Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-10-2015, 12:58   #101
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
praca wspólna

- Megan? Za 15 minut będę w domu…
- Cudownie… - w głosie kobiety słychać było ulgę - ...będę zaraz za Tobą, nastaw ekspres… - starała się brzmieć swobodnie i naturalnie, wręcz beztrosko. Uśmiechała się nawet, co także było słychać przez telefon. Oboje wiedzieli jednak, że to tylko pozory. Cisza przed burzą. Megan czuła wyraźnie, że coś się zbiera. Coś się stanie. Kiedy się rozłączyła, strach powrócił ze zdwojoną siłą. Rozejrzała się po pokoju upewniając się, że niczego nie zostawiła, po czym niemal wybiegła na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi. Jednak nadal nie czuła się bezpiecznie.
Co ją tak wystraszyło?
Noc była spokojna i - o dziwo - twórcza. Właściwie to nawet nie do końca pamiętała, co takiego pisała. Jakby słowa wypływały przez jej stukające cicho w klawiaturę palce bez udziału jej świadomych myśli.
Dziwne.
Poczyta to później.
Teraz najważniejsze było dotrzeć do domu i spotkać Daniela i dzieciaki.
Nienawidziła samotności.

Nie mogła powstrzymać się od westchnienia ulgi, kiedy zobaczyła Daniela całego i zdrowego przed domem. Widząc, że są sami, nie odmówiła też sobie rzucenia mu się w objęcia. Potrzebowała tego. Poczuć ciepło, które wypędzi chłód z jej ciała i przepędzi paskudne przeczucie.
Wmówiła sobie, że pomogło.
- Gdzie reszta? - zapytała lekko, nie okazując niepokoju. A przynajmniej bardzo się starając.
Uśmiechnął się w odpowiedzi. Bynajmniej nie wymuszenie, czy smutno. Równie rad, że ją widzi, jak i ona.
- Chodźmy do środka. Pogoda jest w kratkę.
W domu zaprowadził ją do kuchni gdzie oboje usiedli nad kubkami kawy. A potem opowiedział. Gdzie kto był i czego się dowiedział. Od początku do końca zrelacjonował jej przebieg rozmowy z oboma zamieszanymi w sprawę Indianami nie ukrywając, że żadnemu z nich nie ufa i na pomoc żadnego z nich nie mogą liczyć. Na koniec zaś dodał coś jeszcze.
- Cokolwiek to jest... Ten Inuak, demon… Jakkolwiek nas nienawidzi… Mam wrażenie… Jestem pewien, że nie będzie w stanie nas skrzywdzić, jeśli będziemy trzymać się razem, Meg. Damy mu radę Meg.
Uśmiechnęła się, słysząc te słowa. Dzięki nim wstąpiła w nią nowa otucha. W tym jednym w pełni się z nim zgadzała.
- Tak, Dan. Damy mu radę, jeśli będziemy się trzymać razem. Nie możemy się poddawać rozpaczy… - tak banalne, a takie prawdziwe.

A potem wszystko runęło w gruzy.

Wrzask.
Dziki, pełen bólu i przerażenia wrzask Maddison.
Obraz w piekielnym zwierciadle był czymś, co z pewnością będzie powracało w koszmarach do końca jej życia. Obraz, a także działania Inuaka, który rzucił nią o ścianę i zrobił to samo, co jakiś pieprzony indianin robił dziewczynie, którą kochała jak córkę.
Nie miała szans powstrzymać Daniela przed totalnym zniszczeniem jedynej wskazówki, jaką mieli, by znaleźć Madd. Właściwie to nawet nie wiedziała, że to robi. Choć gdzieś w głębi umysłu wiedziała, że fizycznie nic jej nie jest, odczucia gwałtu były tak rzeczywiste a ból tak realny, że zwinęła się w kłębek na podłodze, dłońmi i zaciśniętymi nogami chroniąc swoją kobiecość. Szlochała, targana spazmami sprzecznych uczuć. Przerażenia, bólu… ale też żalu i współczucia. Pulsująca wściekłym bólem głowa była ostatnim, co odczuwała.
Chciała się zerwać i jechać na pomoc Maddison, ale uczucie wypełniającej ją obecności było tak realne… nie miała siły na nic więcej poza bezsilnym szlochem.
Daniel dopiero po chwili uniósł na nią swoje spojrzenie. Przez szalejącą w jego oczach boleść przejrzało na chwilę zaskoczenie. Co się stało? Co się do cholery stało??
Stojąc na smętnych resztkach lustra, w których już tylko odbijały się ocienione ściany pokoju, patrzył na szwagierkę kręcąc głową.
- To nie była prawda. To nie było prawdziwe. To nie było prawdziwe!!!! - wrzasnął tym razem kierując swój krzyk do ścian domu - Nie było! Słyszysz mnie sukinsynu???! Łżesz!!!! Tylko tyle potrafisz!!! Same sztuczki!!!! Nie masz siły na nas!!!!! Jesteś tylko żałosnym żartem żałosnego człowieka!!!! Niczym więcej!!!!! Niczym!!!!!!!!! - Daniel opadł z głuchym chrzęszczeniem szkła na kolana i zaszlochał - Niczym… O Boże…. niczym…
Otarłszy po chwili policzki, podpełzł do drżącej pod ścianą Meg i mocno ją objął, przytulając jej włosy do policzka.
- To nie była prawda Meg… Wiem to. Chwilę temu z nią rozmawiałem. Powiedziała, że wszystko w porządku. Powiedziała, że jest OK. Ze zaraz wróci. Zobaczysz. Lada moment. On po prostu chce, żebyśmy się bali...
- On… - weszła mu w słowo, sztywniejąc w jego objęciach i z drżeniem mocniej zaciskając uda. ból między nimi wciąż był tak realny… - ...on… - rozszlochała się na dobre, nie będąc w stanie wypowiedzieć tych słów na głos. To, co przez chwilę czuła… ból indianek gwałconych przez żołdaków… diabelsko spleciony z wizją Madd gwałconej przez indianina. Może wizja była prawdziwa a może nie…
Nie mogli jej zlekceważyć.
Ogromnym wysiłkiem woli zmusiła swoje ciało do rozluźnienia i z trudem sięgnęła ręką, by dotknąć piekącego miejsca z tyłu głowy. Nie zdziwiła się, kiedy na palcach dostrzegła świeżą krew. Mocno uderzyła o ścianę a potem gwałtownie spadła, zdobywając kilka nowych siniaków i otarć do kolekcji.
- Musimy ją znaleźć, Dan. - szepnęła, nie patrząc mu w oczy i modląc się, by wizja w lustrze była tylko wizją.
Nie odpowiedział od razu. Pochylił jej głowę i obejrzał stłuczenie. Nie wyglądało groźnie. Ponownie ją przytulił. Oddychał ciężko i szybko, ale i z każdym oddechem wolniej i spokojniej. Opanowywał emocje.
- Wiem gdzie może być - odrzekł w końcu po czym z jakimś trudem i goryczą w głosie dodał - Sam ją tam zostawiłem. Chodźmy. Dasz radę? Wszystko w porządku?
Dopiero teraz zauważył z jaką kurczowością zaciska uda zasłaniając się też dłonią.
- Co się stało?
Spojrzała na niego z udręką w oczach, a potem zacisnęła je mocno, wbrew sobie widząc pod powiekami obraz Maddison z tym indianinem i czując tak wyraźne echo kobiecych cierpień. Kolejna łza spłynęła po jej policzku.
- To ten demon… - jękneła wreszcie, zaciskając zęby, by nie wybuchnąć znów płaczem - On tu jest… czuję go… - zatrzęsła się wyraźnie i dodała żałośnie, niemal niesłyszalnym szeptem, wskazując głową resztki zbitego lustra - Zrobił mi to samo…
- … teraz? to co… - nie dokończył - ale…
Ponownie nie był w stanie dokończyć. I ponownie mocno ją objął.
- To nie było prawdziwe Meg… Nie było…
Skinęła w nagłym odrętwieniu głową, zgadzając się z tym, choć jej ciało uparcie twierdziło coś innego, czując fizyczne echo mentalneo gwałtu.
- Ale dla nich to było jak najbardziej prawdziwe… - westchnęła - Tych wszystkich biednych indianek, które uciekały przez las, jakby od tego zależało ich życie… bo zależało. - przypomniała sobie swój pierwszy koszmar, jej oczy utkwione były we wspomnienia - Biegły przez zamglony las, słysząc nad sobą krakanie kruków i wiedząc, że nic ich nie ochroni przed grozą, która postępowała tuż za nimi. Grozą w postaci białych ludzi, którzy traktowali je jak zabawki, nim wreszcie zabili… ALE MY NIE JESTEŚMY TACY JAK ONI!!!! - wrzasnęła nagle ze złością, kierując swoje słowa do obecnego gdzieś w pobliżu Inuaka i zaciskając ze złością pięści. Walczyła, żeby się nie załamać.
- Chodźmy stąd - powtórzył cicho i pomógł jej wstać.
Nogi jej drżały, ale podniosła się i dała wyprowadzić z piekielnego pokoju.
- Zadzwoń do niej. - powiedziała cicho. Sama by to zrobiła, ale bała się, że dziewczyna nie odbierze. Jej niechęć do Megan była aż nazbyt dobrze widoczna. - Może to pozwoli nam się dowiedzieć czegoś na temat tej… sceny.
W kuchni kobieta opłukała ręce i twarz pod zimną wodą, zwalczając przemożne pragnienie wskoczenia pod gorący prysznic. Powtarzając sobie, że to nie jej ciało zostało zbrukane, a umysł. A potem sięgnęła do torebki po leki, które po raz pierwszy połknęła przy Danielu, popijając jeszcze ciepłą kawą. Przelotnie zdziwiła się, że całe zajście trwało tak krótko.
- Cholera, fakt… - szybko wymacał w kieszeni spodni telefon. Wyciągnął. Naprawdę był pewien, że to wszystko nie było prawdziwe. Bóg mu świadkiem, że naprawdę. Ale i tak palce jakoś tak drżąco i pośpiesznie wybierały ostatnie połączenie. W telefonie dał się słyszeć sygnał oczekiwania...

