej do gustu.

Potem wróciła na salę, przyciągana dźwiękami muzyki, jak śpiewem syren.
Czuła się podekscytowana, czuła się wolna i niezależna. Ojciec zabawiał się z tą blond idiotką w ich kajucie, a ona w końcu była wolna.

Nie pomyliła się. W barze nie miała problemu z drinkiem, który postawił jej chętnie jakiś młody, chyba przystojny mężczyzna, który przedstawił się jako David Stromp. Nie miała też problemu z innymi atrakcjami. Taniec wypełnił jej resztę nocy i tańczyła do czasu, aż prawie padła ze zmęczenia.


Kiedy już czuła, że nie utrzyma się na nogach zbyt długo, wróciła do swojej kajuty i poszła spać.

Obudziła się jeszcze w nocy, bo dręczyły ją koszmary, a kiedy otworzyła oczy wydawało jej się, że ktoś poza nią przebywa w kajucie. Wstała nawet i sprawdziła wszystkie zakamarki, ale nikogo nie znalazła. Wróciła do łóżka i przespała resztę nocy bez problemów, a kiedy próbowała za dnia przypomnieć sobie nocne koszmary, niewiele z nich pamiętała poza uczuciem przerażenie, jakie im towarzyszyło.



ROBERT TRAMP


Robert nie był w nastroju do zabawy. Nie przepadał za takimi tłumami. Zjadł coś szybko, wysłuchał stosownych toastów, równie fałszywych, jak większość ust, biustów, nosów i kości policzkowych mijanych kobiet.

Zjadł trochę, wypił coś i wrócił do kajuty.

Przed wejściem czekała na niego niespodzianka.

Na klamce wisiała koperta, jaką czasami zostawiali dla pasażerów ludzie z obsługi. Z ciekawością zdjął ją z zawieszki i wymacał w środku jakiś nieduży, podłużny przedmiot.

Już w kajucie okazał się, że jest to najzwyczajniejszy w świecie pendrive z nadrukiem „DESTINY” i logiem armatora.

Niestety. Robert nie zabrał ze sobą laptopa, więc – jak na razie – tajemniczy pendrive musiał takim pozostać.

Ignorując odgłosy zabawy dochodzące do niego z głębi okrętu przygotował się do spania i szybko zrealizował swoje plany.

Kiedy rankiem się obudził, był niewyspany. Powodem okazały się koszmary. Dziwne, pokręcone sny, w których widział skaczącą kobietę, coś go ścigało, przed czymś uciekał przez zdewastowane, zachlapane krwią korytarze jakiegoś statku. A kobieta ze snu krzyczała spadając.

- Uciekaj! Oni to zrobią!


JOHANNA BERG

Zaszalała. Była gwiazdą tego wieczoru. Wirtuozką, którą podziwiali goście. Przynajmniej większa ich część. Bo, niestety, nie była to filharmonia, ani sala koncertowa, a jedynie wystawna kolacja na luksusowym wycieczkowcu. I nie każdy pasażer miał ochotę słuchać takiego rodzaju muzyki. Część zwyczajnie przyszła się nażreć i nachlać, wymacać w tańcu jakąś chętną lub mniej chętną partnerkę, z nadzieją, że uda się ją zaciągnąć do kajuty i przelecieć.

Złudzenia prysły, jak bańka mydlana. Grała do kotleta! Jak przebrany za Elvisa artysta zabawiający gości w jednej z restauracji na statku, albo średniej klasy pianistka, wygrywająca partytury w innej.

To taki kontrakt załatwił im ich menadżer. Kontrakt, który ze sztuką i prawdziwymi występami nie miał nic wspólnego! Mogła chować się za swoimi tytułami, nagrodami, kunsztem i talentem, ale dla wielu pasażerów z tego rejsu zapewne będzie „tą skrzypaczką co grała na kolacji”. Na kolacji! Nie na wielkiej sali filharmonicznej, gdzie było jej miejsce, lecz na małej scenie wciśniętej pomiędzy stoły, krzesła, usługujących kelnerów i ludzi zajętych głownie obżarstwem i opilstwem.

Te rozmyślania popsuły jej humor na tyle, że po występach zwyczajnie odczekała tylko kurtuazyjną godzinkę i zasłaniając się zmęczeniem wróciła do swojej kajuty.

Wściekła, jak osa, z trudem zasnęła.

Śniły się jej koszmary, w której główną role odgrywała woda, zalany nią statek, ucieczki przed czymś, czego nie mogła zobaczyć i menadżer, który kazał jej grać w coraz obskurniejszych melinach, aż do śmierdzącej zepsutym mięsem i tanim piwem budy dla kierowców ciężarówek gdzieś na pustyni.


NORA ROBINSON


Kolacja była naprawdę eleganckim przyjęciem i gdyby ograniczyć ją do stołu kapitańskiego, i może kilku innych, i nie wpuszczać reszty pasażerów, Nora uznałaby ją za udaną. Jedzenie było bardzo dobre, podawany alkohol też spełniał jej oczekiwania, rozmowy przy stole utrzymywały oczekiwany poziom konwersacyjny. A pierwszy oficer dopełnił całości.

Szarmancki, przystojny mężczyzna, komplementujący jej dokonania, był czymś, obok czego nie mogła przejść obojętnie. Wisienka na torcie kolacji.

I faktycznie był niesamowitym tancerzem, podobnie jak Nora. Z przyjemnością dzieliła z nim parkiet, przypominając sobie, jak to było, kiedy jeszcze występowała na scenie. Z tańcem było, jak z jazdą na rowerze. Nie dało się zatracić tej umiejętności i daru. Chociaż, faktycznie, fizyczne możliwości związane z jej wiekiem uniemożliwiły zabawę do białego rana.
W końcu, naprawdę ukontentowana, wróciła do swojej kabiny bardzo późno.

Podśpiewując wzięła prysznic i przebrała się do snu. Richard spał twardym snem, pochrapując z cicha, a ona poszła w jego ślady.

Sen powrócił. Koszmar, w którym spocona i przerażona, przemykała zdewastowanymi korytarzami, uciekając przed nieznanym zagrożeniem. Walcząc o życie. Tym razem nie było jednak kwitu, ani mężczyzny. Tylko uczucie przytłaczającego strachu, które o mało nie rozerwało serca Nory od środka.


CLEMENTINE MAY


Bawiły się na tarasie naprawdę dobrze i długo, ale następnego dnia czekała je praca, więc nie mogły przesadzać. Posiedziały do drugiej, pożartowały, pośmiały się, odprężyły i wróciły do swojej ciasnej kabiny bez okien.

