lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   POCAŁUNEK WĘŻA [Horror 18+] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/14389-pocalunek-weza-horror-18-a.html)

Gryf 07-09-2014 21:15

- Olsen do kurwy nędzy... - Price warknął w kierunku odchodzącego z branką Duńczyka, jak stary pies pasterski, zbyt sterany życiem by chciało mu się biegać za każdą owcą której zechce się odejść w krzaki. Rozdzielał uwagę między odchodzących. W końcu machnął ręką. Lewą. Prawa wciąż trzymała dymiący rewolwer i kierowana ostatnim sprawnym okiem lustrowała ciemność w poszukiwaniu kolejnej żaby o rozmiarach i temperamencie rannego grizzly, która zechciałaby im dotrzymać towarzystwa. Splunął przed siebie i zwrócił się do zleceniodawczyni. - Srał ich pies. Pani będzie łaskawa zapieprzać pod górę za gołowąsem...chciałem powiedzieć paniczem Harrisem. Ja tu z panem Hawkesem dopilnujemy żeby nic nie wskoczyło wam na plecy. I jak ktoś dotrze na górę niech znajdzie drabinę, albo pomyśli jak inaczej jak wciągnąć tego starego pryka na górę. - Głową wskazał Wikebawa, ale było oczywiste, że ma na myśli również siebie, choć za diabła się do tego nie przyzna. - A właśnie, Brian, cowboy nie powinien mieć przy sobie jakiegoś lassa czy innego kawałka sznurka? Daj któremuś z dzieciaków, jak nie znajdą drabiny niech umocują na górze.

Starał się być opanowany a szarogęszeniem się przykrywał fakt, że bał się tej cholernej wspinaczki bardziej niż potworów z ciemności. Powód był prosty - jedno i drugie mogło go zabić, ale ściany zastrzelić nie mógł.

Armiel 08-09-2014 23:24


Pojawił się pierwszy rozłam w jednomyślności ich grupy. Pierwsze pęknięcie w niewzruszonym dotąd murze postanowień.

Czy było to powodem działań Lou Zaphyr? Czy może brało górę zdenerwowanie i zmęczenie? A może to śmierć Shilaha przepełniła czarę? Jakikolwiek nie byłby powód, efektem było rozdzielenie się ich grupy na dwie mniejsze.

Wielebny i Olsen poprowadzili Zephyr by ta pokazała im drogę przez pueblo. Reszta została, podejmując się próby wspięcia na rumowisko.


Wielebny, Olsen

Zephyr nie była głupia. Wiedziała, kiedy się zamknąć. Być może to utrzymało ją przy życiu w kontaktach z Diabłem. Szła z przodu, wyraźnie zesztywniała – w końcu dwóch nieznanych jej mężczyzn prowadziło ją w ruiny trzymając na muszce. Miała powody do obaw. Musieli to zrozumieć.

Dziewczyna prowadziła ich przez ciemne, puste pomieszczenia. Zasypane gruzem podłogi, spękane ściany i w wielu miejscach dziurawe sufity wyraźnie świadczyły, że pueblo stało się ruiną. Że z dawnej świetności miasta dzikich nie pozostało nic. To było oczywiste. Słabsze narody musiały ustąpić silniejszym.

Nie zdążyli ujść i stu kroków, kiedy za ich plecami nocną ciszę przeszyły strzały. Charakterystyczny huk ciężkich rewolwerów. Najwyraźniej czerwonookie bestie dopadły ich pozostawionych kompanów. Teraz jednak nie mogli się tym przejmować.

Z przodu, w ciemnościach, coś się poruszyło. Olsen o mało z nerwów nie posłał w tamtą stronę kulki, lecz powstrzymało go stłumione parsknięcie. To były konie.

- Spokojnie, Jaskółka, to ja. Spokojnie – Zephyr powiedziała w stronę ciemności. Jej głos do złudzenia przypominał teraz głos mężczyzny.

Dziewczyna była najwyraźniej uzdolnioną prestigitatorką.

Osiągnęła jednak swój cel i konie przestały się boczyć.

Stały w jednym z budynków pueblo. Były to dwa wierzchowce. Uwiązane do siebie wzajemnie, nie były w stanie wydostać się przez wąskie przejście, przez które zapewne wprowadzono je pojedynczo. Konie wyglądały na zdrowe i silne. Ktoś zdjął z nich siodła i juki, które leżały obok, pod ścianą. Pod pyskami uwieszone miały worki z paszą.

Lou Zephyr podeszła do mniejszego z koni i pogładziła go po pysku. Koń parsknął zadowolony rozpoznając zapewne właścicielkę. Dziewczyna poklepała wierzchowca po boku, a ten nagrodził jej starania szczęśliwym parsknięciem. Drugi z koni tupnął kopytem w ziemię, wyraźnie podenerwowany jej bliskością, albo zazdrosny o atencję, jaką cieszył się jego czworonożny koleżka.

- Tamtędy – Zephyr wskazała dziurę w suficie. – Kiedy my wchodziliśmy na górę, była tutaj drabina. Ale Harper zabrał ją ze sobą.

Przez chwilę przyglądała się dziurze w suficie, blisko trzy metry nad ich głowami.

- Dam radę wejść po grzbiecie Jaskółki. Mogę poszukać drabiny lub liny.
Strzały nie cichły.


Pozostali

Pierwszy zaczął się wspinać Harris, jeszcze nim Olsen i Wielebny odłączyli się od grupy wybierając ścieżkę przez pueblo. Za nim ruszyła zagniewana wdowa Reed. Pozostała trójka przygotowała się do obrony ich placówki dzieląc swoją uwagę pomiędzy wspinaczy i pogrążony w ciemnościach teren przed nimi.

