lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   POCAŁUNEK WĘŻA [Horror 18+] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/14389-pocalunek-weza-horror-18-a.html)

killinger 01-11-2014 20:12

Zajście od tyłu nie stanowiło problemu. Galerie ze schodami pięły się dokoła ścian, wystarczyło więc zejść o kilkadziesiąt stopni w dół, by oddalić się od pani Reed, stając dokładnie po przeciwnej stronie groty.

Wężowe marakasy przepełniały wnętrze dzikim, nieokiełznanym rytmem, jaki kojarzył mu się z muzyką czarnych. Póki nowo zakupieni nie asymilowali się z resztą wspólnoty niewolników na plantacji, lubili sobie postukać w jakieś tykwy, czy wydrążone pnie, w podobnie nieokiełznany sposób rytmem wprawiając się w jreligijne pląsy. Harper nie wyglądał co prawda na czarnucha, a i węże też nie przypominały zbytnio zakutych w kajdany robotników. Grunt, że kierowała nimi jakaś wspólna, wyższa siła.

Diabeł wyglądał teraz iście po diabelsku. Nie tylko urósł. Jeb widział węźlaste sploty mięśni rozsadzające mu kark, mocarne barki, oraz sękate, niedźwiedzie łapska.

Łapska dzierżące jakiś artefakt. Szabla mniej zainteresowała Harrisa, widok statuetki obudził w nim jednak jakieś skojarzenia. Jak szaman czarnych, machający laleczką, tak i Rod Harper statuetką nadawał ton poczynaniom węży!

Plan pani doktor miał więc może szansę na powodzenie. Zmodyfikuje go jednak po swojemu.

Klęknął, wyjął broń. Powoli odciągnął kurek, oburącz trzymając rewolwer skierował jego lufę na dłoń potwora na dole. Rzucił szybko okiem na panią doktor, skinął jej głową. Pozwolił sobie przy tym na blady uśmiech.

Był gotów. Jeśli Diabeł choć na sekundę zamrze w bezruchu, pojawi się szansa trafienia w rękę. Jeśli nie uda się wycelować w dłoń, może uda się trafić w czerep.

Armiel 02-11-2014 09:31


OLSEN

Ucieczka przez ciemność była czystym szaleństwem. Egon Olsen pędził przez pogrążone w ciemnościach jaskinie nie mając pojęcia dokąd zmierza i gdzie się znajduje.

Zagubiony. Samotny. Posiniaczony i podrapany.

Bał się. Nigdy w życiu tak się nie bał, jak teraz. Nawet gdy w drodze do Ameryki chwycił ich na Atlantyku potężny sztorm i myślał, że za chwilę umrze pochłonięty przez rozszalały żywioł.

W pewnym momencie bankier zahaczył o coś nogą i wywalił się na ziemię, boleśnie obijając kolana i zdrapując skórę na łokciach.

Nie miał sił by wstać, więc uciekał dalej, na czworakach jak zagubione niemowlę. Byle dalej od pełzającego w mroku potwora.

I nagle zobaczył światło!

Pochodnię! Gdzieś w oddali, pośród ciemności, świecił się wątły, rozkołysany płomień, a jego widok był dla Olsena niczym objawienie.

Podniósł się, pobudzony nową nadzieją i ruszył w stronę pochodni, aż w końcu upewnił się, że nie jest ona złudzeniem. Leżała na korytarzu, dopalając się. Porzucona i niepotrzebna, jak on sam.



WIELEBNY, MORTE

Byli Indianami, którzy bronili kobiet i dzieci. Byli wojownikami, którzy walczyli o bezbronnych bliskich. Kilka chwil później dowiedzieli się, kim są napastnicy.
Do sali wpadli zakuci w stal żołnierze w charakterystycznych zbrojach konkwistadorów. Stal ociekała krwią, podobnie jak broń. Żołnierze wyglądali niczym demony wojny.

Żabopodobne stwory, ostatnia nadzieja plemienia na powstrzymanie wrogów, niespodziewanie uciekły. Cofnęły się w ciemność jaskini, znikły pośród mroków i cieni zalegających w jej najodleglejszych zakamarkach. Porzucili swoich ludzkich sprzymierzeńców. Swoim młodszych braci!

Wielebny i Morte czuli z tego powodu nie tyle żal, co gniew i smutek.
Pierwsza linia indiańskich obrońców rzuciła się na okute żelazem demony i zginęła. Obcy zabijali szybko i skutecznie, jak myśliwi nawykli do rzezi.
Winehaw i Komanaw wiedzieli, że podzielą ich los i wtedy ujrzeli jego. Przywódcę obcych najeźdźców.

To był Red Harper!

Widok znajomej twarzy bandziora w stroju konkwistadora obudził zarówno gniew Indian, jak i Wielebnego i Morte’a. Winehaw i Komanaw skoczyli na wroga jednocześnie.

- Hernando de Alarcón! – jakiś z konkwistadorów zasłonił dowódcę przed atakiem. Przyjmując cios siekierki na szeroką szablę.

Huknęły dwa strzały – jeden za drugim i obaj Indianie padli z dziurami po kulach w piersiach. Nim zdążyli skonać rozjuszeni konkwistadorzy rzucili się na kobiety i dzieci. Powaleni wojownicy usłyszeli jeszcze, jak Harper wydaje rozkazy.

- Dzieci zabić! Kobiety zgwałcić! Należy się wam odrobina rozrywki! Lecz potem też pozabijać!

- Tak jest, senior Alarcón.

Red Harper stanął nad Wielebnym i spojrzał w oczy konającego Indianina, a potem dobił jednym szybkim, śmiertelnym sztychem prosto w serce.

- Dla mojego pana, Yiga. Wielkiego Węża pożerającego dzieci nocą.
Następnie konkwistador przeszedł do drugiego z Indian i dobił takim samym, pewnym pchnięciem.

* * *

Wizja znikła tak samo niespodziewanie, jak się pojawiła. Morte i Wielebny znów stali w opuszczonej komorze, w której spadła na nich wizja.

Podmuch wiatru rozwiał jednak piasek, którym pokryta była komora i ujrzeli, że podłogę zawalona jest kośćmi. Wymordowani mieszkańcy puebla pozostali tam, gdzie dosięgnęły ich mordercze ciosy konkwistadorów. Nawet kości Winehawa i Komanawa, których los i wspomnienia przez chwilę mieli okazję doświadczyć.

