Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-11-2015, 16:02   #111
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Spotkali się pod Plymouth w wyznaczonym miejscu blisko jedenastej w nocy. Do wyznaczonej przez Geronimo pory została godzina czasu.
Daniel odebrał z Keokuk Stevena. W tym samym czasie złapany przez telefon Nathan pojechał do szpitala w Metacomb po April. Megan zabrała Berta i Maddison.
To chyba byli wszyscy, których Innuaki naznaczył swoim gniewem. Napiętnował. Oznaczy na ofiary.
Teraz, po tym wszystkim, czego doświadczyli, co przeżyli jakoś łatwiej wierzyli, że padli ofiarą mściwego demona z indiańskich legend. Ofiarą klątwy. To, co jeszcze kilka tygodni, ba kilka dni temu wydawało się niedorzecznością stało się niedyskutowanym faktem. Zmieniło ich życie i ich postrzeganie świata.

Na farmę Wolfhowla pojechali dwoma samochodami. Synowie Geronimo – ponurzy jak i ojciec – czekali już na nich przy szlabanie z niepokojem w oczach przyglądając się grupie.

Kiedy zatrzymali się na podjeździe pod domem i opuścili wnętrza samochodów poczuli się dziwnie. Spoglądając na rozgwieżdżone miliardem światełek nocne niebo i lśniącą sierp księżyca poczuli się przez chwilę jak wędrowcy w nieznane.

- Idźcie za mną – jeden z synów Wofhowla poprowadził ich za dom.
Minęli indiański wigwam, przydomową pasiekę i skierowali swoje kroki w stronę niedalekiego jeziora. Już z daleka ujrzeli, że pomiędzy drzewami lasu porastającego brzeg płonie jakieś ognisko. Chociaż słowo stos bardziej pasowało do wielkości rozpalonego ognia. Płomienie, jak się zorientowali podchodząc bliżej, biły w niebo, wysokie na dwoje ludzi, a żar z paleniska był wręcz nieznośny.

Przed ogniskiem czekał na nich Geronimo Wolfhowl rozebrany do pasa, wymalowany i w tradycyjnej fryzurze swoich przodków – niemal nie do rozpoznania.

Indianin spojrzał na nich surowym wzrokiem. Wyraźnie zdziwiła go obecność Berta, ale nic nie powiedział. Zresztą policjant też nie pozostał mu dłużny.

- Oświadczenia – syn Wolfhowla wyciągnął dłoń w stronę uczestników spotkania.

Chodziło o dokumenty w których Cravenowie i reszta osób oświadczyła, że nie będzie dochodziła roszczeń prawnych gdyby coś poszło nie tak oraz o oświadczenie, że wycofują oskarżenia w stronę najmłodszego syna Wolfhowla a Maddison przyznaje, że gwałt został przez nią wymyślony i jest konfabulacją dorastającej dziewczyny.

Dopiero, kiedy Indianin upewnił się, że dokumenty pokrywają się z jego oczekiwaniami oddał je synowi i nakazał oddalić się od ogniska.
Potem, nadal bez słowa podszedł do ognia i wyjął z niej, nie bez trudu, długą, płonącą gałąź.

Zaczął obchodzić ognisko zatrzymując się co kilka kroków by wyrysować końcem gałęzi okrąg na ziemi. Za każdym razem, gdy to robił, piasek … zapalał się jakby sam był zrobiony z czegoś palnego.

- Ty… - spojrzał na Daniela, a ten zrozumiał że ma zająć wyznaczony przez ogień okrąg.

- Ty… - spojrzenie powędrowała na Stevena.

- Ty... – kolejne miejsce przeznaczone było dla Megan.

Indianin rysował kolejne płonące okręgi, aż wszyscy z uczestników ceremonii znaleźli się pośród ognia.

Potem Geronimo podszedł do sporej, wydrążonej w drewnie, pomalowanej w dziwaczne spiralne glify i wzory tykwy.

- To woda duchów – wyjaśnił. – Święta woda, która pozwoli wam powędrować na drugą stronę. Musicie się z niej napić, co najmniej kilka łyków. Jej smak wyda wam się dziwny, ale nie możecie nim wzgardzić, wypluć czy zwrócić. To obrazi duchy.

Było pewne, że coś jest w wodzie. Jakaś toksyna, narkotyk, substancja odurzająca. Coś złego. Przez chwilę niektórzy zawahali się, ale Geronimo wydawał im się, o dziwo, godny zaufania w tej sytuacji. Czuli, że mimo dzielących ich różnic, poglądów i animozji Indianin jest im teraz przychylny.

- Kiedy wypijecie wodę, ja zacznę wzywać Innuaki. Nie będzie to trudne bo każde z was zostało przez niego naznaczone. Zły manitou poczuje te wezwanie. Kiedy będziecie po drugiej stronie, musicie stawić czoła temu, co tam na was czeka.

- A co na nas czeka? – zapytał ktoś.

Geronimo spojrzał na tą osobę nieprzychylnym wzrokiem. Karcąc za zabranie głosu. Zrozumieli. Mieli słuchać… Nie mówić…

- Już czas.

Podał naczynie najpierw Danielowi. Ten wypił po krótkiej chwili wahania. Smak wody duchów był faktycznie obrzydliwy. Trudno było znaleźć jakiekolwiek porównanie. Ciecz smakowała jak zjełczale masło rozpuszczone w zwietrzałym alkoholu i śmierdziała jak kocie szczyny. Paliła gardło gorzkim ługiem. Z trudem dało się ją przepchnąć przez usta. Ale byli zdeterminowani.

