lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   POCAŁUNEK WĘŻA [Horror 18+] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/14389-pocalunek-weza-horror-18-a.html)

valtharys 10-07-2014 11:46

Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę - to właśnie czynię. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, to tym samym przyznaję Prawu, że jest dobre. A zatem już nie ja to czynię, ale mieszkający we mnie grzech. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę


To miała być spokojna noc, a przynajmniej o taką modlił się Wielebny. Jednak gdy tylko kolba Peacemakera znalazła się w jego dłoni, wiedział już gdzieś w głębi siebie, że coś jest nie tak. Wodził oczyma w ciemnościach wypatrując zagrożenia, a palec na spuście tylko czekał aż wróg pojawi się w zasięgu wzroku. Instynkt i lata doświadczeń nauczyły go ostrożności, jednak jak się po chwili okazało, nie każdy przyswoił sobie te proste zasady. Solomon Craig leżał z gardłem poderżniętym od ucha do ucha. Wielebny przyklęknął jeszcze nad trupem, nim go jego towarzysze zabrali, i nakreślił znak krzyża na jego czole szepcząc:

Wszystko idzie na jedno miejsce:
powstało wszystko z prochu
i wszystko do prochu znów wraca

Wstał powoli lecz jakby na chwilę wyłączył się z tego, co się działo dookoła niego. Głos, krzyki gdzieś tam były, lecz Wielebny jakby na chwilę zamarł w bezruchu. Powoli wyjął cygaro i zapalił je. Nie był zły czy zdenerwowany, po prostu myślał. Nawet jeśli Craig nie był doświadczony, to ten kto go zabił musiał być. Sposób w jaki zakradł się do wartownika, bezszelestne poruszanie się i precyzja z jaką zabił mówiły jedno - nie był amatorem. Znał się na rzeczy i był w tym cholernie dobry. To najbardziej martwiło Johnstona. Nieważne było czy był to jakiś Indianin, czy ktoś z bandy Harpera. Liczyło się tylko to jak bardzo im zagrażał. Zaciągnął się mocno powracając do tego co działo się dookoła, by w końcu wypuścić gęstą chmurę dymu z ust. Colt znalazł się na ponownie w kaburze, a Wielebny podszedł do miejsca gdzie spał. Z pod koca wyjął swojego Winchestera i sprawdził czy jest załadowany. Pewności nigdy za wiele. Na szczęście był.

Szeryf całkiem sensownie wydawał rozkazy, stawiając bezpieczeństwo innych nad pościg. Nawet Jeremiaha zaczął robić się delikatnie spięty, bowiem sytuacja stała się naprawdę poważna. W dodatku pojawili się kolejni zaginieni, co nie tylko nie wróżyło dobrze dla dalszej części wyprawy, ale i znacznie uszczuplało siły pościgowe.

Jakby było mało wrażeń, niespodziewanie rozległy się strzały. Na szczęście były one dalekie i nie zwiastowały im kolejnych kłopotów. Może i dobrze, nie warto było kusić losu. Decyzja, którą trzeba było podjąć nie była prosta, bowiem ta porywcza strona jego charakteru chciała pognać za tym skurwysynem i dorwać go.Dodatkowym plusem przemawiającym za tym było to, że i tak nikt już pewnie nie zmruży oka. Za dużo wydarzeń jak na jedną noc, zbyt wiele strat. Wielebny jednak przez ostatnie cztery lata nauczył się pokory i cierpliwości. Pogoń w ciemną noc na nieznanym terenie jawiła się jako szaleństwo i mogła skończyć się spotkaniem ze Świętym Piotrem u bram raju. Do tego Wielebnemu się nie spieszyło, szczególnie że to prędzej Szatan zarezerwował mu u siebie lożę. Uśmiech delikatny pojawił się na twarzy mężczyzny, po czym ponownie zaciągnął się on cygarem. Wdech był mocny i głęboki, co dało mu dodatkowe sekundy na zastanowienie się nad odpowiedzią, po czym wypuścił ciemny, gęsty dym w górę. Kurwa jego mać, chciał powiedzieć na głos, lecz powstrzymał swój plugawy język od bluźnierstwa. Czuł jak zasycha mu w gardle, więc napił się wody z manierki.

- Poczekajmy do rana - rzekł enigmatycznie, bowiem nie zamierzał się tłumaczyć nikomu ze swoich decyzji. Bóg go osądzi w swoim czasie.

Ze spokojem przyglądał się reszcie i temu co oni sądzą. Na razie za krótko ich znał by ich oceniać, lecz powoli chciał zacząć wyrabiać sobie o nich zdanie. Miał im zawierzyć życie, więc warto było się przekonać jakimi ludźmi są. W milczeniu czekał aż reszta się wypowie, paląc w tym czasie swoje cygaro. Noc była młoda, choć księżyc zdążył pokryć się już czerwienią.