Lou Zephyr też tam była. Stała koło szkieletu leżącego pod jedną ze ścian jaskini. Ciało dziewczyny otaczała zielonkawa poświata, jakby wydzielało z siebie dziwaczny dym, a cień rzucany przez dziewczynę nie był cieniem kobiety, lecz mężczyzny z piórami wplecionymi we włosy.

Wukoputwii trzymał coś w ręce. Krótką włócznię, która wydawała się być w połowie dymem w połowie bronią. Obaj rewolwerowcy ujrzeli, że drzewce oplata pas z czarnych i czerwonych paciorków.

Wampum, którego szukali.

Indianin powiedział coś gniewnym tonem i nim oszołomieni Morte i Wielebny zdążyli dojść do siebie po wizjach, jakich doświadczyli przed sekundami, Lou Zephyr jednym pewnym ruchem wbiła sobie ostrze włóczni w podbrzusze.
Dopiero krzyk dziewczyny i jej upadek na ziemię wyrwał obu mężczyzn z tego dziwnego odrętwienia. Tego półsnu.

- Krew z jego krwi – usłyszeli szept Wukoputwiego. – Teraz macie szansę go powstrzymać, nim dopełni rytuału i powróci do piekieł.



REED, HARRIS

Wdowa Reed przełknęła ślinę w wysuszonym gardle i weszła do jaskini dając szansę Harrisowi, by zajął pozycję za plecami Harpera.

- Harper! – krzyknęła by zwrócić uwagę Dzikiego Diabła.

Ten otworzył oczy, w których płonęły ognie piekieł i spojrzał prosto na kobietę.


- Pani Reed – usłyszała swoje nazwisko wysykiwane przez setki węży. – Nie powinno tutaj pani być, ale skoro już pani przyszła, zapraszam.

Wdowa Reed poczuła, jak jakaś nieznana siła wypełnia jej ciało. Wbrew swojej woli ruszyła w stronę kłębowiska węży opasającego Harpera, z którego wysuwały się pierwsze łby grzechotników.

Przyczajony po drugiej stronie pomieszczenia Harris wymierzył i strzelił.

Kula przeszyła tą rękę Dzikiego Diabła, w której trzymał statuetkę, dziurawiąc ciało Harpera w połowie drogi od nadgarstka do łokcia. Statuetka upadła na ziemię, prosto pod nogi bandyty, w kłębowisko grzechotników.

Z gardła bandyty wyrwał się okrzyk bólu i gniewu!

Harris strzelił ponownie, celując w głowę, ale Harper odwrócił się w jego stronę gwałtownie i kula przeleciała obok jego głowy.

Dziki Diabeł wydał z siebie przeciągły syk.

- Yigu! Wzywam cię!

Kłębowisko u jego stóp zadrgało, wypiętrzyło się i po chwili pomiędzy bandytą i Harrisem pojawiła się uformowana z węży ludzka sylwetka, podobna do tej, którą pierwszy raz ujrzeli w wejściu do budynku. Konstrukt ów ruszył w stronę mężczyzny, a wdowa Reed poczuła, że znów odzyskała kontrole nad własnym ciałem. Znajdowała się w połowie drogi pomiędzy wejściem do jaskini, a samym Harperem.

liliel 02-11-2014 16:11

W rękę? Dlaczego nie strzelił w głowę?
Wdowa Reed wątpiła aby Harris chybił, wydawał się być na to za dobrym strzelcem a i w dłoń kula trafiła z wypracowaną precyzją.
Stracił ten jeden wymodlony strzał i kolejnej okazji może nie być... - myślała gorączkowo kiedy ta dziwna obezwładniająca moc wreszcie zelżała.

To wszystko przyprawiało o nerwowe trzęsienie wszystkich kończyn. Potępieńcze oczy Harpera, kłębowisko węży, ten dziwaczny ryk wzywający... no właśnie, kogo? Yigu? Jakiegoś potwora? Złego bożka Indian?

Wdowa Reed doprawdy nie miała ochoty się dowiedzieć.
Ale czuła także spoczywający na swych wątłych kobiecych barkach ciężar odpowiedzialności.
Skoro Diabeł zadał sobie tyle trudu aby tu przywędrować, a wcześniej napadł na bank aby wejść w posiadanie statuetki... można wnioskować, że jest ona niezbędna aby poczynić rytuały, które przeprowadzał bandyta.

Czyli jeśli nie będzie miał statuetki... wszystko spełźnie na panewce?

Rebecca poczuła przypływ sił aby przeprowadzić tą ostatnią, szaleńczą akcję z której, jak sądziła nie wyjdzie cało. Poczyniła dwa susy pośród rozgrzechotanego kłębowiska i zanurkowała dłonią w miejsce gdzie upadła statuetka. Nie wierzyła, że uniknie ukąszeń. Ale postanowiła i tak pochwycić posążek i pognać byle dalej stąd.

Bogdan 03-11-2014 12:36

Słaniając się na nogach, wreszcie na czworaka. Po omacku, na oślep. Otoczony wiekowymi szczątkami ludzi i diabli wiedzą kogo jeszcze, zamknięty w gigantycznym grobowcu bez wyjścia, gdzie jeśli już natykał się na elementy dekoracji, to niezmiennie odnoszące się do jednego, makabrycznego tematu. Bez nadziei... ratunku... pomocy... uciekał.
Uciekał śmierci co sił. Resztką charakteru parł do przodu i pochłaniał ostatnie metry korytarza bojąc się że i tego zabraknie, bo wszystkie inne siły organizmu zużył już dawno. On, dumny radny Artesia i właściciel niezgorszej fortunki, teraz trzęsący się niczym galareta, utytłany w kurzu i własnej krwi obszarpaniec, którego jeszcze tydzień temu gdyby przypadkiem zawieruszył się na swoją własną werandę, sam poszczułby psami. Złamany opuszczeniem. Przerażony ogromem bliskości i wyrazistością niechybnej śmierci pośrodku niczego, w najbliższej okolicy samego jądra ciemności....

….znalazł światło!!