Kiedy już wszyscy wypili odpowiednią ilość, czujnie obserwowani podczas tej ceremonii przez Wolfhowla Indianin zajął się kolejnym etapem rytuału.
Wyjął skądciś mały bębenek i zaczął na nim wygrywać, za pomocą palców, spokojny, hipnotyzujący rytm nucąc jednocześnie jakąś pieśń o mrocznym, ponurym, przeszywającym duszę brzmieniu.

Ogień strzelał w górę… W ich oczach, zapewne pod wpływem narkotyku, zmieniał kolor, zmieniał barwę, zmieniał kształty. Czerwony, niczym krew, ukształtował się w jakieś skaczące sylwetki, wymachujące włóczniami, karabinami, odstawiające jakiś dziwaczny performance.

Świat wokół nich zawirował w opętańczej karuzeli. Ziemia, gwiazdy, korony drzew – wszystko kręciło się szaleńczo wyrywając z gardeł niechciany jęk zarazem zachwytu nad intensywnością doznania, jak i lęku ze względu na grozę.

A potem uczestnicy ceremonii zatonęli we mgle, która nagle wypełniła przestrzeń wokół nich lepkim, zimnym, gęstym kłębem.

Nagły świt przeciął gęsty opar i wszystkim pociemniało w oczach a potem zapadli się w tę ciemność, zanurzyli w nią i zatonęli.

MADISON

Ocknęła się czując smród mułu i zimne, lepkie błoto oblepiające jej ciało. Ubranie miała sztywne, mokre i twarde – już nie dawało ciepła. Szybko otworzyła oczy orientując się, że leży nad brzegiem jeziora. Wokół niej wirowały mgielne opary przez które przebijał się wyraźny odór spalenizny.
Coś poruszyło się we mgle. Jakiś kształt rozwiał opar i Madison ujrzała stojącego we mgle mężczyznę. Był wysoki, blady, pozbawiony organów rozrodczych i owłosienia. Jego twarz była nieludzka. Nie widziała ust, nosa a zamiast oczu stworzenie miało czarne czeluście.

Wiedziała, czuła, że oto stanęła twarzą w twarz z ich prześladowcą. Z Innuaki. Z demonem, który pragnął ich dopaść, zgładzić, zniszczyć z urojonej zemsty.

Gdzieś z głębi mgły doleciał do uszu Megan rozciągnięty krzyk. Niezrozumiały, zniekształcony przez opary.

Demon zaczął się powoli odwracać. Najwyraźniej zamierzał podążyć za tym krzykiem.

DANIEL

Daniel ocknął się pośród paproci i pni drzew. Była noc, która wyssała z otoczenia wszelkie barwy poza milionem odcieni szarości i czerni. Było mu zimno. Gdzieś zawieruszyło mu się ubranie, jeśli nie liczyć prostych, uszytych ze skóry jakiegoś zwierzęcia spodni.

Daniel czuł smak krwi w ustach. Czuł zapach dymu i słyszał cichnące krzyki dobiegające gdzieś z niedaleka.

Ciężko łapał oddech, jak po długim biegu.

Coś było nie tak i czuł to. Czuł to wyraźnie, chociaż nie bardzo wiedział, co jest powodem tego dyskomfortu mentalnego. Tego uczucia.

Ciężko podniósł się z ziemi i wtedy go ujrzał. Bladego mężczyznę – wysokiego i całkiem dobrze zbudowanego o dziwacznej, nieludzkiej twarzy. Wielkie czarne dziury zamiast oczu spoglądały prosto na Daniela bez śladu jakichkolwiek uczuć czy emocji.

Wiedział, czuł, że to właśnie ta istota, która prześladuje jego rodzinę. Ten Innuaki. Demon. Złośliwy stwór, przyzwany z indiańskiego świata duchów czy skąd tam został przyzwany. Istota stała przy drzewie wsłuchując się w odgłosy przecinające las: echa krzyków, krakanie i inne, trudno zrozumiałe dźwięki: szepty i skrzypienie drzew poruszanych niewidzialnym wiatrem, który jednak nie potrafił przegnać mgły w lesie.

STEVEN

Steven ocknął się w jakimś dole, wypełnionym częściowo zimną, brudną wodą. Był półnagi. Gdzieś zapodział swoją koszulę. Dygotał z zimna. Zęby wygrywały dzikie stacado w jego szczęce.

Z rowu, w którym leżał, widział skrytą we mgle jakąś wieś. Dziwne domostwa z kory przypominające wielkie szałasy kojarzyły mu się z rycinami i replikami chat rdzennej ludności w czasach gdy trwały kolonialne wojny między Francją i Brytanią.

Czuł dym. Czuł krew. Czuł strach.

We wsi widział niewyraźne, rozmazane kształty – wychudzone humanoidalne zjawy polujące na coś lub na kogoś, kogo jednak nie widział.

A potem zorientował się, że kilka kroków od miejsca w którym leży stoi jakiś blady stwór przypominający nieco człowieka. Nieludzka, pozbawiona oczu, ust i nosa twarz skierowana była prosto na Stevena.