Niemal w tym samym czasie zadzwonił telefon w domu.
Megan wzdrygnęła się na pierwszy ostry dźwięk, jakby ktoś smagnął ją biczem po plecach. Spojrzała na stojącego z komórką przy uchu mężczyznę z bezbrzeżnym przerażeniem w oczach, a potem rzuciła się do stolika i drżącą dłonią podniosła słuchawkę. Musiała odchrząknąć raz i drugi, zanim wreszcie głos zaczął ją słuchać i udało jej się wyjąkać - Ha… halo?
- Czy zastałem pana Daniela Craven?
Męski głos kojarzył się z urzędnikiem.
- A w jakiej sprawie? Kto mówi? - rozpaczliwie pragnęła, żeby chodziło o jakieś przyziemne bzdury związane z ubezpieczeniem albo czymś podobnym. Jednak pełznące w górę kręgosłupa zimne macki pierwotnego strachu podnosiły jej włoski na karku. Czuła, po prostu czuła, że chodzi o coś nieopisanie gorszego.
- Funkcjonariusz Adam Prescot, komisariat w Plymouth. Dzwonię w sprawie córki pana Daniela, ale szczegółowych informacji mogę udzielić tylko jemu.
Nogi się pod nią ugięły. Bez słowa wyciągnęła słuchawkę w stronę mężczyzny, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak mocno i kurczowo przyciskała ją dotąd do ucha. Z oczu płynęły jej łzy.
“A jednak to prawda...” - kołatało jej się po głowie razem ze wspomnieniem potwornej sceny widzianej w lustrze.
Nie przejął z początku słuchawki. Cały czas usilnie wyczekując głosu Mads w komórce. Cały czas nieustępliwie powtarzając sobie, że dziewczyna zaraz odbierze. Gdy jednak domowy telefon zawisł między nimi, Daniel gwałtownie rozłączył komórkę i chwycił słuchawkę.
- Daniel Craven przy telefonie - powiedział szybko.
- Funkcjonariusz Adam Prescot, komisariat w Plymouth. - Mężczyźnie wyraźnie drżał głos. - Mamy tutaj poważną sprawę. Pana córka, Maddison. Ona... to nie jest rozmowa na telefon. Czy może pan... przyjechać do nas. Odebrać ją?
- Co się stało? Jaką sprawę? Co ona u was u robi?
- Napadnięto ją. Pana córkę. W ten ... paskudny sposób.
Daniel nie odzywał się przez dobrą chwilę. W słuchawce można było słyszeć tylko jego ciężki oddech. W końcu przerwał jednak ciszę.
- To nieprawda, panie Prescot. Pomyliliście się. Zaraz u was będę. Gdzie to jest?
- W Plymouth. Trafi pan? Zawieźlibyśmy ją do państwa, ale procedury... rozumie pan?
Nie odpowiedział. Odłożył słuchawkę.
- Jedziemy na komisariat.
Megan już stała w drzwiach, blada jak otaczające ją ściany korytarza, ale zdeterminowana. To, co się stało, zamiast ją złamać, zahartowało ją. Zacisnęła zęby, wciąż wyczuwając gdzieś w domu szyderczą obecność demona. Inuaka. Czegoś, co zadarło z jej rodziną. Nie dbała o łzy spływające bez przeszkód po policzkach. Musiały wypłynąć, wszystkie, co do jednej.
Ktokolwiek był za to odpowiedzialny, pożałuje tego.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 09-10-2015, 18:13   #102
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
– Jak już pan zdecyduje, do kogo chce zadzwonić, zaprowadzimy pana do aparatu. - Poinstruował go ciemnoskóry funkcjonariusz zamykając kraty aresztu.

- Pierdol się. Wszyscy się pierdolcie - warknął młody.

Do kogo miał zadzwonić? Wszystkich zawiódł. Miał znaleźć rozwiązanie, tymczasem on koncertowo wjebał się w kłopoty.

Szczęknął zamek. Wystawił środkowy palec w ślad za odchodzącym policjantem. Świetnie Steven, świetnie! Możesz sobie pogratulować. Usiadł na metalowej ławie, przytwierdzonej pewnie do ściany. Uderzona jakimś twardym przedmiotem blacha utworzyła na krawędzi zadrę, która czepiała się spodni.

- Dobrze zrobiłeś. – Powiedział dziewczyna stojąca obok niego. – Trzeba go powstrzymać przed dalszym złem. I ty możesz to zrobić…

Zaśmiał się wpatrując w pustą ścianę…

- Jasne, kurwa, jasne! Machnę pierdolo... - zamilkł. Przyjrzał się uważniej kobiecie.

Była młoda. Młodziutka. Najwyżej trzynaście, może czternaście, góra piętnaście lat. Wyglądała całkowicie realnie, jakby stała tutaj przed nim, z ciała i krwi, chociaż, było oczywistym, że nie mogła istnieć.

Ciemne warkocze zasłaniały drobne piersi. Dłońmi zakrywała łono, jak wtedy, nad jeziorem Latonka. Wstał gwałtownie.

- To ty... - przełknął ślinę. - Byłaś tam. Podczas pogromu...

Zwid nie przestraszył go. Była taka realna i jednocześnie ulotna. Taka dziewczęca, niewinna a zarazem zbrukana.

- Ale jak? - spytał, nie zdając sobie sprawy z tego, że zaciska dłonie tak mocno, że paznokcie wbijają mu się w skórę.

- Śmierć nic nie znaczy. - Jej twarz pozostała bez wyrazu. - Nienawiść znaczy dużo więcej. Nie można nienawidzić w nieskończoność. Wtedy zatracamy siebie samych.

- Śmierć… nic nie znaczy… - zastanowił się głośno nad sensem tych słów. - Śmierć jest bramą. Bramą do innego świata. Do t w o j e g o świata.

Spojrzał na dziewczynę, lecz opuścił wzrok. Jej nagość go onieśmielała. Była przecież jeszcze dzieckiem.

- Czy chcesz powiedzieć - patrzył gdzieś obok, widząc ją na krawędzi pola widzenia, - że on się karmi nienawiścią?

- Nienawiścią. Strachem. Gniewem. Wami. - Jej głos stawał się coraz cichszy, przechodził w szept.

- Czego chcesz? - podniósł nagle głos. - Abyśmy zapomnieli o wszystkim? O śmierci matki? O… - nagle wskazał na nią - A ty? Ty mu wybaczyłaś?

- Ja ... nikomu ... nie wybaczam.... Ja... przynoszę... zmiany...ostateczne zmiany...

Jej twarz zaczynała się zmieniać, jakby pod skórą zamieszkało jakieś zwierzę i przesuwało się teraz czyniąc oblicze dziewczynki... ponure, stare, złowieszcze... Spomiędzy dłoni zaczęła wypływać krew...

Na szyi pojawiła się szeroka, czarna szczelina - stara rana po nożu, a z niej... w niej... pojawiły się palce. Niewielkie, dziecięce palce...jakby jakieś niemowlę próbowało wyjrzeć przez ranę na świat...

- Ja... naznaczam... gniewem ... innych!

Dziewczynka wrzasnęła, przeraźliwym krzykiem, jak gdyby ktoś przejechał gwoździem po szybie, tylko znacznie głośniej. Dźwięk przeszył umysł chłopaka, wdarł się w mózg powodując zawroty głowy. Steven zachwiał się. Jedną ręką oparł się o ścianę. Pokój zawirował, zatańczył jak łajba rzucana przez wzburzone fale.

- Co mam zrobić? - wydusił przez zaciśnięte zęby, próbując opanować kołysanie.

- Umrzeć... - wysyczała zjawa głosem tak nienawistnym jakby w ułamku sekundy zaszła w niej jakaś przemiana, - lub zabić winnego tego co stało się z twoją rodziną.

- Umrzeć… winnego - słowa kołysały się razem z celą. - Kto?

- Sam osądź.

Stracił równowagę. Uklęknął. Nagły sztorm chwiał całym światem. Wywracał mu żołądek. Przycisnął głowę obiema rękami. Zatrzymać świat. Wysiąść z tej krypy. Uspokoić się.

Dziesięć, dziewięć...

Odliczał w pamięci próbując uspokoić kotłujące myśli. Emocje.

...osiem, siedem...

Wziął głęboki oddech.

...sześć, pięć...

Wyciszyć się.

...cztery, trzy...
Wypuścić powoli powietrze.

...dwa, jeden.

- Wróć do mnie - zwrócił się do zjawy, dziwnego potworka o dwóch głowach, który został z dziewczynki. Jego głos był już spokojny. - Wróć... potrzebuję twojej rady. Co mam zrobić?