Odgłosy szalejących na górnych pokładach pasażerów dolatywały do Clem, kiedy próbowała zasnąć. Z tej odległości, zza licznych grodzi, drzwi i warstw stali, dźwięki bawiących się ludzi były naprawdę dziwne. Wyobraźnia podsuwała jej bardziej obrazy jakiegoś kłębowiska istot wydających z siebie nieartykułowane odgłosy, piekielny bełkot, niż zwyczajnych, pochłoniętych beztroską zabawą ludzi.

W końcu zasnęła.

Nie spała jednak najlepiej.

Dręczyły ją koszmary. Ślizgała się w nich po zalanych wodą korytarzach, uciekała przed jakąś niewidzialną siłą – zapewne pasażerami – próbowała ukrywać się w jakiś mrocznych , ciemnych miejscach.

W końcu obudził ją budzik. Niedługo zaczynała się jej zmiana. Kolejny dzień piekła.


MALCOLM JENNINGS


Malcolm źle się czuł. Przez całą kolację starał się grać dobrego gospodarza, ale prawda była taka, że czuł się zmęczony i stary. Jak nigdy.
Owszem. Cieszyło go to, co działo się na sali. Cieszyły starania kapitana, oficerów i załogi, aby goście czuli się doskonale.

W końcu, równo po północy Malcolm udał się do swojego pokoju i pół godziny później spał.

Śniły mu się jakieś koszmary. Dręczące duszę i umysł, nie pozwalające odpocząć. Miliarder nie pamiętał, czego dotyczyły te sny, ale pamiętał doskonale uczucie strachu i bezsilności, jakie towarzyszyły śnionym przeżyciom.

Nic dziwnego, że kiedy obudził się rankiem czuł się bardziej zmęczony, niż kiedy kładł się spać.



WSZYSCY


Drugi dzień rejsu na pokładzie „DESTINY” zaczął się nieco później, niż zazwyczaj. Ludzie, którzy wyszli na pokład, byli ospali, zmęczeni nocnymi atrakcjami. Często leczyli kaca, lub po prostu pozostali w kajutach, czekając, aż organizm odeśpi i zregeneruje efekty wczorajszej hulanki.
 
Armiel jest offline  
Stary 08-04-2014, 23:55   #29
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Richard przyznał, że program artystyczny wart był swojej ceny, a właściwie statku. Dzieci były urzeczone Fioną i Shreckiem, a dorośli Varietes.



Plan wieczoru udało się zrealizować prawie w stu procentach. Część oficjalna została zakończona około godziny 23, zgodnie z zasadami sztuki wydawania dużych przyjęć dla ważnych osób i Richard mógł w końcu zająć się bardziej ciekawymi rzeczami niż sztuczne uśmiechy rzędami zębów tak białych i tak równych, że musiały kosztować majątek; czy inne przedstawienia na role pt. “urocza konwersacja przy stole” czy “lekka konwersacja przy kieliszku wstrętnego, ale bardzo drogiego francuskiego wina”. Przez cały wieczór pisarz starał się wyłowić z tłumu kogoś z widzianej wcześniej trójki, ale bezskutecznie. Pojawiło się kilka innych ciekawych osób czy całych scenek, które Castle odnotował w pamięci jako przydatne tło dla opowieści. Przez chwilę zastnawiał się nawet czy portretowanie wymiotującego do wielkiej donicy z palną mężczyzny będzie dobrze przyjęte przez krytykę…

Luźne rozmowy z przygodnymi pasażerami, stos przekąsek (boskie pastramani, odpowiednio słone, aby zaostrzyć pragnienie) czy dojrzały Stilton, którego pozostało bardzo wiele, gdyż jakoś nikt nie czuł się przekonany do bursztynowego pleśniowego sera wyglądającego jakby był co najmniej trzeciej świeżości… Do tego oczywiście sporo wina i kilka szklaneczek Jamessona… Około trzeciej w nocy Richard przestał mieć możliwość wygrywania z ziewaniem i postanowił dać za wygraną. Z ostatnią szklanką alkoholu powędrował do kabiny. Ostatkiem sił wszedł pod prysznic i chwilę później, owinięty w płaszcz kąpielowy wylądował w łóżku.

Kilka godzin później pisarz obudził się w wyraźnym stanie “dzień potem”. Z nocy pamiętał jakieś sny, koszmary… Zmęczony alkoholem umysł dokonał jakiejś projekcji aktualnej sytuacji portretując jego samego w jakimś wraku statku, przed czymś nieokreślonym uciekającego… Nie trzeba było tyle pić… i tyle jeść… Do tej chwili odczuwał leżące na żołądku wędzona wołowiną i ciężkostrawny pleśniowy ser. Na kaca najlepsza jest praca więc mino wielkiej niechęci Richard zwlekł się z łózka i powędrował do łazienki. Szklanka z niedopitą whiskey stała ciągle na umywalce - tam gdzie zostawił ją wczoraj. Prawie z obrzydzeniem wylał alkohol i przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze - nie było dobrze…

Ubrany w sportową koszulkę, shorty i czapkę z daszkiem Richard wyszedł na korytarz. Nie zamierzał oczywiście iść na siłownię, ale po prostu powłóczyć się po - jak się okazało - praktycznie pustych korytarzach i barach. Pokłady wyglądały już jakby nic się nie wydarzyło poprzedniej nocy. Niemal sterylnie czyste, znów wzorowo ułożone i czekające na gości. Kilkanaście minut spaceru, kilka szklanek soków “dla kurażu” i Castle zaczynał powoli odżywać.


Zmusił się nawet do zjedzenia jakiejś lekkiej jajecznicy w jednej z restauracji i wrócił do kajuty. Uruchomił komputer i zasiadł do pisania. Kolejne oderwane myśli, pojedyncze zapamiętane zdania, sytuacje, gesty - wszystko powoli zaczynało tworzyć “pierwotną zupę”, z której później wyłaniał się kompletny obraz otocznia… Potem należało tylko wstawić w to otoczenie fabułę i… przerobić z dwa razy, aby uzyskać zadowalający efekt...

