Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-06-2014, 10:13   #1
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
POCAŁUNEK WĘŻA [Horror 18+]

WPROWADZENIE

Słońce świeciło wysoko na niebie, prażąc niemiłosiernie otwartą przestrzeń pustkowia. Powietrze drżało, jak przy palenisku w kuźni, a żar – jak pomyślał Tigget – był chyba podobny.

Koń, na którym jechał wychudzony szeryf potknął się o jakiś ukryty w piachu kamień. Tigget zaklął i splunął na ziemie. Przynajmniej próbował, go gardło miał wyschnięte na wiór.

- Dokąd on ucieka, Tigg? – z szeryfem zrównał się Mac Arthur, z twarzą owiniętą chustą, jak bandyci, których ścigali.

- Chce przeciąć Messę Diabła – zaryzykował wyrażenie swojej opinii Tigget przyglądając się z nienawiścią majaczącym za drżącą kurtyną żaru skałom o postrzępionych, niczym kły, szczytach. – Potem przeprawi się przez Rio Grande i zniknie na kilka miesięcy w Meksyku. Tym razem jednak się przeliczy.

Tigget przypomniał sobie twarz brata - dziurę w środku czaszki i krew zastygłą na czole. Zgrzytnął zębami. Tak. Uciekający przed nimi Rod Harper zwany „Dzikim Diabłem” i jego banda dokonała jednego napadu za dużo.

Teraz, albo nigdy.

- Zastanawia mnie, Tigg, po jaką cholerę pcha się na terytorium Apaczów.

- Jest osłabiony. Stracił większą część swoich ludzi. Czuje nasz oddech na plecach. Wie, że tym razem nie odpuścimy, że tym razem nam się nie wymknie. Wie, że chłopaki, których mamy u boku, prędzej zdechną, nim dadzą mu uciec. Przyjrzyj się im, Jim. Każdy stracił kogoś bliskiego przez „Diabła”. Poza tym Mesa Diabła to nie terytorium Apaczów. Boją się go. Uważają, że zamieszkują je duchy.

- Przesądne dzikusy – Mac Arthur poprawił się w siodle, spiął boki konia, przyspieszył.

- Lepiej, aby tak zostało. Ostatnie, co nam potrzeba, poza bandą Dzikiego Diabła, to żądni krwi i skalpów Indianie.

Szeryf Tigget dał znak dłonią i grupa licząca ponad trzydziestu uzbrojonych po zęby ludzi, pomknęła spieczonym przez słońce pustkowiem wzniecając nad sobą kłąb dymu. Wiedzieli jednak, że ani im, ani koniom w takim upale sił nie wystarczy na długo.





Z daleka, spośród skał, obserwowały ich złe, zmrużone oczy. Rod Harper, zwany „Dzikim Diabłem” wyszczerzył spiłowane zęby i zsunął się po niewielkim osypisku w stronę swoich zbirów – bandy twardej, jak rzemienie i bezlitosnej jak wściekłe psy.

- Nie zrezygnowali. Tak jak myślałem – Rod Harper spojrzał na półkrwi Indianina zwanego Wroną, jego nieoficjalnego zastępcę. – Ruszajmy. Może zgubimy ich pośród skał.

Nie wierzył w to jednak.


Jechali długo. Tak długo, że słońce nad ich głowami chyliło się powoli ku zachodniej krawędzi nieba. Przez ostatnie dwie godziny posuwali się w cieniu spieczonych skał, pośród wysklepionych ku niebu, postrzępionych grani. Nawet jednak pośród tych kamieni słońce nie dawało wytchnienia.



Kiedy konie zaczęły potykać się o własne nogi, a ludzie wyglądali tak, jakby mieli za chwilę pospadać z siodeł, Tigget wydał rozkaz do postoju. Ludzie zaszemrali w podzięce. Część z nich skorzystała z okazji, by ulżyć pęcherzom, jednak nawet ta prosta czynność nie przychodziła ze wcześniejszą łatwością. Jakby Mesa Diabła wyssała z nich wszelkie płyny.

- Jordan, Wolf – Tigget wybrał dwóch ludzi i wskazał im dłonią grupę skał, górującą nad rozległą przestrzenią pomiędzy skałami, na której zatrzymał się pościg. – Sprawdźcie tamte głazy.

Mężczyźni, chociaż z ociąganiem, ruszyli z karabinami w dłoniach wykonać polecenie.

- Higgins, Garden – Tigget wybrał dwóch kolejnych, zaufanych ludzi wskazując następne strategiczne miejsce, koło którego przejechali.

Mac Arthur zdjął chustę pokazując oszpeconą przez ospę twarz i wyszczerzył nierówne, żółte zęby.

- Tigg. Chcesz tutaj przeczekać noc?

Szeryf ponuro skinął głową.

- W nocy, pośród skał stanowimy łatwy cel dla Dzikiego Diabła.

Powietrze drżało od gorąca, a od samych skał bił żar – kamień oddawał ciepło zgromadzone przez dzień.

Przeciągły gwizd zwrócił uwagę Tiggeta. Spojrzał w stronę, skąd dobiegał. To był Szop Mueller – jeden z lepszych zwiadowców w grupie łapaczy.

- Pomiędzy skałami, tak – przysadzisty Szop Mueller wskazał kierunek – jest źródło. W sam raz, by napełnić bukłaki i napoić konie. Po kolei.

To wystarczyło Tiggetowi.

- Rozbijamy tutaj obozowisko – zakomenderował.

- A Dziki Diabeł – wyrwało się jakiemuś napaleńcowi z grupy. – On nie będzie chyba odpoczywał.

- Będzie musiał – uciął spór Tigget. – Jego konie są nie mniej zmęczone, niż nasze. A nawet jeśli będzie jechał w nocy, zmęczy je tak, że na wypoczętych wierzchowcach bez trudu zmniejszymy dystans, jaki uzyska.

Mac Arthur pokręcił głową z niezadowoleniem.

- Nie chcę być przeciwny, Tigget – zastępca szeryfa spojrzał na przyjaciela z powątpiewaniem, – lecz jeśli dotrze do Rio Grande i przeprawi się na drugą stronę to …

- To pojedziemy za nim do Meksyku, jeśli będzie trzeba – uciął Tigget dyskusję autorytarnym tonem. – Nie narażę grupy na niebezpieczeństwo nocnej jazdy. Jasne. Ktoś ma coś przeciwko temu?

Powiódł wzrokiem po grupie mężczyzn i jednej, jedynej kobiecie biorącej udział w pościgu. Patrzył spod zmrożonych oczu, wyraźnie zły, gotowy ostro uciąć każdą formę sprzeciwu.



Nikt nie miał siły ani ochoty się sprzeczać czy to ze zmęczenia, czy to z szacunku do szeryfa Tiggeta, więc po chwili pośród pokruszonych skał, przy trzech niewielkich ogniskach, ludzie zasiedli do odpoczynku.

Oczywiście, nim mogli dać odpocząć zesztywniałym od całodziennej jazdy ciałom, czekało ich sporo pracy. Trzeba było napoić i nakarmić konie, wyczyścić je i uwiązać na noc. Trzeba było rozpalić ogniska z wiezionego chrustu i nazbieranych pośród skał wysuszonych traw i patyczków. Po chwili jednak w bliskim sąsiedztwie grupy pościgowej dało się poczuć zapach przysmażanej fasoli z bekonem oraz mocnej, gęstej kawy. Te dwa dania plus kilka sucharów i plasterków wędzonego mięsa stanowiły podstawowe wyżywienie na szlaku. Taki sam posiłek zaniesiono tym ludziom, których Togget wystawił na pierwszej warcie.

Jeden z mężczyzn z grupy pościgowej, zwany Wesołkiem, bo nikt nie potrafił wymówić jego prawdziwego, litewskiego, nazwiska, zaczął koncert na drumli, lecz Tigget pozwolił mu tylko na krótką chwilę tego relaksu.

- Wesołek – szeryf spojrzał na grajka groźnie. – Nie róbmy więcej hałasu, niż musimy. Ludźmi Diabła się nie przejmuję, ale dzikusami, owszem. Więc chowaj ten swój maluśki instrumencik i kładź się spać. Ruszymy od razu, jak się rozjaśni.

Wesołek mruknął coś w swoim ojczystym języku pod nosem, ale posłusznie przerwał koncert.

- Panowie Hawkes i Black – szeryf przywołał dwóch mężczyzn do siebie. – Za dwie godziny zmienicie Jordana i Wolfa przy skałach. Was zmienią Scott i ten meksykański pomocnik, jak mu tam, Shilah. Trzymamy podwójne warty po trzy godziny. Bez żadnych przerw.