Gryf 10-07-2014 11:54

- Za. - Ochrypły głos gdzieś z tyłu grupy należał do Petera Price'a. Poprzedziła go krótka wymiana spojrzeń ze zleceniodawczynią. To nie była jego pierwsza wyprawa i zdarzały się już najróżniejsze rzeczy. Poderżnięte gardło i grzechotnik namalowany na kamieniu zdawały się jakimś ostrzeżeniem, starannie zainscenizowanym, trochę patetycznym, w stylu czerwonych, lub kretynów pokroju Dzikiego Diabła.
Strzelanina nie była częścią tego przedstawienia. Najpewniej makabryczni żartownisie w drodze powrotnej nadziali się na coś, czego nie przewidzieli, co dawało szansę dopadnięcia ich z gaciami na kostkach. Być może mieli ostatnią szansę by dopaść Diabła, zanim oskórują go Apacze.

liliel 10-07-2014 20:09

- Za - pani Reed była najwyraźniej kobietą stanowczego charakteru bo bynajmniej nie czekała pokornie aż wysypią się męskie opinie. Nim z jej ust padły słowa popierające niezwłoczną pogoń spojrzała tylko na chwilę na Petera Price'a. Oboje wymienili kilka zdawkowych gestów i zgodnie zajęli jedno stanowisko.
Jazda po nocy nie była może nadmiernie bezpieczna ale przecież całą tą wyprawę można było nazwać balansowaniem na granicy śmiertelnego ryzyka. Jeśli istniał cień szansy aby dorwać Diabła tu i teraz to Rebecca była skłonna to sprawdzić. Nie wydawała się przestraszona ani trupem z przeciętą tchawicą, ani znakami na kamieniu ani tym bardziej tyradą szeryfa na temat wartości jej sięgających pasa brązowych włosów jako trofeum dla czerwonoskórych. Nie potrzebowała ani gróźb ani stwierdzania oczywistości.
Korzystając z faktu, że pozostali mieli się jeszcze wypowiedzieć pani Reed pochyliła się nad zwłokami oglądając je wnikliwie. Przyczyna zgonu była oczywista ale była skrupulatną z natury osobą i nie chciała by okazało się, że coś przegapili.

Szarlej 10-07-2014 21:30

Shilah siedział pewnie na koniu w jednej ręce trzymając łuk z nałożoną cięciwą. W ciemności rozświetlanej tylko chybotliwym blaskiem pochodni jego twarz była ciemną plamą zlewającą się z mrokiem nocy.
- Jedziemy. To pewnie Harper strzelał.
Głos miał stosunkowo pewny chociaż było słychać w nim ożywienie. Niejeden z członków ekipy pościgowej zwrócił już uwagę, że kolorowy nigdy nie mówi Dziki Diabeł, zawsze posługiwał się imieniem lub nazwiskiem ich celu.

Mimo pewności w głosie bał się. Ktoś wkradł się do strzeżonego, i to nie przez byle kogo obozu, poderżnął wartownikowi gardło a potem zwiał. Śmierć nie była dla niego niczym nowym. Widział ją nie raz, zdarzało mu się też samemu o nią otrzeć czy wręcz zadać. Sprawa zawsze wyglądała jednak inaczej. W ruch szła broń palna, pięści, noże czy strzały. Nawet jak z ukrycia to było słychać skąd strzelano. Skąd nadleciała strzała. Tutaj jedynym śladem były niewyraźne odciski buta. Shilah może i nie był wytrawnym tropicielem ale potrafił podążyć śladem i podejść cel. Również ludzki. Tutaj jednak zabójca był niczym duch.
Kamień... Prymitywny rysunek przedstawiał chyba grzechotnika. I został wykonany krwią Salomona. Młodzieniec nie wyobrażał sobie kto byłby wstanie zamordować kogoś z zimną krwią gdy wokół śpią ludzie a potem nabazgrać rysunek. A zignorowanie ostrzeżenie (bo tym musiał być rysunek) mogło na nich łatwo sprowadzić gniew Apaczów. Mimo jednak strachu przed nimi poganiacz ani myślał zwalniać kroku przed dotarciem do Harpera.

killinger 10-07-2014 21:46

Przebudzenie w środku nocy nigdy nie bywa miłe. To konkretne tym bardziej okazało się niecieszącym, że w powietrzu unosił się zapach strachu podbity dodatkowo aurą niepewności.

Jebediah wstał z posłania jako jeden z ostatnich. Mdłe poblaski ognisk, nadające otoczeniu nierzeczywistej ruchliwości, igrały złośliwie z jego niedoskonałymi oczyma. Przeklinał bezsilnie, jak zawsze po zmroku, meksykańskich artylerzystów, którym zawdzięcza swoją kurzą ślepotę i niedowidzenie. Sięgnął do zamszowego puzderka i wydobył z niego elegancki, srebrzysty przedmiot, będący udatnym połączeniem dwóch monokli obejmujących zgrabnie nasadę nosa srebrzystym pałąkiem. Londyński mistrz wykonał ów binokular na zamówienie, poprawiając znacznie samopoczucie Harrisa. Nie dość jednak to narzędzie do nocnych warunków było przystosowane, przeto panicz Jeb, z uczucia dyskomfortu nijak się otrząsnąć nie potrafił.