To nie mogła być prawda! Niemal rozszlochał się z radości. Światło! Nadzieja! Blask i ciepło. W miejscu gdzie śmierć zdawała się bawić z nim w kotka i myszkę nagle na jego drodze pojawił się nikły, ale prawdziwy - promyk nadziei!
Pochodnia! Nie miało znaczenia czyja dłoń, ani z jakiego powodu ją tu porzuciła.
Żywy płomień pożerający jakieś cuchnące paliwo. Nikły i dający tak samo marną ilość światła co ciepła, a jednak wypełniający jego udręczoną duszę ogromem otuchy płonął mu w dłoniach niczym krzyż na piersi krzyżowca i mówił, krzyczał wręcz że to jeszcze nie koniec. Że śmierć nie nadeszła, a on już nie jest sam! Ma sprzymierzeńca. Światło, które doda otuchy, wskaże drogę. Wreszcie którego żar ochroni przed niebezpieczeństwem. Porwał je w dłonie nawet się nie zastanawiając czy to przypadkiem nie sztuczka tego, który niegdyś nosił przed Bogiem światło. Gdyby to była zasadzka wpadłby w nią bez mrugnięcia okiem, dałby się omamić niczym głębinowa ryba mrugającym wabikiem. Ale nie. Cios nie nadszedł, a światło rzucało na ściany korytarza wesoło tańczące cienie.
Podniósł się z kolan. Sam sobie dziwiąc jak wiele otuchy potrafi wlać w serce człowieka tak nikły płomień rozejrzał się i ruszył ostrożnie przed siebie przepełniony wiarą że znajdzie wyjście, uniknie niebezpieczeństw, a pewnie jeszcze zdoła ocalić życie wdowy Reed.

valtharys 04-11-2014 10:59

Tak mówi Pan Bóg: W sprawie Ammonitów i ich zniewagi powiedz: Miecz, miecz został wydobyty ku mordowaniu, wyostrzony, aby dokonać zagłady i lśnić podczas gdy tobie ukazują się mylne wyrocznie i jawią ci się zwodnicze zapowiedzi - aby go spuścić na kark złoczyńców bezbożnych, których dzień nadszedł z ostatnim ich występkiem

Gdy tylko wizje minęły usłyszeli szept Wukoputwiego
- Krew z jego krwi.Teraz macie szansę go powstrzymać, nim dopełni rytuału i powróci do piekieł.

Wielebny stał przez chwilę w miejscu bez ruchu. Skołowany i lekko wystraszony. Starał się znaleźć w tym czego doświadczał logiki i sensu. W głowie miał setki myśli, które non stop przewijały się niczym szalejący sztorm. Co było prawdą a co było jawą. Nie miał pewności, lecz musiał to być jakiś znak od Pana. W jakim innym celu pozwolił by mu dotrzeć aż tutaj, i przeżyć to co przeżywał. A może to diabelskie sztuczki? Nie, to nie mogło by być prawdą!! Prawie zaczął krzyczeć. Spoglądał na przebitą dziewczynę i trochę jej żałował. Ale tylko trochę. Podszedł niepewnie do broni i z drżącą ręką sięgnął ku niej. Nie dotknął jej od razu, bowiem zatrzymał rękę. Bał się. Było to widać. A co jeśli to podstęp. Co jeśli gdy tylko dotknie włóczni, ta spali mu rękę. Spojrzał na Hawkesa i uśmiechnął się. Sztucznie. Tego nie dało się ukryć.

-Raz kozie śmierć- rzucił do towarzysza i jednym ruchem wydobył włócznię z ciała dziewczyny

Krew chlusnęła na boki, a dziewczyna jęknęła z bólu. Odruchowo jej dłonie powędrowały do ziejącej dziury w jej ciele. Wielebny uśmiechnął się. Żył. I gdy już miał coś dowcipnego powiedzieć, jego umysł zalała fala wspomnień.
Nie były to jednak jego wspomnienia. Widział dziewczynkę. Małą dziewczynkę, która została przygarnięta przez pastora. Sierota, zrodzona z krwi samego Roda Harpera. I widział jak stacza się, jak odnajduje ją Dziki Diabeł, i jak dziewczyna podąża za swoim dziedzictwem krwi. Stała się Harpią. Pani doktor miała rację. Na siedem grzechów głównych!!! Elisa Bath, bo tak brzmiało jej prawdziwe imię, stała się Harpią. Wszystko to widział tak szybko. Całe jej życie mignęło mu przed oczami, a on czuł jakby przechodził koło jej życia tuż obok. Trwało to chwilę. Tak krótką, że gdy wizja się skończyła pamiętał z tego nie wiele.

Dezorientacja malowała się na twarzy Jeremiaha. Oczy miał szeroko otwarte, a usta rozdziawione, niczym ryba próbująca złapać łapczywie powietrze. Dłoń samoistnie sięgnęła do kieszeni i wyjęła kawałek cygara. Włożył je do ust, by po chwili je przypalić.

- Krew z jego krwi - te słowa ciągle brzmiały mu w uszach.

Położył ostrożnie włócznie na ziemi, a sam uklęknął koło dziewczyny. Po części było mu jej żal. Gdzieś tam w sercu, choć nie wiedział czemu, przykro mu było że dziewczyna umiera. Mimo tego że coś, ale co dokładnie nie pamiętał, ją łączyło z Harperem postanowiła pomóc im. Też chciała jego śmierci. Tak mu się zdawało. Otworzył magazynek i wyjął pozostałe cztery kule. Każdą z nich zaczął maczać w krwi dziewczyny. Krew z jego krwi. Cóż, nie zaszkodzi, spróbować. Gdy skończył zatrzasnął naładowaną komorę i trzymając pistolet i włócznię rzucił:

- Dobra. Hawkes, jeśli cokolwiek w tym ma sens, użyj jej krwi. Widzieliśmy...zbyt wiele - nie chciał mówić o tym na głos. Nadal to go przerażało - ale teraz, może dorwijmy skurwiela, wynośmy się stąd i udajmy się podziękować Panu, że przeżyliśmy. A potem znajdźmy sobie jakieś miłe conchity, które będą nam polewać Whisky i szeptać do ucha

Ruszył powoli przed siebie. Włócznię trzymał w jednej ręce, a w drugiej Colta. Kroczył pewnie. A oczy płonęły pragnieniem sprawiedliwości. To już nie miała być tylko zemsta za to co zrobił jemu, jego kościołowi i wiernym. To miała być sprawiedliwość. Po cichu zaczął szeptać słowa Starego Testamentu:

Występny czatuje na sprawiedliwego
i usiłuje go zabić,
lecz Pan nie zostawia go w jego ręku
i nie pozwala skazać, gdy stanie przed sądem.