- Zabij ... winnych.... wszystkich....

Głos cichł. Zanikał. Zjawa również.

- Nie… - Steven był pewien, że nie rozmawia już z małą dziewczynką. - Wróć do mnie… nie chcesz tego. Nie…

...dopiero wtedy ich zobaczył. Policjanta i jakiegoś mężczyznę. Patrzyli na niego - mundurowy z rozbawieniem, cywil - spokojnie. Chłopak skulił się na środku celi. Kolana podciągnął pod brodę. Po zjawie został tylko blady poświt.

- Czy ona - wyszeptał - czy moja mama tam jest?

- Mama? Mamy zadzwonić po pana mamę? - zapytał policjant. - Ma pana stąd odebrać po badaniu?

Steven nie odpowiedział, skulił się jeszcze bardziej. Kołysał się w przód i w tył w jednostajnym, monotonnie uspokajającym rytmie. Odcięty od otaczającego go świata nie widział ścian, nie słyszał śmiechu. Zatopiony w rozmyślaniach.

...śmierć nic nie znaczy...

...karmi się nienawiścią...

...zabij...

...nie znaczy...

...umrzeć...

...naznaczam...

...śmierć...

Słowa łopotały w jego umyśle dotrzymując rytmem sercu.

I wtedy zdecydował. Rozejrzał się przytomniejszym wzrokiem. Siedział sam. Dochodziła do niego oddalona rozmowa. Już był spokojny. Już wiedział co ma zrobić. Musi tylko znaleźć sposób. Nie szukał długo.

Metalowa zadra z uszkodzonej ławki rozorała mu nadgarstek. Gęsta krew pociekła na kamienną posadzkę. Położył się, skulony w pozycji embrionalnej. Sen przychodził powoli.

Śmierć nic nie znaczy mamo.

Wraz ze snem nadchodziło ukojenie.

Umrzeć...
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 10-10-2015, 10:26   #103
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Posadzili ją w pokoju, pod nadzorem policjantki, która nie bardzo wiedziała, jak sobie w tej sprawie poradzić. Wcześniej zebrali od niej zeznania i inne rzeczy formalne, które pozwoliły im wystąpić o nakaz aresztowania Mongwau Wolfhowla.

To był szalony plan, ale miał szanse powodzenia. Jeżeli tylko wszystkie elementy zagrają tak, jak powinny.


* * *

Megan i Daniel znaleźli się na posterunku w Plymouth w kilka minut po odebranym telefonie. W końcu dom, który kupili leżał niecałe dwie mile od zabudowań miasteczka. Plymouth nie było duże, więc szybko ich rozpoznano i poprowadzono do pokoju, w którym zaopiekowano się Maddison.

Na pierwszy rzut oka widać było, że nastolatkę spotkało coś złego. Coś przeraźliwie złego. Coś, przy czym demoniczne ataki wydawać się mogły jedynie nierealną ułudą. Rozmazany makijaż, rozcięta warga, opuchnięty wyraźnie policzek – ewidentne ślady przemocy fizycznej. Jednak rany zadane dziewczynie, były niczym w porównaniu do tego, jakie blizny musiano zostawić na psychice.

Nikt w Plymouth nie miał odpowiedniego doświadczenia w takich sytuacjach i wyraźnie było widać, że miejscowa policja nie radzi sobie z takim ładunkiem emocji, jaki towarzyszył Madd i jej rodzinie.


* * *

Wprowadzili go przez główną salę. Szedł dumnie, z podniesionym czołem i zaciśniętą, zawziętą miną. Mongwau Wolfhowl. Za nim, pod czujnym spojrzeniem policjantów, kroczył wściekły Gieronimo Wolfhowl, a jego ciemne oczy rzucały wszystkim wyzwanie. Ci, co go znali schodzili mu z drogi lub odwracali wzrok. Każdy w Plymouth i okolicy bał się tego starego Indianina.

Już samo pojawienie się dwóch Wolfhowlów w mieście jednego dnia stanowiło niemałą sensację. A co dopiero w takiej sytuacji.

Młody Mongwau został aresztowany! Za co? Nikt, poza policjantami, tak naprawdę nie wiedział, ale … w małych miejscowościach trudno było utrzymać sekret. Trudno było utrzymać tajemnicę. Tym bardziej służbową.
Zgwałcił tą nową, tą małą, tą, jak jej tam, Craven. Maddison Craven.

- To drań! – wykrzykiwali cicho jedni. – Taka mała dziewczynka! Powinni go zamknąć w celi z nazistami! Niech ma za swoje.

- Zgwałcił! Też coś … - prychali inni. – Przecież wiadomo, co z niej za ladaco. Ledwie przyjechała, a już rozkładała nogi przed miejscowymi. Pewnie Mongwau potraktował to jako zachętę. Trudno się chłopakowi dziwić. Dorasta. Ma swoje potrzeby, a stary wariat, Geronimo, trzyma ich tam krotko, bez kobiet. To i mu sperma na mózg się rzuciła.

Do wieczora całe Plymouth huczało od plotek, które – jak pożar – rozprzestrzeniały się dalej, do sąsiednich miasteczek.

* * *

Steven otworzył oczy.

Od razu wyczuł zapach krochmalu i ten charakterystyczny smrodek środków odkażających wypełniający szpitale.

Nie udało się. Zauważyli. Odratowali.

Zawiódł. Siebie. Duchy. Matkę. Wszystkich zawiódł. Zawsze zawodził. Od samego początku. Rodzinę. Przyjaciół. To dlatego nikt z nim nie pozostawał dłużej. Nie potrafił pokochać. Zrozumieć.

Spod powiek ulatywał resztki snu, wizji, majaku.

Domy zrobione z kory i liści. Szałasy w lesie. Niewyraźne postacie, zlewające się w to i to coś. Coś złowrogiego. Czającego się tuż obok, na pograniczu pola widzenia nieuchwytnego, jak cień. Coś z grubsza przypominającego ludzką sylwetkę, z oczami będącymi światłami w mroku.

Stevena przeszył dreszcz.

Nie mógł się ruszyć. Do łóżka przytwierdzono go pasami. Podczepiono do niego różne rurki, których zadaniem było doprowadzenie jednych i odprowadzenie innych płynów. Zza otwartego okno, przez które wlatywało świeże powietrze, słyszał dźwięki ulicy.

Leżał i czekał. Tylko tyle mu pozostało.

* * *

Telefon Daniela zadzwonił zaraz po tym, jak policjanci wprowadzili sprawcę na komisariat i zaprowadzili do aresztu, przezornie trzymając ojca poszkodowanej w przestępstwie z daleka od sprawcy.

To był Steven.

Daniel odebrał, ale zamiast głosu syna usłyszał inny, męski i spokojny głos.

- Dzień dobry. Nazywam się David Novak. Dzwonię z Koekuk. Jestem lekarzem w tutejszym szpitalu. Pana syn, Steven, trafił do nas na oddział prosto z aresztu policyjnego. Jest pełnoletni, ale… dzieje się z nim coś niedobrego. Targnął się na własne życie, prawie skutecznie. Czy możemy się spotkać w tej sprawie.

Ale Daniel już nie słyszał odpowiedzi. Telefon wyleciał mu z dłoni, uderzył o podłogę. Bateria wyskoczyła z obudowy.

To była o jedna zła wiadomość za dużo. Daniel poczuł, że nie może oddychać. Po ciele rozlało mu się potworne gorąco. Poczuł, jakby coś rozrywało mu klatkę piersiową od środka.

Megan widziała, jak Daniel czerwienieje na twarzy, a potem robi się sino blady. Wyglądało na to, ze dostał ataku serca lub wylewu. Tryb życia, stresująca praca, emocje związane z tym, co spotkało ich w Plymouth po kupnie domu oraz ostanie, traumatyczne wydarzenie, nie mogły pozostać bez konsekwencji.

- Lekarza! – krzyknęła Megan.

* * *

Zabrali go sprawnie i szybko do Macomb. Z maską tlenową. Karetką. Na miejscu, po kilku badaniach, okazało się, ze to jednak nic poważnego, lecz zwykła reakcja na szok. Lekarz, który się nim zajmował, na wszelki wypadek zalecił jednak dzień odpoczynku no i wypisał sporą ilość lekarstw i zalecił unikania stresów.


* * *

Dochodziła czwarta wieczorem.

W Koekuk Nathan szykował się na spotkanie z elitą miasta.

W ty samym mieście, w szpitalu, w pokoju z nadzorem, odpoczywał Steven. Daniel kończył właśnie swoje badania w innym szpitalu, w Macomb.
Megan i Maddioson musiały pozostać w Plymouth, dopełnić formalności. Kiedy Megan wyszła na chwilę, by zapalić, podszedł do niej jakiś Indianin.

Wzdrygnęła się, kiedy na nią spojrzał.

- Ona kłamie – wycedził przez zęby patrząc na Megan. – Wicie o tym obie. Mój syn tego nie zrobił.
 