Harris wspinał się z wprawą i zwinnością, która zadziwiała nawet jego samego. Idąca za nim lekarka też nie natrafiała na większe trudności, chociaż wysiłek związany z podejściem po rumowisku kosztował ją sporo bólu w zmuszanych do tak intensywnej pracy.

Wikebaw, Price i „Morte” nie musieli czekać długo, aż pojawią się wrogowie.
Coś poruszyło się w mroku, ciemność przecięły jakieś groteskowe, rozmyte kształty. Warunki nie pozwalały na czekanie. Nie mogli tracić czasu, aż przeciwnik – kimkolwiek lub czymkolwiek jest – pojawi się w blasku księżyców.

Otworzyli ogień.

Huk rewolwerów przeciął ciszę nocy. Intensywna palba wystrzałów zlała się w jedną, prawie niekończącą się kanonadę.

Zasypali ukrytych w ciemnościach wrogów gradem kul. Ołowiane pociski uderzały w coś, tak im się przynajmniej wydawało. Nie potrafili stwierdzić, czy ostrzał powstrzymał atak, czy też napastnicy rozmyślili się w ostatniej chwili, ale żaden niezidentyfikowany stwór nie wyskoczył na nich z ciemności.
Uszy bolały od kanonady, a proch drapał w gardła i szczypał w oczy, ale poza tym nic złego się im nie stało.

Ze zdumieniem przyglądali się postrzępionym, niewyraźnym konturom skał i ruin, ale nic więcej się pośród nich nie poruszało.

Jednak trójka mężczyzn nie traciła czujności. Przeładowała broń i dalej wypatrywała zagrożenia w ciemnościach.


Reed, Harris

Kanonada nie cichła nawet na chwilę, a po pierwszych sekundach niepewności ruszyli dalej w górę. Pierwszy na szczyt osuwiska dotarł Harris. Ostatni odcinek pokonał nawet bez zadyszki, ale z ulgą przyjął do wiadomości fakt, że już nie musi się wdrapywać po wystających skałach i kamieniach.
Wdowa Reed była mniej więcej w trzech czwartych dystansu, strzelanina na dole ucichła zupełnie. Harris był jednak zbyt wysoko, by poznać jej rezultat.

Pani Reed była coraz bliżej – widział jej twarz siną w świetle księżyców, majaczącą kilka metrów poniżej. Pięła się w górę z mozołem, ale pewnie i zdecydowanie.

I wtedy Harris to zobaczył. Jakiś pokraczny, lecz zarazem zwinny kształt, posuwający się bokiem w stronę lekarki. Z odległości i pod kątem jakim patrzył na niego Harris, kształt ów przypominał wielkiego, dwunożnego pająka lezącego do upatrzonej muchy.

Ziemia pod stopami Harrisa zatrząsła się gwałtownie. W dół posypały się drobne kamienie i kawałki skał. Wdowa Reed też to poczuła. Serce zabiło jej szybciej i z nadzieją spojrzała w stronę widocznej już krawędzi osuwiska. Ostatnim, czego pragnęła, to lawina, która ściągnęłaby jej ciało w dół, razem z tonami skał i kamieni.

Bogdan 09-09-2014 19:31

Nieee...
No ta dziewucha była tak obrzydliwie pewna swego, że traktowała niczym zramolałych durniów dwóch uzbrojonych i bynajmniej nie pałających do niej sympatią mężczyzn. Olsen prawie nie mógł uwierzyć w to co słyszał na własne uszy.
- Dam radę wejść po grzbiecie Jaskółki. Mogę poszukać drabiny lub liny.
- Możesz to moja panno grzecznie spełniać moje i wielebnego Johnstona polecenia... - odpalił jej z niekrytym sarkazmem - ... i to grzecznie, co do joty oraz bez ociągania. Myślisz że puszczę cię tam, na górę samą? I już więcej nie zobaczę? Proszę moja panno, nie obrażaj nas.
Odsunął ją zdecydowanym ruchem w kąt z dala od koni i juków leżących pod jedną ze ścian i sprawnym ruchem zrzucił z ramienia sznur. Dobrze zrobił że zabrał go wtedy z końskiego truchła - pochwalił się w duchu. Jedno czego żałował, to że nie miał dość czasu by odszukać muła. Na nim znajdowało się wiele więcej pożytecznych rzeczy. Choćby lampa z naftą... ale jak się nie ma co się lubi, trzeba lubić co się ma.
Trzymając dziewczynę wciąż na celowniku zwrócił się do Johnstona.
- Wielebny. Mówiąc szczerze sam diabeł wie co może czaić się tam w górze, jednak wyjścia nie mamy. Któryś z nas musi spróbować się tam wspiąć. Drugi będzie pilnował tej jędzy. Proponuję uczciwe losowanie.
Wydobył z kieszeni kamizelki srebrną dolarówkę, podrzucił i nim moneta spadła zapytał:
- Orzeł czy reszka?

valtharys 10-09-2014 12:43

Nie lękaj się strachu znienacka ani nieszczęścia, gdy spada na bezbożnych,
Gdyż Pan będzie twoją ufnością, a twojej nogi strzec będzie od sideł.