Około południa Richard stwierdził, że jednak - przynajmniej z założenia - miał to być urlop. Poszedł więc początkowo na siłownię na lekki workout, później na basen, aby w końcu spędzić kilkanaście minut w saunie dyskutując o Trójkącie Bermudzkim. Kiedy wrócił do kajuty było dobrze po szesnastej. Odświeżył się i spojrzał w kierunku laptopa. Miał kilka nowych myśli, ale po zastanowieniu postanowił poszukać kogoś z wczorajszej trójcy.
Kasyno.
Kasyno było dobrym punktem startowym do poszukiwań… Richard chciał dziś położyć się wcześniej, aby jutro obserwować wschód słońca - to taki ckliwy obrazek dający +10 do poczytności… Zanim jednak dotarł do kasyna stwierdził, że dobrze byłoby coś zjeść.
 
Aschaar jest offline  
Stary 09-04-2014, 02:33   #30
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Wieczór


Ed męczył się z tym całym wieczorkiem zapoznawczym. Dopiero jak wpadł na pomysł nakręcenia tego czy owego zaczęło się ciekawie. Czyżby mu się wydawało czy złapał tańczącą na parkiecie Heather Moore? A tamten koleś wyglądał jak ten od tego bestselera, Castle, Richard Castle... To on? Cholera, może uda mu się zdobyć jakiś autograf? Ale chłopaki zzielenieją z zazdrości. No a jeszcze miał ładne parę dni. A może...

- Mnie, kurwa, kręcisz! - latynos spadł na niego jak grom z jasnego nieba. Ed w ogóle nie spodziewał sie kłopotów więc zareagował ze sławnym dla siebie urokiem i wdziękiem.

- E? Eeee... - odłożył kamerę ale nawet jej nie wyłaczał. Sądził, że się uśmiechnie, wyjaśni i się rozejdą w spokoju. Ale nie. Najwyraźniej Latynos szukał kłopotów. Pod jego naporem i wciąż zaskoczony Ed zaczął się cofać gorączkowo usiłując coś by tamtego uspokoić.

- Nie no, nie kręciłem pana tylko... - cios tamtego również go zaskoczył. Było nieciekawie ale mimo wszystko sądził, że skończy się na jakiejś pyskówce, że jakoś to się wyjaśni. Dopiero ten cios uświadomił mu, że tamten wcale się nie chce dogadać. I teraz gdy cholernik posłał mu gdzieś w kąt jego kamerę to zdaje się miał zamiar przylać jemu włascicielowi. Ed zaczął się bać. Zaskoczenie już wyparowało i również doszedł do głosu testosteron. Miał wrżenie, że wszyscy się na nich gapią. Nie chciał oberwać od tego obcego... Ale nie chciał też wyjść na fajtłapę... I to tak przy wszystkich...

- Cofnij się! - warknął w stronę agresora. Władował w ten krótki okrzyk cała odwagę i wściekłość jaką zdołał na poczekaniu zebrać. Uniósł ręce na wysokość swoich swoich i ramion tamtego. Long guard. Teraz gdy tamten by chciał mu sprzedać prostego musiał się przebić przez edowe ramiona. A przy sierpowym Ed ze swoim refleksem liczył, że zdoła zatrzymać cios zasłaniając się. Wciąż się też cofał trochę po okręgu by nie dać zapędzić się w narożnik. No i trochę to utrudniało ewentualny atak tamtemu. Gdyby mu chciał przylać mógł jeszcze spróbować jednej czy dwóch sztuczek ale właściwie na tym wiedza z samoobrony Eda się wyczerpywała. W końcu tylko jego instruktor pokazał mu raz czy dwa parę prostych sztuczek. Ale do cholery! Nigdy nie musiał ich używać! A po agresji i wprawie tego Latynosa był pewien, że tamten ma dużą większą wprawę od niego. Wynik ewentualnego pojedynku widział więc w czarnych barwach. No ale co? Tak uciec? Nawet nie spróbować? Tak przy wszystkich?

Na szczęscie zleciała się obsługa i ich rozdzielili. Ed odczuwał niebywałą ulgę gdy ten latynoski burak zniknął mu z oczu. Chciał ochłonąć, obsłudze powiedział, że się zastanowi nad skargą. Nie, nie miał zażaleń do obsługi, to nie ich wina w końcu. Na dziś jednak miał dość. Chciał iść do swojej kajuty i zapomnieć o tym wszystkim. Pójść spać, nic nie czuć, nie pamietać, a najlepiej obudzić sie już w Rio albo i z powrotem w Miami. Poszedł jeszcze tylko po swoja kamerę i obolałego dziadka. Spytał czy wszystko gra ale gadać mu się z nim nie chciało. Z kamerą było wszystko w porządku czyli nie przepłacił jak ją kupował. Lepiej dla tego Latynosa bo jakby coś było nie tak chyba by jednak od ręki wniósł tą skargę.

Po powrocie do kajuty chciał jeszcze przejżeć co nagrał, zgrać może na lapa ale zmęczenie i nerwy go dopadły tak szybko, że zasnął prawie natychmiast, wciąż w koszuli i spodniach. Latynos go już prawie dopadł. Ed rozpaczliwie rzucił się za jakiś załom. Seria pocisków przeszła tak blisko, że czuł ich podmuch nad sobą. Gnał przed siebie, rzucił się za jakieś drzewo, potem w jakiś rów, w stęchłą, śmierdzącą i zimną wodę, wpadł do jakiejś piwniczki, ciemność, bolesnie uderzył goleniem w coś, ból, hałas, znów przecinające pociski, jasniejszy obrys drzwi, ciężki oddech, schody, półpietro, balkon, jakaś pryzma smieci, wyschniety betonowy basen. rura odpływowa! Ed wiedział, że to jego szansa, tylko on dałby radę wleźć w takie miejsca! Udało się, kanały, kamery?! jakiś alarm, znów ten kretyn, bieg, już nie miał sił, już tylko chrypiał, ale jeszcze choć trochę! Ściana, slepy korytarz, pułapka ale jeszcze może się uda! Ostatnie chwiejne i niezdarne kroki by wrócić do głównego kanału. Cień na ścianie, sam latynos, filomowy powolny krok, ruski chłodzony wodą Maxim w ręku. Bez sensu! Nikt już ich nie używa! Strach, rozpacz, beznadzieja, gorączkowe szukanie wyjśćia. Brak wyjścia. Powolny ruch broni tamtego. Ciemny jeszcze wylot lufy. Cisza. To koniec. Koniec. NIE! Nie wytrzymał presji. Z tym samym okrzykiem rzucił sie na Latynosa. Może się uda? Zrobi ślizg, podem go popchnie on się przewróci i droga wolna! Błysk z lufy. Kolejny. I jeszcze jeden. Huk wystrzałów. Taki daleki. Podmuch wystrzałów. Nie uda się... Uderzenie w pierś i kolejne... Dlaczego? Łamane kości, przebite płuca... Dlaczego? Ból, zbliżające się pod idiotycznym katem szlamowata podłoga... Dlaczego? Dlaczego, zawsze mi się nie udaje? Ciemność. NIE!