Armiel jest offline  
Stary 29-10-2015, 12:50   #104
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Dziewczyna milczała uparcie przez cały pobyt w komisariacie. Megan widziała, jak Maddie pociąga nosem i rozmazuje nerwowo resztki makijażu na żadne jednak z pytań ciotki nie odpowiadała jakby w ciągu jednak nocy straciła słuch. Gdy podpisały dokumenty i dokończyły formalności poszła za Megan do samochodu, gdzie w blaszanym zaciszu wypytała wreszcie o ojca. Gdy ciotka ją uspokoiła i ruszyły do domu Maddie odwróciła głowę do szyby i milczała dalej.
W domu Maddie usiadła na kanapie w salonie, przykryła się kocem pod samą brodę i kolejne spojrzenia ciotki zbyła zmęczonymi słowami:
- Powiem co i jak jak przyjedzie tata. Nie będę się powtarzała a on niedługo powinien dotrzeć ze szpitala.

***

Cienie porastających posesję Cravenów drzew położyły się gęstym całunem na Domu gdy zajechało pod niego nieznane dotąd auto. Zatrzymało się obok motoru Megan, po czym po chwili wyszło z niego dwóch mężczyzn. Pasażerem był nie kto inny jak Daniel. Od razu dojrzawszy rodzinnego cadillaca, ruszył w stronę budynku, zostawiając kierowcę za sobą. Kierowcę, którym był Bert. Ubrany po cywilnemu policjant, został przy samochodzie.

Meg zastał wychodzącą do niego w wejściu. Zatrzymali się na chwilę przed sobą patrząc sobie w oczy. Jakby szukając w nich czegoś wzajemnie.
Bez słowa minął ją i wszedł powoli do środka. Ostrożnie. Jakby nie chcąc hałasem czegoś zakłócić. Czegoś zepsuć… Od razu ją zobaczył. Na kanapie, pod kocem. Jak wtedy gdy zapraszała do domu koleżankę i razem oglądały horrory po nocy, by potem nie móc spać. Jego mała dziewczynka. Zzz… odarta. Skrzywdzona. Z podbitym okiem i spuchniętymi ustami…
Równie bez słowa jak w przypadku Megan, podszedł i po prostu usiadł w fotelu obok, oparłszy łokcie o kolana. Ze wzrokiem wbitym w jakiś niematerialny punkt w powietrzu.
Przełknął ślinę po chwili.
- Jak… - odkaszlnął. Głos miał łamiący się - jak się trzymasz?
Maddison wystrzeliła spod koca i rzuciła się ojcu w objęcia. Ściskała go długo i silnie, przyciskając policzek do jego piersi.
- Tato, tatusiu… - głos jej się łamał, popłynęły łzy. - Przepraszam cię… Tyle wstydu ci przyspożyłam… ale musiałam...
Szok wywołany przełamaniem bariery bliskości był pierwszy. Był instytnktowny. Daniel zdrętwiał czując mocny uchwyt w jaki złapała go córka. Z szeroko otwartymi oczami i ramionami uniesionymi lekko w górę jakby w obawie przed dotknięciem. Przed naruszeniem tego co tak bardzo zawiódł.
Kaszlnął próbując pozbyć się narastajacej dramatycznie szybko w gardle guli. Bezskutecznie. Pociągnał nosem czując gormadzącą się w oczach wilgoć.
- O Boże… Maddy. Ty przepraszasz mnie? Ty nie musisz nikogo przepraszać - coś pękło. Objął ją mocno. Przycisnął twarz do jej włosów. - Nie zrobiłaś niczego złego. A oni… żaden już Cię nie skrzywdzi.
Dziewczyna wpiła mocniej palce w sweter ojca, policzek wcisnęła jeszcze głębiej w jego pierś, jakby co najmniej chciała przebić się przez materiał, skórę, i żebra i schować się w jego wnętrzu, głęboko, i już nigdy stamtąd nie wyjść.
- To nie tak… Ja… młody Wolfhowl chciał pomóc… ja go prosiłam… On najlepiej zna swojego ojca. Mówi, że jak ten się dowie, że jego syn… jego własna krew zbrukała białą kobietę zaleje go wstyd… Pójdzie na nasze warunki... zrobi wszystko aby wycofać zarzuty… Odwoła inouki i wreszcie będziemy bezpieczni… Musiałam się zgodzić bo nie widziałam innego wyjścia… Przepraszam cię tato. Ten biedny chłopak podjął ryzyko że zniszczę mu życie, to się może już za nim zawsze ciągnąć, zostać w papierach czy coś… Ale to moja wina, moja decyzja… Wynagrodzę mu to później, tak sobie obiecałam, coś wymyślę... Pokazują mnie teraz palcami… oni wszyscy… A będą jeszcze bardziej… będą odwracać głowy i nazywać twoją córkę wstrętnym kłamcą… Ale nie szkodzi. Dość już trupów w rodzinie Cravenów… Kłamców jakoś zniesiemy, kolejnych śmierci chyba nie…Przepraszam… Przepraszam, że zadałam wam ból - tu zerknęła również na ciotkę. - Myśleliście, że spotkała mnie potworność… Nie spotkała… - podniosła oczy na Daniela, łzy ciekły z regularnością wypadających z niedokręconego kranu kropel. - To kłamstwo. Jestem oszustką. Ale on się przyznał… Dla mnie. To bardzo dobry człowiek. Musimy przycisnąć starego Wolfhowla póki wypłyną pierwsze wątpliwości… Niech odwoła demona w zamian za co ja wycofam zarzuty…
Megan wpatrywała się w siostrzenicę z absolutnym niedowierzaniem na twarzy. Wierzyła jej, choć jej opowieść wydawała się równie nierzeczywista i upiorna, jak rozpłynięcie się Arniego w kupę szlamu i wodorostów czy wsiąknięcie Jake’a w ścianę. A jednak tamte rzeczy działy się na jej oczach i wiedziała, że były prawdziwe tak samo jak to…
Pamiętała zimny wzrok i głuchy głos starego Wolfhowla. Nie wyglądał na zawstydzonego. W oczach kobiety nie wiadomo kiedy pojawiły się łzy. Podeszła do fotela, w którym Daniel tulił córkę i położyła dłoń na ramieniu Maddy. Chciała wyrazić swój podziw - ile nastolatek zdobyłoby się na taki czyn w obronie rodziny? Ale w głowie tłukła jej się niepewność - czy to miało sens? Czy młody Wolfhowl się nie pomylił w stosunku do ojca? Czy stary Indianin ma moc odwołania demona i czy to zrobi, czy zareaguje wręcz odwrotnie, skazując ich na zagładę?
Dlatego też ostatecznie nie powiedziała nic… zamiast tego uścisnęła lekko ramię dziewczyny i złapała wzrok Daniela.
- Jadę do Steve’a. Wy zostańcie tutaj… nigdzie się nie ruszajcie, dopóki nie wrócę. Proszę. - powiedziała z naciskiem, po czym zostawiła ich samych.

- Nie płacz Maddison - powiedział cicho gdy drzwi zatrzasnęły się za Megan - Nie płacz.
Starał się przelać w ton głosu tak dużo miłości ile jeszcze był z siebie w stanie wykrzesać. Naprawdę ukoić. Mimo tego, że i jemu łzy już ciekły po policzkach. Z wbitym w stłuczone okno wzrokiem tulił ją do siebie powtarzając tylko cicho - Nie płacz. Nikogo nie okłamałaś. On Ci to zrobił. Bez względu na intencje. Ani Twoje, ani jego.
Nie wierzył, że to co się wydarzyło mogło mieć jakikolwiek pozytywny wydźwięk. Nie wierzył w plan na jaki wpadła. Chciałby. Ale nie był w stanie. To był kamień milowy, który odebrał mu resztki…

- No właśnie nie! Nie zrobił - Maddy wyrwała się z jego objęć - My tylko skłamaliśmy, że tak było… Ja skłamałam. A on… dla mnie.

Te słowa podziałały jak nagłe szarpnięcie. Tak mocne, że Daniel zaniemówił i zastygł w bezruchu. Nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. To szarpnięcie drobnych, acz jakże silnych dłoni wyrwało go gwałtownie z lepkości beznadziei w jaką się zapadał. Zaśmiał się przez łzy. Najpierw raz. Potem drugi. W końcu dając pełen upust radości przyciągnął ją mocno do siebie czując jak zachłystuje się wracającą weń nadzieją.
- Maddy, Ty głupolu. Czemu nie zadzwoniłaś i mi nie powiedziałaś??? Och nie ważne… Chodź. Pojedziemy z Megan po Stevena. Nikt z nas nie powinien zostawać sam ani na moment dłużej. Potem wszyscy razem złożymy wizytę Wolhowlowi. Oby ostatnią.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 31-10-2015, 14:36   #105
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Nathan stał przed Missisipi Hotel nie do końca wiedząc co ze sobą zrobić. Rzędy drogich aut i ich wymuskanych właścicieli ciągnęły się wzdłuż czerwonego, pluszowego dywanu otoczonego barierką z wypolerowanych słupków, owych małomiasteczkowych symboli luksusu. Nalane twarze i niewyszukane maniery elity Keokuk, na którą składali się potentaci handlu rybami i torfem, zderzone z wyuczonym znudzeniem dzieciaków ubranych za pieniądze swoich rodziców tworzyły doprawdy odstraszającą mieszankę. Najlepszy garnitur, który ostatnich kilka lat przeleżał w szafie wisiał na Westonie nadając mu wygląd zabiedzonego dozorcy muzeum. Jeszcze raz przeczesał wzrokiem tłumek ludzi zgromadzonych przy wejściu bezskutecznie próbując wyłowić jakieś znajome twarze.