Wielebny tylko uśmiechnął się widząc reakcję towarzysza. Nie musiał nic mówić, bowiem zgadzał się z tokiem jego rozumowania. Odgłosy wystrzałów były mocno niepokojące, lecz teraz już było za późno na cokolwiek. Kości zostały rzucone, i tylko w rękach ich samych i od woli Pana, zależało czy przeżyją. Jedyna droga wyjścia prowadziła ku górze, lecz jak słusznie zauważył Pan Olsen, tam może czekać na nich cokolwiek. Delikatny dreszcz przebiegł po plecach mężczyzny, a jego twarz zmężniała
.
-Ja pierwszy pójdę.. jak mnie coś upierdoli wyświadczy mi Pan przysługę..i wpakuje kulkę szanownej damie między oczy..We dwójkę zawsze raźniej stawać przed Świętym Piotrem - szeroki uśmiech pojawił się na twarzy Wielebnego -Wolę być Panem swoich decyzji, a nie liczyć na fortunę.. - poklepał po ramieniu Egona, dając mu znak by uważał na panienkę nadal.

Słowo się rzekło, kobyłka u płotu i Jeremiah postanowił dotrzymać słowa. Sam pomysł nie podobał mu się, bowiem liczył się z tym, że gdy tylko się wychyli otrzyma kulkę w łeb - jeśli ktoś tam czekał - bądź spotka się twarzą w twarz z jakimś czerwonookim stworzeniem, które może chcieć odgryźć mu głowę. Było wiele możliwości, wiele opcji i żadna tak naprawdę nie była idealna. Śmierć zaczynała upominać się o nich coraz mocniej, choć liczył że nim ona go dopadnie, on dopadnie Harpera. Sprawiedliwości musi stać się zadość.
Nie mędrkując więcej rewolwerowiec zabrał się do dzieła. Zapewne trzeba będzie założyć siodło na jednego z koni, to też uczynił, by wspiąć się na nie i podciągnąć do góry. Trzy metry od ziemi to nie tak mało, ale jeżeli już się wspinasz na konia część odległości masz już za sobą. Oczywiście jeśli koń nie postanowi cię zrzucić, więc wcześniej trzeba pozwolić koniowi zapoznać się z twoim zapachem. Tam mało, a tak wiele..słowo się rzekło jednak, kobyłka u płotu.

killinger 11-09-2014 09:38

180
Huk wystrzałów na dole wzbudził w Jebie poczucie winy. Powinien tam być i wspierać swoich towarzyszy. Ktoś jednak musi przecież być pierwszy, wziąć na siebie ciężar eksploracji. Pomimo dość ograniczonego mrokiem pola widzenia, widział posuwającą się powoli sylwetkę lekarki, znacznie poniżej jego stanowiska.

120
Wspinaczka, kiedy już strzały zdały się cichnąć, ale nie złowróżbnie, bo nadal dochodził do jego uszu szmer rozmów prowadzonych na dole, okazała się w górnej części osypiska całkiem znośna. Stromizna złagodniała, mniej było luźnych odłamków, które mamiły fałszywym oparciem. Przyspieszył więc, z nowymi siłami zrodzonymi z ujrzenia majaczącego tuż powyżej ciemniejszego pasma, które mogło być krawędzią, kresem zmagań z niebezpieczną górą. Kilka śmiałych susów i faktycznie był już u celu.

75
Rozejrzał się uważnie, odległy poblask ognia ledwie docierał do tego miejsca, mrok mamił i oszukiwał. przeszedł kilka kroków, potknął się o jakąś niewidoczna nierówność gruntu, ale odzyskał równowagę i z zadowoleniem stwierdził, że w pobliżu nic paskudnego się nie czai. Lub przynajmniej niczego nie widać. Myśl ta ostudziła delikatnie odczuwaną ulgę Harrisa.

30
Wstrząsy. Mon Dieu! Góra lekko drży, oby nie doszło do najgorszego. Kamienna lawina pociągnęłaby panią Reed, a może i poraniłaby obrońców u podnóża. Padł płasko na brzuch, wysuwając głowę poza krawędź, tak by mieć względnie dobry widok na wspinającą się kobietę. Dojrzał ją...

20
Dojrzał też TO. Pajęczokształtny zlepek mroku, ciemna plama przesuwająca się dość szybko i z widoczną lekkością po ścianie. To nie mordercza wspinaczka, a zwyczajny spacerek. Istota zdecydowanie miała wprawę w tym, co robiła. A co robiła? Ewidentnie urządziła sobie polowanie na jakieś 80 funtów ludziny, wspinające się pod postacią madamme Reed, nieświadomie i z powolną gracją.

18
Wymierzył. Rewolwer był jak przedłużenie jego woli. Pozycja do strzału przednia, wstrząsy na razie nie były na tyle odczuwalne i mocne, by przeszkodzić w oddaniu celnego strzału.

17
Czy da się zabić pająka, nie trafiwszy dokładnie? Jaką miał szansę na idealny strzał w odwłok? A co jeśli tyko urwie któreś odnóże, zwierz będzie parł dalej, niezrażony przelotnym bólem.
W domu nie zabijano pająków. Choć oczywiście on, jako młody chłopiec, jak każdy dorastający i ciekawy świata smyk, sprawdzał różne warianty działania pająków bez odnóży. Brak jednej, czy dwu nóg nie spowalniał nawet specjalnie obiektu testów.
W południowym klimacie Georgii zdecydowanie większym utrapieniem było latające, sześcionogie tałatajstwo wszelkiego autoramentu, ośmionodzy mieszkańcy pajęczyn zdawali się być wręcz przyjaciółmi i sojusznikami ludzi.
Nie tym razem jednak.

14
Rewolwer w kaburze, Harris podrywa się na nogi. Zapamiętał miejsce w którym się potknął, tak to kamień. Spory, ważący z 10 funtów. Tuz obok mniejszy, wielkości solidnej cegły, trzyfuntowy i dość łatwy w uchwycie.