Szeryf spojrzał na skąpane w mroku skały, które otaczały grupę pościgową, jakby próbował wypatrzeć niewidocznego wroga.

- Panowie Wielebny i Wikebaw, wy zmienicie Higginsa i Gardena. Was zmienią pan Harris i Carrey – szeryf przydzielał kolejne zadania.

- Koni pilnuje jedna osoba, reszty obozowiska również. Warty trzymamy w ustalonej przeze mnie wcześniej kolejności. Wszystko jasne?

Mruknięcia mężczyzn, splunięcia, lub szorstkie „yes” potwierdziło, że każdy wie co i kiedy ma robić.

- Jak jasne, to doskonale. A teraz spać, kto może. Jutro zapowiada się naprawdę długi dzień.

Po chwili większość mężczyzn leżała już pod kocami, a pośród skał dało się słyszeć pierwsze, donośne pierdnięcia i ciche pochrapywania.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 13-07-2014 o 21:19.
Armiel jest offline  
Stary 04-07-2014, 18:06   #2
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Wysoko stojące słońce igrało beztrosko swymi promykami, przeciskając je przez mahoniowe rolety jedynego okna w gustownie urządzonym hallu. Ruchliwe macki światła omiatały ze szczególną lubością mosiężną tabliczkę na drzwiach, w które wpatrywał się spokojnym wzrokiem Jebediah M. Harris. Mężczyzna lekko oślepiony swawolnymi refleksami, odczytał po raz setny już chyba, starannie wyryty napis: „A.C.Horton, Lt.Governor of Texas”
Poruszył trzymanym w dłoni kryształowym kielichem, obserwując jak resztki lodu roztapiają się w coraz cieplejszej lemoniadzie. Nie silił się zbytnio na górnolotne porównania nietrwałości ludzkiego żywota, do nieuchronnej przemiany zimnych kostek w ciepławą breję, ale zanotował w pamięci możliwość użycia takowej figury stylistycznej, gdyby nadchodząca rozmowa okazała się nazbyt oficjalną.
Doczekał się. Drzwi otworzyły się z cichym szmerem i wypełniły wychodzącymi ludźmi. Delegacja najbogatszych hodowców bydła rozprawiała jakby nigdy nic o interesach z wice gubernatorem, za nic mając nieszczęście jakie dotknęło go w prywatnych życiu. Business is business.
Jeb odczekał chwilę, po czym nieproszony zupełnie wykorzystał niedomknięte drzwi. Zapukał delikatnie, nie czekając na zaproszenie wszedł do gabinetu.
Zatonął na chwilę w puszystym dywanie, nie dla luksusów tu jednak trafił.

- Panie gubernatorze... - rozpoczął, starając się nadać swemu głosowi możliwie spokojne brzmienie.
- Jeb, mój synu! - niepodziewane słowa zamurowały Harrisa. Gubernatora Hortona znał dobrze w dzieciństwie, nazywając go nawet wujaszkiem Alem, ale od razu „synu” ?
- Przyjechałem najszybciej jak się dało, zostawiłem bagaże w Molly's, po czym natychmiast ku panu swe kroki skierowałem, by złożyć najszczersze kondolencje, szanowny panie gubernatorze.

Starannie ułożona przemowa, umiejętnie balansująca środkiem ciężkości pomiędzy szacunkiem, smutkiem a dystansem, w łeb wzięła w całości. Albert Horton z prędkością rozpędzonej lokomotywy i nie mniejszym od niej impetem dopadł Jebediaha, łapiąc go w niedźwiedzi uścisk. Jeb dość Irracjonalnie zauważył, że pan Horton nawet pachniał dymem, niczym kabina palacza w lokomotywie, którą jako żywo przypominał jego niedoszły teść. To zakłócenie form, pozbawione krzty elegancji, wydało się jednak tak prawdziwe, tak nieobłudne, że mimowolnie uściskał starszego mężczyznę, przez chwilę widząc w nim tylko pogrążonego w żałobie ojca.

Dwie butelki koniaku i cztery cygara później, Jebediah także wyszedł z ram nakreślonych kodeksem honorowym. Płakał szczerze, nie jak gentleman z Georgii, a jak jakiś jankeski wymoczek. Prawda, na którą był głuchy, której unikał, przed którą ukrywał się w szczelnym pancerzu form i nakazów, przebiła się słowami, które przeszywały na wskroś. Tym straszniejsze, że wypowiadane w sposób spokojny niemalże, martwym głosem ojca zamordowanej. Nie chciał znać szczegółów, nie chciał wiedzieć nic. Tkwił jednak w wygodnym, skórzanym fotelu i pozwalał rozpadać się swemu wewnętrznemu spokojowi.

-… Ten mały sztylet był jej ostatnią obroną. Miała już wtedy połamane palce, przełożyła więc nóż w lewą rękę. Nie wiem, co jeszcze wycierpiała. Wiem tylko, że koroner i szeryf federalny z Dallas, raport utajnili. Utajnili bo to, co tam się działo nie powinno wyjść poza raporty. Nóż jednak był pokryty krwią. Kiedy plamiono jej cześć i ją zabito, Josephine do końca walczyła. Była prawdziwą damą.
- Panna Josephine... Jo... Będzie pomszczona. Będzie pomszczona... ojcze. - ponownie padli sobie w objęcia. Obcy sobie niemalże, lecz połączeni miłością do zmarłej dziewczyny.

Kilka dni później, w nie mniej słoneczne popołudnie, widzieli się ponownie. Gubernator wyglądał na starszego o kilka lat, Harris wprost przeciwnie. Strach przed życiem, jakiego nabawił się w meksykańskiej niewoli, a którego mroki tak skutecznie rozwiewała osoba Josephine, uleciał bezpowrotnie. Pojawił się cel, cel ważniejszy niż życie. Informacje od pana Hortona szybko przekuł w plan działania, listy polecające dzięki którym został przyjęty do grupy pościgowej szeryfa Tiggeta pomogły planom nabrać konkretnych form. Wśród zgromadzonego ekwipunku, prowiantu i broni, niczym słodka obietnica tkwił zawinięty niepozornie skalpel o rękojeści z macicy perłowej. Kazał na nim wyryć malutką dedykację.
„Każda kropla jest dla Ciebie Ukochana”.
Co prawda nigdy w swej praktyce lekarskiej nie musiał dokonywać kastracji, ale wiedział, że sobie poradzi bez problemu, zwłaszcza że ofiara zabiegu na pewno i tak nie przeżyje. Na pewno.


Artesia w Nowym Meksyku ewidentnie miała w nosie, czy władają nią hiszpańscy grandowie, czy niedawno obrany na prezydenta generał Zachary Taylor. Dziura, to słowo idealnie oddawało jej koloryt. Gdyby ktoś zasugerował Jebowi, że po kilku dniach zatęskni do tej zabitej dechami mieściny, z jedynym ponurym, ale serwującym o dziwo całkiem znośne jedzenie saloonem, Harris roześmiałby się i nie uwierzył. Przeżuwając niedosmażoną fasolę i ciągnący się podejrzanie boczek, wpatrywał się w horyzont, którego nieostre kontury skrywały gdzieś w oddali bar w Artesii, z przyzwoitym bourbonem, niezłymi żeberkami i pokojem, który po godzinnym sprzątaniu posługaczki doprowadziły prawie do akceptowalnej czystości. Owszem trochę tę czystość zbrukał, ale nie podejrzewał by Albany i ta druga, mniejsza dziwka, w ogóle widziały różnicę. Ach... mieli tam tak wygodną balię, a nawet spory zapas pachnideł do kąpieli.

Teraz rozdział prowincjonalnych rozkoszy zdawał się tak zamierzchłą historią, jak lądowanie Mayflowera w Ameryce. Ojcowie założyciele byli przy tym dobrymi purytanami, na pewno nie pochwaliliby faktu uganiania się po niegościnnych pustkowiach, po to tylko by wywrzeć srogą pomstę na jakimś zbirze.
Jebediah, mimo że był dobrym protestantem, nie popadał jednak w radykalizmy. Traktował lekkie kobiety, alkohol, czy inne nieumiarkowania ze zrozumieniem, a nawet pewnym znawstwem. Były to po prostu narzędzia wiodące do uspokojenia ciała, dzięki czemu prawdziwe człowieczeństwo mogło rozwijać się uwolnione od przywar chutliwości w uspokojonym umyśle. Jego własna definicja gentlemana szczerze dopuszczała pewne naginanie form, o ile nie rzutowałoby to na całkowity obraz człowieka honoru. Honor i duma popychały go właśnie teraz do aktywności. Miał do załatwienia coś, póki tego nie wykona, póki nie wyśle do piekieł niejakiego Roda Harpera i jego ludzi, nie spocznie, nie ustanie, nie odpuści.
Oczywistość tego, że doprowadzi sprawy do końca, nawet nie pozwalała brać pod uwagę innej możliwości. Wykona misję, lub zginie, na pewno nie pozwoli sobie na słabość, która w jego własnych oczach odarłaby go z czci i szacunku.