NIE! Obudził się ciężko łapiąc oddech. Jak po jakimś biegu. Ciemność. Nie! Gdzie on był do cholery?! Coś mu brzęknęło pod ręką. Plastik i lekki metal. Kamera i aparat. A tak. Kajuta, statek. Nerwowo sięgnął do lamki nocnej i pokój zalała ciepła przyjemna poświata. Spokój. Bezpieczeństwo. Ale takie głupie wrażenie... Nerwowymi ruchami rozpiął koszulę. Tak nerwowo, że aż oderwał ostatni guzik. Kurwa. Sprawdził pierś. No tak. Mokra i spocona. Ale cała. No pewnie... Przecież to tylko głupi sen... - Pierdolony głupi gnojek... - rzucił wściekle pod adresem tego buraka z sali głównej i tak samo wściekle cisnął poduszką o ścianę. Tak naprawdę wściekał sie na wszystkich i wszystko. A najbardziej na siebie samego. Bo niby czemu tu miałoby byc inaczej niż w domu?

Zrezygnowany poczłapał do łazienki po drodze się rozbierając. Wszedł pod prysznic. To był długi odmużdżający prysznic zupełnie jakby miał zmyć z niego ten pechowy los co go otaczał całe życie. Wyszedł spod niego i przetarł dłonią zaparowane lustro. Przypatrywał się chwilę sobie. Raczej wygladał nieźle. Reguralne ćwiczenia robiły swoje i zdecydowanie zawyżał średnią. Przez chwilę w myślach wymieniał inne swoje zalety. Nie ściemniał wiedział, że taki jest. Ludzie mu mówili. A jednak... - Co jest z nami nie tak stary co? - mruknął zrezygnowany do swego odbicia w lustrze. Poczłapał do swoich rzeczy i przebrał się w coś suchego i czystego. Wrócił do łóżka. Bez większej satysfakcji i w półwyłaczonym trybie zaczął przeglądać fotki i filmy przerzucając je na chybił trafił ale bez specjalnej uwagi.

W końcu przypomniał sobie o swoim pomyśle na filmowy dziennik. Odpalił kamerę i ustawił ją na siebie. Próbował być choć neutralny ale chyba też mu słabo szło. - Cześć... Tu Ed... I jest... Eee... 4.46 rano... Drugiego dnia rejsu... Iii... Eee... Był bal rozpoczęcia i ten... No... Wrócilem z niego... Iii... E, do dupy to wszystko... - machnął ręką i sięgnął po kamerę wyłaczając ją. W ogóle mu się nie kleiło nawet jak na jego możliwości. Znów odczuł zmęczenie. Z pewnym wahaniem spojrzał na lamkę. Nie no przecież to głupie, nie jest dzieckiem no nie? Pstryknął włacznik i kajuta znów pogrążyła się w ciemnosci.





Dzień drugi


Ed spał długo. Taki miał plan. I tę częśc mu się akurat udało wykonać perfekcyjnie. Poranek zaczął mu się nieoczekiwanie i zdecydowanie za wcześnie ale skończył się mimo wszystko całkiem przyjemnie. Właściwie to nawet świetnie. Ale jednak ponowonie go zmogło i ponownie obudził się własciwie na obiad. A głodny był jak wilk po tych ostatnich dwóch dniach.

Po obiedzie trochę bezsensownie i równie bezcelowo poszwendał się po statku. Porobił trochę fotek i filmików jakby na przekór wczorajszym przygodom. To mu coś przypomniało. Poszedł do "Baru z ufokiem" i przesiedział tam przy trzech kawach. Bo takie mikrusie dawali. Nie chciał z siebie robić idioty więc tylko spytał kogoś z obsługi miał nadzieję, że w miarę dyskretnie czy jakiś bedzie planowany bal przebierańców albo może jakieś Archiwum X tu kręcą. No co... Spytać się mógł. Nawet znalazł ten stolik przy którym siedział ufok no ale... No stolik no... Przynajmniej tak wygladał.


Zbliżała się pora na ćwiczenia. Podobnie jak wczoraj poszedł do kajuty, zabrał swój zestaw do ćwiczeń i pomaszerował na Body Kombat. W porównaniu z wczoraj było dziś sporo mniej ludzi. Pewnie niektórzy po ostatniej nocy dali sobie spokój przy dzisiejszym dniu. Klasę znów prowadziła ta szczupła, smukła blondynka. Kristen. Kiwnął jej głową na przywitanie. Odpowiedziała tym samym. Z ciekawym uśmiechem jako bonusem. Z radością oddał się ćwiczeniom. Podskoki, kopnięcia, uderzenia, obroty wszystko w takt dobrej muzy. Zestaw ćwiczeń jaki serwowała im Kristen był trochę inny niż ten co był przyzwyczajony ale nadal rozpoznawał większość. No i z satysfakcją zauważył, że znów jest jednym z lepszych w grupie. Tak samo jak wczoraj. I jak zawsze. I on i ona wyraźnie zawyżali poziom nad resztą grupy. Mało kto mógł im dorównać. W końcu skończyli. Podszedł do niej.
- Dzięki Kristen, to było świetne. - zaczął od standardowej formułki grzecznościowej dla instruktora za jego pracę.
- Spoko. Widzę, że chodzisz na to nie tylko tutaj. - przyjęła podziękowanie.
- Noo... Dwa razy na tydzień... Ostatnie 4 lata... Prościzna - uśmiechnął się do niej machając przy tym ręką dając znać, że to nic takiego dla niego.
- Prościzna? Mozesz więcej? - roześmiała się wysportowana blondyna.
- Pewnie! A co? Chcesz się spróbować? To dawaj! Ty i ja! Zobaczymy kto jest lepszy! - wiedział, że to byłby interesujący pojedynek. Tutaj nie mogli rozwinąć żagli bo w końcu dziewczyna odpowiadała za wygodę i bezpieczeństwo nie tylko jego ale i całej grupy. Więc ćwiczenia siła rzeczy były naszykowane na średniaków. I to w wersji turystycznej. Ale jakby byli we dwoje...
- Chętnie Ed. Ale teraz mam nastepną klasę. Joga. Zostaniesz? - rzekła wskazując na następną grupę wchodzącą do sali.
- Joga? Nieee no... Ten... Pójdę na bierznię. A może wieczorem? Robisz coś wieczorem? - własciwie jeszcze nie miał planów na wieczór więc w sumie...
- Tak. Idę na kolację ze swoim chłopakiem. - rzekła po chwili wahania. - Słuchaj, muszę już iść, klasa na mnie czeka. Przyjdziesz jutro? - spytała już prawie odchodząc.
- Nie wiem... Może... Zobaczę. Cześć. - cały czar prysł. Znów ogarniało go zniechęcenie. Nie chciał mu się jednak poddać. Ustawił muzę w mp3 na full i poszedł na tą bieżnie. Wynik może nie był jakiś rekordowy dla niego ale nadal całkiem przywoity. Na średnie, kilkukilometrowe dystanse był całkiem niezły.