11
Ponownie przy krawędzi. Skalny pełzacz jest zdecydowanie bliżej. Jebediah nie był co prawda inżynierem, ale zajęcia z balistyki w West Point zrobiły swoje. Ocenił prędkość posuwania się pajęczarza i wyliczył przybliżony punkt spotkania z panią Reed.

10
Dziesięć sekund, tak, nie więcej niż dziesięć sekund dzieli zacną lekarkę od paskudnej przygody. Klasyczny krykietowy zamach. Zamiast twardej piłeczki obły ułomek skały w dłoni. Gładki niczym otoczak, a nie zrąb skalny osypiska. Precyzyjny rzut. Lekkie drgnięcie powierzchni.

8
Merde! Lekka niestabilność podłoża i idealnie mierzony pocisk przelatuje dobry yard od ciemnego kształtu napastnika.

7
Oddech całkowicie wstrzymany. Harris koncentruje się. Sięga po większy kamień. Jego masa pchnięta ku działaniu grawitacją z pewnością starczy by oderwać od ściany stwora. Nie trzeba mocnego wyrzutu, starczy celnie posłać głaz w dół.

4
Żadnego dźwięku. Puszczony swobodnie dziesięcio, czy dwunastofuntowy kamyk spotyka na swej drodze ku ziemi ciało mrocznej istoty, wita się z nia pełnym kurtuazji szorstkim dotykiem i razem podejmują wspólną wędrówkę w dół. Gdyby miał chwilę, może chciałoby mu się policzyć czas, w jakim tam dotrą, ale teraz Jeb nie zawracał sobie głowy mądrością pana Izaaka Newtona, skupiając się na kimś innym, zdecydowanie bliższym.

3
Nie lubił nigdy czekać do ostatniej chwili. Teraz otarł się niebezpiecznie o tę ostateczność. Ostateczność dla dzielnej lekarki. Uśmiechnął się w ciemności, błyskając zdrowymi, mocnymi zębami. Pokraki zamieszkujące okolice popamiętają ich na pewno!

2
Wyciągnął z wewnętrznej kieszonki skórzanej kurtki paczuszkę najlepszych fosforowych zapałek. Starannie wydrukowane logo producenta z Massachusetts, szczelne opakowanie. Potarł szybkim ruchem biały łepek o skałę i uzyskał całkiem pokaźną kulę światła. Wysunął ją poza krawędź, by ułatwić wspinaczkę kobiecie.

0
- Pani Reed, to już ostatnie jardy! Udało się pani dotrzeć na szczyt!

liliel 12-09-2014 16:12

Lekarka, zupełnie niepomna czyhającego na nią zagrożenia, wspinała się w górę z niemałym kłopotem. Spódnica zawadzała i plątała się wokół kostek a torba lekarska, jej największy skarb, ciążył jak najgorszy balast.
- Pani Reed, to już ostatnie jardy! Udało się pani dotrzeć na szczyt!
Zdawało jej się, że słyszy huk gdzieś w dole a później łoskot, zupełnie jakby ktoś spadł. W pierwszej chwili naszła ją obawa, że to któryś z pozostałych panów.
- Musimy czym prędzej znaleźć liny albo drabiny, musimy natychmiast pomóc reszcie.
Sądząc po dochodzących stamtąd wystrzałach mężczyźni odpierali atak nieludzkich stworów. Oby wytrzymali jeszcze trochę aż przyjdą im z pomocą.

abishai 13-09-2014 16:57

Post wspólny
 
-Widzicie coś?- zapytał Hawkes próbując wzrokiem przebić ciemność. Powstrzymali falę i dali tym wspinającym się więcej szans na dotarcie do celu. Niemniej nie mogli tu tkwić wiecznie. Kule kiedyś się skończą.
- Dobra panowie. Kto teraz wybiera się na górę?- zapytał Jimmy.
- Zasuwaj chłopcze, klub starego pierdziela będzie zamykał pochód, głupio, żebyśmy zwalili się komu na głowę spadając - odparł Price przepatrując ciemność. - Nie obrazilibyśmy się o jakąś drabinę czy linę jak już się tam wgramolicie.
Hawkes nie był… pewny czy to jest dobry pomysł. Uważał, że zdoła się wspiąć na górę w miarę łatwo, więc nie potrzebował osłony z dołu podczas wspinaczki. Niemniej.
-Na pewno? -upewnił się “Morte”. Po czym wzruszył ramionami i zaczął się wspinać, by jak najszybciej przyjść tym z dołu z pomocą.
Stary Pete wzruszył ramionami niemal równocześnie z Hawksem. Nie czuł się przywódcą, a długie narady go nużyły i irytowały, toteż z radością przyjął fakt że Morte najwyraźniej myślał podobnie i po prostu zaczął realizować “plan”.
- Poczekaj aż zrobi parę metrów i zasuwaj za nim stary pryku. - rzucił do Briana Wikebawa. Wypominanie wieku jedynemu potencjalnie starszemu członkowi grupy sprawiało mu jakąś złośliwą satysfakcję.
A Hawkes już się wspinał w górę. Starał się dotrzeć jak najszybciej, by móc potem zrzucić jakąś linę pozostałym na dole rewolwerowcom. Czuł nieco wyrzutów sumienia z powodu iż szedł pierwszy, ale… obecna sytuacja nie sprzyjała dyskusji. To był czas szybkich decyzji.

Armiel 13-09-2014 20:45


Wielebny, Olsen

Zephyr nie zareagowała na ostre słowa mężczyzn. Jej twarz w półmroku zdawała się pozostawać niezruszona i pusta, niczym oblicze posągu. Tylko błyszczące oczy zdradzały, że dziewczyna usłyszała groźby.