Dlatego posłusznie znosił już czwarty dzień upałów. Skórzane, eleganckie i świetnie skrojone ubranie myśliwskie dawno już znalazło się w jukach. Elegancki fular zastąpiła prosta chusta przesłaniająca usta i szyję w chwilach największego skwaru i kurzawy. Nie wygłupiał się już z nakrochmalonym kołnierzykiem. Wróciły stare przyzwyczajenia z armii. Prostota i skuteczność, maksymalna efektywność. Bez słowa skargi, czy sprzeciwu. Spod szerokich skrzydeł kapelusza obserwował ukradkiem swoich towarzyszy. Do grupy szeryfa Tiggeta dołączyła barwna mieszanina postaci, jak on sam noszących zadrę w sercu, nieposkromiona oskomę ku Dzikiemu Diabłu skierowaną. Jeba nie cieszyła ich obecność. Wiedział, że szeryf ma swoje własne, prywatne powody by ścigać bandziora. Jednego konkurenta do roli egzekutora mógł znieść. Więcej nawet, postanowił zaufać mu i nie kwestionować jego decyzji, wierząc że osobiste motywy uczynią Tiggeta skuteczniejszym i bardziej zajadłym tropicielem. Inna rzecz z pozostałą siódemką. Pewnie też mogli przydać się w wyprawie, nawet niektórzy sprawiali wrażenie doświadczonych i groźnych. Jednak dodatkowych siedmiu katów Dzikiego Diabła, to już zbyteczny tłum.

Uchylił kapelusza, skłaniając się szeryfowi, kiedy ten rozdysponowywał warty. Trzecia zmiana. Miał czas by się zdrzemnąć. Jedną z pierwszych rzeczy jakich uczy się żołnierz jest spanie przy każdej nadarzającej się możliwości. Upił łyk kawy. Przerwał czyszczenie swego wiernego Beaumont-Adamsa, wsunął go do kabury przy pasie, którego nie zdejmował nawet na noc. Ułożył względnie wygodnie derkę pod głową, nasunął kapelusz na twarz i zasnął szybko. Tak szybko, że nie zdążył nawet wypowiedzieć do końca frazy którą zaczynał i kończył dzień – „będziesz smażył się w piekle, potępiony Rodzie Harperze, a ja ci w tym pomogę”
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline  
Stary 06-07-2014, 17:21   #3
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Trzy trumny… jeden pogrzeb. Pastor dziś uwijał się jak w ukropie. W mieście zginęło kilkunastu ludzi. W tym parę przypadkowych ofiar. W tym jedna mała dziewczynka. Kiedy to wszystko się posypało?
Kiedy misterna koronkowa robota zmieniła się krwawą jatkę?
Trzy trumny. Hawkes nie tak planował zakończenie dnia.

[MEDIA]http://1.bp.blogspot.com/_gxq5uJIKars/TB1MDzX6-OI/AAAAAAAADDE/MJapkWVLPUU/s640/IMG_2834.jpg[/MEDIA]

Trzy świeże groby… Nawet nie wyryto jeszcze imion. Jimmy miał nadzieję, że kamieniarz załatwi to zgodnie z jego wskazówkami. Hawkes nie miał czasu na dopilnowanie formalności. Miał inne sprawy do załatwienia… w tym Harpera i jego ludzi. Był im to winien.
-Trochę się popaprało, nie?- zapałka otarła się o szorstki kamień nagrobka zapalając płomieniem. Ten płomyczek trafił do fajki zapalając znajdujący się w niej tytoń.
A przecież plan był prosty. Mieli wtyczkę w bandzie Dzikiego Diabła. Kogoś kto chciał uciec z bandy i zarobić. Znali cel… bank w jednym z miasteczek rozrzuconych po dzikim zachodzie. Mieli pomoc miejscowego szeryfa przy pułapce. A potem… coś poszło straszliwie nie tak.

Z początku było tak jak w planie. Rod Harper wpadł ze swymi ludźmi do miasta, skierował się do banku i wszedł do środka.
A wtedy z okolicznych budynków wyszli ludzie szeryfa, sam szeryf.


Oraz sam Jimmy “Morte” Hawkes ze swymi ludźmi i swym niezawodnym winczesterem. Rod Harper nie miał szans.
A potem rozpętało się piekło. Nie wszyscy ludzie Harpera wpadli do miasta razem z nim. Spora grupka czekała poza miastem. Okazało się więc, że to nie Morte pochwycił Diabła, tylko ludzie Harpera wzięli szeryfa i obrońców miasteczka w dwa ognie.
Skuleni przy ścianach budynków, ostrzeliwani z dwóch stron na raz… niedoszli triumfatorzy teraz walczyli o życie. Nad głową Hawkes'a świstały kule, on sam zaś odpłacał wrogom pięknym za nadobne. Nie wiedział ile wtedy kul wystrzelił. Ilu ludzi zabił. Nie wiedział. Nie miało to zresztą znaczenia. Harper wymknął się z pułapki kosztem kilkunastu swoich ludzi. Szeryf zginął, Jimmy też poniósł poważną stratę. Jedynie kruki cieszyły się z uczty.
Ćmiąc fajkę nad trzema grobami Hawkes rozmyślał nad sytuacją i.. po chwili miał już plan, który zaprowadził go ostatecznie do Artesii w Nowym Meksyku. Po drodze znalazł zdrajcę… właściwie znalazł go tam, gdzie się umawiali. Widocznie Harper odkrył kto go chciał sprzedać i torturami wydobył z niego informacje. A potem zmaltretowane zwłoki porzucił na miejscu spotkania niczym wyzwanie.
Nic więc dziwnego, że sytuacja podczas zasadzki się odwrócił. Harper wiedział o niej.
A Jimmiemu nie pozostało nic innego jak pogrzebacz szczątki swego “agenta” w ich bandzie i samotnie polować na bandę Dzikiego Diabła.

Aż do Artesii… W tej małej mieścinie nie różniącej się nikim od reszty dziur Nowego Meksyku, zebrała się kolejna sfora łowców na Harpera. I Jimmy do niej dołączył.
Szczupły i lekko zarośnięty mężczyzna jakim był, nie wyróżniał się za bardzo. Nawet jego czarne ubranie z prochowcem i kapeluszem nie czyniło go tu szczególnie wyjątkowym.
Choć trzeba przyznać że Jimmy wyglądał za porządnie na kowboja i jednocześnie zbyt niechlujnie na elegancika ze wschodu. Na usta cisnęło się słowo Pinkerton, choć sam Jimmy nie wspomniał ani razu, czy jest członkiem tej agencji.
Nie wtrącał się w robotę Tiggeta, nie próbował mu rozkazywać czy nawet doradzać. Raczej… był zadowolony z roli jednego z wielu rewolwerowców, którym płacono za strzelanie.
Ot, może zbyt często zerkał na kieszonkowy zegarek i nakręcał go regularnie. I zamiast papierosów wolał ćmić starą fajkę. Ale poza tymi dwoma szczegółami Jimmy “Morte” Hawkes być jednym z tych anonimowych rewolwerowców jakich Dziki Zachód był pełen.
Gdy padła komenda… “Panowie Hawkes i Black…” Jimmy tylko skinął głową i nalał sobie gorącej kawy. Miał godzinę do warty, więc zamierzał się nieco odprężyć przy kawie i nabitej fajce. Zerknął na przesuwające się wskazówki zegarka. Godzinka do warty… starczy.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 06-07-2014 o 21:00. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 06-07-2014, 20:54   #4
 
valtharys's Avatar
 
Reputacja: 1 valtharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputację
“Ścieżka sprawiedliwości wiedzie przez nieprawości samolubnych i tyranię złych ludzi. Błogosławiony ten, co w imię miłosierdzia i dobrej woli prowadzi słabych doliną ciemności. Bo on jest stróżem brata twego i znalazcą zagubionych dzieci. I dokonam na tobie srogiej pomsty w zapalczywym gniewie i na tych, którzy chcą zatruć i zniszczyć moich braci. I poznasz, że ja jestem Pan, kiedy wywrę na tobie swoją pomstę”

Wiedziony słusznym gniewem Jeremiah’a Johnston zostawił zgliszcza kościoła za sobą i ruszył w ślad za tym, który zabrał mu spokój. Wszystko, w co wierzył i przez ostatnie lata osiągnął, zostało obrócone w popiół i pył. Wielebny czuł, że taka właśnie była wola Pana, więc ponownie wstąpił na ścieżkę krwi i przemocy. Nie chciał tego. Pragnął spokoju i zapomnienia, które co noc odnajdywał w modlitwie i butelce whisky. Teraz jednak nie miało to znaczenia, bowiem ponownie w jego dłoniach znalazła się broń. Pomimo tego, że rozstał się z nią na długie cztery lata, że leżała w ciemnej, czarnej skrzyni, to nadal była to jego broń. Gdy tylko znalazła się w jego rękach, mężczyzna poczuł się pełen. Dawne wspomnienia, tego kim był wróciły do niego momentalnie i mężczyzna wyczytał inskrypcję wyrytą na lufie Colta Peacemakera.