Nie zabierał głosu, póki nie zyskał rozeznania w sytuacji. O ile oczywiście o jakimś pełnym poznaniu w obecnych okolicznościach w ogóle mówić można.
Analizował i składał dane w całość. Obozowisko było dobrze bronione, leżało w strategicznym punkcie łatwym do odparcia ataku w dzień, dzięki obecności skał dających naturalną osłonę. Dwa posterunki, trzeci niezalezny punkt przy koniach. Rzekłby nawet, że to nadmiar ostrożności. Rzekłby, gdyby nie zamglone spojrzenie Solomona Craiga i jego obsceniczny uśmiech wyrysowany ostrzem na grdyce.
Pani Reed zainteresowała się bliżej leżącymi na ziemi zwłokami. Imponował spokojem wielebny, szukający natchnienia w kłębach tytoniowych oparów cygara. Wielu rwało się w pościg za duchami w mrok nocy. Rozczarował go szeryf Tigget. Dowódca okazujący zwątpienie, nie wydający rozkazów? Harris uznał to za niewybaczalny grzech. Wódz musi wydawać rozkazy, choćby nietrafne, lecz wygłaszane z pewnością i swadą porywające żołnierzy do boju. Dowodząc własnym oddziałem porucznik Harris nigdy nie okazywał cienia zwątpienia, za żelazną maską spokoju kryjąc wszelkie oznaki niepewności. Cóż rzec, nie każdy kończył West Point. Rozgrzeszył więc Tiggeta i głośno, dobitnie wyrzucił z siebie krótka informację.

- Droga damo, cni panowie. Bez rozpoznania terenu jesteśmy zdani na łaskę wroga. Pęd nocny połamie nogi co trzeciemu rumakowi. Jeśli łaska panie Tigget, proszę wstrzymać się do świtania. Tym, co walczą w oddali pewnie i tak nie pomożemy, a nasze własne bezpieczeństwo ocalimy. Craig nie żyje od kwadransa ledwie, co znamionuje poziom wybroczyn z żył owego jegomościa. Zginął w środku obozu, zaś łotr który go zamordował musiał niepostrzeżenie się przemykać, powoli, bardzo powoli. Oceniam, że jest niedaleko, może z pięć minut drogi od nas. Rozpalmy ognie silniejsze i czujność do świtania musimy wykazywać. Może gdzie w blasku ognia dostrzeżemy ruch podejrzany i upolujemy kanalię, co jednego z naszych ludzi na łono Abrahama wyprawiła.

Skłonił się lekko, poprawiając nieco wymięty surdut i oczekiwał na reakcję pozostałych.

Bogdan 11-07-2014 07:08

Prawdopodobnie, gdyby jakiś mag, sztukmistrz, czy inna obdarzona ponadnaturalnymi talentami istota zamieniła go miejscami z klepką młyńskiego koła, takiego jak u wuja Kielda w Hasbroo nie byłby bardziej skołowany niż w tej chwili, kiedy obudziły go wrzaski i zamieszanie.

Wir, zaskoczenie, prawie kompletny brak widoczności, dziesiątki dobiegających zewsząd i krzyżujących się doznań. Strach, zdziwienie i niedowierzanie, Pierwotny lęk myszy na wspomnienie pionowej źrenicy węża. Nagle płytki, cudem złapany haust powietrza i znowu pod wodę. W chaos wcale nie mniejszy i nie łatwiejszy do ogarnięcia. W permanentną dezorientację. W brak jakiegokolwiek pewnika.
Jedną, króciuteńką chwilę tylko lawirował na krawędzi jawy i snu, a i tego wystarczyło, żeby się najeść strachu lepiej niż słynnego specjału dnia w Apollosa Springs. Zostali zaatakowani?! Ktoś zginął!? Czy ja żyję?! Czy jestem ranny?!! A konie??!! Rozpaczliwych pytań przybywało, a nikt nie zdawał się czuć w obowiązku, by wyjaśnić mu co się właściwie do cholery stało, dzieje i ile z tych hiobowych wieści jest prawdą, a ile jeszcze sennym majakiem wyolbrzymionym koszmarnym kształtem nocy.

Ręce mu się trzęsły... - To z zimna... - powtarzał sobie
Gardło wyschło na wiór... - ...zwyczajne... po przebudzeniu...
Mocz cisnął boleśnie na pęcherz....