- Elisa Bath – powiedziała nagle cicho, prawie szeptem. – Nazywam się Elisa Bath, panowie. Córka pastora Tomasa Batha z New Hope w Teksasie.

Spojrzeli na nią nieco zdezorientowani.

- To na wypadek, gdybyście panowie jednak zdecydowali się mnie zamordować. Wolałabym leżeć pod nagrobkiem ze swoim własnym imieniem i nazwiskiem.

Wielebny podszedł do konia, który należał do Harpera.

- Niech pan lepiej wybierze moją Jaskółkę. Wicher należy do Harpera. Z pozoru spokojny zrzuci pana z siodła w najmniej oczekiwanym momencie. Jaskółka będzie spokojna, kiedy ja jestem przy niej.

Wielebny spojrzał na Wichra i coś w oczach zwierzęcia mówiło mu, że Elisa może mieć rację. Rozsądnym wydawało się jej zaufać, przynajmniej w tej kwestii.

Osiodłali konia i podprowadzili pod dziurę w dachu. Potem pozostała trudniejsza część zadania. Wielebny wspiął się na siodło i – nie bez trudu – stanął w strzemionach. Jaskółka parsknęła niezadowolona, lecz Elisa uspokoiła ją kilkoma łagodnymi słowami. Olsen próbował zrobić to samo, lecz kłapnięcie zębami tuż przy palcach nieco ostudziło jego zapał w tym kierunku.

- Jaskółka nie lubi obcych. Przepraszam – powiedziała Elisa głosem grzecznej dziewczynki. – Lepiej niech jej pan nie drażni. I tak pana kolega wystawia cierpliwość mojej klaczy do granic możliwości.

Ton głosu młodej kobiety był łagodny, wręcz delikatny i pieszczotliwy, lecz Olsen doskonale rozumiał, że o ile słowa kierowane są do niego, to ton głosu przeznaczony był dla Jaskółki.

Olsen obserwował poczynania młodszego mężczyzny z rosnącym niepokojem. Widać było, że nie jest to łatwe zadanie. Wielebny chwiał się prostując coraz bardziej w siodle. Utrzymywał równowagę z najwyższym wysiłkiem i dzięki skupieniu woli. Pot zrosił mu czoło, a płuca paliły od instynktownie wstrzymanego oddechu. W końcu jednak udało mu się wyprostować na siodle. Do krawędzi dziury w dachu pozostało już tak niewiele. Zaledwie kawałek.

Jeremiash skoczył. Ktoś mniej sprawny i mniej wysportowany zapewne zrobiłby sobie tym skokiem krzywdę, ale Wielebny dał radę. Przez chwilę udało mu się złapać palcami krawędzi dziury, a potem z wysiłkiem podciągnął się w górę. Po chwili zniknął na kolejnym piętrze.

- Wow. – wyrwało się z ust Elisy. – Niezły skok.

Olsen otarł pot z czoła. Zmęczył się nie mniej, niż sam Wielebny.

- Panie Johnston – rzucił Olsen w górę, do towarzysza. – Panie Johnston, niech pan poszuka jakiejś drabiny lub liny.

Odpowiedziała mu cisza.

- Panie Johnston – serce bankiera zabiło szybciej z napięcia.

Znów nic.

- Panie … - Olsen chciał powtórzyć wołanie, kiedy przerwał mu zdyszany, zmęczony głos Wielebnego.

- Poszukam. Proszę jej pilnować, panie Olsen.

Olsen kiwnął głową i spojrzał groźnie na trzymaną na muszce młodą kobietę.

W tej chwili nie wyglądała groźnie. Przywarła do piersi Jaskółki i gładząc zwierzę po sierści szeptała mu ciepłe, uspakajające słowa.

Ziemia pod nogami Olsena zadrżała raz jeszcze, tym razem zdecydowanie silniej. Wielebny też to poczuł, a koło niego upadło kilka drobnych kamyczków, które wstrząs oderwał od spękanego sufitu.


Harris, Reed

Harris upewnił się, że pani Reed znalazła się na górze i jest bezpieczna, a potem ruszył ostrożnie przed siebie.

Kobieta po osiągnięciu celu leżała na brzuchu na krawędzi półki skalnej, z trudem łapiąc oddech. Potrzebowała chwili odpoczynku. To było wręcz pewne. Wspinaczkę przypłaciła nie tylko zmęczeniem, ale również ułamanym paznokciem, który zdarła sobie na jednej ze skał. Nie była jednak typem kobiety, której to przeszkadzało.

- Proszę tutaj zostać i pomóc reszcie – powiedział Harris prawie szeptem do pani Reed, a ta z ulgą przyjęła tą propozycję.

Harris upewnił się, że broń jest sprawna i ruszył w mrok.


Harris

Kierował się w stronę poblasku ogniska klucząc i lawirując pomiędzy skałami i kamieniami, których sporo znajdowało się na rozłożystej skalnej półce, na której się znaleźli.

Szedł ostrożnie, rozglądając się dookoła, gotów zareagować na najmniejszy chociaż szmer czy hałas. Bębny, które słyszał wcześniej, ucichły. Jedynymi dźwiękami były: odgłosy jego bijącego zbyt szybko serca oraz szmer wiatru pomiędzy spękanymi kamieniami. I jeszcze coś. Grzechoty dochodzące zza skał – charakterystyczny dźwięk dziesiątek ogonów grzechotników wybijających swoje „werble śmierci”. Mimo, że Harris słyszał je wyraźnie to jednak nie widział nigdzie żadnego węża. A to niepokoiło jeszcze bardziej.