“Bóg stworzył człowieka, lecz to Colt wywyższył ich ponad innymi”


Wąskie, niemal cielista usta rozszerzyły się w lekkim uśmiechu, a krzaczaste brwi rozdzielone pionową zmarszczką delikatnie uniosły się do góry. Jemeriah’a był wysokim, dość dobrze zbudowanym mężczyzną, choć patrząc na jego zadbane dłonie, można mylnie było wziąć go za człowieka, który nigdy wcześniej nie ubrudził sobie rąk. Ciemnobrązowe, sięgające ramion, długie, proste, włosy idealnie pasowały do jego pociągłej twarzy. Na niej widoczny był dwutygodniowy zarost, w którym zarówno wąsy, jak i broda były w kolorze ciemnobrązowym, choć gdzieniegdzie prześwitywały pojedyncze, rude włosy. Jasne, duże oczy spoglądały na wszystko ze spokojem i lekką obojętnością, choć często czarny, filcowy kapelusz z szerokim rondem je zakrywał. Mężczyzna nosił trzy częściowy, czarny i dobrze skrojony garnitur, spod którego wystawała idealnie biała koszula. Pod kołnierzykiem można było dostrzec zapiętą koloratkę, która to dopiero mogła nakierować innych, iż ów mężczyzna ma coś wspólnego z kościołem i wiarą. Co jakiś czas mężczyzna sięgał po zegarek na łańcuszku przypiętym do guzika kamizelki i sprawdzał, która godzina. Przy boku miał przymocowany rewolwer, dobrze zakryty przez długi, zniszczony, szary płaszcz. Początkowo nic nie wskazywało, że będzie musiał dzielić się z kimś zemstą, lecz jak się okazało nie zbadane są wyroki Pana. Los zetknął Wielebnego z grupą innych łowców w Artesii, gdzie dołączył do nich. Skoro Bóg postawił na jego drodze innych sprawiedliwych, nie mógł odrzucić takiej “oferty”. Od początku mężczyzna zdawał sobie sprawę, jak piekielnie ciężkie może być to zadanie, a skoro na jego ścieżce pojawili się inni jemu podobni, postawił dołączyć do nich.

Słońce tego dnia mocno dawało się we znaki i pot spływał obficie po czole jednego z jeźdźców, jednak znosił on w milczeniu ten stan rzeczy. Grupie przedstawił się jako Jeremiah’a Johnston, lecz prosił by zwracano się do niego Wielebny. Jechał jako jeden z ostatnich w szeregu, paląc cygaro i rozglądając się bacznie. Nie raz, nie dwa brał udział w takim “polowaniu”, lecz tym razem czuł, że przeciwnik jest wyjątkowy. Nie bez powodu nazywano go Diabłem i Wielebny miał wrażenie, że to może być jego ostatni pościg. Zmęczenie dawało o sobie znać coraz mocniej, więc coraz częściej mężczyzna sięgał po manierkę wypełnioną, niegdyś zimną wodą. Na szczęście Tigget dał znak, że nadeszła pora postoju i odpoczynku. Przez te kilka dni obserwował szeryfa i musiał powiedzieć, że mężczyzna sprawiał pozytywne wrażenie. Było widać, że zna się na swojej robocie i zamierza ścigać Harpera, choć by miało mu to zająć całe życie. Widać było, że i jemu zaszedł za skórę. Chyba wszystkim tutaj zebranym, bowiem nikt o zdrowych zmysłach i tylko dla pieniędzy nie porwał by się na coś takiego.

Postój. Dla niego i dla Joshu'ego, bo tak nazwał konia, był czymś naprawdę upragnionym. Koń dostał jedzenie, które właściciel specjalnie trzymał w jukach i trochę wody. Nie zamierzał podróżować w taki upał na pieszo, więc wolał mieć pewność, że jego wierzchowiec wytrzyma podróż. Tym bardziej, że to też stworzenie Boże, więc trzeba się nim odpowiednio zajmować, a ono w swoim czasie na pewno się odwdzięczy.

Gdy tylko dowiedział się z kim przyjdzie pełnić mu wartę, przyjął to skinieniem głowy. Dostali czwartą wartę, praktycznie najgorszą, bowiem wtedy sen jest najprzyjemniejszy, a i ludzkie oko najsłabsze. Nie mógł nic na to poradzić, więc rozłożył się na ziemi i zaczął czytać Biblię. Choć padał z nóg, postanowił jeszcze się pomodlić i porozmawiać z Bogiem, jak czynił to codziennie przez te cztery lata. Colt ciągle tkwił w kaburze, a Winchester 1876 został umieszczony pod kocem, pod którym i on leżał. Gdy skończył czytać, zamknął Biblię, odkładając ją na bok, choć ciągle w głowie brzmiały ostatnie wersy pisma.

Usta sprawiedliwego głoszą mądrość
i język jego mówi to, co słuszne.
Prawo jego Boga jest w jego sercu,
a jego kroki się nie zachwieją.

Czuł, jak zmęczenie ogarnia jego ciało, więc zamknął oczy. Musiał odpocząć, bowiem gdy przyjdzie jego kolej, musiał być wypoczęty i gotowy. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie noc. Jak powiadają, diabeł nigdy nie śpi.
 
__________________
Dzięki za 7 lat wspólnej zabawy:-)
valtharys jest offline  
Stary 07-07-2014, 01:31   #5
 
kretoland's Avatar
 
Reputacja: 1 kretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodze
Ocknął się pośród zgliszczy tego co jeszcze niedawno stanowiło jego dom. Wszystko spalone. Nie pozostało mu już nic. Pochował żonę i dzieci. A raczej to co udało mu się po nich znaleźć. Nie wiedział jakim cudem udało mu się z tego ujść cało. Tylko jemu, mimo że był w domu, gdy płonął wraz ze swymi synami. Płakał nad grobami, aż do końca dnia.

Wieczorem przybiegły jego konie. Dobrze je wyszkolił. W końcu jeśli nie do końca mógł ufać nogą to musiał zaufać właśnie koniom. Popatrzył na spokojnie stojące wierzchowce i go olśniło. On wcale nie przeżył tego pożaru. On już jest martwy, ale nim będzie mógł odejść na wieczny spoczynek. Musi najpierw dokonać zemsty. Został naznaczony by zabić Diabła.

Odszukał dawno zakopaną skrzynie. Z niej wyciągnął wysłużony rewolwer oraz dubeltówkę. Ruszył w stronę miasta. Zabrał ze sobą dwa konie, resztę puścił wolno. Gdy mieszkańcy dowidzieli się o całym wydarzeniu bardzo chętnie mu pomogli zgromadzić żywność, amunicję oraz trochę pieniędzy dzięki, którym mógł ruszyć w pościg. Nie wiedział czy ludzie mu pomogli z dobroci, czy na słowa, że mogą zatrzymać sobie jego ziemię, bo nie planuję powrotu. W sumie nie interesowało go to. Teraz liczyło się tylko jedno.

Choć banda, która go napadła miała sporą przewagę, to nie było problemów z ich wyśledzeniem. W każdej miejscowości narobił bałaganu i każdy był w stanie nakierować go na szlak. W każdej kolejnej miejscowości dowiadywał się, że zmniejsza dystans. Czuł że już niebawem będzie mógł dokonać zemsty.

Był już blisko, gdyż w ostatniej miejscowości do której trafił dopiero zbierała się grupa pościgowa. Pewnie i oni zrezygnują po paru dniach jazdy, ale skoro umożliwiali uzupełnić zapasy to zawsze warto było skorzystać.

Szeryf starał się go odwieść mówiąc o trudnych warunkach jakie ich czekają. Lecz, gdy dowiedział się ile już Brian przewędrował by się tu dostać, pozwolił mu dołączyć.