….wszystko przestało mieć znaczenie, kiedy dotarło doń, że w istocie KTOŚ ZGINĄŁ. Ktoś spośród nich – łowców padł ofiarą zabójstwa! Morderstwa, bo poderżnięte odo ucha do ucha gardło jednoznacznie wykluczało atak jakiegoś nocnego drapieżnika, zwierzęcia – poprawił się w duchu – kiedy przerażony nie potrafił oderwać oczu od szeroko rozkrojonego gardła Craiga. Człowieka, który pilnował ich koni a nawet nie zauważył nadchodzącej śmierci. Pilnował, bo umarł z wciąż otwartymi oczami. A umarł o metry dalej! Na tyle niedaleko, by mogło to być każde z nich!
Trzymający pochodnie odeszli. Światło i widok trupa zniknął, a Olsen, pochylony wciąż nie potrafił oderwać wzroku od miejsca gdzie leżał zakrwawiony Solomon Craig. Gdzieś z daleka jak z innego czasu docierały do niego strzępy tego, co działo się w obozie…
…. ślady mokasyna….rysunek na kamieniu….Higgins...Garden….zdania….pojedync ze słowa….szeryfa…. innych….strzały….STRZAŁY…. KANONADA – wydawało mu się, że nawet nie tak odległa.
Wyrwała go z odrętwienia i jak sprężyna pchnęła w kierunku koni, szczęśliwie wciąż spętanych pomimo całego nieszczęścia. Umysł na wysokich obrotach nadrabiał straty, a ręce automatycznie, zdawałoby się bez udziału woli wykonywały konieczne czynności. Derka, siodło, uprząż, klamry, troki juków, nawet – co stwierdził ze zdziwieniem – stan amunicji w bębnach rewolwerów.
Był w siodle. Mało tego. W kilka chwil znalazł się dokładnie pośrodku grupy Tiggeta. Strach spowodował, że nie miał zamiaru pozostać tej piekielnej nocy sam. Całym sobą pragnął ich widzieć wokół siebie, czuć śmierdzące oddechy i siłę tych mocnych jak rzemienie ludzi bezdroży. Nasycić się nią i potrafić… przestać się bać…

….przestać. Bo jedyne, co nadal się liczyło to dolary, które wciąż należało wydrzeć Dzikiemu Diabłu z gardła.

- Za – wychrypiał wciąż ściśniętym gardłem – Za, do ciężkiej cholery…

abishai 11-07-2014 20:11

Węże.
Jimmy “Morte” Hakwes nie cierpiał tych pełzających jadowitych gadzin. Na miejscu Boga w Edenie nie zatrzymałby się na usuwaniu kończyn, a całkowicie usunąłby ten rodzaj stworzeń z powierzchni Ziemi.
Teraz ktoś nabazgrał węża na ziemi krwią.
Urocze.
Zapałka przesunęła się po chropowatym kamieniu i zapłonęła ogniem, by potem zapalić tytoń w nabitej pośpiesznie fajce.
Gdy padły strzały Jimmy ćmiąc fajkę przyglądał się malunkowi zastanawiając się nad powodem powstania malunku i jego prawdopodobnym autorem.
Strzały… dłoń odruchowo pochwyciła rękojeść rewolweru.
Kanonada przerwała się równie szybko co zaczęła. A po niej szeryf zarządził naradę i głosowanie.
W naradzie Jimmy brać udziału nie mógł. Tigget jak każdy inny znany Hawkesowi szeryf miał swoich zaufanych do których Jimmy się nie zaliczał. Zamiast ćmił fajeczkę spoglądając w kierunku z którego słyszeli strzały. I rozmyślał.

Sytuacja wszak była nieciekawa. Ktoś porwał dwóch ich ludzi i poderżnął trzeciego tuż przed ich nosem pozostawiając po sobie pamiątkę. Indiańce… to pewne. Nie chcieli parszywcy ich stąd przegonić, o nie… Raczej wpadli z “przyjacielską wizytą” i zabrali dwóch strażników na pamiątkę.
I nikt tego nie zauważył... cholera.
Hawkes wytrzepał fajkę i mruknął.- Normalnie to bym się nie włóczył po nocy za wiatrem w polu. Bo tym są te strzały, ale… ta sytuacja nie jest normalna. Dwóch ludzi zaginęło, jeden leży z poderżniętym gardłem. Więc siedzenie na dupsku i czekanie na to, aż kolejny strażnik dołączy do martwych kolegów. Szukać mordercy nie możemy, bo tropić po nocy nie bardzo się da… większych ognisk nie rozpalimy, bo nie mamy za bardzo czym ich rozpalić.-przerwał na moment tyradę, chowając fajkę.- Czekać tutaj, gdzie przeciwnik ma przewagę, co udowodnił załatwiając trzech ludzi? Równie dobrze możemy ruszać dalej w kierunku strzałów, bo spać pewnie już się nikomu tu nie chce. Acz… gnanie tam na złamanie karku, to również zły pomysł. Jest ciemno, kanonada ucichła, więc możemy powoli spacerkiem się tam udać... a kto wie… Może nawet trafimy po drodze na lepsze miejsce na obozowisko? Jednym słowem… za.

kretoland 11-07-2014 22:13

Nagłe wyciągnięcie broni przez Briana towarzysza trochę go zlękło. Co on wypatrzył czego nie dostrzegł stary kowboj. Po chwili zrozumiał, że właśnie chodzi nie o to co widać, a czego nie widać. Nie było wartowników których mieli zmienić. Czyżby ktoś podchodził?

Krzyki z obozu uświadomiły Wikebawa, że już ich chyba podeszli. Zląkł się, gdyż albo się minęli z wrogiem, albo spali gdy ten buszował w obozie. Na tyle ile byłe to możliwe ruszył szybkim tempem do obozy. Bez konia jednak nie było to za szybko, gdyż jedna z nóg bardziej stanowiła podporę niż coś służącego do przemieszczania.

W obozie poszedł do szeryfa, by powiadomić go o brakach w składzie. Po przekazaniu informacji ruszył w kierunku zbiegowiska. Widok jaki tam ujrzał przeraził go. Ktoś pozbył się wartowników i zarżnął człowieka pilnującego koni. Tak blisko wszystkich śpiących. Czy to cud, że tylko tylu z nich zginęło?