Ognisko płonęło przy wejściu do kanciastego, brylastego budynku – zapewne najwyższemu poziomowi w całym pueblo. Ogień już przygasał, chociaż przyczajony za skałami Harris widział jeszcze pomarańczowe płomyczki łapczywie pożerające resztki drewna lub innego paliwa. Teren przy ognisku nie był pusty. Ktoś ustawił przy nim trzy tyczki – wysokie, chude badyle, na które zatknął jakieś obłe przedmioty. Dopiero po chwili Harris rozpoznał w tyczkach włócznie lub wampumy Indian. Na szczycie każdego zatknięto czaszkę, ale chyba tylko jedna była ludzka – przynajmniej tak to wyglądało z odległości dziesięciu kroków, w jakiej znajdował się od ogniska Harris. Do tyczek przywiązano tez jakieś wstążki, pióra i inne prymitywne ozdoby, co podkreślało indiański charakter przedmiotów.

Poza wampumami przy ognisku Harris wypatrzył jeszcze dwa posłania i jakieś porozrzucane klamoty. Wyglądało na to, że Harper i Zephyr zmuszeni byli w pospiechu, być może nawet w popłochu, opuścić to miejsce.

Ziemia pod stopami Harrisa zadrżała wyraźnie, tak jakby ktoś niedaleko rozwiercał ją wielkim świdrem górniczym.



Reed

Oddychając ciężko wdowa Reed zabrała się za opatrzenie krwawiącego palca.
Rana nie była groźna, lecz bolesna i irytująca. Odgłosy z dołu wyraźnie świadczyły, że kolejna osoba wspina się już po osuwisku. Wychyliła się przez krawędź skalnej półki, ale panujący mrok uniemożliwił rozpoznanie wspinającego się mężczyzny. Stawiała jednak na pana Hawkesa – najmłodszego z pozostałej grupki, bo wspinający się posuwał się w górę w dobrym, równym tempie.

Usiadła na ziemi, starając się nie rzucać niepotrzebnie w oczy i wtedy go dojrzała.

Zamarła na ułamek sekundy, a potem przetarła oczy ze zdumienia.

To był Harper. Stał tuż przy skale, jakieś dziesięć kroków od niej. Musiał jakoś wyminąć Harrisa lub zwyczajnie go zabił. Stał tam spokojnie, mierząc w jej stronę z rewolweru – swojego słnnego „pocałunku węża”.

Widziała jego lśniące niczym u zwierzęcia oczy, charakterystyczny meksykański wąs, ufryzowaną w szpic brodę nadającą bandycie „diabelskiej” aparycji. Zimne oczy lśniły, a Reed wiedziała, że zaraz umrze.

Harris mógł nie żyć, wspinający się na górę mężczyzna był zbyt daleko, by powstrzymać Diabła przed oddaniem do niej strzału. Ona nie miała szans ani sięgnąć po broń, ani tym bardziej strzelić szybciej, niż owiany złą sławą zabójca. Była martwa.

Wilczym grymasem błysnęły zęby Diabła w ciemnościach.

- Muchas gracias senoirita – powiedział bandyta.

Po chwili tak samo niespodziewanie, jak się pojawił, Harper znikł w ciemnościach. Jak jakaś zjawa lub istota pozbawiona krwi i ciała. Lub jak ktoś doskonale znający się na sztuce podkradania.

Ziemia pod stopami pani Reed zadrżała wyczuwalnie, podobnie zresztą jak jej kolana.




Hawkes


Wspinaczka nie była, aż tak trudna, jak tego się obawiał. Z dołu osuwisko wyglądało groźniej, ale kiedy już zaczął się wspinać, Hawkes zorientował się, że teren daje sporo podpór, chociaż niektóre z nich były raczej zdradliwe.

Co jakiś czas stopa czy ręka trafiała na luźny fragment skały i strącała kawałek kamienia na ludzi czekających na dole.

Tym, co najbardziej irytowało łowcę nagród we wspinaczce, była bezsilność. Na osuwisku nie dałby rady się bronić. Był wystawiony na strzał, jak cel na strzelnicy.

Na szczęście to nie ludzi uzbrojonych w karabiny musiał się obawiać tylko, Bóg jeden wiedział czego, jakiś nieznanych zwierząt walczących za pomocą pazurów i kłów.

Kiedy był przy krawędzi poczuł drżenie przechodzące przez całą ścianę. Kilka luźniejszych kawałków skał oderwało się od niej i poleciało w dół osuwiska. Jeden z kamieni o mało nie uderzył go w głowę, mijając ciało rewolwerowca dosłownie o centymetry.

Kiedy drżenie minęło Hawkes pokonał kilka ostatnich metrów dzielących go od celu i wdrapał się na szczyt osuwiska.
Bez trudu zauważył panią Reed, która z pobladłą twarzą wpatrywała się ciemność przed nią.

- Gdzie Harris? – zapytał kobietę Hawkes, kiedy tylko złapał oddech po ostatnim wysiłku i przesuwając się na bezpieczną odległość od krawędzi grani.



Price, Wikebaw

Zostali we dwóch. Dwóch starych, zmęczonych życiem ludzi. Dwóch nie do końca sprawnych mężczyzn – jeden okulawiony, drugi pozbawiony oka. Reduta zabójczych emerytów – nie ma co. Brakowało im do kolekcji jedynie tego całego Olsena.