Ponownie wrócił do swojej kajuty, znów wziął prysznic i znów się przebrał. Stwierdził, że w tym tempie zużywania ubrań na dobe i skąpym ich zapasie bedzie musiał wkrótce chyba odwiedzić jakąś pokładową pralnie. Spojrzał na zegarek. Popołudnie, niedaleko do wieczora. Już czas. Skierował swoje kroki ku sali z symulatorami. Ken, ich opiekun, powitał go wylewnie jak starego znajomego mimo, że wczoraj spotkali się po raz pierwszy. Ed musiał przyznać, że zrobiło mu się bardzo przyjemnie. Tego małego fiolecikowego grzdyla na razie nie było. Ed wykorzystał to i rozegrał kilka pojedynków z innymi graczami ale nie stanowili dla niego większego wyzwania. Podejrzewał, że byli przyzwyczajeni do komputerowych symulatorów i pełne 3d + przeciążenie i dezorentacja przestrzenna nieco ich gubiły. On zaś po wczorajszym czuł się jak weteran symulatorowych walk powietrznych.
- E! Dziadek! Gotowy? - usłyszał za sobą okrzyk Fiolecika. Akurat miał przerwę i siedział regenerując siły po kolejnej walce. Ona zaś wylazła z symulatora. Jak ją minął?
- No dawaj! - odparł zaczepnie do niej. Od razu się wewnętrznie zjeżył jakby ktoś miał go za chwilę uderzyć. Nie widział tej drobnej, dziewczęcej sylwetki w emobarwach. W pamięci mignęły mu obrazy z wczorajszych walk jakie z nią stoczył w symulatorze. Flash. Takie mignięcia pamięci nazywają się flash. Przemknęło mu zupełnie bez sensu. Znał mnóstwo takich bezsensownych detali z mało użytkowej na co dzień wiedzy. Teraz gdy na nią patrzył wiedział, że łatwo nie będzie. Ale chciał się sprawdzić. I chciał z nią wygrać.

Chwilę trwało zanim zgrali się na tyle by zasiąść do wspólnej gry. Ken, instruktor, był wyraźnie podekscytowany nadchodzącą partią. Jego podniecenie chyba udzieliło się i kilku widzom. Mieli w końcu cała masę monitorów do ogladania walki i to z różnych rzutów kamery. Umówił się z małolatą, że ona wybiera konflikt a on pierwszy wybiera dostępne maszyny i grają jedną grę. Wyniki zestrzeleń podsumują z wczorajszymi i zobaczą kto wygrywa.


Ku jego zdziwieniu wybrała Wojnę Koreańską. Nie wiedzieć czemu nastawił się na II Wojne tak samo jak wczoraj. Chwilę więc przeglądał dostepne maszyny. Właściwie miał do wyboru albo amerykańskiego Sabre albo ruskiego MiG-a. Jak patrzył na staty wydawały mu się wręcz bliźniacze. Pewnie były tak dobrane by obaj gracze mieli mniej - więcej równe szanse. Ostatecznie wybrał MiG-a. Spodobały mu się jego działka. Miał co prawda trzy lufy przeciw jej sześciu ale za to miał większy zasięg i obrażenia. Niestety miał mniej naboi na lufę.


No i zaczęli. Pierwsze dwie walki poszły dość szybko. W pierwszej on zestrzelił amerykańską maszynę gdy szaleńczo pędzili naprzeciw siebie. Stanowili dla siebie mały, czołowy cel ale za to nieruchomy. Zadecydował większy zasięg jego działek i ich masakratyczny skutek. Zdziwiło go trochę, że nie wymiękła i leciała do końca. Nawet gdy jej płonąca maszyna mignęła tuż pod nim. W drugiej grze zaś jej dość łatwo poszło. Leciał tuż za nią ostrzeliwując ją gdy tylko mógł. Gdy nagle zobaczył jak z kadłuba Sabre coś się wysuwa i praktycznie zahamował on w miejscu. Hamulce. Hamulce aerodynamiczne. Czytał o tym ale nigdy tego nie miał okazji sprawdzić w realu ani wirtualu. Dopiero teraz. W efekcie tego jego rozpędzony Fagot minął jej maszynę i wystarczyło jej pociągnąć serią po jego skrzydłach i kadłubie. Siłe uderzenia półcalowych pocisków odczuł nawet siedząc w symulatorskim fotelu. No i było po wszystkim. Na ekranie wyświetliło mu się "Game Over". Skrzywił się gdy doszedł go jej radosny pisk i irytująco złośliwe - Mam cię dziadek! - no kurde, to było wredne. Specjalnie się tak darła by ją usłyszał. Jak on z nią wygrał to się tak nie darł. Złośliwa gówniara...


Dopiero trzecia walka. Dopiero trzecia walka naprawdę dała mu w kość. Jeszcze zanim skończył wiedział, że to najlepsza walka jaką toczył albo ogladał dzisiaj. Oboje pokazali klasę. Ale i mieli z czego. Poznali się już trochę i siebie, swojego przeciwnika i własne maszyny. Walka była kurewsko dynamiczna i morderczo długa. Żadne z nich nie ustępowało i każdy chciał wygrać. Oboje walczyli bardzo agresywnie i sytuacja co chwilę się zmieniała. Raz on ją ścigał na 13 000 innym razem unikał jej pocisków na 3 000. Plansza niby duża, obszerna a z kilka razy zbliżali się do jej granic. Był zmęczony co czuł nawet poprzez te wszystkie endorfiny i adrenalinę jaką pompowało w niego jego ciało. Wahał się czy nie wziąć tej małej na zmęczenie. Wiedział, że jest od niej bardziej wytrzymały i może znieść więcej i większych przeciążeń ale... Był na granicy swoich fizycznych i psychicznych możliwości. Jak ta gówniara to wytrzymywała to nie miał pojęcia.