Na odgłos strzałów wszyscy się zebrali i ruszyli w kierunku , z którego dochodziły. Czyżby obóz diabła również został zaatakowany?

Na pytanie za lub rano bez zastanowienia odrzekł za. Nie było sensu siedzieć do rana, gdzie zaczęto ich po cichu zarzynać. A tam może diabeł zginie i będą mogli być tego świadkami? To było najważniejsze. Diabeł musiał zginąć, potem on też może udać się do bram niebieskich.

Armiel 12-07-2014 10:56

Decyzja została podjęta, ku niezadowoleniu licznej grupy tych, którzy mieli obawy przed wyruszeniem w nocy kierując się jedynie echem strzałów.

Jednak większość chciała inaczej i po krótkim rozkazie – „ruszamy” – wykrzyczanym przez Tiggeta, rozciągnięty wąż koni i jeźdźców zanurzył się w plątaninę skał i kanionów.

Mesa Diabła była jedną z dzikszych i mniej zbadanych formacji w tym regionie. Krążyło o niej wiele ponurych opowieści – o duchach, diabłach czyhających pośród skał, tajemniczych odgłosach słyszanych nocą. Ci mniej zabobonni zrzucali te wszystkie opowiastki do tego samego wora, do którego wrzucali historie o włochatych małpoludach zamieszkujących ponoć północną część gór Colorado, czy też o zjawach przepowiadających czyjąś śmierć. Owszem – mesa to nie był teren dla słabeuszy czy głupców. Zdradliwe podłoże, osuwiska, brak wody i warunki atmosferyczne stanowiły zagrożenie, które tylko idiota by bagatelizował.

Dzisiejszej nocy jednak, jadąc pośród skał Mesy Diabła liczna grupa uzbrojonych ludzi czuła dziwny niepokój. Szybkie najpierw tępo zmalało, ludzie rozglądali się wokół trwożliwie próbując bez skutku wypatrzyć cokolwiek w spowijających skały ciemnościach. Teren był idealny na zasadzkę i nawet ostatni kretyn musiał rozważyć taką opcje, że Dziki Diabeł szykuje dla nich jakąś niespodziankę i wszystkie te strzały, krzyki, wrzaski niesione wiatrem są niczym innym, jak teatrem mającym zwabić ich w pułapkę.

Prowadził Szop Muller, co rusz zatrzymując się, by podjąć decyzję, w którą stronę mają się skierować.

Teren mesy stawał się coraz trudniejszy. Konie poruszały się pośród pokruszonych kawałków skał, musiały wspinać się na - na szczęście niezbyt ostre – podejścia. Trasa pozwalała zazwyczaj jechać trzem a nawet czterem konnym obok siebie, jednakże zdarzały się na niej zwężania, które zmuszały ich do jazdy gęsiego przez zdradliwe szczeliny między skałami – wąskie gardła i kamienne bramy, ledwie widoczne w nocy.

Po jednym z takich przejazdów przez zwężenie okazało się, że stracili kolejnych dwóch ludzi – Jacoobsona i Hemerlaya – dwóch twardych poganiaczy, którzy zamykali kawalkadę. Pierwszy na ten fakt zwrócił uwagę Shilah Willkinson jadący tuż przed nimi. Mieszaniec miał nawyk odwracania się co jakiś czas, by mieć pewność, że wszystko jest w porządku, więc pierwszy miał okazję zauważyć dwa konie z pustymi siodłami, które podążały tuż za nim. Jego ostrzegawczy okrzyk został przekazany dalej i po chwili pościg zatrzymał się.

Milczący mężczyźni mierzyli w noc ze swojej broni, czekając na więcej informacji.




Krew na siodłach sugerowała odpowiedź, – co stało się z Jacobsoonem i Hamerlayem. Dużo krwi. W blasku pochodni wyglądała jak dwie rozległe, czarne plamy. Jeszcze ciepłe i gęste.

To, że nie słyszeli żadnych strzałów mogło sugerować użycie łuków, a więc dzikich. Według posiadanych przez nich informacji nikt z bandy Dzikiego Diabła nie używał tak niestandardowej broni opierając swoją siłę na pistoletach, karabinach i – okazjonalnie – dynamicie. To, że zwierzęta nie spłoszyły się, wykluczało atak pumy. Zresztą żaden drapieżnik nie jest na tyle sprytny, by przeczekać, aż kolumna koni przejedzie obok i zaatakować dwóch ostatnich ludzi. To musieli być Indianie. Tylko, co oni tutaj robili? Przecież, według obiegowych opinii, dzicy trzymali się z daleka od Mesy Diabła uznając ją za nawiedzaną przez demony.

Ta ostatnia myśl wśród niektórych budziła kolejne obawy i lęki. A co, jeśli dzicy mieli rację, i na terenie mesy poluje coś dużo gorszego, niż Indianin żądny skalpów? To była niedorzeczna myśl, ale utrata dwóch kolejnych ludzi nie podnosiła morale.