Dlaczego się zgodził? Tylko idiota by się nie zgodził, nawet jeżeli ceną było spełnianie zachcianek pani du Hourtewane. Z drugiej strony im dłużej tkwił w miejscu i im więcej ludzi zaczynało mu się pogardliwie przyglądać tym bardziej narastało w nim wrażenie, że stał się ofiarą jakiegoś niewybrednego żartu. Tylko po co to wszystko? Ah tak, bo gdzieś w Plymouth straszą duchy. Byłby zapomniał. W końcu, gdy zegar nieuchronnie wybił godzinę czwartą nie mógł już dłużej odwlekać i ruszył w stronę rozgadanego gwaru.

Ludzi było sporo. elegancko ubrani w drogie, letnie garnitury lub wręcz przeciwnie, w luźne stroje podkreślające ich "luz". Rozpoznawał twarze wpływowych ludzi miasta - ważnych lokalnych polityków, finansistów, duchownych oraz przedstawicieli świata sztuki. Zobaczył ją z daleka. Ona jego też bo pomachała dłonią.

Nathan poprawił krawat, który nagle zdał mu się za ciasny. Zbliżył się niespiesznie powstrzymując narastającą panikę, jak to zwykle bywało przed spotkaniami z nowymi ludźmi.

- Dzień dobry. - rzekł z lekkim ukłonem czekając aż zostanie przedstawiony.

- Co tak oficjalnie? - uśmiechnęła się przyjacielsko. - Chodź, napij się. Poznasz kilku ludzi. Udawaj ekscentrycznego artystę, a będziesz się czuł jak u siebie.

- Ekscentrycznego artystę - powtórzył za nią machinalnie - to chyba nie powinno być trudne.

Nagle zdał sobie sprawę, że w ciągu ich krótkiej znajomości nawet nie zapytał o jej imię. Rzucił okiem na pannę Hourtewane jakby spodziewał się, że znajdzie przyczepioną gdzieś plakietkę z danymi osobowymi, jednak poza nonszalanckim spojrzeniem jakim obdarzała go teraz kobieta nie było tam niczego nowego.

- To kameralna kolacja, czy zaproszony jest ktoś jeszcze?

- Jakaś setka gości. A co, trema?

Nathan zamilkł, potem uśmiechnął się blado i przestał poprawiać mankiet, który od dłuższej chwili zdawał się zajmować większość jego uwagi.

- W żadnym wypadku. Prowadź.

Poprowadziła go przez obwieszoną obrazami salę, pomiędzy eleganckimi gośćmi. Weston próbował dzielnie znosić lawinę uśmieszków i taksujących spojrzeń w drodze do stolika. Od razu wyczuł na sobie wzrok jakiegoś mężczyzny, który obserwował ich jakiś niezbyt wysoki, lecz postawny mężczyzna. Widać było, że raczej nie jest przychylny Nathanowi, mimo że nigdy się nie spotkali.


Nieprzyjemny grymas na twarzy grubawego jegomościa wyglądał jak nieme wyzwanie rzucane pod adresem informatyka. Skądś się znali? Może zwyczajnie nie spodobało mu się towarzystwo Nathana przy pani Hourtewane? W kilku krokach technik zrównał się ze swoją towarzyszką.

- Zna może pani tego człowieka? - Weston zerknął przez ramię na nalaną gębę znikającą w tłumie.

- Tak. To mój ojciec.

Nathan poczuł się nagle dziwnie nieswojo, jakby przeczuwał, że wieczór, który od początku budził w nim wątpliwości miał zakończyć się cokolwiek nieprzyjemnie. Ocenił różne za i przeciw pomysłu by obrócić się na pięcie i opuścić lokal, niby przypadkiem zahaczając spojrzeniem o zgrabne nogi pani Hourtewane, po czym powziął decyzję by zostać. Kobieta zdawała się chyba nie zauważyć jego zmieszania, bo ciągnęła dalej.

- Trochę się panem posłużyłam, by zrobić mu na złość. Niedawno zerwałam zaręczyny z człowiekiem, którego on niemal traktował jak syna. Ernest okazał się być jednak draniem, co prawda nie pozbawionym zalet, ale draniem. I skończyło się nasze planowanie ślubu, domu i dzieci. Staruszek do dzisiaj mi tego nie wybaczył. Ernest szybko znalazł sobie pocieszenie w ramionach jednej ze swoich licznych kochanek ale i to nie przekonało ojczulka. Cóż, chyba cię przedstawię.

- Jasne. - mruknął informatyk bardziej do siebie, nie siląc się nawet by poinformować towarzyszkę, że wcale mu się nie podoba rola narzędzia w jakiś prywatnych gierkach jakie prowadzi ze swoim ojcem.

Perspektywa spędzenia przyjemnego wieczoru z temperamentną dziewczyną miała swoje niewątpliwe zalety, jednak uległość mogła dać mu w tym momencie dostęp do informacji. Jakiekolwiek by miały nie być.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 05-11-2015, 16:32   #106
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
CRAVENOWIE

Razem z Danielem, odebranym ze szpitala z Macomb pojechali do Koekuk po Stevena.

Zbliżał się wieczór. Zachodzące słońce opromieniało zieleń świata. Cudownie podkreślało korony drzew mijanych po drodze. Złocistą łuną odbijało się w pobliskich jeziorach.

Prowadziła Megan, Daniel odpoczywał lekko ogłupiony zażytymi lekarstwami a Maddison słuchała muzyki. W końcu ujrzeli Missisipi i mostem o stalowych przęsłach przeprawili się na drugą stronę rzeki.

Odnalezienie szpitala nie było trudne, ale tam sprawy zaczęły się komplikować. Na miejscu okazało się, że przed tym, nim targnął się na swoje życie Steven w dzikim szale zniszczył zabytkowy obraz w muzeum, jeden ze starszych eksponatów pochodzących z końcówki XVII wieku. Hrabstwo już wniosło oskarżenie i zażądało odszkodowania. Obraz rzeczoznawcy wycenili na kwotę stu dwudziestu siedmiu tysięcy dolarów. Za taką cenę został zakupiony przez muzeum. Do tego doszły koszty hospitalizacji wykraczające poza standardowe ubezpieczenie, jakie posiadał młody Craven wycenione na kolejne dwadzieścia siedem tysięcy dolarów.

O tym wszytki poinformował rodzinę Stevena wyżelowany prawnik z modną fryzurą – przedstawiciel miasta.

Steven przebywał w szpitalu pod specjalnym nadzorem i opieką policjantów. Nie było mowy o opuszczeniu przez niego szpitala bez wpłacenia kaucji ustalonej na jedną czwartej kwoty zniszczonego obrazu – a więc blisko 32.000 dolarów! To była suma przekraczająca w tym momencie możliwości finansowe rodziny.

- Czy możemy go przynajmniej zobaczyć?

Owszem. Z tym nie było problemów, lecz widok nie należał do przyjemnych. Steven leżał w izolatce, której pilnował umundurowany policjant – jak jakiś bandzior. Nie spał, ale leki jakie dostał uniemożliwiły jakąkolwiek konwersację.
Cravenowie podjęli jedyną rozsądną decyzję – pojechali do Wolfhowla we trójkę.

Steven nawet nie zarejestrował tego, że odwiedziła go rodzina.


NATHAN

Hourtewane spojrzał an córkę spod zmrużonych oczu, jakby zastanawiał się, kim jest jej nowy towarzysz.

- Dzień dobry, tatko – dziewczyna powitała go jakby nigdy nic. – To Nathan. Mój przyjaciel. Jest artystą.

Słowo artysta pogłębiło jeszcze wyraz dezaprobaty na twarzy Hourtewane’a.

- Co u ciebie, Nicole.

A w więc Nicole! Przynajmniej Nathan dowiedział się jak miała na imię kobieta, z którą się przespał.

- Po staremu. Gdzie mama? Mam dla niej prezent.

- Gdzieś w lobby.

- Znów macie ciche dni.

Ojciec nie odpowiedział lecz spojrzała nią gniewnie.

- Na mnie czas, tatko.

Kiedy odchodzili czuł Nathan na plecach spojrzenie ojca dziewczyny.

- Ściśnij mnie za tyłek, a w nocy nie pożałujesz – szepnęła mu Nicole do ucha.

Posłuchał przypominając sobie ten wulkan seksu, którego erupcja na długo miała zostać mu w pamięci. Zresztą jej kształty pod cienką suknią były warte narażenia się na wściekły wzrok starego Hourtewane.

- Mrrr – zamruczała mu do ucha. – Potem pokażę ci, co potrafię zrobić samym językiem.

Nie wątpił, że pokaże.

Matka Nicole okazała się szczupłą, nieco „zrobioną” kobietą o farbowanych na platynowy blond włosach, całkiem w porządku figurze i przygaszonym spojrzeniu. Robiła wrażenie lekko nieobecnej.

- Jest na prozacu i pewnie czymś mocniejszym – szepnęła mu do ucha Nicole. – To cena za dzielenie domu z Hourtewanem.

Zrozumiał. Domyślał się jakim facetem jest ojciec Nicole i zaczynał kibicować jej w tej grze z rodzicem.

Nicole złożyła matce życzenia wręczając prezent a potem poprowadziła Nathana na parkiet. I chociaż nie tańczył zbyt dobrze tutaj jednak nie miało to znaczenia. Musiał przyznać, że dziewczyna fascynowała go chociaż jej bezpośredniość i temperament trochę go przerażał.