Jakiś uśpiony zmysł podpowiadał chłopakowi, że to Innuaki – indiański demon, który zmienił ich życie w piekło. Który doprowadził do śmierci ich dziadka i jego brata. Nieludzka, niezrozumiała siła, która wydawała się być wcielonym koszmarem.

Gdzieś ze wsi, w której polowały bezkształtne cienie dobiegły go okrzyki i wrzaski. Bólu i przerażania.

Gwałt i przemoc szalała dosłownie kilkadziesiąt kroków od Stevena litościwie skryta przed jego wzrokiem w gęstej mgle.

NATHAN

Nathan ocknął się pośród wysokiej trawy, na skraju lasu. Czuł, że jego płuca wypełnia gęsty dym i błoto. Wypluł je, wykrztusił. Proces ten był dość bolesny i trwał kilka ładnych minut.
Dopiero po tym mógł rozejrzeć się po miejscu, w którym się znalazł.

To była jakaś przestrzeń nad brzegiem jeziora, w dziwny sposób znajoma. Widział linie drzew, widział linię porośniętego trzcinami brzegu, widział też samotne, rozłożyste drzewo znajdujące się w przeciwnym kierunku od jeziora i lasu.

Znał to miejsce! Znał dość dobrze. Tylko, zamiast drzewa, teraz stał tam dom. Teraz nazywany domem Cravenów.

Już daleka Nathan, mimo płożącej się wokół mgły, widział że ktoś stoi pod drzewem. Blady mężczyzna wzbudzający w nim lęk i zaciekawienie jednocześnie. Podświadomie znał jego imię, rodzaj czy cokolwiek oznaczało słowa Innuaki. Na drzewie zaś, na jego rozłożystych konarach, rozsiadały się kruki. Dziesiątki czarnopiórych ptaszysk wyglądało jakby na coś czekało.

Innuaki nie ruszał się, a mimo odległości w jakiej się znajdował od Nathana ten doskonale widział stworzenie, jakby jego obraz wypalał się sam w mózgu. Bladą twarz pozbawioną rysów, nosa i oczu oraz znaki na jego chudej piersi.

Demon stał, jakby na coś czekał. A kiedy Nathan zastanawiał się, co robić, szybko zorientował się, że okrywa go ciężki płaszcz, a na głowie nosi kapelusz. Strój żołnierzy Francuskich. Najemników walczących pod komendą Antonua du Hourtewane’a.

MADDISON

Maddison ocknęła się w chacie. Leżała na ziemi pod baldachimem z liści czując przerażenie i swąd spalenizny. Wejście do chaty przesłaniała wyprawiona skóra. Wątła granica pomiędzy światem bezpiecznym, azylem a tym, co działo się na zewnątrz.

Krzyki gwałconych, wrzaski mordowanych, jęki konających i rannych. Piekielna kakofonia, której nie dało się pomylić z niczym innym.

I wtedy go zobaczyła przez szczelinę pomiędzy kotarą w wejściu. Stał naprzeciwko szałasu. Chudy, blady, nagi, pozbawiony jakichkolwiek organów płciowych. Twarz – nieludzka i pozbawiona jakichkolwiek rysów, oczu czy ust w jakiś niepojęty sposób zdawała się wpatrywać prosto w nią.

Wiedziała, że to właśnie jest stwór, którego szuka. Ów Innuaki. Demon zrodzony gdzieś w indiańskich wierzeniach. Przyzwany jako narzędzie zemsty przez Wolfhowla. Szalonego szamana potrafiącego robić rzeczy, które wykraczały poza ludzką świadomość i wiedzę.

Tutaj była bezpieczna – czuła to. Wychodząc na zewnątrz wystawiała się na nieznane zagrożenia.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 27-11-2015 o 16:27. Powód: dodanie tesktu
Armiel jest offline  
Stary 10-12-2015, 17:09   #112
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Maddison zarżała z zimna. Była w środku narkotycznej indiańskiej wizji ale i tak dokładnie czuła chłód przemoczonych ubrań, wilgoć i muł bijący od jeziora. Od początku przeczuwała, że ono jest ważne. To tutaj utonął dziadek, ono pochłonęło pewnie też jej brata a wcześniej, na jego dnie skończyło swój żywot całe indiańskie plemię.
Cofnęła się na widok czarnych studni demonich oczu. Po tu się znaleźli, żeby go spotkać i stawić mu czoło ale nie sądziła, że będzie musiała zrobić to sama. Gdzie był tata? Gdzie Steven, pozostali?
Wystraszyła się, że stwór zaszarżuje w jej stronę, rzuci się na nią i rozszarpie ale on tylko odwrócił przeraźliwe oblicze w stronę źródła krzyku. Kto krzyczał?
Maddie ruszyła cicho za nim czując w kościach, że to się dobrze nie skończy. Powinna przed nim uciekać a nie go gonić. I zawołać tatę, może gdzieś tu jest, w tej samej wizji?
- Taaaaatooooo! - wydarła się na całe gardło przejęta trwogą czy zwróci tym samym uwagę demona. Ale musiała spróbować. No i bała się. Bała być sama pośród tej osnutej mrocznym oparem gęstwiny.