Choć te cztery dni były męczące, to widział, że mniej go one zmęczyły niż resztę. Lata spędzone w siodle wynikające z problemów z nogą sprawiły, że siodło go w ogóle nie męczyło. Większym problemem było kurczące się zapasy wody i to był dobry powód na postój. Dodatkową przewagą nad resztą było posiadanie dwóch koni. Mógł je zmieniać w czasie jazdy przez co były mniej zmęczone niż wierzchowce innych.

Wysłuchał co miał do powiedzenia szeryf, przytaknął, zjadł posiłek popijając kawą i poszedł spać. Środkowa zmiana zawsze jest lekko drażniąca. Śpisz, a potem w nocy wstajesz tylko po to, by zaraz znów się kłaść spać.
 
kretoland jest offline  
Stary 07-07-2014, 15:44   #6
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Fasola i bekon....

Zawsze lubił fasolę... bekon lubi każdy... ale fasolę… tak, tę lubił. Nie żeby uwielbiał... smakowała mu... Nawet...zwłaszcza w tych dawnych, gorszych czasach we Flensborg... Fasola obok kartofli... o taaak… zdarzało się często, że podstawą pożywienia na jakie mogli sobie pozwolić on i cała jego rodzina była fasola…. Nawet śledzie pojawiały się na, było nie było, duńskim stole z rzadka... nie mówiąc już o wędzonym, fiońskim serze z okolic Egeskov...

Rozmarzył się!?.. Choć przez cały dzień wydawało mu się to niemożliwe, pochłonięty zawziętym wypatrywaniem oczu w poszukiwaniu najmniejszego śladu obecności bandziorów, teraz, u kresu dnia i sił rozpłynął się we wspomnieniach pod wpływem rozchodzącego się po trzewiach dobra pod jakże mizerną postacią przypalonej fasolki, w którą, niech mu Bóg za to błogosławi, ktoś nawrzucał kilka skrawków bekonu.

Ha! – zaśmiał się w duchu szczelniej odgradzając pledem od chłodu pustynnego wieczora - Rozanieliłeś się jak jakaś pensjonarka... Ty, pragmatyk! Człowiek twardo stąpający po ziemi! Od dawna wyzbyty złudzeń, doświadczeniem nauczony, że darów, choćby najniewinniej wyglądających nie należy lekceważyć, bo zawsze, ZAWSZE pod biedną postacią zapłakanej wdowy kryje się zysk, za skromną fasadą saloonu kłębi nieprzewidywalne rozpasanie burdelu, a w dającej chłód cienia skalnej szczelinie wije się wąż…

Sam już dawno nauczył się zaglądać za maszkary i przenikać zasłony. Trochę życia mu to zajęło, ale koniec końców, nawet nieźle na tym wyszedł. On, uciekający przed wojenną zawieruchą skromny duński emigrant po niespełna dziesięciu latach dzięki innej wojnie na drugim końcu świata oraz, co tu dużo gadać, własnemu sprytowi - dziś szanowany obywatel i przedsiębiorca. Bankier! Człowiek na miarę miejsca w którym dane było mu osiąść w nie ukończonej wędrówce ku Sierra Madre – spełniony. Człowiek, który jak mawiają miejscowi – ci dłużej osiadli na tej niegościnnej ziemi – miał sukces. Członek Ratusza. Właściciel dobrze prosperującego i rokującego na przyszłość interesu. Egon Johann Olsen. Mr Olsen jak zdarzało mu się często słyszeć od mijanych ludzi z szacunkiem uchylających kapelusza. Sypiający pod pierzyną i namiętnie palący dobre cygara businessman w koszuli o wykrochmalonym kołnierzyku. Ktoś!

Ktoś!! Do kroćset diabłów ktoś, kogo nie powinno tu być!! – błogie roztkliwianie się nad własną wielkością, któremu tak lubił się oddawać brutalnie przerwało wspomnienie sprzed zaledwie kilku dni. Jak można było być tak naiwnym? Tak głupim, by dać się namówić na ten szalony plan?! Zasadzka… KOMPROMITACJA!! Zupełna porażka wymiaru sprawiedliwości, która z planu schwytania, dzięki prowokacji, bandy groźnego przestępcy przerodziła się w kompletne fiasko. Piętnastu ludzi rannych, Flaishmann nie wiadomo czy już nie skapiał – Olsen nie był pewien, czy żył jeszcze kiedy wyruszała pośpiesznie zorganizowana grupa pościgowa. Nie miał do tego kompletnie głowy. To, czy się przejmował, to były zniszczenia w banku i co najgorsze pieniądze! Lekko licząc kilkaset dolarów w złocie, nie doliczając już sumy w realach jakie padły łupem bandytów Dzikiego Diabła. Jego dolarów!! JEGO cholernych zrabowanych DOLARÓW!!! I to przez kogo? Człowieka, którego gębę oglądać musiał każdy, kto przekraczał próg jego banku. Nie dało się przecież nie zauważyć listu gończego z wizerunkiem i wysokością nagrody za Roda Harpera zwanego Dzikim Diabłem. Że też dał się wpędzić w takie maliny… jak gówniarz jakiś….

…a teraz uganiał się czwarty już dzień po pustyni śladem bandytów z konieczności zmuszony polegać na umiejętnościach w większości obcych sobie ludzi, z których niejeden wyglądał mu na takiego, co z powodzeniem znalazłby miejsce w bandzie Dzikiego Diabła…

Plecy i uda rwał tępy ból. Nie nawykły do jazdy konno Olsen ciężko znosił trudy pogoni. To nie było to samo co wycieczka za miasto, czy podróż wozem w interesach, a jednak wściekła nienawiść do Harpera i żądza odzyskania pieniędzy pchała go do przodu i nic na Bożym świecie nie było w stanie powstrzymać go przed dorwaniem tego diabła wcielonego i wydarciem mu z gardła JEGO dolarów! Miał w dupie prawo. Plany szeryfa Tiggeta i kogo tam jeszcze. On, Egon J. Olsen miał jeden cel. Odzyskać pieniądze. Potem cała reszta może zrobić z bandziorami co się im żywnie podoba. Nawet powiesić na suchej gałęzi, o ile znajdzie się na tym pustkowiu jakieś drzewo… W zapiekłym nienawiścią umyśle potomka dawnych wielkich wikingów tłukła się co prawda myśl o krwawej zemście, takiej o której wieść rozeszła by się szeroko i tak głośno, by nikt więcej nie ważył się na wtargnięcie z bronią w ręku do oficyny pod szyldem „E.J. Olsen Bank”, ale to byłby leverpostej do smorrebrod. Najpierw obowiązek, potem przyjemności….

Jordan, Wolf, Higgins, Garden, Hawkes, Black, Scott…. warty i wybór miejsca na popas mało go obchodziły. Polegał na tych ludziach, bo w istocie nie miał innego wyjścia. Posada szeryfa zależała od powodzenia pościgu i opinii ludzi takich jak on. Szeryf, choć nie udowodnił tego w Artesia, nie był jak się okazywało takim głupcem. Dzięki temu Olsen po wykonaniu niezbędnych obowiązków przy równie jak on zmęczonych koniu i jucznym mule i zaspokojeniu głodu mógł z ulgą zwalić się na skałę i podłożywszy pod głowę siodło oraz otuliwszy się pledem oddać bez reszty majakom mocno inspirowanym fasolką na bekonie…

Koncertu na drumli ani akompaniujących mu pojedynczych pierdnięć już nie zarejestrował. Pojedyncze czy zbiorowe, cudze czy jego własne….

...nie miały znaczenia….

…zasnął…

…śniły mu się węże….
 
Bogdan jest offline  
Stary 08-07-2014, 11:10   #7
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Niech się pan nie rusza, teraz zdejmę szwy – Rebecca przysiadła na łóżku rannego przywiezionego przed trzema tygodniami i otworzyła kanciastą medyczną torbę. - Swoją drogą miał pan sporo szczęścia, że się pan z tego wykaraskał. Prawdziwa opatrzność boska.
Pacjent nie skomentował tej opinii choć pani Reed miała wrażenie, że jeden z kącików jego wąskich warg ledwie zauważalnie wygiął się ku górze. Oczy mężczyzny były wielkie i czarne na kształt bezdennych studni i błyszczały niepokojąco niby trawione maligną chociaż ta odpuściła mu już wiele dni temu. Rebecca nie lubiła tych jego oczu. Wodzących za nią czujnie i natrętnie, upiornych, niemal jeżących włosy na karku. Te oczy sprawiały, że we własnym lekarskim gabinecie czuła się nie jak u siebie. Te oczy budziły irracjonalny niepokój i przywodziły na myśl straszne opowieści jakie dzieci opowiadają sobie wieczorową porą.