Miej nadzieję w Panu i strzeż Jego drogi,
a On cię wyniesie, abyś posiadł ziemię;
zobaczysz zagładę występnych.

abishai 04-11-2014 21:20

Na widok dźgającej się dziewczyny Hawkes w pierwszym odruchu chciał ją powstrzymać. Był zbyt daleko i jego pierwszy odruch był zbyt późny. Nie trzeba było być lekarzem, że Zephyr jest w zasadzie martwa.
- Krew z jego krwi. Teraz macie szansę go powstrzymać, nim dopełni rytuału i powróci do piekieł.- głos martwego od wieków Indianina powiedział im co mają robić. I Wielebny zdecydował, że on pierwszy spróbuje chwycić ową włócznię. „Morte” nie widział przeciwwskazań. Jego porachunki z Harperem były mniej osobiste… Dotyczyły bardziej długu zaciągniętego wobec martwych kamratów.
Długu który musiał spłacić. Nie widział więc potrzeby osobiście ubijania Roda. Wystarczyło mu, że ten skurczybyk zginie. Wszystko jedno z czyjej ręki. Dlatego też przyglądał się jak Wielebny bierze dzidę ii... wręcz zamiera w zamyśleniu.

To było niepokojące. Czyżby wdowa Reed miała rację i czerwonoskóry w ciele Lou jednak był w zmowie z Diabłem? I co niby miał zrobić z tym wszystkim? Zostawić Wielebnego samemu sobie? A może litościwie skrócić jego męki?
Zanim jednak Jimmy zdążył podjąć decyzję, Johnston się ocknął i odezwał się powtarzając słowa indiańca. A następnie zabrał się za moczenie naboi mówiąc chyba bardziej do siebie.
-… jakieś miłe conchity, jasne… Znam parę takich miejsc na północ od Rio Grande. Z tanią whiskey i czystymi tancerkami. Niestety drogo sobie liczą za siadanie na kolanach. Ale wierz mi „Wielebny” są warte każdego prezydenta jaki wetkniesz w ich biust, by je przy sobie zatrzymać.- Jimmy podjął temat, aczkolwiek równie pozbawionym emocji głosem. Po czym również zamoczył cztery ostatnie kule z rewolweru. Miał jeszcze parę naboi w sztucerze, ale tych wyjmowanie mogło by zając dłużej.
Po czym ruszył tuż za eks-księdzem. Powoli nabijając fajkę i zapalając jej zawartość. Zaciągnął się, odetchnął głęboko… Być może to ostatnia fajeczka w jego życiu. Zapewne jest to ostatnia. Hawkes jakoś nie miał nadziei, że wyjdą stąd żywi. A już na pewno nie on… Mortimer James Hawkes. Nie po tym co planował.

Niewielką wiarę pokładał w same kule. Niewątpliwie bronią ostateczną, którą mogła pokonać Rod Harpera była ta dzida którą dzierżył Wielebny. I niewątpliwie zapewne sam „Dziki Diabeł” też się tego domyśli. I całą swą przeklętą mocą uderzy na Wielebnego.
Dlatego Morte zamierzał osłaniać Jeremiaha, jeśli trzeba będzie własną piersią. Niósł on bowiem pomstę wszystkich którzy podążyli za Rodem Harperem tutaj nie przeżyli, niósł pomstę Indian, niósł pomstę wszystkich nieszczęśników którzy stanęli na drodze „Dzikiego Diabła”… A Hawkes?
Cóż… Jimmiego wzywała Rita, wzywał Wakanshi, zginął Walterberg. Zginęli ratując życie szefowi, zginęli, by on mógł dopilnować ich ostatniego polowania. By mógł upewnić się, że nie zginęli na darmo. I Hawkes zamierzał dopilnować choćby sam miał zginąć, choćby sam miał wstąpić do Piekła.

W dłoniach trzymał sztucer, przy pasie rewolwer ostatnimi kulami. Oraz nóż i był gotowy na walkę i na śmierć.

killinger 05-11-2014 08:22

Udany strzał zaskoczył nawet samego Harrisa. Oto znakomita dywersja, udało się zakłócić przebieg rytuału, udało się zyskać cenne sekundy. Co prawda kolejna próba strzaskania czaszki Harpera okazała się czystym marnowaniem cennych kul, ale Jeb nie wierzył, by to monstrum pokonała zwykła grudka ołowiu.

Wyraz radości na twarzy młodzieńca począł ustępować najpierw zaskoczeniu, potem niepokojowi, a w końcu przekształcił się w maskę przestrachu.
Oto wdowa Reed, skacząc niby gazela przemknęła koło niego schodami, biegnąc szybko w dół wąską galeryjką. Spiralnie zbliżała się do dna jaskini, do samego dna piekła w którym urzędował prawdziwy Diabeł.

Oraz jego zdumiewający sługa. Wężowy stwór formował się zgrabnie, setki węży łączyły się w przerażającą układankę, której końcowym aktem będzie pokraczny, lecz niebezpieczny golem zbudowany z ich ciał.

Lekarka, jakby tego całkiem nieświadoma, lub ufająca przesadnie w szybkość swych stóp, zbiegła na dno, wbiła się w wężową ciżbę, jak nóż wchodzi w faskę masła. Szybka, zawzięta, zdecydowana.
Całkowicie nierozsądna.

Jebediah zrozumiał, co jest jej celem. Zrozumiał jak wielkie bohaterstwo, lub kolosalne szaleństwo napędzało panią Reed, biegnącą wśród grzechotników prosto ku statuetce. Samo jej wytrącenie widać nie satysfakcjonowało kobiety, ona chciała tę statuetkę odebrać Harperowi!

Jebediah Malcolm Harris, weteran wojny, ofiara tortur, posiadacz sporej ilości dusz na sumieniu, pozbawiony sentymentów i na pewno nie zaprzątający sobie zbytnio głowy bliźnimi człowiek - zapłakał.
Pani Reed była stracona, niemożliwością jest by wyszła z tego cało. Tak jak i niemożliwym jest, by ktoś w obecnej sytuacji znalazł szansę na ofiarowanie jej pomocy.

Miał w rewolwerze trzy kule. Jedną zachowa dla siebie. Jedną podaruje odważnej kobiecie, jeśli nic innego nie zostanie. Ma więc szansę na jeden tylko strzał. Matematycznie to niewykonalne, by z tak dużej odległości, w migotliwym świetle i w tym stanie nerwów, podołał swemu zadaniu. Mimo to spróbuje.

Uspokoił oddech, zmusił się do przymknięcia na chwilę oczu. Koncentrował się. Uniósł broń, podparł ją lewą ręką. Rozważnie i powoli zaczął namierzać powiększający się wężowy konstrukt. Już raz udało się celnym strzałem w odpowiednie miejsce rozsypać wężową sylwetkę. Spróbuje i teraz. Zawierzy w tym Panu Najwyższemu, niech on pokieruje jego dłonią i torem pocisku.