Tigget wyczuł chwilowe załamanie nastrojów i postanowił zadziałać.

- Jeśli są martwi, nie pomożemy im. Jedziemy dalej, ale, panowie, nie pozwólcie, by to się powtórzyło! Panie Morte – szeryf zwrócił się wprost do znanego rewolwerowca. – Czy mógłbym pana prosić, by od teraz to pan jechał w ariergardzie? Panowie Spencer i Tower – wybrał dwóch kolejnych ludzi znanych z tego, że śpią z jednym okiem otwartym i doskonale wywiązywali z obowiązków wartowniczych.

Prośba nie była miła, ale dobór takiego składu dawał szansę na uniknięcie kolejnych zaginięć i gwałtownych zgonów. Przynajmniej taką mieli nadzieję.

- Jedziemy! Szop, prowadź! Powtarzam, panowie, oczy wokół głowy. Nie chcecie chyba, aby wasze skalpy przyozdobiły wigwamy tych dzikusów, co!?

Nie chcieli.

Wybrani do tylnej straży ludzie popatrzyli na siebie, udając pewność i zajęli pozycję na końcu grupy jeźdźców. Kiedy ruszyli naprzód ich głowy, co rusz odwracały się w tył, a oczy zerkały na ciemne skały i załamania terenu, które przed chwilą minęli. Broń mieli w pogotowiu gotowi użyć jej, kiedy tylko zobaczą coś podejrzanego – ot, jak chociażby dzikus z łukiem wychylający się zza skał by posłać ze śmiercionośną precyzją strzałę w gardło jeźdźca. Bo tylko trefienie w szyję spowodowałoby to, że zaginieni ludzie nie zaalarmowali reszty pościgu i ilość krwi na siodłach. Tak czy siak, zważywszy na to, jak celne oko i precyzję oddania strzału musiał mieć wróg ich sytuacja nie wyglądała najlepiej.



Po kolejnych dwóch kwadransach pościg znów się zatrzymał. Tym razem nie brakowało nikogo, a powodem postoju okazała się być karkołomna rozpadlina, nad której brzegiem się zatrzymali – prawdopodobnie koryto jakiejś wyschniętej rzeki.

Tigget zaklął paskudnie, nie zwracając uwagi na siedzącą niedaleko od niego wdowę Reed.

- Musimy znaleźć jakiś bezpieczny zjazd lub przeczekać do rana. W nocy konie połamią sobie nogi, a my karki.

Szop Muller myślał przez chwilę żując maniok.

- Zjazd jest. Jakąś milę na południe od nas. To koryto rzeki Grzechotnika. Tak sądzę.

- Co sugerujesz, Szop? – zapytał Mac Arthur.

- Nie traćmy czasu. Wydaje mi się, że kanonada mogła dochodzić gdzieś z tej okolicy. Dajcie mi chwilę, postaram się poszukać śladów bandy.

- Dwóch ludzi ma cię nie odstępować ani o krok – zakomenderował Tigget. – Reszta, nie traćmy czujności.


Poszukiwanie śladów zajęło nieocenionemu Szopowi niespełna dziesięć minut. Przez ten czas nikt nie zsiadał siodeł, a oczy ludzi bez skutku próbowały dostrzec coś w ciemnościach. Ale widzieli jedynie skały, suche krzaki, kaktusy i przecinające nocne niebo nietoperze. Ich piski, wołania kojotów i parskania koni były jedynymi dźwiękami rozchodzącymi się w nocy. I pierdnięcia, które solidnych rozmiarów Tex Owles – brudny łowca nagród znany na pograniczu meksykańskim – serwował im w równych odstępach czasu. Wielu miało ochotę władować mu kulkę w ten nabrzmiały gazami i żarciem kałdun, lecz oczywiście, nikt tego nie robił. Większość jednak odsunęła się od rozbawionego swoją odrażającą naturą łowcy nagród, pozostawiając go samego, kawałek od reszty ludzi.

I wtedy zdarzyło się coś niewytłumaczalnego. Po którymś z kolejnych, wyjątkowo gromkich pierdów, wierzchowiec Owlesa podskoczył gwałtownie, a zaskoczony tym jeździec próbował utrzymać się w siodle. Bez skutku i ważący grubo ponad dwieście dwadzieścia funtów jeździec zwalił się na kamienie, pierdząc przy tym raz jeszcze. Ten spowodowany upadkiem bąk rozbrzmiał tak dziwacznie, jakby jakieś zwierzę próbowało przecisnąć się przez wielki tyłek Texa jęcząc przy tym żałośnie. Nic, więc dziwnego, że kilku ludzi zareagowało śmiechem na ten niecodzienny wyczyn.

Owlesowi jednak nie było do śmiechu. Poderwał się z ziemi i pewnie, gdyby nie ciemności, zobaczyliby jego twarz poczerwieniałą z gniewu. Gwałtownym ruchem łowca nagród sięgnął po rewolwer, który nosił u pasa. Nim zdążył odbezpieczyć kurek szczęknęło kilka innych rewolwerów, które pojawiły się w rękach ludzi wyraźnie zaniepokojonych dobyciem prze broni przez kompana.