Profesjonalizm jednak i wrodzony altruizm nakazywał jej zignorować te przesądne dyrdymały i doglądać go przez cały okres rekonwalescencji jak i teraz, dokończyć zabieg. Sprawnie wyciągała kolejne nici rejestrując, że pacjent zachowuje się tak jakby ból nic a nic go nie obszedł albo, co gorsza, w ogóle takowego nie odczuwał. Mimo iż wróżyła mu, że nie przeżyje pierwszej nocy a z jego ciała wyciągnęła dziewięć kul on, na przekór rozsądkowi i statystyce, dochodził do siebie a rany dosłownie goiły się na nim jak na psie. Cały ten przypadek jawił się rzeczą niebywałą i choć Rebecca nie była rada, że typ ów trafił pod jej lekarskie skrzydła to jednak odczuwała pewną satysfakcję a nawet dumę z własnych umiejętności. Pacjent podziurawiony jak sito, na granicy życia i śmierci to było wyzwanie, z którym ambitna część jej natury chciała się zmierzyć i trochę teraz pyszniła się na myśl o wygranej. Ona, Rebecca Reed, dokonała niemożliwego. Wyciągnęła człowieka stoczonego niemal całkiem do otchłani śmierci, wyrwała go z jej zachłannych trzewi i przywróciła do życia. Ilekroć jednak na niego spoglądała, ilekroć zamieniała z nim zdawkowe zdanie zawsze... wątpliwości powracały. I myśl, że może powinna była zostawić go śmierci. Może kostucha za długo już pochylała nad nim swoje zakapturzone oblicze? Odcisnęła na nim swoje mroczne piętno? Albo zrobiło to samo piekło z którego ona, Becca Reed, wyciągnęła go siłą jak odbija się z więzienia groźnego przestępcę?

Tego dnia jej pacjent pierwszy raz stanął o własnych siłach.
Nie odczuwała nic ponad ulgę kiedy opuszczał, zdawało się raz na zawsze, jej gabinet i jej spokojne poukładane życie.
Kolejnego dnia usłyszała o napadzie na bank.
Dziewięć śmiertelnych ofiar.
Po jednej za każdą wyciągniętą z niego kulę, za każdą wygojoną skrupulatnie ranę.
Zbieg okoliczności czy skalkulowana w wiadomość liczba?
Nie mogła pozbyć się wrażenia, że Rod Harper śmiał jej się w twarz.
Dziewięć żyć, które obciążały po części i jej sumienie. A ile istnień miało powiększyć tą statystykę?
Dziewięć ofiar. Klienci i pracownicy banku. Kobiety i dzieci. A pośród nich szanowany bankier i najuczciwszy człowiek jakiego znała Rebecca. Jej mąż, William Reed.
Przypadkowe spotkania, pojedyncze decyzje potrafią wywrócić życie do góry dnem.
Gdyby wtedy zadrżała jej dłoń przy wyciąganiu jakiejś z kul. Gdyby nie zdołała zatamować krwotoku. Gdyby wdała się infekcja. Gdyby przyłożyła się choć odrobinę mniej...

* * *

Pogoń trwała już kilka dni i znużenie przyćmiewało umysł tępym monotonnym woalem. Bolało ją wszystko ale nie była to żadna nowość. Kilka dni w tej grupie, kilka w innej, od dość dawna otaczające ją twarze zmieniały się jak kolory w kalejdskopie, tylko Peter Price trwał u jej boku, jedyna stała na morzu zmiennych. I cel. Dominujący, determinujący. Zapuścił korzenie głęboko, zadomowił się w jej umyśle, niemal go opętał. Diabeł. To dziwne jak trafne było to miano. Niewielu wiedziało to tak dobrze jak Rebecca. Niewielu miało okazję spędzić z bezlitosnym bandytą tyle czasu i nie zapłacić za ten zaszczyt głową.

Nie lubiła słowa „wendetta”. Traktowała to zadanie raczej w ramach społecznego obowiązku. Ciężkiego kamienia współodpowiedzialności, który z pokorą dźwigała. Czy jej się podobało czy nie krew ofiar Roda Harpera splamiła po części również jej dłonie. Gdyby go nie uratowała, wtedy przed kilkoma miesiącami... Gdyby posłuchała swoich przeczuć i pozwoliła mu zwyczajnie umrzeć...

Gdyby, gdyby.

Wszystkie noce wyściełane były myślami o powtarzającym się tytule „Co by było gdyby”. Dociekliwymi, uporczywymi analizami przeszłości, której nie miała szans już zmienić. I przyszłości, która wykuwała się na ich oczach.
Pani Reed podniosła wzrok na jednookiego kowboja uśmiechając się uprzejmie.
- Zaparzę kawę, panie Price.
Nawet w polowaniu na żywych ludzi, mimo bolących kości i stawów, mimo całego wyczerpania, trzeba zachować pogodę ducha i elementarne maniery.
Rebecca rozsiodłała swoją rudą klacz samodzielnie, nie zwykła prosić mężczyzn o pomoc choć przypuszczała, że dostałaby takową z racji swojej w tej grupie wyjątkowości.

Pani Reed była kobietą już nie pierwszej młodości ale i nie leciwą, ot dojrzały owoc, który nasiąkł już mądrością życiową ale jeszcze czas miał by z mądrości ów korzystać. Po samych ruchach, gestach jak i zdawkowych wypowiedziach, w których kobieta nie była przesadnie wylewna można było poznać, że wywodzi się z możnego domu i nie brak jej ogłady, jest jednak na tyle elastyczna aby wpasować się w pościgową zgraję, nie wywyższać, nie wymagać, ba, nie narzekać nawet i będąc jedyną córą Ewy w całej tej ferajnie starała się z całą pewnością zachowywać tak, by nie prowokować do komentowania tegoż ewenementu.

Rebecca zazwyczaj nosiła się zasadnie do swego wieku i pozycji, w nobliwe acz skromne i suknie, w których rząd paciorkowych guziczków biegł wartką stateczną strugą od kibici aż po samą szyję a tam wieńczyła go kunsztowna kamea z kości słoniowej. Przez jednak ostatnie dni, wiedząc w jaką podróż się pakuje, wybrała ubiór mniej formalny, jednocześnie bardziej męski i praktyczny, z bluzką prostą o bufiastych rękawach, kamizelą z zamszowej skóry i spódnicą do ziemi z jedną ledwie halką spod której wystawały czubki kowbojskich butów. Panna Reed była co prawda posiadaczką dwóch rewolwerów, jednego colta jak i maleńkiego deringera, oba jednak zamiast przy pasie spoczywały w końskich jukach tuż obok charakterystycznej torby lekarskiej.

Kobieta wypiła kubek kawy i oddaliła się, jak miała w zwyczaju każdego wieczoru, na stronę aby dokonać prowizorycznej toalety z dala od męskich spojrzeń. Marzyła o kąpieli ale wszystko na co mogła sobie pozwolić to zwilżona wodą chusteczka, którą ścierała z siebie pył i pot.
- Dobranoc panie Price – okryła się derką i złożyła głowę na zgiętym ramieniu.
Wiedziała, że nim nadejdzie sen będzie jeszcze długo błąkać się po szlakach okrytej klątwą krainy „Co by było gdyby”.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 08-07-2014 o 11:31.
liliel jest offline  
Stary 09-07-2014, 15:21   #8
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
- Dobranoc, pani Reed. - mruknął stary rewolwerowiec i przewrócił się na drugi bok. Gdy jego nadprogramowy tobołek zakończył swój wieczorny rytuał pindrzenia się, Price od dawna był pogrążony w czujnej drzemce, którą właśnie przerwano. Powód dla którego nie wypomniał tego faktu pani Reed, załączając do tego zwyczajowej wiązanki bluzgów, był w zasadzie ten sam dla którego zabrał ją ze sobą. Ten sam dla którego w wieku sześćdziesięciu lat uganiał się z młodzikami po prerii za kompletnie mu obojętnym obwiesiem i jego bandą. A powód był prosty...

*

miesiąc wcześniej

Gomora była jedną z największych dziur w Kolorado, a bezimienna knajpa, stojąca w jej sercu na wprost kościoła, była tej dziury najczarniejszym dnem. Nigdy nie było tu przesadnie tłoczno, ale teraz, godzinę przed południowym biciem dzwonu byli tu tylko obrzydliwie otyły właściciel przybytku, oraz jego pierwszy klient: Peter Price, podupadła legenda Colorado, szeryf, który powiesił o jednego drobnego złodzieja za dużo, by pozostać szeryfem, łowca nagród który stał się na tą robotę za stary, za leniwy i zbyt jedooki. Obecnie pracował nad trzecim i jak się zdawało ostatnim rozdziałem tej opowieści: legendą największego pijaka w zabitej dechami Gomorze.