Armiel 05-11-2014 10:47


WIELEBNY, MORTE

Zostawili konającą dziewczynę na ziemi, w ciemnościach i ruszyli za wdową Reed i paniczykiem Harrisem najszybciej, jak tylko potrafili. Nie byli pewni, ale wydawało im się, że gdzieś z daleko doszedł ich odgłos strzału, może nawet jakiś krzyk, lecz podziemia miały wyjątkowo kiepską akustykę. Wydawać by się mogło nawet, że coś tłumi wszelkie dźwięki – może to coś było naturalnego pochodzenia, a może wręcz przeciwnie. Nic w tym przeklętych przez Boga ruinach nie wydawało się takie, jakie być powinno.

Śpieszyli się najbardziej, jak to tylko było możliwe w takich warunkach, bez narażania na atak znienacka lub skręcenie karku w ciemnościach.
W końcu dotarli do schodów prowadzących serpentyną w dół i zaczęli schodzić po nich ostrożnie.

Gdzieś przed nimi huknął wystrzał z rewolweru, brzmiący niczym trzaśnięcie z bicza.


OLSEN


Nagle trzymana przez Olsena pochodnia wygięła się w jego dłoni i boleśnie sparzyła w nadgarstek.

Z ust bankiera wyrwał się okrzyk bólu, zaskoczenia i przestrachu.
Zranione miejsce bolało, jak jasna cholera, jakby ktoś wlał mu kwas pod skórę, roztopiony ołów, rozpaloną siarkę.

Pochodnia z sykiem odpełzła w ciemność i Olsen już wiedział, co się stało. To nie zgubione łuczywo chwycił w swoją dłoń lecz żywego węża, który wydawał mu się pochodnią! Nie miał czasu myśleć, jak to było możliwe. Jak jakaś diabelska siła była mu w stanie tak omamić zmysły, że widział to, czego w danej chwili pożądał najbardziej.

Zachwiał się, oparł o chropowatą ścianę i osunął po niej zmęczony do granic możliwości.

Dawka jadu musiała być naprawdę duża. Ból z ukąszenia rozlewał się na resztę ciała. Olsen nie miał już nawet siły krzyczeć. Zamknął oczy z coraz większym trudem łapiąc oddech.

Serce poddało się pierwsze i Egon Olsen, szanowany obywatel, radny, bogacz i filantrop odszedł z tego świata w ciemnościach, zupełnie sam, obserwowany jedynie przez blade ślepia w ciemnościach, które znikły dopiero wtedy, gdy nieszczęsny człowiek wydał z siebie ostatnie tchnienie.



REED, HARRIS

Reed wpadła pomiędzy węże, wypatrując błysku złota pomiędzy zwijającymi się cielskami. Jest! W końcu ujrzała coś, co mogło być statuetką upuszczoną przez Harpera! Sięgnęła po nią dłonią, czując jak jakiś grzechotnik wbija w nią swoje kły jadowe! Zabolało, jakby włożyła rękę w ogień.

Kolejne ukąszenia dosięgły jej ud, łydek i łokcia! Każde rozlewało się ogniem bólu po jej ciele.

Wdowa Reed zachwiała się unosząc rękę ze złotą statuetką. W uszach jej szumiało, serce biło jak opętane, a pokąsane ciało było jedną wielką siecią bólu. Nie mogła oddychać! Nie mogła zapanować nad krzykiem. Przez chwilę tylko mogła jeszcze nasycić swoje oczy widokiem złotej statuetki. Zdążyła przejść trzy chwiejne kroki i dawka toksyny, kilkukrotnie przekraczająca dawkę śmiertelną, pozbawiła ją przytomności. Reed runęła na ziemię, gdzie szybko wpełzły na nią grzechotniki.

Harris mógł tylko przyglądać się tej szalonej szarży lekarki i temu, jak grzechotniki kąsają jej ciało. Miał własne problemy, kiedy spleciony z węży humanoid ruszył wprost na niego. Harris wstrzymał oddech i wymierzył. Celował w niewielką, srebrzystą gwiazdkę, którą dostrzegł w plątaninie gadów, tam gdzie człekokształtny stwór miał swoją „głowę”.

Wystrzelił i trafił w plątaninę cielsk, lecz nie tam, gdzie tego pragnął. W tym momencie ujrzał, jak do sali wchodzą Hawkes i Wielebny. Duchowny niósł w rękach dziwną, krótką włócznię, która wydawała się świecić w ciemnościach wątłym, niebieskawym światłem.

Ujrzał też, jak potworna parodia Harpera pochyla się i wyrywa z zapewne jeszcze ciepłej dłoni lekarki złotą statuetkę, a plątanina węzy na swych pokracznych nogach pokonuje kolejne metry oddzielające ją od Harrisa.



WIELEBNY, MORTE, HARRIS

Kilka kroków od nich Harper wyprostował się wznosząc figurkę do góry.
Ziemia pod ich stopami zadrżała, a wokół Dzikiego Diabła rozlało się srebrzyste światło, płynące po posadzce, tworzące dziwaczny znak, jaki już wcześniej mijali na poniszczonych płytach.

Kłębowisko węży zagrodziło im drogę do Harpera. Aby do niego się dostać, musieli ominąć tą „bestię” lub się jej pozbyć.

I nagle ujrzeli coś jeszcze! Wstającą z pełzających po niej węży wdowę Reed. Przez chwilę mieli nadzieję, że jakiś cudem przetrwała ukąszenia jadowitych gadów, by jednak po chwili zorientować się, że sine od trucizny ciało jest zbyt sztywne, zbyt martwe, zbyt nienaturalne by pani Reed można byłoby uznać za żywą! Wyglądała jak piekielna marionetka, którą z ziemi podniosły niewidzialne, diabelskie sznurki.