STEVEN

Steven odzyskał świadomość dopiero, gdy na zewnątrz zrobiło się ciemnawo i w szpitalu naturalne światło ustąpiło pola żarówkom. Zobaczył go od razu, gdy otworzył oczy.

Niewyraźny, wydłużony kształt stojący przy ścianie. Jak cień rzucany przez kogoś, kto musiał być nieprzeciętnie wysoki a przy tym przeraźliwe chudy. Kogoś kogo ręce przywodziły na myśl wąskie gałęzie a dłonie, zakrzywione konary drzewa zakończone szponami. Łeb istoty otaczała korona zrobiona z piór.

Steven zrozumiał, że widzi demona, który prześladował jego rodzinę. Demona, którego gniew zabił już tylu niewinnych ludzi.

Z ust chłopaka wyrwał się cichy bezwiedny jęk a wtedy cień znikł pozostawiając po sobie jednak przeraźliwe wrażenie obecności czegoś nieludzkiego, nienazwanego i złego. Aurę zimną jak pustka kosmosu.

Chłopak szybko zorientował się, że leży przypięty do łóżka, podłączony do medycznej aparatury, która odprowadzała z niego jedne i doprowadzała inne płyny.

CRAVENOWIE

Do fermy Wolfhowlów dojechali tuż przed zmrokiem. Zmuszeni byli znów zatrzymać się przed opuszczonym szlabanem. Z daleka słyszeli ujadanie psów i widzieli światła palące się w domostwie Wolfhowla.

Nie czekali długo. Jeden z synów Wolfhowla pojawił się w asyście jednego z psów. Miał ze sobą myśliwską strzelbę, która odrobinę przerażała swoim widokiem. Lecz Indianin po prostu zdjął kłódkę i pozwolił im pojechać za nim, aż pod domostwo.

Przed domem oczekiwał na nich sam Geronimo. Ubrany w coś, co przypominało pałatką, a co okazało się indiańskim, szerokim pledem.
Indianin poczekał, aż opuszczą samochód. Jego ciemne oczy zdawały się lśnić lekko w zapadających ciemnościach, jak ślepia jakiegoś drapieżnika. Było coś nieludzkiego i złowieszczego w tym milczącym, ponurym Indianinie. Jakby skrywał w duszy coś strasznego.

- Nie jesteście wszyscy. Potrzebuję was wszystkich, których Innuaki naznaczył swoim gniewem.

Słowa opuszczały jego usta wolno. Twarz pozostawał skupiona i złowroga. A oczy, te przerażające wilcze oczy, nie odrywały się nawet przez chwilę od Maddison.

NATHAN

Impreza była dość nudna i sztywna. I tylko alkohol, dobre jedzenie i towarzystwo Nicole Hourtewane jakoś urozmaicały czas Nathanowi.
Minuty wlokły się w straszliwym, geriatrycznym tempie.

- Też się nudzisz? – szept Nicole tuż przy uchu rozpłynął się po ciele Nathana przyjemnym mrowieniem, które skupiło się w jednej części ciała.

Dziewczyna miała w sobie coś, co działało na niego jak afrodyzjak. Była ucieczką przed koszmarem, jakiego niedawno doświadczył w domu Cravenów.

- Możemy pojechać do ciebie lub do mnie – szeptała dalej. – Spełnię to, co ci obiecałam. Zrobisz ze mną co zechcesz, a potem ja zrobię ci to, na co mam ochotę…

Wyobraźnia Nathana pracowała. Woń perfum dziewczyny pomagała mu w tym bardzo, bardzo mocno.

- Albo po co czekać… - Nicole wyraźnie też miała ochotna coś bardziej ekscytującego niż urodziny podstarzałej matki. – Możemy pójść do toalety. Razem…

Kusiła, jak sam diabeł.

- To co, jedziemy stąd czy lecimy zrobić to szybko w kiblu. Długo nie wytrzymam bez twojego kutasa w sobie.

Ten wulgaryzm był nie na miejscu, lecz dziwnie do niej pasował.


STEVEN

Unieruchomiony Steven poczuł, że ktoś przysiadł na jego łóżku. I mimo, że nikogo nie widział, wyraźnie czuł ciężar czyjegoś ciała. Czyjąś obecność…
Zza oknem przejechał jakiś samochód. Przez chwilę światło reflektorów wyłoniło z półmroku znajomy, drobny kształt. Indiańska dziewczynka zgwałcona i zamordowana przez ludzi Hourtewane przed wiekami.

Kiedy o niej pomyślał od razu poczuł zapach spalenizny, wilgoci i … krwi.
Za oknem zawyła syrena. Jakaś karetka ruszyły w wyścig ze śmiercią.

I wtedy Steven ujrzał dwa kolejne kształty. Stojące pod ścianą, znajome postaci. Milczące i wpatrzone w niego z wyrzutem. Arnold i Jake. Dziadek i brat. Ten pierwszy miał twarz taką, jak przed śmiercią… Ten drugi jednak…

Steven wzdrygnął się… Twarz brata wyglądała jak niedopasowana maska – napuchnięta i zwisająca luźno skóra barwy zepsutego mięcha.

Ściana za nimi nagle zaczęła falować, pulsować. Obaj jego zmarli bliscy zawirowali, niczym plama atramentu wpuszczona do wirującej z wolna wody. Zmienili w ciemne plamy, które uformowały się w kształt czarnego kruka.
Przez chwilę na szpitalnej ścianie Steven ujrzał wielki malunek, który jednak znikł po kilku uderzeniach serca.

Pokój w szpitalu znów był pusty … ale … tak… w jakiś niepojęty sposób puściły trzymające ręce i nogi chłopaka pasy.
 
Armiel jest offline  
Stary 20-11-2015, 14:41   #107
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
retrospekcja i parę słów komentarza

W pierwszej chwili miała ochotę spoliczkować Indianina. Przez jej duszę i twarz przemknęła cała gama emocji, po której w oczach zapłonęła jej wściekłość. A jednak nie zrobiła żadnego gwałtownego ruchu, nie wywrzeszczała w twarz temu pieprzonemu czerwonoskóremu, co sądzi o nim i jego synalku. Zamiast tego głęboko zaciągnęła się papierosem i powoli wypuściła dym, uspokajając się.
- Na całe szczęście mamy dwudziesty pierwszy wiek a materiału do badań DNA jest aż nadto, panie Wolfhowl. - w głosie kobiety zadźwięczała pogarda zmieszana z nienawiścią - Maddison nie kłamie, czego o was nie można powiedzieć. Zapłacicie nam za to.
Rzuciła niedopałek na chodnik i zgniotła go pod obcasem, wkładając w to odrobinę zbyt wiele pasji, a potem bez słowa odwróciła się, by wrócić do budynku.
- Proszę uważać na grożby. Są siły, które karmią się nimi i ... działają nieproszone. - Powiedział za nią zimnym, nieludzkim niemal głosem.
Odwróciła się gwałtownie, zaciskając pięści.
- Aż za dobrze wiem, o czym mówisz, Wolfhowl. I Ty też wiesz, jak widzę. Oboje wiemy, że masz z tym więcej wspólnego, niż chcesz przyznać. Dotarliśmy jednak do punktu, w którym nie masz mnie już czym zastraszyć. Nic wam nie zrobiliśmy… - głos jej się mimowolnie załamał i przerwała gwałtownie, potrząsając głową. Nie było sensu tłumaczyć tego wszystkiego jeszcze raz. I tak nie przekona kogoś, kto nie jest zdolny do jakiejkolwiek empatii i jest zaślepiony jedynie żądzą zemsty. A na takiego wyglądał jej ten Indianin.
Poza tym naprawdę nie robiły na niej kolejne groźby. Wszyscy oni byli już w absolutnej rozsypce, gwałt na Maddy był ostatnią rzeczą, która mogła ją zranić. Gdyby to ona była ofiarą, nie bolałoby tak bardzo, jak zgwałcenie dziecka, dziewczyny, którą kochała jak córkę.
Dlatego odwróciła się tyłem do mężczyzny i zniknęła w budynku, nie zaszczycając go nawet ostatnim spojrzeniem.
Nie odpowiedział, ale czuła jego ciężki wzrok na plecach. Czy czuł się winny? Czy wręcz przeciwnie - tryumfował w głębi swojego mrocznego serca? Nie potrafiła odgadnąć.

Teraz pieprzony czerwonoskóry sadysta robił dokładnie to samo co wtedy, tyle, że obiektem jego gniewu była tym razem Maddison. Nie miał prawa ich tak traktować. Nie miał prawa wzywać tego Innuaki. Nie powinien chodzić wolno... a jednak się z tego wywinie. Kto wie, czy nie zemści się na kimś innym. Czy w ogóle dotrzyma słowa. Przecież są i będą zdani na jego łaskę, coś mogło przecież "pójść źle".

Skurwiel.