- "Góra pieniędzy"? Kto, u diabła, mówi w ten sposób? - Pete przekroczył próg saloonu już lekko zawiany i bardzo wolno przyswajał pospieszną relację szynkarza. - Na trzeźwo nie rozgryzę, to co zwykle, podwójne. I opowiadaj od początku. Wolniej.

- Kobieta. Szuka cię. Nadążasz?

- Ładna? - spod brudnych, siwych wąsów błysnęły żółte zęby.

- Ujdzie. Nadgryziona zębem czasu, ale dobrze zachowana. Nie kurwa, więc nie twój typ. - Odparł grubas zmęczonym głosem stawiając przed Petem solidną szklanicę z czymś o kolorze i konsystencji szczyn. Jednooki odpowiedział obowiązkowym obscenicznym rechotem, opróżnił szklankę jednym haustem i pchnął w stronę szynkarza.

- Dolej. - butla, szklanka, kolejna porcja obrzydliwej whiskey zniknęła w gardle bez dna. - Dobra, teraz możesz przejść do góry pieniędzy.

- Szuka Krwawego Petera, ma dla niego robotę i oferuje za nią górę pieniędzy. To naprawdę nie takie skomplikowane.

- Krwawy Pete nie żyje, został Stary Pijak Pete, a ten ma dość własnych pieniędzy, by pić do końca swych dni.

- To też jej powiedziałem. Nie odpuściła.

- Powiedziałeś jej żeby poszła do diabła?

- Nie, Pete, byłem uprzedzająco uprzejmy, zgodnie z prawdą powiedziałem, że twoja obecność w tym miejscu jest pewniejsza niż śmierć i podatki, a następnie za nieco wygórowaną cenę wynająłem jej pokój. - Grubas uśmiechnął się czarująco nalewając trzecią kolejkę. - W odróżnieniu od ciebie stary ochlapusie, umiem wykorzystać okazję gdy pcha mi się przed nos. Sam jej to powiesz.

*

Gdy następnego dnia Pete pojawił się w stroju podróżnym, z naoliwionymi rewolwerami w kaburach i z jukami przerzuconymi przez ramię szynkarz nie wydawał się szczególnie zdziwiony.

- Opowiedziała ci kogo będziecie ścigać, co? I o tym jak ocaliła życie mordercy? Wiesz Pete, znałem tą historię, ale wolałem, żebyś usłyszał ją od niej. Widzisz nawet takie ludzkie wraki jak ty mają gdzieś pod spodem serce. Mylę się?

- Pieprzysz jak zwykle, Loyd. Ten cały Diabeł to tylko kolejny rozbestwiony szczyl z rewolwerem, zabiłem takich tysiące.

- Siedmiu Pete, zabiłeś takich siedmiu. Opowiadasz te historie do znudzenia.

- Zabiłem takich wielu, wielu innych posłałem na szubienice. Jako łowca nagród i jako szeryf. Rzecz w tym, że Diabeł ani mnie grzeje ani ziębi.

- A jednak stoisz tu w stroju wypasacza krów. Więc co? Urok niewiasty w opałach?

- W moim wieku? Na mózg ci siadło?

- Poddaję się. Wyrzuć to z siebie wreszcie. Co skłoniło Jednookiego Pijanicę do ruszenia zadu z barowego stołka po raz pierwszy od dekady.

Peter Price wzruszył ramionami.

- Uwierz lub nie, ta góra pieniędzy była naprawdę duża.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 09-07-2014 o 16:44. Powód: karygodna ortografia... tak tak, drogie dzieci, zdarza się najlepszym :D
Gryf jest offline  
Stary 09-07-2014, 19:06   #9
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Chyba nikogo nie dziwiło, że Harper zalazł za skórę nie tylko białym. O tyle o ile czerwonoskóry na terytorium Apaczów byłby pożądanym członkiem wyprawy a Meks niczym dziwnym zważywszy na okolicę to Shilah budził zdziwienie i przyciągał spojrzenie. Miał niespotykany, śniady odcień skóry. Tigget nazywał go meksem, niektórym bardziej przypominał metysa. Jaką krzyżówką był naprawdę nikt nie wiedział, może nawet on sam. Ot, kundel. Mimo nieprzychylnych spojrzeń i kąśliwych uwag co niektórych członków wyprawy młodzieniec nie był burkliwym milczkiem. Często, szczególnie w spokojnej okolicy nadawał obozowisku pozór normalności. Jeżeli ktoś nie był zrażony jego pochodzeniem to Shilah go zagadywał. Nie przynudzał ale czasem opowiedział jakąś historię, którą przeżył jako poganiacz, czasem zażartował... A wieczorami grywał na harmonijce. Zdawałoby się, że ten młody i wesoły człowiek nie pasuje do bandy twardych łowców. Każdy kto tak myślał wystarczyło, żeby gdy przed ekipą Tiggeta piętrzyły się trudności spojrzał Shilahowi w oczy. Zobaczyłby tam nie mniejszą zaciętość niż w oczach twardych rewolwerowców, którzy tworzyli trzon grupy.

Nie tylko jednak pogoda ducha i kolor skóry wyróżniały poganiacza. Mimo, że na biodrach miał zapięty pas z rewolwerem to nie była jego jedyna broń. Wyraźnie lepiej się czuł z drugą, na co dzień wożoną w sajdaku. Łuk był prostej konstrukcji ale w rękach młodzieńcza porażał skutecznością. Nie raz wieczorami odchodził od obozowiska by wrócić ze zwierzyną. Oprócz broni dzikich przy pasie nosił zwinięte lasso a przy siodle bicz. Dwa nieodzowne narzędzia kowboja. Z tego co mówił znał się też na tropieniu a rękę do zwierząt było widać za każdym razem gdy wieczorem, nim pozwolił ulżyć nogom, zajmował się koniem.

Teraz też nie było inaczej. Gdy Tigget zarządził postój najpierw zadbał o swojego wierzchowca a potem rozłożył się przy ogniu z wyraźnym apetytem jedząc fasolę z boczkiem. Mimo, że wczoraj jedli fasolę z boczkiem. Podobnie jak przedwczoraj i przedprzed... Gdy się najadł, zwyczajem nabranym podczas długich, męczących podróży zawinął się w koc. Warta zapowiadała się męcząca. Nie chodziło tylko o nieustanną czujność, którą wymuszała bliskość Harpera czy obecność Apaczów. Równie męczący był jego towarzysz. Scott, syn jednego z farmerów z południa od początku darzył go niechęcią. Jak to sam stwierdził "nie miał zamiaru się pieścić z brudasem". Nawet gdy ten brudas wykazywał większą przydatność od kowboja, który jedyne czym mógł się pochwalić to celnym okiem. W tym przewyższał chyba nawet samego Tiggeta. Shilah doświadczył takiej zimnej wrogości wielokrotnie ale ciągle nie mógł się do niej przyzwyczaić. Sen nie chciał nadejść. W głowie kłębiła się myśl, że jest co raz bliżej celu. Myśl o naprężonych ramionach łuku w lewej ręce i strzale w prawicy. Oraz Harperze tuż przed grotem. Młodzieniec w końcu zapadł w niespokojną drzemkę z której wybudził go kopniak w żebra.
- Wstawaj łajzo. Nasza warta brudasie.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 09-07-2014 o 19:21. Powód: zamiana Smitha w Scotta
Szarlej jest offline  
Stary 09-07-2014, 21:34   #10
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Przez chwilę Tigget stał i spoglądał na rozgwieżdżone niebo. W jakiś sposób wydawało mu się, że gwiazd jest więcej a samo niebo leży dużo niżej, jakby ogniste punkty miały za chwilę pospadać im na głowy.

Potem szeryf przeszedł się wzdłuż obozowiska i dopiero upewniwszy się, że wszystko jest w należytym porządku. Dopiero wtedy zawinął się, jak reszta w koc, udając na spoczynek.


Czas płynął powoli. Ludzie z grupy pościgowej spali jednak niespokojnie, z bronią pod ręką. Pierwszy raz od początku pościgu byli tak blisko Harpera, a plątanina skał stanowiła wymarzone miejsce na zasadzkę. Dziki Diabeł mógł zaryzykować dywersję. Gdyby podszedł ich w nocy, poranił lub spłoszył konie, pościg na takim pustkowiu mógłby stanąć pod znakiem zapytania. Nic więc dziwnego, że co i rusz któryś ze śpiących przewracał się na boku, czy wręcz budził się nasłuchując niespokojnie.

Ale mijały kolejne kwadranse, a nic się nie działo. Możliwe, że Diabeł nie pomyślał o zasadzce, a może nie miał wystarczających sił, by ją umiejętnie przeprowadzić. Gwiazdy migotały na niebie, gdzieś pośród skał, z oddali, wył kojot.