Krzyk rozbrzmiał obco w jej ustach. jakby krzyczała ona i zarazem nie ona. Jakby po jej krzyku pękła jakaś tama i wokół, wszędzie, rozbrzmiały krzyki i wrzaski. Poza szałasem. Kobiet, dzieci, mężczyzn. jedne pełne bólu i przerażenia, inne ociekające szałem i żądzą mordu.
Maddie nakryła dłonią usta jakby zrobiła coś niewłaściwego. Widząc oddalające się kontury demona ostrożnie ruszyła jego śladem.
Wyszła z szałasu wprost w krwawy chaos. Wszędzie biegali przerażeni Indianie. Plakały dzieci. Wrzeszały bezsilne kobiety. Z lasu nacierali napastnicy. Z szablami, pistoletami i karabinami w rękach. Sprawni zabojcy działający bez cienia litości. Mordujący bez skrupułów bez zważania na płeć i wiek.
To była rzeź. Metodyczna. Dobrze zaplanowana i realizowana z wprawą zdradzającą doświadczenie.
Kiedy tylko wyszła z szałasu ujrzeli ją.
Jakiś żolnierz wskazał ją palcem drugiemu. Drugi zarechotał.
Wiedziała, ze zwraca uwagę urodą - lśniącymi włosami, gibką ledwie dojrzałą dziewczęcą sylwetką. Zawsze podobała się mężczyznom. Teraz jednak to co było atutem mogło stać się przyczyną bardzo złych rzeczy. Mężczyźni ruszyli w jej stonę poprzez chaos walki. jeden z nich zastrzelił jakiegoś wojownika, który zaatakował z maczugą w ręce. Strzelił dzielnemu młodzieńcowi prosto w pierś posyłając na ziemię do już leżących ludzi - martwych lub konających.
- To się nie dzieje naprawdę - Maddie powtarzała sobie to jak mantrę oglądając rozciągającą się przed oczami makabrę. - Nic mi nie grozi, bo to nie jest prawda.
Ale mężczyźni zbliżali się do niej z ewidentnie złymi zamiarami. O co w tym chodziło? O jakiś rodzaj zadośćuczynienia? Zemsty? Miała przeżyć ból i upokorzenie, które zgotowano tamtym indiańskim kobietom?
- Nie ma kurwa mowy, nie zgadzam się! - warknęła przez zęby, nie tyle przerażona co wściekła na sytuację w jaką ją wrzucono. Odwróciła się na pięcie i rzuciła biegiem przed siebie, byle dalej od tych degeneratów.
- Taaaaaatooo! Steeeeve! - krzyknęła najgłośniej jak umiała. - Poooomocy!
Jednocześnie rozglądała się za jakąś bronią, którą mogłaby w biegu zgarnąć, czy to strzelbie czy indiańskiej samoróbce.
Pobiegła w las. To wydawał się być jedyny rozsądny kierunek. Pomiędzy drzewa. W ciemność. Na znane leśne ścieżki. Po drodze chwyciłaq siekierkę upuszczoną przez jakiegoś wojownika.
Wbiegła pomiędzy drzewa słysząc, że obaj żołdacy ją gonią. Byli zbyt pewni siebie. Zbyt "wyluzowani", jakby wiedzieli, że nie da rady im uciec.
Przyspieszyła nie bacząc na gałęzie boleśnie smagające ją po twarzy. Zacisnęła dłoń na trzonku tomahowku i biegła jakby gonił ją sam diabeł, i kto wie, może gonił. Po prostu za wszelką cenę nie dopuszczała do siebie myśli, że mogą ją złapać i skrzywdzić. Bo dopadło ją to przeświadczenie, ten lęk, że o ile przeżyła śmierć mamy, dziadka, brata… to tego nie przeżyje. Całą swą siłę woli włożyła w ucieczkę nie oglądając się za siebie. Musiała znaleźć jakiąś kryjówkę i się tam przyczaić.
Po przebyciu kilkudziesięciu kroków zorientowała się. że napastnicy działali skoordynowanie. Byli też przed nią, w lesie, zamykając okrążenie. Z łuczywami w ręku przeczesywali las w poszukiwaniu zbiegów takich jak ona. Musiała szybko się przyczaić lub zawrócić.