- Co masz zamiar z tym zrobić? – zapytał Wesołek, który śmiał się chyba najgłośniej.

- Zastrzelę głupie bydlę! – warknął Tex, ale opuścił broń w stronę ziemi. Kilka osób postąpiło za jego przykładem.

- Daj spokój, Tex – zaśmiał się Wesołek. – Koń po prostu wyraził swoją opinię. Nie dość, że musi dźwigać takiego grubasa, to jeszcze go podtruwasz, człowieku – wtrącił się Jordan.

- I nas, kur … de – szczupły Thomas Brown z grdyką wystającą z szyi, jak grot strzały, chciał skwitować pierdy Owlesa ostrzejszym słowem, ale w porę zerknął w stronę pani Reed i nie odstępującego jej nawet o krok starego, jednookiego rewolwerowca – Price’a.

Tex chciał coś powiedzieć, ale nim zdążył postawił o jeden krok w tył za dużo. Niespodziewanie zachwiał się nad krawędzią urwiska i nim ktokolwiek, w jakikolwiek sposób zdążył mu pomóc, poleciał w tył. Przez chwilę słyszeli, jak stacza się – wrzeszcząc, pierdząc i przeklinając jednocześnie – aż w końcu dało się słyszeć rumor i wszystko ucichło.

- Cholera! – zaklął szeryf Tigget.

W tej samej chwili wrócił Szop Muller.

- Jest zjazd. Niedaleko. Całkiem dogodny dla koni, jeśli zachowamy ostrożność. Co się stało?

- Pomocy – dało się słyszeć wołanie z dołu. – Niech mi ktoś pomoże! O kurwa! Moja noga!

Tigget miał ponurą minę. Podjechał ostrożnie do postrzępionej krawędzi i spojrzał w dół.

- Cud, że przeżył – mruknął.

- Pomocy! – znów wydarł się Tex.

- Szybciej dojedziemy tym zjazdem, który znalazłeś, Szop, czy ktoś do niego zejdzie.

- Szybciej dojedziemy.

- Więc nie traćmy czasu. Jedźmy!

- Pomocy!

- Zaraz po ciebie przyjedziemy, Tex! Nie ruszaj się.



Zjazd faktycznie znajdował się niedaleko. Był dość szeroki, ale wymagał uwagi od jeźdźca, szczególnie nocą, kiedy blask niesionych pochodni i światło gwiazd nie pozwalały dokładnie przyjrzeć się trasie.

Tigget przez chwilę przyglądał się nierównej, postrzępionej stromiźnie.

- Panowie Morte, Spencer i Tower – wy jedziecie na końcu. Nie chcemy kolejnych wypadków. Ja prowadzę. Ostrożnie.

Ruszyli w dół. Koń za koniem, schodząc z siodeł, dla bezpieczeństwa. Przez chwilę słychać było toczące się w dół kamienie, przekleństwa ludzi, prychnięcia koni, nawoływania i cmokania zachęcające do większego wysiłku. Mimo tej niedogodności ludzie z grupy pościgowej obserwowali czujnie okolicę. Gdzieś mógł czaić się wróg.

W końcu wszyscy, łącznie ze strażą tylną, znaleźli się na dole i mogli ruszyć po Texa. Na szczęście obyło się bez incydentów i wypadków.



- Cholera, Szop, jesteś pewien, że to tutaj?

- Tak. Widać ślad po upadku.

- To gdzie jest, powiedz mi, Tex?

- Są ślady krwi - Szop kucał przy ziemi badając tropy. – O tutaj, Owles wstał, przeszedł parę kroków i …

Tropiciel zatrzymał się z nosem prawie przyklejonym do ziemi. Milczał.

- Ktoś go dopadł- dokończył po dłuższej pauzie.

- Jak to, dopadł?

- Zabrał? –odpowiadał jakoś lakonicznie Muller.

- Kto? Gdzie? Znów mokasyny.

- Tak – Szop wstał pośpiesznie. – Mokasyny.

- Sukinsyny bawią się z nami.

- Pieprzone dzikusy! Niech się tylko pojawią.

Po zdenerwowanych głosach mężczyzn słychać było, że się boją. Stracili kolejną osobę- szóstą – a nawet nie wiedzieli kawałka Indianina.

- W tym tempie wyrżną do rana – warknął Jordan.

- Słuszna uwaga, panie Jordan. Minęło już wystarczająco dużo czasu, byśmy stracili szansę na dopadnięcie Diabła przed Indiańcami. Albo odparł atak, albo nie. Przekonamy się rano. Straciliśmy kolejnych trzech ludzi przez nocne ciemności, a wróg zdaje się być wszędzie wokół nas. Zatrzymamy się tutaj i przeczekamy do rana.

- Ale, Harper…

- To rozkaz, panowie – wtrącił surowym głosem Tigget. – Podjąłem decyzję i koniec. Noc jest sprzymierzeńcem ukrytych wrogów. Widać, że ciemności dają im nad nami przewagę. Ktokolwiek to jest, ludzie Diabla czy kolorowi, nie mam zamiaru tracić kolejnych ludzi przez głupotę. Czy to jasne?