Na ten widok w ich serca wlała się groza. Twardzi mężczyźni poczuli niespodziewaną ochotę, by odwrócić się wbiec po schodach i uciec tunelami jak najdalej od tego potwornego miejsca! I tylko z najwyższym trudem powstrzymywali się przed wdrożeniem tych pragnień w życie.

valtharys 10-11-2014 17:19

Harris, Morte i Wielebny

Harris opadł na kolana. Zbliżający się wężowy stwór wyssał z niego całą energię. Sprawa pogorszyła się dodatkowo, kiedy pani Reed, nierozważna, dzielna kobieta, której śmierć była tak niepotrzebna, zaczęła się unosić. Sztywne ruchy, niby marionetka kierowana wolą obleśnego lalkarza.
Patrzył na nią i wzbierała w nim złość. Patrzył i czuł coraz większą nienawiść do piekielnika Harpera. Z tej nienawiści zaczęła rodzić się siła. Przez chwilę był na skraju paniki, bliski utraty kontroli, a w konsekwencji pewnie i utraty życia.
O nie, on nie skończy jak zacna lekarka. Podniósł się szybko, zaczął wbiegać po schodach w kierunku nadciągających posiłków. Starał się trzymać blisko ściany, tak by nie przesłaniać Wielebnemu i Mortemu sytuacji. Pozwolił sobie na lekki rzut oka w tył i dostrzegł, że stwór pozostał zdecydowanie za nim.
Jebediah minął dwóch rewolwerowców i zatrzymał się dopiero za ich plecami.
- Dobrze...że... jesteście… Sami widzicie, …. jest naprawdę źle…- wysapał zziajany po swym najszybszym sprincie w życiu. - Diabeł Harper odprawia na dole jakiś rytuał. Ma dwa artefakty. Próbowaliśmy opóźnić go, ale doktor Reed zginęła przy tym… Nie całkiem niestety zginęła - wyjaśnił sytuację szeptem, chcąc wprowadzić przybyłych mężczyzn w rozwój zdarzeń.

Wielebny widząc plątaninę węży, zaczął przyglądać się jej uważniej. Szukał większej głowy, czegoś co mogło robić za mózg. Podniósł włócznię przed siebie, kierując jej grot kierunku węży. Chciał zobaczyć jak zareagują węże na widok tej broni.
- Cóż. Nic nowego. Ten sam dzień, to samo gówno i tak samo przejebane Paniczu Harris. Panowie ile macie kul, bo u mnie powoli robi się z nimi cienko ? - padło pytanie podczas gdy Jeremiaha spokojnie nakierował lufę pistoletu w bydle z gwiazdką na czole. A potem strzelił.
Wielebny dużo mówił, nawet za dużo jak na niego. W środku jednak drżał z przerażenia. Cuda, dziwy których był świadkiem, były niczym spełniający się najgorszy koszmar. Gdyby mógł zapewne uciekłby daleko stąd, ale lojalność wobec tych ludzi była ponad jego słabostki. Została ich trójka, bowiem Panna Reed zamieniła się w bezmózgie monstrum, które zapewne stało na usługach Harpera. Trójka, która stanęła naprzeciw swojego nemesis. Godzina próby nadeszła. Będą żyli lub zginą. Tak chciał los, tak chciał Pan, który zamierzał najwidoczniej poddać ich najcięższej z możliwych prób. Próba wiary, hartu ducha i męstwa. Z tą myślą Jeremiaha Johnoston zamierzał stawić czoło swoim lękom, obawom i Diabłu.

Trafił w węża, ale nie tak precyzyjnie, jakby sobie tego życzył. Monstrum - konglomerat cielsk - szło dalej w ich stronę.

Dla pewności Jeb odrzucił bębenek. Zerknął i potwierdził to, co nieuchronnie zbliżało go do bezbronności.
- Ostatnie trzy panie Johnston, ostatnie trzy. Mogę oddać dwie z nich, strzelacie lepiej niż ja. - wysypał szybko pociski, ponownie załadował jeden z nich do komory, przekręcił odpowiednio bębenek, by ostatnia kula znalazła się w położeniu gotowym do wbicia iglicy i strzału. Może ostatniego strzału w życiu.
-Niech nas błogosławi Przenajświętsza Ręka Pana Naszego, bo tu siedzi prawdziwy diabeł - wymruczał Harris lekko przybity widokiem zberezeństw rozgrywających się poniżej.

-Może pobłogosławicie tą bestię ołowiem koledzy - w słowach Wielebnego dało się wyczuć przerażenie. Rewolwerowiec zaczął delikatnie cofać się i przechodzić na bok, tak by jedną kulę posłać Diabłowi. Szukał dogodnej pozycji na oddanie strzału. Skupił się tylko na nim.

Harris gorączkowo szukał rozwiązania. Rozstrzelanie może i byłoby możliwe przy użyciu obrotowego działka plującego ołowiem, ale z pistoletów? Muszą spróbować czegoś innego.
- To Diabeł kieruje tym monstrum. Strzelajcie do Harpera, wtedy węże staną się zwykłymi gadzinami, tylko tak pokonać można potwora!

-Ja go odciągnę… i tę drugą abominację… też.- Hawkes wskazał ruchem lufy także ruchome zwłoki pani Reed i zerknął na Harrisa.- Ja i pan Harris. Ty musisz się przemknąć obok, Wielebny. Musisz załatwić tego cholernego syna szatana, zanim on skończy swe bluźniercze modły. W innym przypadku, cokolwiek tu zrobimy… zmarnujemy tylko czas.
To mówiąc strzelił w wężowy konglomerat z uśmiechem satysfakcji na ustach. Celował w nogi licząc że po ich odstrzeleniu gadzina rozsypie się na kupę węży i trochę czasu zajmie jej złożenie się ponownie w taką sylwetkę. A wszak o czas walczył Jimmy… o czas potrzebny dla Johnstona do wykonania jego zadania.

Harper nie był trudnym celem. Stał nieruchomo, otoczony diabelską łuną, z rozpostartymi na boki rękoma. Kula trafiła go w zniekształconą twarz. Z rany buchnął ogień i dym. Harper zawył wściekle, a wycie te przeszyło uszy rewolwerowców bólem.
Przez chwilę wydawało się im, że wężowa plątanina zachwiała się nieznacznie, ale nadal szła do przodu. Podobnie jak wdowa Reed, która także kontynuowała swój niespieszny marsz w stronę dawnych kompanów.

-Chodźcie gnoje ! Tu jestem.- Hawkes odbiegł nieco od Wielebnego i powtórzył strzał. Tym razem kula miała rozwalić drugą nóżkę wężowej kreatury, a potem kolejna roztrzaskać staw kolanowy marionetki jaką była teraz Reed. W końcu tylko tam mógł obie bestie unieruchomić. I przede wszystkim chciał przyciągnąć ich uwagę do siebie, a odciągnąć do Wielebnego.