Znalazła doskonałą kryjowkę, w płytkiej jamie zasłonietej paprociami, pod wydrążonym przez czas pniem przewalonego drzewa. Wśliznęła się do niej, niczym zając nasłuchując odgłosów rzezi dolatujących ze wsi i pościgu. Trzaskanie gałązek, szelest poruszanych butami czy też może zwykłym wiatrem paproci i listowia. Uspakajała szaleńczo bijące serce. Dziko walące w piersi.
Byli blisko. Wyczuwała ich. Słyszała. Nawoływali się w ich języku. zaciskali pętlę, zapewne tropiąć slady. Było pewne, że jeśli zostanie tutaj dłużej w końcu ją odszukają, chociaż z drugiej strony może i nie. Moze nie byli aż tak dobrymi tropicielami.
Odgłosy masakry w niedalekiej osadzie cichły. Czasami tylko nocną ciszę przeszył jakiś rozedrgany okrzyk bólu, ochrypły zwierzęcy szept.
I wtedy, kiedy zasatnawaiała się co zrobić, zobaczyła, że ktoś stoi przy jej kryjówce.
To był ON! Demon, który ich prześladował!
Widziała jego blade nogi. Przez szpary między gałęziami przewalonego drzewa widziała jego pozbaiwoną oczu twarz.
Istota stała spokojnie. Nagle przecyliła głowę a z jej oczu zaczął wysypywać się pył lub piach, które demon chwytał w dłoń.
A potem, nagle ...
http://25.media.tumblr.com/ead9aec1f...xqpxo2_250.gif
Zakaszlała kiedy dmuchnął jej tym świństwem prosto w twarz. Na czworaka, łapiąc ze świstem powietrze wyczołgała się z drugiej strony zmurszałego pnia aby dalej uciekać. Naraz jednak wyprostowała się i zamarła w miejscu. Co powiedział tamten Indianin? Coś o nieuniknionej konfrontacji. Ucieczka to tylko odwlekanie w czasie tego po co tu przybyli. Maddison tak bardzo chciała mieć to już za sobą. Zakończyć ten koszmar, który spłynął na nią wraz z przeprowadzką do Plymouth.
- Zostaw nas wreszcie - na chwiejnych nogach, ocerając z pyłu twarz podeszła do stwora. - To nasz dom i masz się z niego wynosić.
Ciężko było wyczytać coś z twarzy tego ... stwora. Bez rysów, mimiki i oczu mógł być nieodgadnioną maską. I tyleż samo w nim było jakichkolwiek uczuć.
Patrzył na nią. Nieruchomy, niczym posąg. Niewzruszony, niczym kamień. Jakby oczkwiwał na coś, ale ona nie miała pojęcia na co może oczekiwać taka piekielna kreatura.
- To zupełne szalenstwo - Maddie zamachała dłonią przed gębą stwora jakby sprawdzała czy aby nie jest niewidomy. - Czego chcesz? Zaprowadzić mnie gdzieś? Mam cię zabić czy coś? Bo uciekać już nie zamierzam!
Cios w tył głowy powalił ją na ziemię. Zapomniała o nich. O tych przeklętych żołnierzach.
Upadła twarzą w zimne błoto, w zielone trawy i paprocie. Czaszkę rozsadził jej czerwony ogień bólu. Z wypchanych błotem ust wydobył się odgłos jękliwego protestu. Niemal zwierzęcy skowyt.
Spróbowała się podnieść na klęczki szybkim desperacki zrywem. Dłoń zaciśnięta na toporku wystrzeliła na oślep i z całą siłą w miejsce gdzie powinien stać napastnik.
Trafiła! Ostrze broni przebiło buta i zagłebiło się w ciele. Ktoś krzyknął wściekle. Potem poczuła kolejny cios, zadany z boku z taką siłą, że straciła przytomność.
 
liliel jest offline  
Stary 11-12-2015, 11:12   #113
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Jezioro.
Mgła.
Smród mułu i przenikający aż do kości chłód.
Megan z chorobliwą fascynacją wpatrywała się w demona, który był człowiekiem, a jednak nim nie był. Nadszedł czas.
Czekała.
Potrzebowała znaku, wskazówki, czegokolwiek, co pokieruje ją w tej narkotycznej wizji i pozwoli raz na zawsze się uwolnić. Jej i jej rodzinie. I przyjaciołom, którzy zawinili tym, że próbowali pomóc.
Czekała.

Noc rozbrzmiała krzykiem.
Meg wstała i nie zważając na chłód i niewygodę, ruszyła w kierunku, z którego dobiegał.

Krzyk prowadził gdzieś przez pogrążony w ciemnościach las. teraz nie był już osamotnionym wrzaskiem. Nagle noc wokół niej eksplodowała okrzykami bólu, przerażenia, cierpienia. Huknęły strzały. Gdzieś tam, w ciemnosciach, rozpoczęła się jakaś walka.

Kobieta przyspieszyła, serce waliło jej tak mocno, że prawie zagłuszyło wszystkie inne dźwięki. Strach… uotnił się zupełnie. Przez chwilę jej los spoczywał w jej własych rękach. Wierzyła, że może odmienić zły los i tylko wiara pchała ją naprzód. Nie zapomniała jednak o istocie, która ich prześladowała. Innuaki, indiański demon z piekła rodem.
Musiała go pilnować.

Demon wszedł między drzewa i zamigotał, niczym cień. Znikł z jej oczu.

Megan zacisnęła pięści w bezsilnej złości i ruszyła do miejsca, w którym znikł. Oczywiście, nie było go tam. Był… czymś, co mogło pojawiać się i znikać, robiło co chciało, gdzie chciało i kiedy chciało. Ale też musiało być blisko ludzi i zdarzeń, bo karmiło się emocjami. A skoro tak…
Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, kobieta zaczęła biec w stronę zamieszania. Nie wiedziała, co tam zastanie - chociaż intuicja podpowiadała jej, że walkę sprzed wieków, ani co zrobi potem. Decyzję podejmie już na miejscu…
Miała tylko nadzieję, że będzie tam też reszta “przeklętych”.
Razem na pewno sobie poradzą.

Biegła przez las bojąc się że potknie się o jakiś korzeń ukryty w ciemnościach. Biegła najszybciej, jak tylko dawała radę. I wtedy ich zobaczyła. Żołnierzy w lesie. Zamykali drogę ucieczki dla tych Indian, ktorzy wymknęliby się z pacyfikowanej osady. Głośno rozmawiając nawet nie ukrywali swojej obecności. śmiali się. Żartowali głośno popijając jakiś alkohol. Wyluzowani i pewni siebie. Aby dotrzeć do wsi musiała przebiec lub przemknąć się obok nich.