Tyle, że tym razem trafiła kosa na kamień. Skąd ta dziewczyna brała tyle siły woli? Miała charakterek, nie ma co... dogadała się z młodym, postawiła staremu, coś, do czego niejeden dorosły nie byłby zdolny.
Megan westchnęła i pokręciła głową. Sama balansowała na cienkiej linie, pomiędzy szaleństwem a determinacją. O ile łatwiej by było dać się ponieść fali obłędu, poddać i poczekać aż inni zrobią wszystko za nią... Ale czy na pewno? Czy potem potrafiłaby wyjść z otchłani i zacząć żyć? Czy potrafiłaby sobie spojrzeć w oczy? Już teraz było jej wstyd, że zrzuciła na barki siostrzenicy zdecydowanie zbyt wielki ciężar. Że nie stanęła od razu w jej obronie tylko pozwoliła Indianinowi zaatakować ją bezpośrednio. Daniel nie dawał sobie już rady. Gdyby się teraz wycofała, gdyby ich opuściła w takim momencie, nie mogłaby już wrócić.

Nie mogła się poddać.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 20-11-2015, 17:44   #108
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Gdy cień demona zniknął Steven szarpnął się. Skórzane pasy krępujące mu nadgarstki i kostki nóg napięły się wrzynając mu się w skórę. Sapnął. "Zabierz mnie!" - krzyczał w myślach. - "Zabierz! Śmierć nic nie znaczy!" Rzucał się lecz jedyne co zdziałał, to że prześcieradło, którym był okryty spadło, odsłaniając szpitalną piżamę, w którą był ubrany. Wtedy poczuł chłód, który zdawał się wypełnić całą salę a wraz z nim jakąś grozę, która przyprawiła go o dreszcze.

Lecz właśnie w tym momencie jakby ktoś przysiadł na jego łóżku. Wyraźnie odciśnięte wgłębienie w materacu, chociaż nikogo nie widział. Dopiero przejeżdżający samochód oświetlił kontur drobnej postaci. Poczuł zapachem krwi i popiołu, zbutwiałych liści i deszczu. To ona...

- Ja chciałem... - wyszeptał chłopak. - Ale oni... oni mnie powstrzymali. Chciałem im pomóc... zakończyć to wszystko...

I wtedy ich ujrzał. Najpierw dziadka, później brata. Nigdy nie darzył Jake'a sympatią, lecz jego twarz.

- Arni... Jake... - westchnął a gorące łzy popłynęły po policzkach. - Nie patrzcie tak na mnie.

Nie mógł wytrzymać ich wzroku. Chciał usiąść. Odwrócić się, lecz ciągle był przypięty do łóżka. Dlaczego mieli do niego pretensje? Zawiódł ich. Ich wyrzut był wręcz namacalny. Powietrze zdawało się zgęstnieć. Nie miał czym oddychać. Płuca z trudem łapały lepką gorycz. Dusił się. Plamki przed oczami zaczęły wirować aż ułożyły się w obraz kruka. Obraz znikł a on znowu mógł oddychać. Z zaskoczeniem stwierdził, że żadne więzy nie krępują mu już ruchu.

Usiadł i otarł twarz rękawem piżamy.

- Chciałem pomóc...

Wyrzuty sumienia dopadły przyginając, jak gdyby ktoś umieścił mu wielki ciężar na barkach.

- Chciałem to zakończyć, przecież...

I wtedy zrozumiał. Tak mu się przynajmniej wydawało, że zrozumiał. Czy mógł się znowu mylić? To nie ona popychała go ku śmierci. Wszystko było takie rozmyte, takie zagmatwane. Potrząsnął głową. "Weź się w garść Stevenie Craven!"

Rozejrzał się po sali i zaklął. Nie miał ubrania, nie miał telefonu. Nic. Musiał się stąd wydostać! Nie mógł tutaj zostać.

Podszedł do okna. Nie licząc porzuconego pick-up'a zaparkowanego na poboczu ulica ziała pustką. Mógłby spróbować wydostać się przez okno ale gdyby spadł? Nie mógł ryzykować. Nie mógł przysparzać rodzinie kolejnych problemów.

Podszedł do drzwi, uchylił. Na szpitalnym korytarzu oświetlonym bladym, sztucznym światłem, trwała normalna krzątanina. Pielęgniarka w niebieskim uniformie pchała przed sobą wózek z lekami. Lekarz, w nienagannym białym kitlu wszedł do dyżurki. Nikt go nie pilnował. Nie było ochroniarza siedzącego na krzesełku przed salą.

Nagle nad jednym z pokoi zaczęła mrugać czerwona lampka. Z dyżurki dobiegł cichy głos dzwonka. Wybiegło dwóch lekarzy, pozostawiając metalowy wózek na korytarzu, wybiegła też za nimi pielęgniarka. Korytarz był pusty. "To może być moja szansa".

Steven wyszedł na korytarz. Serce przyspieszyło tempa pompowane adrenaliną. Zaglądnął do dyżurki. Była pusta. Już chciał odejść, lecz... Wszedł do środka. Ściągnął z wieszaka lekarski kitel. Porwał stetoskop zostawiony na biurku, założył go sobie na szyję. Rzucił okiem na damską torebkę. Chwila zawahania.

- Merde!

Sięgnął do środka. Bingo! Złapał za telefon. Wsunął go do kieszeni fartucha i wyszedł. Na korytarzu wpadł na pielęgniarkę. Spojrzała na niego. Uśmiechnął się blado. Odwzajemniła uśmiech.

- Przepraszam, jestem tutaj nowy - starał się brzmieć naturalnie, lecz głos mu się łamał. - Szukam toalety.

Wskazała mu kierunek. Podziękował. Minął ją ocierając rękawem pot kroplący się na czole. Zlokalizował wyjście ewakuacyjne. Pchnął drzwi. Znalazł się na klatce schodowej. Sięgnął po telefon. Wybrał numer z głowy.

- Tutaj Steven... później ci wytłumaczę. Teraz posłuchaj. Mam do ciebie ogromną prośbę...

Nie miał wiele czasu. Nie wiedział kiedy odkryją, że wyszedł z sali a jak już odkryją.. Spojrzał w górę, w przemysłową kamerę, która wlepiała w niego swoje szklane oko. Nie mógł zostać tutaj. Musiał wmieszać się w tłum i w tym tłumie zniknąć. Zszedł na dół. W głównym holu panował normalny rozgardiasz. Pacjenci czekali na wizytę. Lekarze przemierzali korytarz. Ostatecznie znalazł się w szpitalnej kawiarence. Przez okno obserwował ulicę. Tutaj, wśród innych, obcych sobie ludzi czuł się w miarę bezpieczny.

Czas ciągnął się nieubłaganie. Ktoś zaczął wydzwaniać na komórkę, którą zabrał, więc ją wyłączył i odłożył na parapet. Zaczął się już porządnie denerwować, gdy w końcu go zobaczył. Wyszedł na zewnątrz.

- Jack.

- Steven co się dzieje? Przyjechałem od razu...

Wpadli sobie w ramiona.

- Nie teraz Jack. Chodźmy. Później Ci wszystko opowiem. Daj telefon. Muszę zadzwonić.

Chwilę później siedzieli w samochodzie i kierowali się w stronę Plymouth. Steven wykręcił numer.

- Tato? To ja Steven...
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 21-11-2015, 17:27   #109
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Nathan czuł jak z każdym słowem Nicole robi mu się ciepło w okolicach kołnierzyka, a ręce niby nonszalancko oparte o stół lekko potnieją. Lubieżne obietnice były jak fale gorąca, od których przechodziły go dreszcze, nęcący zapach perfum stawał się nie do zniesienia. Przestał nawet zauważać gromy ciskane w jego stronę przez pana Hourtewane. “Przespałem się z pańską córką, a zaraz pójdziemy do kibla i zrobimy to znowu.” Ciekawe jakby zareagował? Sama myśl zdała mu się nazbyt odważna i nie śmiał wypowiedzieć jej na głos, ale w jakiś łobuzerski sposób nęciło go by jednak to uczynić.

Jednak Weston tkwił dalej w fotelu jakby nie mogąc zebrać się na odwagę. Próbował ułożyć jakąś sensowną odpowiedź, ale słowa plątały mu się na języku, więc siedział tylko i grał na zwłokę. Złapał srebrną łyżeczkę leżącą obok filiżanki i obrócił ją parę razy, machinalnie, byle tylko skupić trochę myśli. Dosypał cukru do wystygłej kawy i zamieszał.

Nicole… Pewnie, że chciałby pójść z nią teraz i zaraz, kto by nie chciał? Ciekawe ilu z jego kumpli już byłoby w połowie drogi do toalety, śliniąc się na myśl o czekającym ich numerku z imprezową panną numer jeden? To ciało, ten temperament, upojny wieczór… Nigdy nie spotykały go takie przygody, zwykle imprezy kończyły się na piwku z kolegami, albo oglądaniu filmów. W najlepszym wypadku zadowalał się dziewczynami z niższej ligii, tymi które nie mogły liczyć na względy najbardziej popularnych facetów, alby tych z wypchanymi portfelami. Nie żeby było ich wiele. Choćby taka April, naiwna i samotna, wcale nie było tak trudno...

Zapiekło go ukłucie winy. Szczebiot panny Hourtewane nagle zszedł na dalszy plan i stał się tylko natrętnym brzęczeniem na granicy słyszalności. Przestrzeń wokół niego zdała się być oddzielona niewidzialną warstwą tłumiącą wszelkie dźwięki. On się tutaj bawi, ślini do jakiejś panny, którą poznał ledwo wczoraj, daje się wodzić za nos, a gdzieś tam April umiera w chłodnej sali szpitalnej, a Cravenowie walczą o życie z jakąś przeklętą klątwą. Zapomniał też na śmierć o Stevenie. Odruchowo spojrzał na wyświetlacz telefonu, ale nie było żadnych nieodebranych połączeń. Miał nadzieję, że chłopak jakoś sobie bez niego poradzi, w końcu był dorosły.