- Dla mnie nie! – milczący Wolf wysunął się do przodu. – Jeśli to dzicy zaatakowali Diabła, to chcę być pierwszy, który znajdzie jego oskalpowane ciało. Nie boję się dzikich. W razie czego, mam karabin. Jadę dalej! Kto jedzie ze mną?

Do Wolfa przyłączył się Jordan, Wesołek i Black. Po nich powoli, mniej chętnie, do grupy dołączyli jeszcze Brown, Spencer i Tower. Razem siedem osób z liczącej obecnie dwadzieścia trzy osoby grupy.

- Ktoś jeszcze? – Wolf spoglądał po reszcie ludzi.

Tigget, Mac Arthur i Szop Muller spoglądali na nich z nieskrywanym gniewem. Pozostała trzynastka osób wyraźnie się wahała.

- Przemyślcie to dobrze – powiedział Szop Muller dziwnie ponurym głosem spoglądając w dół, na miejsce, gdzie ostatnio szukał śladów po Texie Owlesie. – Ci, którzy polują na ans w ciemnościach, naprawdę znają się na rzeczy. Zaczekajcie do świtu. Słońce będzie naszym sprzymierzeńcem.

valtharys 13-07-2014 17:06

Chociażbym chodził ciemną doliną,
zła się nie ulęknę,
bo Ty jesteś ze mną.
Twój kij i Twoja laska
są tym, co mnie pociesza

Wielebny przyjął rozkaz w milczeniu, bowiem spory mogły tylko pogorszyć sytuację. Była ona napięta, a ludzie z każdym kolejnym wydarzeniem, robili się coraz bardziej nerwowi. Jacoobson i Hemerlay, zapewne dobrzy ludzie, lecz i oni zniknęli. Uderzenie pojawiało się znikąd, niespodziewanie i było ono idealnie wyważone. Tym bardziej, że nie było słychać odgłosu upadającego ciała, czy nawet szelestu. Nawet koń nie dał żadnego znaku, nie wydał choćby delikatnego rżenia...i to zaczęło coraz bardziej niepokoić Johnstona.
Nikt niczego nie mógł zauważyć i Jeremiaha, co jakiś czas tylko mocniej zaciskał dłonie na swoim karabinie. Wprawne oko rewolwerowca, co jakiś czas tylko zerkało na przytroczone przy siodle Pismo Święte. Wierzył w diabła, szatana i sąd ostateczny i choć słyszał opowieści o Mesa Diabła, nie dawał wiary takim opowiastkom. Demony? Jedyne demony w jakie wierzył, to te, które mieszkały w ludzkich sercach. To one szeptały do ucha i skłaniały ludzi ku niegodziwym uczynkom. Lekki grymas pojawił się na twarzy, a mężczyzna tylko pokręcił głową, lecz było to w tych ciemnościach nie do zobaczenia. Nie bał się, lecz był mocno zaniepokojony. Zapalczywość Wolfa zaczęła się udzielać innym, co również dobrze nie wróżyło dla dalszej części łowów. Zdenerwowanie, pragnienie zemsty, ciągle podsycane nowymi ofiarami. Ten, kto się z nimi bawił, zyskiwał coraz większy szacunek i uznanie w oczach Jeremiah’a, a także coraz bardziej pragnął dostać kulkę między oczy od niego.

Szop Muller, którego uważał za człowieka o stalowych jajach, wyglądał jakby nie chciał czegoś powiedzieć. W jego oczach dostrzegł strach, co nie wróżyło dobrze. Nie zamierzał mówić o tym nikomu, ani nawet sugerować na głos tego, co było dla niego oczywiste - Szop coś ukrywał. Samo jednak zachowanie Mullera sprawiło, że Johnston zaczął być trzy razy bardziej czujny niż do tej pory. Choć przewodnik wyglądał na takiego, co by mógł spać z grzechotnikiem pod jednym pledem, ten bał się i nie chciał ruszać dalej. Ale oczy są zwierciadłem duszy, a Wielebny umiał przejrzeć duszę i myśli człowieka, nim ten odmówił Ojcze Nasz w pełni.

Nim zsiadł z konia, rzekł tylko:

-Zaczekajmy...pismo wszak powiada “Chodźcie, dopóki macie światłość, aby was ciemność nie ogarnęła. A kto chodzi w ciemności, nie wie, dokąd idzie.” - pokiwał głową w kierunku szeryfa.

Rozsądek zwyciężył nad emocjami. Chłód i spokój emanował na zewnątrz z mężczyzny, choć w środku się w nim gotowało. Ktokolwiek ich wykańczał, należało podejść do niego z respektem i odpowiednią ostrożnością. Łowca powoli stawał się zwierzyną, lecz nie wiadomo było, kto był myśliwym. Ta myśl sprawiała, że mężczyzna nie chciał ryzykować bez sensu. Żył na tyle długo, a jego doświadczenie również nie było ubogie, żeby lecieć na łeb na szyję w nieznany teren. Reszta mogła myśleć o nim “klecha”, co nawet mu odpowiadało. Pokora. Cztery lata pokory, nauczyły go wiele. Także tego, by odzywać się tylko wtedy, kiedy słowa mogły mieć jakąś wartość.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:53.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172