Nie miała ochoty na konfrontację. Bała się żołnierzy - to raz, Dwa - nie po to tu była. Chyba. Nawet jeśli ich zadaniem byłoby powstrzymanie ich, sama nie poradziłaby sobie nawet z jednym, nie mówiąc już o całej grupie. Dlatego też zwolniła i ostrożnie zaczęła się przekradać między hałasującymi mężczyznami mając nadzieję, że uda jej się przejść niepostrzeżenie.

Nie było to trudne bowiem mężczyźni większą uwagę poświęcali ludziom próbującym uciec z osady niż tym, którzy chcieli się do niej dostać. W końcu ujrzała swój cel. Kilka domostw już płonęło. W blasku pożarów trwała walka. Nie. Nie walka. Rzeź. Jatka. Mord i gwałt. Rozpasane żołdactwo zabijało tubylców bez cienia litości, jak zwierzęta. Co urodziwsze kobiety gwałcono nie zważając na wiek. Większość mężczyzn zabito. pomiędzy ciałami krązyli żołnierze i ściągali nożami skalpy z głów unosząc w górę jeszcze ociekajace krwią trofea. Niektórzy zamiast skalpów odcinali uszy.
Nieliczni Indianie jeszcze żyli. Kilku powieszono za ręce na konarach najbliższych drzew a żołnierze znęcali się nad jeńcami tnąc nożami, rabiąc tomahawkami lub kłując bagnetami. nie tak, żeby zabić, ale aby umęczyć, czego końcowym etapem i tak zapewne miała być smierć.

Pomiędzy nimi stał blady demon. Nie ruszał się. Po prostu stał obserwujac koszmarną scenę swoimi pustymi oczodołami.

Megan przez całą wieczność stała i gapiła się na tę scenę czując, jak obraz wypala się w jej pamięci. Mimo wszystko nie spodziewała się… rzezi. Walki, owszem. Ale nie rzezi. W głowie dźwięczało jej pytanie, po co właściwie tu przyszła, skoro nie ma tu odpowiedzi. Jest demon tak, jak się tego spodziewała. Ale co mogła z nim zrobić? Przez chwilę pomyślała o tym, by zakończyć cierpienia indian, ale jak miałaby to zrobić? Czym? Nigdy w życiu nie zabiła człowieka i nie sądziła, że byłaby do tego zdolna nawet w tej sytuacji. Zwłaszcza, że oznaczałoby to zwrócenie na siebie uwagi żołnierzy.
Nie, nie mogła się w to mieszać.
Musiała znaleźć resztę.
Musiała się wydostać z kręgu otaczającego wioskę i iść dalej, zataczając kręgi z nadzieją, że w końcu kogoś znajdzie.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 11-12-2015, 20:37   #114
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Dym. Krew. Strach. Tym pachniała młoda indianka zgwałcona i zamordowana przez najemników Antonua du Hourtewane’a, która nawiedzała go już kilkukrotnie. Powoli wciągnął te powietrze, rozgniótł smak językiem i splunął. Zacisnął szczękające z zimna zęby na dolnej wardze. Wgryzając się w nią. Czując metaliczny posmak własnej, ciepłej krwi. Ten ból, ten smak pobudził go do działania. Czepiając się dłońmi mokrej ziemi, wbijając w nią palce zaczął się wspinać, by wyjść z wgłębienia w którym się znalazł, ignorując Innuaki, ruszyć w kierunku hałasu, śmierci i przerażenia.

Wydostawszy się z padołu, poszedł w stronę białych oparów czując na sobie spojrzenie stworzenia. przewiercające mu plecy. Docierające do duszy.

Natychmiast otoczyła go mgła, by w kilka uderzeń serca ustąpić miejsca rzeczywistości rodem z horroru.
Napłynęła ciemność nocy. Wraz z nią krew i śmierć.
Steven ujrzał biegające wokół niego postacie. Indianie z bronią i bez broni. Półnadzy i ubrani. Niektórzy przerażeni. Inni zdeterminowani bronić tych pierwszych.
Huknął strzał. Jakiś wojownik z siekierką w rękach stracił na jego oczach pół czaszki.
Kolejny strzał i następny Indianin upadł na ziemię plując krwią z przestrzelonego płuca.
To byli biali.
Przerażajacy biali!
Ubrani w swoje demoniczne szaty. Z grzmiącymi kijami w rękach. Z długimi ostrzami schlapanymi krwią jego pobratmców.
A on, młody wojownik z plemienia Moigwena z gołymi rękami stał w samym sercu bitwy! Nie. Nie bitwy. Rzezi.

Squaw zagarnęła dziecko stojące przed wejściem do tipi i biegiem rzuciła się by szukać schronienia między namiotami. Blada twarz uniosła grzmiący kij i skierowała go w stronę dziewczyny. Steven - młody wojownik, pochylił się i przeszedł szybko w pełny bieg. Ziemia umykała mu spod mokasynów, czuł wiatr owiewający jego nagą skórę, kątem oka widział migające obok postacie. Dwa metry przed bandytą wybił się w górę, rzucając się na przeciwnika. Krew tętniła mu w uszach.

To był dziki skok. Pełen młodzieńczej pasji. Skok wykonany przez sprawnego młodzieńca. W pustej dłoni pojawił się tomahawk. Broń świsnęła trafiając jednego z białych najeźdźców w ramię. Tylko w ramię, bo ten w ostatniej chwili odschylił się w bok w rozpaczliwej próbie uniknięcia ataku. Nim młody wojownik wyszarpnął swoją broń inny wróg doskoczył do niego z boku i uderzył czymś twardym - kolbą grzmiącego kija w głowę!