Poczuł się nagle strasznie podle. Odłożył łyżeczkę i filiżankę z przesłodzoną kawą.

- Nicole. - odwrócił się do swojej towarzyszki, która nachyliła się do niego mrużąc oczy - Myślę, że na mnie już czas.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 22-11-2015, 17:22   #110
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Daniel, Megan, Maddison

Na “powitanie” wyszedł im stary Wolfhowl, we wzorzystej płachcie upodabniającej go do indianskiego szamana.

- Nie jesteście wszyscy. Potrzebuję was wszystkich, których Innuaki naznaczył swoim gniewem.

Od razu przeszedł do rzeczy, wiele to upradzczało. Wolfhowl domyślił się po co tu są i jaką “transakcję” wymienną chcieli zaproponować. Oszczędzało to wiele słów, nerwów i emocji, tym bardziej, że nerwowość i spiętość Maddison były i bez tego aż nazbyt widoczne. Unikała wzroku starego Indianina, który przewiercał ją i jednocześnie zalewał pogardą i wściekłością. Schowała się bezwiednie za plecami ojca, spuściła nisko głowę pozwalając by jasne włosy zasłoniły twarz szczelną kurtyną.

- Na razie ściągnij to z naszej trójki. Mój brat przyjedzie później.

- To tak nie działa - wbił w nią wzrok. - Muszę mieć wszystkich. Inaczej nic z tego. Wszystkich, nie tylko waszą rodzinę. Wszystkich, których nazanczył Inuaki poprzez chociażby to, że chcieli wam pomóc.

Twarz Geronimo była niczym wykuta w spiżu maska.

- Macie czas do północy. Potem szanse maleją. I jeszcze jedno. Muszę mieć na piśmie, że mój syn nie zgwałcił ... nikogo. On nie jest potworem.

Nie musieli za bardzo zastanawiać się nad słowami Indianina. Widzieli to w jego oczach. On był potworem. Mściwym, nienawistnym i wyrachowanym.

- Podczas rytuału mogą wydarzyć się różne rzeczy. Różne straszne rzeczy. Ktoś może nie przeżyć. Kogoś Innuaki może zwyczajnie rozerwać na strzępy. Porwać ze sobą do Świata Duchów, na zawsze. Ktoś może postradać zmysły. Chcę też oświadczenia, że nie wymuszałem na was niczego. Jesteśćie kłamliwymi, bladymi twarzami. Szczególnie ty, mała squaw, i dobrze o tym wiecie. Ja pomogę wam odegnać Innuaki a w zamian nic mi nie dacie i mój syn trafi do degeneratów w więzieniu jako gwałciciel dziecka. Na to nie pozwolę. Rozumiecie?

Widać było, że nie ustąpi ani na krok. Przynajmniej w tym momencie.

- Szykuj swoje hokus pokus - Maddison łypnęła na starszego mężczyznę lustrzanym pełnym pogardy i potępienia wzrokiem. - O północy wrócimy z pozostałymi. I lepiej żeby nikt z naszych nie zginął. Ani nie postradał zmysłów. Przyłóż się albo twój syn odpokutuje z nawiązką wasze wspólne grzechy.

Spojrzał na nią zimnym wzrokiem ale nic nie odpowiedział.

Megan z podziwem wpatrywała się w siostrzenicę. Dziewczyna rozmawiała ze starym Wolfhowlem zupełnie bez strachu, który - jak podpowiadała kobiecie racjonalna część jej umysłu, byłby bardzo na miejscu. Oni igrali z siłami, których nie rozumieli a ten Indianin, sprawca ich tragedii, panował nad nimi. Przynajmniej do pewnego stopnia, który musiał okazać się wystarczający. Z trudem wypędziła z głowy wspomnienie jej spotkania ze starym, który zaczepił ją pod komisariatem.


- Do zobaczenia - Maddie skinęła Indianinowi i chwyciwszy pod ręce ciotkę i ojca poprowadziła z powrotem do samochodu. - A wam, co? Kruki wydziubały języki? Zeby nastolatce zostawiać całe gadanie…

Pokręciła głową ale zrzuciła w myślach wszystko na karb stresu. Zarówno ojciec i ciotka mieli prawo być skołowani, sama nie do końca pojmowała jak daje radę to ogarniać.

- Trzeba wyciągnąc Steva ze szpitala. I skontaktować się jak najszybciej z panem Westonem i panią Perrineau.

Megan mimowolnie zacisnęła pięści. Odetchnęła głęboko, uspokajając się i wymieniła spojrzenia z Danielem. Był jeszcze lekko skołowany, ale dostrzegła determinację w jego oczach. Skinęła głową i odpaliła silnik.

- Dan, zadzwoń do Nathana. Niech ściągnie April i przyjedzie do nas, najszybciej jak się da. - pospiesznie opuściła niegościnne progi posesji Wolfhowlów, kierując się do szpitala w Koekuk. Nie miała pojęcia, jakim cudem mają zabrać stamtąd chłopaka, ale nie mieli innego wyjścia. Ich życia wisiały na bardzo cienkim włosku.

- Madd, przygotuj oświadczenie dla tego skurwiela. Notes i długopis jest w schowku, jakbyś nic nie miała.

Daniel nie odezwał się ani wtedy gdy odwiedzili podłączonego do aparatury i pilnowanego jak w więzieniu Stevena, ani teraz gdy dojechali do Wolfhowla - człowieka, który sprowadził Inuakiego. I sam nie wiedział właściwie czemu. Cieszył się. Jakąś wariacką radością, że jego dzieci są całe i zdrowe. Na siłę zagłuszał resztę ponurych faktów. Jak te, że Steven jest nieprzytomny i oskarżony o wandalizm. I że najgorszy człowiek na świecie nienawidzi jego córki gdyż wzięła na siebie ciężar uratowania jego rodziny. Nienawidzi i gotów jest skrzywdzić. Widział to w tym indianinie. Ale pomijał. Celowo. Ramieniem otoczył córkę, która skryła się za jego plecami i uśmiechnął się uprzejmie do tego okropnego człowieka, który odpowiadał za koszmar jego rodziny. Po co im to było? Po co? On się martwił o swojego syna, Daniel o swoje dzieci… Nie można o tym wszystkim po prostu zapomnieć?



Zamrugał oczami słysząc swoje imie w ustach Megan. Po czym nieco biernie sięgnął po telefon i wybrał numer do pana Westona. W poczcie głosowej łowcy duchów powtórzył to co powiedziały mu dziewczyny po czym rozłączył się i usiadł pod drzewem wpatrując się z dumą w swoją zaradną córkę, która pracowicie pisała coś w notesie… Telefon zadzwonił… Wyciągnął… Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- To Steven - powiedział do Mads, która uniosła na niego spojrzenie znad oświadczenia. I coś w jej spojrzeniu tym razem podziałało na niego inaczej. Przeraziło go. To był obraz człowieka, którego widziała. Załosna skorupa mężczyzny.

- To Steven... - powtórzył a głos mu zadrżał. Boże. Odbijało mu. Odbijało...

Wstał szybko i odwróciwszy się odebrał połączenie.
- Steve? To Ty? Gdzie jesteś?

- Tak, to ja - wzruszenie trochę go przytkało. - Wyszedłem ze szpitala. Jadę do - przełknął ślinę. - do domu tato. Wszystko u was w porządku?

****

Planowanie nigdy nie było jej mocną stroną, zawsze miała od tego ludzi. Chociaż co tu można było zaplanować? Steven był w szpitalu pilnowany jak przestępca… którym właściwie zdążył zostać. Choć Bóg jeden tylko wiedział, dlaczego. Mogli albo wpłacić kaucję, na którą nie mieli pieniędzy, albo odbć go siłą… a wtedy w komplecie wylądują w więzieniu. Przecież nie zdołają nikomu wytłumaczyć, że to jest sprawa życia i śmierci i że muszą, MUSZĄ go zabrać.

Jadąc z prędkością graniczącą z brawurą, pozwalała myślom wirować i drążyć ten niewygodny temat. Omal nie stanęła w miejscu kiedy uświadomiła sobie, że jest jeszcze ktoś, kogo obecność jest niezbędna do przeprowadzenia rytuału. Rozejrzała się przytomniej wokół siebie i skręciła gwałtownie, po drodze wybierając w telefonie numer Berta.

- Bert? Mam nadzieję, że jesteś w domu bo właśnie po Ciebie jadę. Nie mam teraz czasu na wyjaśnienia, prowadzę. Bądź gotowy, będę za jakiś kwadrans, wtedy Ci wszystko wyjaśnię…

Kiedy jakiś czas później zdezorientowany policjant wsiadł do samochodu, Megan wyjaśniła w skrócie ich najnowsze problemy. I to, że on jest nierozerwalnie z nimi związany, więc musi im pomóc… jeśli chce żyć. Brutalne, ale prawdziwe. Im prędzej odbiją Stevena ze szpitala i stawią się w komplecie u Wolfhowla, tym większa szansa na odwołanie demona. Konsekwencjami będą się martwić później… o ile będzie jakieś “później”.
 
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172