Nawet maszyny miały dość. Na kokpicie poziom paliwa był jeszcze spory ale już zauważalnie opadł. Wcześniejsze walki kończyły się zanim coś tam porządnie drgnęło. Gorzej było z amunicją. Kończyła mu się. Ostatnio strzelał jak mu sie już wydawało tylko do pewnych celów. Ale tamta latająca cholera w ostatniej chwili mu umykała zanim się wstrzelił. Pociski do 37 już nie miał ale wciąż miał trochę do pozostałych dwóch działek. Ale tak na oko... To tylko na jeden strzał... Teraz żałował, że nie wziął Sabre z tymi setkami pocisków do wkm-ów.

Ale nie było źle. Znów siedział jej na ogonie. Próbowała go zgubić ale będąc bardziej odpornym na przeciążenia redukował odległość. Miał szansę tylko na jeden strzał. W końcu chyba spanikowała i popełniła błąd. Zamiast wciąż zawijać w prawo gdzie jeszcze dobrze by trochę trwało zanim wyszedł by na czystą linię strzału odbiła w lewo. Pewnie liczyła, że go zaskoczy i zgubi. To jednak sprawiło, że po prostu przeleciała mu tuż przed dziobem. Tylko przez moment ale to starczyło. Widząc idealny cel pociagnął za spust zanim pomyślał co robi. Z satysfakcją obserwował jak złote kreski przecinają nieboskłon zbliżając się do amerykaskiej maszyny. Jak ją obramowują, już coś tam trafiły w skrzydle bo coś odpadło iii... Cisza. Miał przed sobą uciekającego myśliwca ale bez magicznych złotawych kresek wokół niego. Z niedowierzaniem popatrzył na licznik naboi: 00. Wypstrykał sie co do ostatniego naboju. - Niee... Nie teraz... - jęknął zrozpaczony. Zabrakło mu dosłownie dwóch, może trzech naboi bo już był wstrzelany. Już ją miał!


Oblizał spierzchnięte wargi. - I co teraz? - mruknął sam do siebie. Nie było źle. Miał lepszą pozycję bo siedział jej na ogonie. Własnie dlatego to było dla niego teraz najbezpieczniejsze miejsce. Tylko co dalej. Dobrze, że tamta nie wiedziała o jego problemach. Ale w głowie miał pustkę. W ogóle nie miał pomysłu co teraz zrobić. Zauważył, że Fiolecik stopniowo łagodzi zakręty więc bez trudu szedł za nią jak wagon za lokomotywą. Co ona kombinuje?

- Ej, dziadek, czemu nie strzelasz? - doszedł go jej irytująco piszczący głosik. Gorączkowo myslał nad jakąś cwaną odpowiedzią ale jej triumfalne - Nie masz naboi! - połaczone z triumfalnym śmiechem kompletnie go stripowały. Fiolecik wyrównał lot. Teraz leciał jak po prostej jak nigdy wcześniej. W obiektywie celownika stanowił śliczny, pewny, praktycznie nieruchomy cel. - Jezu dajcie mi ze trzy naboje... - jęknął rozpaczliwie patrząc na wskazujące pustkę wskaźniki amunicji.

- Ha, ha, ha! Nie masz naboi! Już po tobie dziadek! Poddaj się! Wygrałam! - darła się małolata. Poddać się? - Wciąż mam skrzydła suko i mogę latać! - warknął chrapliwie do niej przez zaciśnięte zęby. Wątpił by ktoś go usłyszał ale nie obchodziło go to. Widząc jak leci nieruchomo wpadł na pewien pomysł.

Zwiększył prędkość i lekko się z nią zrównał tak, że lecieli obok siebie. Czytał kiedyś o takim numerze z II Wojny. Tak się czasem strącało V1. Bo leciały nieruchomo. Tak jak teraz jego przeciwniczka. Widział jej głowę w białym hełmie i ciemnymi goglami oraz maską tlenową. Pierwszy raz widział drugiego pilota tak blisko w trakcie walki. To znaczy gracza, gracza a nie pilota... Pokazała mu pięść z kciukiem skierowanym ku dołowi. Najwyraźniej była pewna zwycięstwa. Właściwie nie można jej było się dziwić. Ale... Podleciał tak blisko, że prawie stykali się skrzydłami. Dwie srebrzyste maszyny mknęły na powyżej pułapu chmur prawie z prędkością dźwięku prawie stykając się skrzydłami. Widział jak mu się przygląda zapewne ciekawa co zrobi. Poruszył minimalnie drążkiem w lewo i zaraz potem w prawo. W efekcie maszyna najpierw obniżyła lewe skrzydło tak, że znalazło się pod skrzydłem Sabre a potem odbiła w prawo. Przy okazji uderzając skrzydło amerykańskiej maszyny i wybijąc ją ze stabilnego lotu. Z cholerną satysfakcją usłyszał jej pisk zaskoczenia i przestrachu. Ha! Nie miał broni a jednak bała się go! Przynajmniej teraz. To jeszcze nie koniec!


Niestety dla niego pilotowana przez żywego pilota maszyna odzyskała stabilność wkurzająco szybko w przeciwieństwie do latających drugowojennych bomb których prymitywny mechanizm sterujący nie umiał sobie poradzić z czymś takim. Właściwie spodziewał się tego no ale nie mógł tak nic nie robić.

Po tym numerze niestety to ona była za jego plecami i niepokojąco łatwo znalazła się na ogonie. Zanurkował ku ziemii. Pędził na pełnej prędkości więc z kilkunastutysięcy metrów do zera zeszli w kilka sekund. Przy wyrównał przy samej ziemi. Gdy wyrównywał śila odśrodkowa jak niewidzialna ręka wciskała mu głowę w ramiona a ciało w fotel. Miał straczeńczą nadzieję, że może ten gwałtowny manewr sprawi, że małolata się ją rozbije na ziemi ale była zbyt dobrym pilotem by się na to nabrać. No i jako ten z tyłu zawsze miała minimalnie czasu więcej na reakcję. Więc mimo, że poszorował prawie brzuchem po ziemi wciąż była za nim i trochę nad nim. Teraz dopiero zrobiło się niebezpiecznie. Zorientował się za późno, że wpadł w pułapkę. Gdy tylko próbował odbić do góry jej ogień blokował mu drogę. Gdy próbował uciec na boki powtarzała jego manewry. Lecieli gdzieś na 50 metrach, ciut powyżej drzew. Niedobrze. Co więcej teren wokół zaczął się wnosić i nie wiadomo kiedy wlecieli w jakąś dolinę rzeki. Sama dolina też zaczęła się wznosić. Fiolecik leciał mniej więcej na stabilnej wyskokości strzelając tylko gdy próbował nabrać wysokości by wyrwać się z matni. Margines więc między jego maszyną a ziemią stopniowo się zmniejszał. Bardzo niedobrze.