Potężny cios zadudnił w czaszce i posłał Moigwena na ziemię. Steven upadł półprzytomny.

Szara mgła przysnuła Cravenowi oczy. Serce waliło oszalałe. Adrenalina krążyła w żyłach domagając się krwi. Pragnął mordować intruzów, którzy wtargnęli do jego wioski. Zabijać...

Nie!
To nie była jego wioska. Ta wioska już nie istniała. Została zrównana z ziemią setki lat temu.
Jest w jakiejś pierdolonej retrospekcji stworzonej przez jebanego Inuaki. Tak na prawdę nie uratuje tych ludzi. Nie tutaj i teraz!

Zagryzł ponownie wargę. Spuchła. Poczuł znowu smak krwi. Ból. Spróbował unieść powieki, usiąść.

Zobaczył, jak bialy żołdak doskakuje do niego, unosi kolbe karabinu celując nią w głowę.

W pierwszym, naturalnym odruchu chciał się uchylić, by chwilę później zaatakować.


...ZABIĆ...
...WALCZYĆ...
...KRWI…
...KRWI...

Serce znowu zatrzepotało gdy została uwolniona nowa porcja adrenaliny.


...To nie jest Twoja wioska…

Odezwał się znajomy głos pod czaszką.


...To nie jest Twoja walka….

...on się karmi…
...NIENAWIŚCIĄ…
...STRACHEM…
...GNIEWEM...

Rozłożył ręce na boki, otwierając puste w tej chwili dłonie. Lekko uniósł głowę. Zamknął oczy w oczekiwaniu na nadchodzący cios.

Uderzenie posłało go w objęcia ciemności...
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 11-12-2015, 22:50   #115
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Sam nie wiedział skąd i jak znalazł na to siłę. Przyjazd Stevena. To że jego syn sam się oswobodził. Poradził sobie. Nadal napawało dumą. Ale teraz też przerażało. Przez swoją bierność i załamywanie rąk zostawiał te dzieciaki samym sobie. I mimo to radziły sobie. Same stawiały podniesione czoła Inuakiemu. Zadne dzieci nie powinny brać na swoje barki ciężaru takiej walki gdy rodzic stoi obok i użala się nad sobą. Ale tak to jest z użalaniem się nad sobą. Im bardziej je sobie uświadamiasz tym bardziej je karmisz. A jednak… Jednak zdołał się przemóc. Może ostatni raz. Może do najbliższego ciosu. Nie ważne. Nie zamierzał dłużej iść jak baran przez ten koszmar, a już napewno nie prowadzony na postronku przez tego czerwonoskórego sadystę. Nie liczył na wywiązanie się indianina z układu jaki zawarli. Już wtedy podczas rozmowy wiedział, że ten człowiek jest pożarty przez miotającą nim małostkową nienawiść, która dla niepoznaki wdziała tradycyjne indiańskie barwy honoru wojownika. Wiedział, że to co w nim drzemie nie uśnie. I że nawet ta chwilowa przychylność kogoś kto wysyła bezbronnych na walkę ze śmiertelnie niebezpiecznym demonem nie zagwarantuje im bezpieczeństwa.
Wiedział też jednak, że musieli się zgodzić na to wszystko. I wiedział też, że są zdolni do pokonania Inuakiego wbrew oczekiwaniom Geronimo. I Maddy i Steven to udowodnili.

***

Inność tego miejsca, kłuła w głowę w jakiś niezrozumiały sposób. Wszystkie zmysły… wzrok, węch, słuch, dotyk, nawet smak gdy w ustach wraz z mgłą czuł wędzony posmak dymu, wszystkie mówiły, że to miejsce jest tak samo prawdziwe jak farma Wolfholwa, na której przed sekundą byli. A jednak, czuł to. Gdy podnosił się z paproci, czuł, że to wszystko dookoła to coś jak cień. Jak odbicie w tafli jeziora Latonka, w którym po raz ostatni widział syna. A potem zobaczył jego…
Innuaki. Czekał. Krzyki i dym. Oczywiście. Krucza wioska Indian. Cóżby innego. Od początku się zastanawiali co ta dawna rzeź ma wspólnego z ich koszmarem. Nikt nie wpadł nawet na cień jakiegoś pomysłu. Nie wątpił, że teraz mieli się o tym przekonać.
Wiedział od czego zacząć. Pamiętał słowa Wolfhowla. Muszą być razem, żeby go pokonać.
Nie baczny na stwora popędził śladem niknących krzyków.
- Maddy! Steve! Megan! Nathan!

Krzyki utonęły pośród innych wrzasków - bólu, agonii, cierpienia. Straszne. Niemal nieludzkie, ale Daniel doskonale wiedział że wydobywają się z ludzkich gardeł. W panice. W gniewie. Pełne emocji.
Inuaki przyglądał się mu spokojnie. Stał nieporuszony, niczym przeklęty posąg na co Daniel już nie zwracał uwagi. Goniąc za źródłem dźwięków, które umilkły, ale które pamiętał skąd dochodziły. Mając na myśli tylko jedno. Odnaleźć i ściągnąć w jedno miejsce rodzinę i Westona.