Jednak gdyby ktoś podszedł bliżej do obu mężczyzn przestałby się śmiać.
Jedyne oko Price’a pozbawione było jakiegokolwiek śladu ciepła, kiedy stary rewolwerowiec wypatrywał powrotu bestii. Wikebaw też był spokojny. Ręce trzymające sztucer nawet nie drżały.

Mężczyźni milczeli. Wsłuchiwali się w okolicę ignorując strącane przez wspinającego się Hawkesa kamienie.

Ziemia pod ich stopami zadrżała dość gwałtownie wprawiając w ruch drobne kawałki skał i kamienie zaścielające teren u stóp osuwiska. Te drżenia nie zwiastowały niczego dobrego, tego byli pewni. Oznaczały, że okolica pueblo nie jest stabilna tektonicznie.

Kiedy wstrząs ucichł obaj mężczyźni usłyszeli coś, co postawiło dęba włosy na ich karkach. Znajome już, przerażające odgłosy ogromnego, wężowego cielska pełznącego przez ciemność. Szmer łusek trących o kamienie, odgłosy miażdżonych łupek skalnych, przypominające trzaskanie suchych patyczków lub kości. Z ciemności doszedł ich również grzechot, jakby w sporym worku ktoś potrząsał tuzinem sporej wielkości kamieni.

Cokolwiek wydawało te dźwięki, zbliżało się w ich stronę. Obaj mężczyźni w zrodzonej z uśpionych instynktów pewności czuli, że czymkolwiek jest pełzająca przez noc bestia, kieruje się prosto na nich!

killinger 13-09-2014 22:30

Nie tak powinien zachować się gentleman. Zostawienie zmęczonej lekarki, bez podania dłoni, użyczenia chusteczki, czy tez zaproponowania wody... Ojciec nie byłby z niego dumny w tej chwili.

Jebediah miał jednak swoje racje, przedkładając nad kurtuazję troskę o pozostawionych na dole towarzyszy. Owszem, wierzył że doświadczenie Price'a i zabójcza skuteczność Hawkesa niejednemu mogą zaradzić, ale dopiero po pokonaniu urwiska przyszło mu do głowy, że ta droga nie musi należeć do najwygodniejszych dla niektórych z nich. Chromy kowboj, czy wyraźnie nadużywający alkoholu rewolwerowiec mogą mieć nadwątlone siły.
Sprawa jasna - konieczne jest odszukanie pomocnych przedmiotów.

Przez moment przeleciało mu przez głowę, że przeszukanie obozowiska Diabła, oraz zabranie stamtąd jakichś rzeczy są naruszeniem prywatności Harpera. Ofuknął się w myśli za tak niedorzeczne przemyślenia. Przecież jest tu po to, by zgładzić tego bandito, cóż więc przy tym znaczy skorzystanie z jego ekwipunku?

Poczuł się nieco raźniej, zbliżając się do ogniska. Mrok nie tylko irytował, zsyłając jak torturę wspomnienie wielomiesięcznego ociemnienia, ale też mocno rozmywał kształty jego osłabionego wzroku. Podchodząc bliżej do dogasających, złocisto-czerwonych ogników, wystawiał się na łatwy strzał. Nic prostszego, niż skryć się poza granicą pełgającej jasności i oddać strzał w wyraźnie dostrzegalną sylwetkę zbliżającą się do posłań.

Przypadł szybko do ziemi, tłukąc przy tym dość niefortunnie kolano. Putain! Nie ma co się dziwić, że człowiek się obija. Jak mawiał jego francuski guwerner, c'est clair comme dans le cul d’un negre.

Zamarł i przez kilkanaście uderzeń serca po prostu wsłuchiwał się w otoczenie, z zamkniętymi oczyma. Starał się wyłuskać cokolwiek, poza irytującym chrzęstem grzechotek dochodzącym gdzieś z tyłu, z ciemności. Uspokoił oddech, nawet na dłuższą chwilę wstrzymał go całkowicie, czyniąc błonę bębenkową najważniejszą cząstką swego ciała. Cisza. Raczej cisza.

Na łokciach i kolanach doczołgał się do ogniska. W takiej okolicy niezwykle ciężko o drewno, nie zdziwił się więc widząc oprócz kilku patyków, złożoną schludnie stertę dość suchego nawozu. Co ma być, to będzie. Ciemność jest teraz większą przyjaciółką potencjalnych wrogów, niż jego ukryciem, czas zatem nieco wyrównać szanse.

Wrzucił zapas łajna do ognia, wysunął ze dwa niedopalone do końca polana. Rozdmuchał je bez problemu, tlenowy zastrzyk pobudził rozleniwione ogniki do żywszej pracy. Z półklęku, lekkim zamachem w górę, rzucił rozpalone na nowo kawałki drewna przed siebie. Jeden w stronę z której nadszedł, drugi prostopadle do szlaku swej wędrówki, tak z dziesięć metrów w prawo. Powiódł za nimi wzrokiem, nie dostrzegając jednak nic niepokojącego. Szybkie oświetlenie tych połaci bez trudu pozwoliłoby wyłapać jakieś przemykające kształty, obeszło się jednak bez jakichkolwiek poruszeń.

Płomyki ogniska łakomie ogarniały wysuszone końskie placki, azotowo drażniące stróżki dymu pięły się pionowo, w nieruchomym niemal powietrzu. Odczuwało się wstrząsy, odczuwało nocny chłód, tak rozkosznie odmienny od całodziennej spiekoty. Gdyby jeszcze odnaleźć jakiś strumień, wykąpać się, wyprać bieliznę. Może nawet ogolić nietwarzowy zarost. Zrosić się wodą kwiatową, wetrzeć łagodzący balsam... Merde! Na to jeszcze będzie czas.