Hawkes miał rację. Dywersja to najlepszy oręż jakim teraz dysponują. Jeb zdjął kurtkę, owinął porwane skórzane poły wokół przedramienia i dłoni, starając się utworzyć sztywną, trudną do przebicia barierę. Podpatrzył kiedyś tę sztuczkę u tresera psów, albo tresera czarnych, już nie pamiętał. Grunt, że gruba skórzana warstwa sprawdzała się idealnie, chroniąc przed kłami niczym zbroja. W prawej dłoni pojawił się bowie, którym co prawda Harris nie robił zbyt wprawnie, lecz lepsze to niż nic. Rewolwer z ostatnią kulą wsunął za pasek, a pas od kabury posłużył do dociśnięcia zaimprowizowanego opancerzenia na przedramieniu. Cisnął kapelusz w kierunku nadchodzących potworów, z rozmysłem unikając spoglądania na opętaną diabelską siłą zmarłą kobietę.
Doskoczył do wężoluda, drażnił go machając lewą ręką niebezpiecznie blisko korpusu i ramion bestii. Odskoczył, kiedy tylko wzbudził zbyt wielkie zainteresowanie, tnąc dla pewności na odlew szerokim ostrzem noża.
Odbiegł kilka kroków po schodach w górę i znów szykował się do szarży.
Uważnie zerkał najpierw pod nogi, wypatrując jakichkolwiek nierówności i przeszkód. Jeden fałszywy ruch i kły zatopią się w niechronionym ciele. Najlepszym ciele, jakie miał.

Wielebny widząc co się dzieje, zaczął podążać kierunku Diabła. Skupił się tylko na nim, i jak najbezpieczniejszej a zarazem najszybszej drodze do swojego wroga. Resztę pozostawił swoim towarzyszom. Nie znali się zbyt dobrze. Nawet nie pili razem nigdy, ani nie zagrali partyjki pokera. Teraz to jednak nie miało znaczenia. Musiał wierzyć w to, że zapewnią mu dość czasu na to by ten zbliżył się na parę metrów do Roda Harpera. Zaczął nawet żałować, że nie miał czasu poznać ich bliżej. Hawkes najwidoczniej wierzył, że Wielebnemu się może udać. Nie mógł go, ich..zawieźć. Poczuł się bardziej zdeterminowany, i silniejszy. Przestał spoglądać na Pannę Reed, na kłębowisko węży. Dotrzeć do Harpera i zabić go. To był jego jedyny cel.

Kroki zaczęły zamieniać się w trucht. Nie było tu kalkulacji. Żyć. Umrzeć. To teraz nie miało znaczenia. Skurwiel Harper był na wyciągnięcie ręki, i nie zamierzał zmarnować tej sytuacji. Colt trzymany w drugiej ręce miał zapewnić mu bezpieczne przedostanie się w pobliżu jego celu. Trzy kule to cholernie mało, i gdyby jakiś wąż miał stanąć mu na drodze liczył, że ołów ostudzi jego zapędy - jeśli nie wpakuje je w ciało Diabła wcześniej czy później. Wielebny planował dobiec w pole rażenia Diabła, i poczęstować go włócznią. Pchnięciem lub w najgorszym razie rzutem. To miała być ostateczność.

Armiel 11-11-2014 09:16



EPILOG



Muzyka w saloonie przyjemnie wypełniała uszy słuchaczy, chociaż mało kto w tej chwili wsłuchiwał się w jej dźwięki. Czterech mężczyzn grało w pokera przy stoliku w rogu sali. Przed nimi piętrzyły się stosy monet i lśniły wyłożone na blat stolika rewolwery. Przy innych stolikach inni bywalcy tego przybytku niewyszukanych przyjemności upijali się do nieprzytomności lub obściskiwali na kolanach chętne panienki od madame Butterfly. Ludzie śmiali się rechotliwie, przekrzykiwali wzajemnie, domagali następnych kolejek.

Tylko przy jednym stoliku stary mężczyzna w zniszczonym kapeluszu, którego nie zdjął nawet w saloonie, kończył swoją opowieść, którą słuchała garstka słuchaczy zmożonych późną porą i wypitą whiskey.

- I co było dalej? Jak skończył się ten atak na Dzikiego Diabła?

Stary gawędziarz popatrzył wymownie na pustką szklaneczkę stojącą przed nim na blacie, niczym oskarżenie w stronę publiczności. Jeden ze słuchaczy, pół krwi Meksykanin w szarym trenczu i długich, zwisających wąsiskach zdobiących jego brązową twarz dolał starcowi alkoholu. Ten chwycił szklaneczkę w poznaczone plamami wątrobianymi ręce i szybko pochłonął zawartość. Westchnął zadowolony i wrócił do swojej opowieści.

- Harris i Morte odciągali uwagę potworów chroniących Dzikiego Diabła, wykrzykując i robiąc tyle zamieszania, ile tylko byli w stanie. Harris nawet posłał kulkę w stronę odprawiającego swoje czary Harpera, lecz bez skutku. Chciał jedynie skupić uwagę piekielnika na sobie. W tym czasie Wielebny przemknął się bokiem. I wtedy został zdradzony.

- Jak to zdradzony? Przez kogo? Któryś z jego kompanów w końcu uciekł, prawda? – zapytał wąsaty Meksykanin.

Stary spojrzał na niego z niechęcią.

- Nikt z nich by nie uciekł. To byli twardzi ludzie. Mężczyźni i kobieta. Wszyscy, co do jednego.

- Więc kto zdradził? Nie rozumiem.

- Zdradził ich Wukoputwii – wyjaśnił opowiadający historię. – I ta zdrada kosztowała ich życie.




Wielebny biegł szerokim łukiem, podczas gdy Harris i Morte skupiali na sobie uwagę węży i samego Harpera. Kiedy uznał, że już czas ruszył do szarży, mierząc ostrzem dziwnej włóczni w bok Diabła. I wtedy poczuł, że nie jest w stanie zapanować nad własnym ciałem, jakby ktoś inny, coś innego, chwyciło go w niewidzialne pęta i ciągnęło gdzieś w stronę, w którą nie do końca chciał podążać.

Szabla Harpera wykonała pionowe uderzenie spadając na bark Wielebnego z góry.

Widzący to z boku Morte, opędzający się przed konglomeratem węży, jak i Harris krzyknęli w rozpaczy, lecz Wielebny nie krzyknął, mimo że z rany bryznęła czerwienią krew. Nie zważając na potężną ranę, niczym mityczny heros, Wielebny pchnął włócznią prosto w bok Harpera.

Dziki Diabeł wrzasnął. Ziemia pod jego nogami rozbłysła i rozpadła się na kawałki otwierając … czeluść. W jedno uderzenie serca zarówno Rod Harper, jak też Wielebny, znikli w otworzonej otchłani.

W stronę czeluści zaczął wiać potężny wiatr, wpychając do rozwartej ziemi wszystko, co udało mu się wepchnąć. Węże, kamienie, nawet mniejsze ułomki skał. Wokół otworzonej czeluści odpadały kolejne kawałki ziemi, poszerzając średnicę diabelskiej jamy – tych wrót piekieł.