Potrzebował szansy, czegokolwiek by sie wyrwać. I ją dostrzegł. Dnem tej doliny płynęła rzeka. Taka sobie. Ale na niej był most. Była to jakaś typowa miniaturka Golden Gate jakie to programiści wstawiają by się pochwalić swoimi możliwościami i skusic graczy. Bo w końcu na taki most na takiej sobie rzeczce na takim pustkowiu był zdaniem Eda bez sensu. Ale był i dawał mu szansę. Miał pomysł.

Dał w bok i radziecka maszyna pomknęła szorując prawie skrzydłem tuż nad ziemią w kierunku rzeki. Tam wyrównał i runął tuż nad powierzchną wody. Potęzne odrzutowe silniki wzbierały potężny kilwalter wody gdy, niczym ekranopłat, mknął zaledwie kilka metrów nad powierzchnią wody. By manewr się miał choć cień powodzenia musiał dać pełną prędkość. Most który w jednej chwili był kreską z barierkami i linami przed nim po 2-3 sekundach nagle urósł i już był tuż przed nim. Na siatkówce oka odbił mu się obraz spodniej strony mostu. Wydawał się cholernie niski na ten numer. I znów miał flash. A jak debile nie pomyśleli o takim numerze i zrobili tam niewidzialną ścianę?! Ale było już za późno. Był za blisko i miał zbyt dużą prędkość by zrobić cokolwiek. na szczęscie "debile" nie odstawiali fuszerki i most był mostem z pustą przestrzenią pod nim.


Jeszcze pod mostem poderwał maszynę w górę wraz z wirażem w lewo. Na ułamek sekundy znikał z widzenia swojej nemezis więc liczył, że to starczy by jej uciec. Spóźniła się! Słyszał jak otwiera ogień ale wreszcie serie maszynówek przemykały za nim a nie nad nim. Wznosił się ku chmurom. Był wolny! Wol... - O ku! - urwisko wyrosła przed nim tak nagle, że nawet nie skończył przekleństwa. Flash. Co za debil to tu postawił? Jedynym ratunkiem było odbicie w prawo. Udało się mu się ledwo, ledwo ale wytracił prędkość a manewr znów skierował go ku ziemi. To wystarczyło Fiolecik by znów wsiąść mu na ogon. Jej pociski kąsały jego maszynę. Przedziurawiły mu baki z paliwem ale na szczęście te już puste. Znów pędzili jakimś dnem doliny ale bardziej stromej. Właściwie na jakies góry już wyglądało. Był bliski poddania się. No przecież zrobił co mógł. Nie miał ammo to nawet nie mógł nic jej zrobić. Po cholerę mu to było? Dla jakiejś głupiej gry? Bez sensu. Korciło go by rozwalić się na zboczu wzgórza. Przynajmniej by go nie zestrzeliła. Robiło się ciasno. Dalej gniotła go ogniem a teren się wznosił, zbocza zbliżały. Leciał już tak nisko, że kabinę miał na wysokości połowy drzew. Ile mają drzewa? 20? 30 metrów? Wkrótce już wiedział skąd taka kumulacja. Zbliżali się do skraju mapy. No tak. Bo miał za mało problemów. Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Jak zwykle.

Koniec przygruntowego wyścigu był tak nagły, że chyba zaskakujący dla każdego kto go przeżył albo ogladał. Z powodu ciasnotu jego uniki były co raz bardziej płytkie więc Sabre wstrzeliwał się co raz bliżej. Wysokościomierz pokazywał mu 0 ale skoro wciąż leciał to chyba jednak nie był precyzyjnie wyskalowany. Chodź Ed wolał nie sprawdzać gdzie jest ziemia. Na mapie widział, że krawędź mapy jest tuż tuż. Wypadł w MiG poszedł w lewo i wypadł na ostatnią prostą kanionu. Jednak po prawej dostrzegł jakąś drogę a więc przesiekę między drzewami. Już więcej zrobić nie mógł. Poszedł wciąż poniżej drzew w kolejny wiraż i wreszcie odbił w górę. Wysokościomierz drgnął. 20 m... 50 m... 100 m... Fiolecik wciąż za nim była ale jak na ostatnie minuty dziwnie daleko. Miał jednak dość tej walki. Wzniósł się na jedynie 5 000 i dał się dogonić. Miał ostatni pomysł. Jak sie nie uda to niestety będzie musiał uznać wyższość tej małej.


Tak sami jak poprzednio runął w dół ku ziemi. Fiolecik tak samo wzięła przykład i zanurkowała trzymając się lekko nad nim. Gdyby znów powtórzył manewr znów miałaby lepszą pozycję przy gruncie. Miał nadzieję, że prawidłowo ocenił jej zawziętość i dumę i że da się podpuścić. Znów czekał do ostatniego momentu i znów zrobił poziomą pętlę ku ziemi. Ale tym razem odwróconą. Tym razem siła odsrodkowa starała się go wyrwać z fotela i cisnąć o dach kabiny a dłonie ciężko było otrzymać na drążku. Zjechał niebezpiecznie nisko może nie tak jak poprzednio w dolinie ale teraz w najniżym punkcie pętli prócz ogona kabina była najniżej położonym punktem maszyny. Więc miał wrażenie, że zaraz rozsmaruje się o te wszystkie krzaki i kamienie. Krytyczny moment minął i znów zaczął się wznosić. Rozjerzał się po nebosłonie i nie widział drugiej maszyny. Za to na ziemi zobaczył obłok czarnego tłustego dymu. Miał rację. Ciasniej mógł wchodzić w wiraże niż Fiolecik i się dziewczyna w końcu nie wyrobiła jak nie miała odpwiedniego marginesu błedu. Z satsyfakcją obserwował napis na ekranie oznaczajcy jego zwycięstwo.