Rozpalające się od nowa ognisko pozwoliło Harrisowi bez trudu zlokalizować to, po co tu przyszedł. Lina. Solidna, pleciona, rzemienna konstrukcja. Ładnych kilka funtów wagi, czyli długa na pewno. Chwycił zwój, przewiesił sobie arkan przez pierś, skośnie jak nosi się bandoliery. Mocno uchwycił rewolwer, blokując kurek w pozycji półodciągniętej, by w razie czego łatwo oddać strzał, ale też ograniczyć szansę wypalenia broni przy kolejnym potknięciu. Był z siebie zadowolony. Myślał trzeźwo, dbał o swoich ludzi, choć nie wahał się też pomóc im przeprawić się na tamtą stronę, ale co najważniejsze - żył. Póki życia, póty nadziei na to, że zemści się i wróci do domu. Pewnie jako inny człowiek, niż ten cień, który udawał lekarza w Atlancie, kryjąc się przed powrotem do prawdziwego życia. Czuł się po prostu uleczony. Już nie potrzebował żadnej pomocy, by znajdować sens istnienia. Widmo tortur, utraconego wzroku, ciągłego lęku jakie towarzyszyły mu w niewoli znikły jak zmiecione przez zręczną pomywaczkę. Tu i teraz odetchnął pełną piersią, znów w działaniu, znów chętnie spoglądający na przygodę.

Oczyścił umysł i szybkim krokiem, na lekko ugiętych kolanach i nieco zgarbionej sylwetce, ponownie zanurzył się w ciemności, zmierzając ku krawędzi urwiska. Czekali tam jego kompani, czekali, by mógł się o nich zatroszczyć.

Prawie nieświadomie zbliżając się do miejsca, gdzie natężenie grzechotniczego brzęczenia było największe, zaczął pogwizdywać "Hail to the Chief". Pamiętał jakie wrażenie zrobiło na nim odśpiewanie tej piesni generałowi Taylorowi, po pierwszym zwycięstwie nad Santa Aną. No i wykrakali... Taylor siedział sobie teraz w prezydenckim fotelu, a jego dawny porucznik wałęsał się po bezdrożach krainy "Bóg-raczy-wiedzieć-gdzie".

Za chwilę zajmie się panią Reed i użyje liny by wciągnąć pozostałych. Oby nic im się nie stało do tej pory...


__________________________________________________ ________
http://www.youtube.com/watch?v=hwJvxY7uENM - wersja niegwizdana

valtharys 14-09-2014 22:13

A ich w tę noc rzeczywiście bezwładną
i z czeluści bezwładnej Otchłani wypełzłą,
uśpionych snem zwyczajnym
raz trapiły zjawy straszliwe,
to znów upadek ducha obezwładniał,
padł bowiem na nich strach nagły i niespodziewany.

Pot spływał obficie z Wielebnego, choć starał się nie dać po sobie tego poznać. Zmęczenie powoli ogarniało go coraz mocniej, choć zaciskał zęby przy każdym wysiłku. Na szczęście był już na górze, lecz nie było dobrze. Ani drabiny, ani liny. Było źle i zapowiadało się, że trzeba będzie wciągać jedno i drugie na górę.
Zniszczona komora pueblo z jakimiś rysunkami na spękanych ścianach sprawiła, że na chwilę Jeremiaha utkwił w niej swój wzrok, próbując rozszyfrować owe rysunki. Stał przez chwilę w milczeniu, w otaczającej go ciemnościach, nie słysząc początkowo wołania Olsena. Towarzysz na dole zaczął się lekko denerwować zapewne, gdy przez chwilę na jego wołanie odpowiadała mu tylko cisza. W końcu dawny pastor rzucił oschle:

- Poszukam. Proszę jej pilnować, panie Olsen.. - i ruszył powoli w lewo.
Wtedy nastąpił wstrząs, nie zbyt mocny ale kilka kamyczków upadło, oderwane od sufitu. Ostrożnie, z bronią gotową do strzału wszedł do kolejnej komory. Na szczęście poza dziurą w suficie, prawie taką samą przez którą, dostał się tutaj Wielebny i ciemnością nie było niczego. Prawa komora..również była pusta. A drabiny czy liny ani widu ani słychu. Byli w czarnej dupie. Kurwa jego mać. Panie pomóż nam, bo jesteśmy po uszy w gównie.
Podszedł powoli do dziury, tej samej, przez którą się dostał i rzucił do towarzysza na dole:

-Albo drabina ma nogi i sobie poszła na spacer, albo ktoś ją zajebał - rzucił do Olsena -Jak nie macie żadnej liny na dole, to wchodźcie tą samą drogą co ja.. Pomogę… - głos mówił półszeptem, a oko rewolwerowca co jakiś czas łypało to na lewo, to na prawo.

Bał się, lecz wiedział, że nie może pokazać tego. Twarz musiał zachować kamienną, jakby wyciosano ją z kamienia. Nie mógł dać poznać po sobie, tego co zaczynało dziać się w jego sercu. Bowiem o to, Wielebny zaczął zdawać sobie sprawę, że nie tylko z Harperem przyjdzie mu się zmierzyć, ale i z diabłem, który zamieszkał tą krainę. Wąż pradawny, uśpiony przebudził się, i jego słudzy zaczęli zbierać krwawe żniwo. Spojrzał na Lou i Egona, uśmiechnął się sztucznie, bowiem przeczuwał, że żadne z nich nie zobaczy już wschodu słońca. Peacemaker był jego jedyną nadzieją, i wiara..


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:56.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172