Morte i Harris rzucili się o panicznej ucieczki w górę schodów. Za nimi otchłań pochłaniała kolejne fragmenty podziemi.

Pędzili, jak szaleńcy, pomagając jeden drugiemu, nie zważają c na nikogo, ani na nic. A za nimi podziemia waliły się w huku rozdzieranych skał.
Jakim cudem udało się im wydostać z rozpadających się podziemi pueblo, nie mieli pojęcia. Ale nawet na zewnątrz nie byli bezpieczni. Musieli uciekać dalej, przed rozszerzającą się zagładą.

Cudem dopadli konia Lou Zpehyr, który okazał się dość narowisty, ale chyba zwiedzony wolą ucieczki, pozwolił dosiąść swego grzbietu.

Uciekali dalej, przed furią niszczącą najpierw pueblo, potem całą dolinę, która zapadała się w czeluść ziemi, w przeraźliwych konwulsjach, w huku i tumanach kurzu.

Koń zrzucił ich przed szczeliną w skale, która wydawała się węższa, niż wtedy, gdy przemierzyli ją wchodząc do tej przeklętej doliny. Przecisnęli się przez nią sami, nie mając szans na przeprowadzenie wierzchowca, aż w końcu udało im się wydostać na Messę Diabła. Dosłownie w kilka chwil później ściany wąskiego wąwozu zeszły się ze sobą i przejście znikło. A kiedy spojrzeli na niebo widzieli tylko gwiazdy i pojedynczy księżyc oraz chmurę pyłu, która podniosła się nad pożartą przez ziemię doliną.

Dopiero po kilkudziesięciu minutach obaj mężczyźni podnieśli się na nogi. Dużo starci, niż przed wejściem do doliny, posiwiali, zmęczeni i wyniszczeni w środku, przypominali prawie duchy, niż żywych ludzi. Potępieńców wyplutych przez zaświaty.

Czekała ich kilkudniowa wędrówka przez pustynię – bez wody, z resztką amunicji i terytoria wrogich Indian. Szanse na przeżycie mieli niewielkie.


- Więc jak przeżyli? – zapytał wąsaty Meksykanin.

- A kto powiedział, że przeżyli? – Stary znów zasugerował dolanie kolejki, a jakiś słuchacz skwapliwie skorzystał z tej okazji.

- Inaczej skąd znałbyś tą opowieść? – zapytał szyderczo Meksykanin.

- Wierzysz, że to wydarzyło się naprawdę. Że opowiedziałem wam coś, co naprawdę miało miejsce.

- Znam tą opowieść – wtrącił się inny mężczyzna, podchodzący pod sześćdziesiątkę, ale nadal elegancko ubrany i mimo wieku, spoglądający bystro na ludzi wokół niego. – Wiem, że piętnaście lat temu z Atresi w Teksasie wyruszyła wyprawa za Rodem Harperem zwanym Dzikim Diabłem, z której wróciło zaledwie sześciu ludzi. Z kilkudziesięciu osób biorących udział w pościgu wróciła ledwie garstka ludzi. Wiem to, bo sam brałem w niej udział.

- Ty? – zaśmiał się ktoś.

- Tak. Skrewiłem wtedy. Porzuciłem swoich kompanów, kiedy sprawy zaczęły się komplikować. Ale potem wróciłem, i to dzięki mnie Morte i Harris przeżyli. Miałem wodę i zapasy. Miałem konie. Miałem kilku uzbrojonych i zawstydzonych ludzi przy boku. Nazywam się Adam Wolf. I kiedyś byłem wielkim tchórzem. To ja po raz pierwszy opowiedziałem tą historię w saloonie w Artresi. Oczywiście nikt w nią nie uwierzył.

- Bo to historia wyssana z palca. Skoro przeżyli tylko Morte i Harris to skąd wiadomo o złocie, które okazało się węzami, o pochodni, która zwabiła Olsena? Przecież nikt z nich nie widział ich śmierci. Nikt z tych, którzy rzekomo przeżyli te niestworzone historie, nie widział jak skały zmiażdżyły Wikebawa.

- Owszem – powiedział rzekomy Wolf. – Nie widział. Ale przecież mogło tak być. Prawda.

- Idź pan, panie starszy, w chuj – odpowiedział pijany w sztok, chudy pijaczek zasłuchany w opowieść o Dzikim Diable. – I daj pan słuchać, jak mądrze ktoś opowiada. A ta dolina, ze złotem … hick – czknęło mu się potężnie - … to nadal tam jest? Szukali jej.

- Owszem – odpowiedział stary gawędziarz. – Ale nikt inny nie trafił już nawet na jej ślad.

- Bo pewnie jej nigdy nie było – powiedział jakiś młody mężczyzna, ledwie po pierwszym goleniu, sądząc po gładkim obliczu.

– Wujku – zwrócił się młodzik do starszego mężczyzny siedzącego pośród słuchaczy. – Obiecałeś mi cipki z salonu madame Butterfly. Nie jestem już dzieckiem, by słuchać bajek.

Kilka osób zaśmiało się rechotliwie.

- To już koniec tej historii – powiedział gawędziarz. – Dziki Diabeł wrócił do piekła, gdzie jego miejsce. Czy osiągnął to, co chciał, nie mam pojęcia.
Ludzie zaczęli się rozchodzić. Ktoś dobrotliwy pozostawił niedopitą flaszkę przed starym opowiadaczem. Ktoś pozostawił kilka dolców. Pozostał tylko mężczyzna, który przedstawił się, jako Wolf.

- Więc teraz tak zarabiasz na życie – Wolf spojrzał na starą twarz gawędziarza. – Opowiadaniem historyjek za kilkadziesiąt centów i kolejkę wódki. Marnej zresztą.

- Wódka, jak wódka – gawędziarz wzruszył ramionami. – Czego chcesz, Wolf?

- Postanowiłem skorzystać z zaproszenia Harrisa, Morte. Zaszyć się w jego posiadłości na stare lata. Właśnie się tam wybierałem, kiedy usłyszałem ciebie opowiadającego tą historię. Może wybierzesz się tam ze mną? Harris na pewno ucieszy się na twój widok.

Gdzieś obok, jakiś gringo zaczął grać i śpiewać.

Morte spojrzał w jego stronę, potarł postarzałą przedwcześnie twarz i dopił wypełnioną bursztynowym płynem szklaneczkę. A potem odpowiedział Wolfowi na jego pytanie.

KONIEC PRZYGODY


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:02.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172