Był wykończony. Usłyszał dźwięki otwierrania kabiny symulatora. Zobaczył wyszczerzoną twarz Kena który paplał nie miłosiernie. - Rany człowieniu co za walka! W życiu czegoś takiego nie widziałem! Rany co za walka! Gratulacje człowieniu! Dobrze się czujesz? Masz zawroty głowy albo mdłości? Masz napij się! - podał mu jakąś butelkę z wodą. Pomógł mu wyjść bo Ed nagle poczuł się bardzo słaby. Z pewnym oszołomieniem patrzył na resztę gości na sali i na samą salę. Niby cały czas był świadom gdzie jest ale jakoś tak jak już tu znów wrócił to było to jakoś inaczej. Pił tą wodę dopiero teraz czując jak się spocił i jak ubranie nieprzyjemnie oblepia mu ciało.

- Remis! - ocucił go wrzask rozzłoszczonej nastolatki. Spojrzał na nią z satysfakcją i uśmiechną się z lekka wyższością.
- No, chyba tak. Wczoraj 2:1 dla ciebie a dzisiaj dla mnie. To daje nam 3:3 w generalnej klasyfikacji. - pozwolił sobie na dobroduszny, mentorski ton.
- Nie! Dzisiaj remis! 1:1 i jedna walka nie roztrzygnięta! - Fiolecik była już przy nim i wściekle wpatrywała się w niego dalej wrzeszcząc.
- No co ty? Jaja se robisz? Se popatrz na wynik... - wskazał głową na monitory wciąż wyświetlające różne statystyki i momenty walki. Właśnie się dowiedział czemu udało mu się zwiać wtedy w kanionie. Leciał tak nisko, że Fiolecik kompletnie straciła go z oczu pod chmirą pyłu i kamieni jaką wzbijała jego maszyna więc i reakcje na jego manewry miała trochę opóźnione. Jednak teraz zaczynała go już irytować. Wredna góniara nie umiała przegrywać i tyle. Wtrącił się Ken który już opanował ekscytacje na tyle by nie "człowieniować" i zwracać się do małolaty oficjalnym służbowym tonem. No i tłumaczył jej, że jak byk przegrała dziś dwie walki a wygrała jedną. No ale co tu było do tłumaczenia? Wszyscy to widzieli, że Ed wygrał dzisiaj!
- Nie! To tylko głupia maszyna! A my mieliśmy umowę dziadek! Ty i ja! - rozłoszczona nastolatka przerwała kenowe tłumaczenia.
- Jaką umowę? - spojrzał Ed spojrzał na nią ostro. Był dość drażliwy na tym punkcie a jakoś nie pamiętał, żeby na coś się ze smarkula umawiał.
- Umawialiśmy się na zestrzelenia! Ze - strze - le - nia! Nie zestrzeliłeś mnie! Skończyły ci się naboje! Nie zestrzeliłeś mnie! Ja jestem lepsza! - Fiolecik wyjątkowo dziecięcym gestem aż tupnęła nóżką w podłogę. Już oczka jej się szkliły, już prawie płakała. A Ed zamarł. Jednym uchem słuchał jak Ken tłumaczy dziewczynie, że w grze chodzi o strącenia a czy od działek, kaemów, rakiet czy czego innego to liczy się tak samo. I wówczas Ed wygrał dzisiaj a ona wczoraj.
- To tylko głupia maszyna! Dziadek! Powiedz mu! Mieliśmy umowę! Sam tak powiedziałeś! Że gramy na zestrzelenia! Dałeś słowo! - czuł, że robi mu się słabo. Widział jak dziewczyna wpatruje się w niego jakby był jej ostatnią deską ratunku. Coś co jej wcześniej szkliło się w oczkach teraz już zaczynało spływać na policzki. Ken dokonał tyle, że racjonalne argumetny wskazywały na bezsensowność zażaleń dziewczyny. Ludzie się gapili na to wszystko, jedni się śmiali, inni robili docinki, ktos tam nawet to filmował ale generalnie czekali jak w jakimś holernym show na to co się stanie. Miał jej oddać taką walkę? Tyle się namęczył! I kim ona jest? Jakaś obca, złosliwa małolata. Mógł ją wysmiać bo był dorosły a poza tym ma rację. Wygrał dziś z nią. Wszyscy to widzieli. Wątpił by drugi raz mu się udało rozegrać taką grę kiedykolwiek i z kimkolwiek później. To była gra jego życia i do cholery wygrał ją! No kurwa z niej jakiś bahor jest, kto by się przejmował bahorami?! Tylko... tylko, że... Umowa...
- Nie Ken. Ona ma rację. Tak się umawialiśmy. Że gramy na zestrzelenia. Wynik na dziś to po jednej wygranej i jedna nieroztrzygnięta. Ogólnie 3:2 dla niej. - rzekł cichym zmęczonym głosem. Musiał zamknąć oczy by to z siebie wydusić bo inaczej by mu to przez gardło nie przeszło. Nie nooo... Oddać takie zwycięstwo... Debilizm.
- Yes! - wydarła się nagle Fiolecik i podskoczyła radośnie do góry w gescie zwycięstwa. Moment później już jej nie było tak samo jak wczoraj.
- Wow... Człowieniu... Wow... - Ken najwyraźniej się zaciął i nie wiedział co powiedzieć. W końcu zaczął mówić, ze walki można se zgrać jako filmik to mu to może załatwić i jakby jutro przyszedł to będzie już gotowe. No i że oboje są jego ulubionymi graczami, i że ludzie przyłażą oglądać ich pojedynki no i w ogóle że są cool i jakby dali znać np. rano to im zarezerwuje miejsce by nie czekali jak dzisiaj no i najwyraźniej starał się pocieszyć zdołownego Ed'a. Ten coś mu tam odpowiedział ale ostatecznie nie pamiętał nawet co.


Udał się na pokład. Okazało się, że jest już noc co go nawet zdziwiło. Jak ten czas leci. Oparł się o reling i tępo wpatrywał w ciemność nocy. Pozwolił by powiew nocy chłodził jego rozgrzane ciało i mokre ubranie. Powinien wrócić do kabiny i znów wziąć prysznic ale nie chciało mu się. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Co chwila kręcił głową sam nie mogąc się nadziwić własnemu postępkowi. Oddać tak ciężko wypracowane zwycięstwo, wywlec się z tak beznadziejnej sytuacji i przeżyć i wygrać. Bez sensu. Debilizm. Nie do wiary. No tak... tylko umowa... słowo...
 
Pipboy79 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:57.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172