Nadeszła pora zmian wart i mężczyźni poszli na wyznaczone posterunki.

Hawkes udał się w stronę skał w towarzystwie Arnolda Blacka, krępego i małomównego pomocnika kowala z jakiegoś zadupia. Jordan i Wolf czekali na nich w ukryciu, a kiedy zmiennicy podeszli bliżej Wolf zerknął na Hawkesa, jakby bezwiednie przypisując mu większą rolę, z racji wieku i doświadczenia zapewne, a może ze względu na sławę otaczającą rewolwerowca.

- Wydaje mi się, że coś tam widziałem – szepnął na powitanie wskazując dyskretnie głową kierunek – pokruszone kamienie jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów od ich posterunku. – Pół godziny temu.

- Królik, albo lis – uspokoił zmienników Jordan, spluwając pomiędzy skały.
Zapewne miał rację, ale lepiej było zapamiętać miejsce.

- I uważajcie. W okolicy roi się od grzechotników. Jeden całkiem spory okaz o mało nie wpełznął do portek Jordana.

- Pomyliłeś węża z czymś innym, koleżko – zarechotał Jordan przerzucając swoją strzelbę przez ramię. – Idę spać. Nie zaśnijcie.

W tym samym czasie Wielebny i Brian Wilkebaw poszli zluzować Higginsa i Gardena przy drugich skałach. Drugi posterunek leżał kawałek dalej, niż pierwszy, ale nie na tyle daleko, by można go było uznać za wysunięty od reszty obozowiska. Obaj mężczyźni – duchowny i stary cowboy szli powoli, nie śpiesząc się. Głownie ze względu na nogę Briana. Spokojne tempo pozwalało również rozprostować mięśnie po krótkim, nie dającym wypoczynku, śnie.

Kiedy podeszli bliżej, od razu wyczuli, że coś jest nie tak. Rewolwer w ręce Jeremiasha pojawił się szybciej, niż myśl. Cichy trzask odciąganego kurka był prawie niesłyszalny. Ostrożnie, nie wszczynając jeszcze zbędnego alarmu, rozejrzeli się wokół.

Po chwili byli już pewni, że ani po Higginsie i Gardenie nie pozostał żaden ślad. Było oczywistym, że trzeba poinformować o tym wydarzeniu resztę grupy pościgowej. Nim jednak podjęli decyzję, czy narobić hałasu, czy też zachować w tej sprawie dyskrecję, wydarzyło się coś, co ucięło ów problem.




Krzyk doszedł od strony koni, – czyli z najbezpieczniejszej i najpilniej strzeżonej części obozowiska. Wierzchowce spętano tuż obok ognisk, zaledwie o kilka kroków od śpiących ludzi, a ich pilnowanie było jedynie dopełnieniem formalności, a nie faktyczną potrzebą.

Krzyk był na tyle głośny i przejmujący, że postawił na nogi cały obóz. Noc wypełniły zaskoczone okrzyki, szczęk odbezpieczanej broni . Nikt jednak nie strzelił, co świadczyło o dobrym morale ekipy.

- Co jest? – ponad zamieszanie dało się słyszeć głos Tiggeta.

- Szeryfie. Szeryfie. Musi pan to zobaczyć.

- Mac Arthur, zabezpiecz teren. Kto trzyma warty?!

Po chwili chaos został opanowany i szeryf odzyskał kontrolę nad sytuacją, i wtedy dopiero zorientowali się, jak blisko nich przesunęła się Kostucha.

- Zabierzcie go stąd – Tigget z kamienną twarzą wpatrywał się w ciało Solomona Craiga, który miał za zadanie pilnować konie, a którego znaleźli martwego kilka kroków od wyznaczonego posterunku, z gardłem rozciętym od ucha, do ucha.

Szop Muller kucał przy ziemi, a stary przyjaciel tropiciela - Pacho Evanderro – przyświecał mu pochodnią.

- Ślad mokasynów – Muller podniósł wzrok na mężczyzn, dzielących swoją uwagę na okoliczne, skąpane w ciemnościach skały oraz myśliwego. – Chyba.

- Chyba? – Tigget nie krył zdziwienia. Po raz pierwszy słyszał z ust Szopa Mullera takie słowa.

- Chyba.Potwierdził stary traper. - Ktoś, kto poderżnął gardło nieszczęsnemu Solomonowi, poruszał się, jak duch.

- Indianie?

- Pewnie tak.

- Sprawdź jeszcze posterunek Gardena i Higginsa. Wy trzej – szeryf wskazał wybranych ludzi. – Nie odstępujcie Szopa nawet o krok.

- Zerknij jeszcze na ten kamień, panie Tigget – Szop wskazał kamień, kilka kroków od miejsca, w którym znaleźli ciało Craiga.

Wszyscy spojrzeli. Ktoś, kto zapewne odpowiadał za śmierć ich kompana, nabazgrał coś krwią zamordowanego na jasnej powierzchni kamienia.

- Jesteś w stanie podjąć trop tych mokasynów, Szop?

- Nie wiem. To rudny teren. Szczególnie nocą. A ten, co zarżnął Solomona, jest naprawdę cholernie dobry, panie Tigget. W nocy, łatwo może nas wystrychnąć na dudka.

- A co z Gardenem i Higginsem?

Wieść o zaginięciu dwójki wartowników zdążyła już obiec obozowisko. Mimo, że nikt tego głośno nie powiedział, większość sądziła, że obaj zaginieni mają uśmiechy na gardłach podobne do tych, którym uśmiechał się Craig.

- Zajmiemy się tym o świcie – zdecydował Tigget. - Jeśli to ludzie Harpera lub dzicy, mogą chcieć, byśmy zaczęli szukać teraz. Do tej pory, panowie, broń w gotowości. Nikt nie wychodzi na stronę bez asysty. To tyczy się również pani, pani Reed. Ma pani piękne, długie włosy. Dzicy ucieszyliby się z takiego skalpu.

Ktoś zarechotał, zupełnie bez powodu, ale ktoś inny uciszył go ostrym, niewybrednym słowem.

- Rozumie pani powagę sytuacji, pani Reed – twarde spojrzenie szeryfa nie odrywało się od twarzy wdowy, ale tylko niewyraźne mruknięcie kobiety było odpowiedzią, która musiała zadowolić Tiggetta.

- Przeczekamy do rana …

Znów coś przerwało mu w pół zdania.




To były strzały. Prawdziwa kanonada, która rozpętała się w jednej chwili.

Nierówna palba, dość odległa, ale na tyle bliska, by móc ją zignorować. Co niektórym, o bystrzejszym niż reszta słuchu, wydawało się jeszcze, ze słyszą w tej strzelaninie jakieś krzyki, ale odległość i ukształtowanie terenu mogły wprowadzać ich w błąd.

- Co jest?! – zapytał ktoś mało rezolutnie, ale szybko uciszyły go syknięcia reszty.

- Szykować konie – rozkazał Tigget. – Jedziemy tam.

- A co z Craigiem?

- A co ma być, nie żyje – warknął gniewnie szeryf.

- A co z Higginsem i Gardenem? Jeśli wrócą?

- To nas odszukają, albo zawrócą. Na koń!



Nim wsiedli na konie i ruszyli w drogę, strzały ucichły.

- Cholera – Tigget zawahał się.

Widać było, że nie jest zdecydowany.

- Niech ludzie zdecydują. Jedziemy czy czekamy do rana?

Szeryf odwrócił się stronę siedzących na siodłach ludzi.

-Głosujemy. Kto jest za tym, by jechać niezwłocznie, niech powie, „za”, kto jest za tym, by poczekać do rana, niech powie „rano”!

Za! Rano! Za! Rano!

Dwudziestu jeden mężczyzn z grupy pościgowej podzieliło się wyraźnie na dwie grupy. Jedenastu, w tym Szop Muller byli za tym, by poczekać do rana. Dziesięciu, w tym zastępca szeryfa – Mac Arthur, byli za niezwłoczną jazdą. Sam Tigget wstrzymał się ze swoją decyzją, czekając, aż wypowie jeszcze ta ósemka, która została zakrzyczana przez resztę pościgu.

- Jedźmy!

- Czekajmy!

Twarze mężczyzn, oświetlone płomieniami pochodni wydawały się gorzeć wewnętrznym przekonaniem. Nikt już nie pamiętał o martwym Solomonie Craigu oraz o zaginionych Higginsie i Gardenie. Teraz liczył się tylko wybór pozostałych i decyzja szeryfa.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 13-07-2014 o 21:20.
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:25.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172