Wrzaski dobiegały gdzieś z lasu. Spośród potężnych drzew i trzeszczących pni. Z ciemności rozświetlonej jedynie poświatą księżyca i .. pochodni. Widział łuczywa noszone przez ludzi w lesie. Słyszał, jak się nawołują szukając kogoś.

Wtedy usłyszał wrzask. Serce zabiło mu szybciej. Dużo szybciej.

Bladoskóry demon ruszył pomiędzy drzewa - w stronę krzyków, ale tych licznych, a nie tego jednego, w pobliżu, który przyciągnął przed chwilą uwagę Daniela. Demon zatrzymał się i spojrzał na Daniela, jakby zachęcał go do tego, by poszedł za nim.

To zdziwiło Cravena. Spodziewał się… wyścigu. W bardziej bezpośredniej formie. Oni, czy demon? Kto pierwszy? Inuaki jednak zdawał się oczekiwać czegoś bardzo konkretnego i nie do końca oczywistego. Nie atakował. Był raczej… obserwatorem. Ale w jakimś potwornym sensie. Sensie kogoś kto lubi obserwować krzywdę. Cierpienie. Krew. Śmierć. Kogoś kto się tym wszystkim karmi…
Jakkolwiek zagadka masakry indiańskiej wioski była nadal nieodgadniona, Daniel wiedział, że niczego nie osiągnie podążając za tym nienawistnym bytem. Dlatego po krótkiej chwili zdziwienia podążył pewnie za pojedynczym krzykiem.

Inuaki odprowadził go ruchem głowy i spojrzeniem czarnych studni pozbawionej oczu twarzy.
Daniel zagłębił się w las i ujrzał trzech mężczyzn, którzy szykowali się do gwałtu. Ofiarą miała być młoda Indianka. Dziewczyna zaledwie. Leżała bezbronna, być może nieżywa, z okrwawioną czaszką, a pierwszy z żołdaków siłował się właśnie ze swoimi spodniami gadając coś przy tym po francusku.

Nie! Nieeee! To miało być któreś z nich. Mads, albo Meg. Do diabła…
Daniel poczuł jak gorąc krwi uderza mu do skroni i rozlewa się po twarzy gdy przed oczami staje mu zupełnie niepożądany wybór. Gnać dalej przez las, by znaleźć zagubionych bliskich, czy wtrącić się?

To już się zdarzyło. To już było. Nie da się tego zmienić. Ta dziewczyna już została zgwałcona i zamordowana. To nie ich walka. On, Daniel, musi tylko znaleźć rodzinę i wspólnie z nią stawić czoła demonowi. To jego zadanie. Nie może znów zawieść.

Pobiegł dalej mijając zajście. Nie uszedł jednak nawet pięciu kroków. Do jego uszu nadal dochodziły francuskie głosy rozochoconych przeklętych. Odwrócił się do nich. Westchnął. Sam nie wiedział czemu, ale szybko wyszedł do nich szybko spomiędzy drzew.
- Harald Trentouvail! - zakrzyknął do trójki napastników wyraźnie, nawet nie będąc właściwie pewnym na co liczy.

Spojrzeli w jego stronę.

- Il est dans le village! - rzucił jeden z nich.

To nie był żaden z nich.... Co więcej niespecjalnie zwrócił na siebie ich uwagę, bo tylko mu odpowiedzieli i wrócili do zaprzątającej ich głowy dziewczyny. Za kogo go wzięli? Nie wiedział. Za to nadal mógł odejść…
Ten walczący ze spodniami wygrał swoją batalię. Klękał.
Oni… jego rodzina mogli być wszędzie. Mogli...
Trudno…

Schylił się wyczuwając zimną twardość pod podeszwą mokasyna. Kamień…
W kilku skokach znalazł się przy przeklętych, korzystając z ich nieuwagi. Wziął spory zamach i uderzył w głowę pierwszego z oczekujących.

Uderzony padł z jękiem. Dwaj pozostali zaskoczeni zaczęli się obracać w stronę niespodziewanego zagrożenia.

Czasy najlepszej kondycji fizycznej Daniel miał już niestety za sobą. A ci tutaj jeśli pamięć go nie myliła to był krąg przeklętych. Francuski oddział specjalny. Ze szkolenia jednak pamiętał to i owo, a i zaskoczeni byli w nieco trudnej sytuacji. Klęczącego krępowały spodnie opuszczone do nogawek, a poza tym szykując się do gwałtu wszyscy odłożyli broń i nader mocno waniało od nich wódą.
Chwycił szybko oparty o drzewo sztucer z zamiarem wycelowania i zaszachowania obu przeciwników.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 12-12-2015, 17:49   #116
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Podczas rytuału posłusznie wykonywał co mu kazano, choć prawdę powiedziawszy nie wierzył by to cokolwiek dało. Nathan starał się nie patrzeć na innych, zwłaszcza na Stevena, którego wybryk wydał mu się w równej mierze własną winą. W drodze na farmę wyjaśniono mu pokrótce co się wydarzyło, co samo w sobie brzmiało dość nieprawdopodobnie. Mógł doświadczyć więcej zjawisk paranormalnych przez ostatnich kilka dni niż w całym życiu, ale żeby stała za tym wszystkim jakaś indiańska klątwa? Naprawdę? To przecież nie tak miało wyglądać, to wymykało się nauce, logice, zdrowemu rozsądkowi. Ale oto stał w pierścieniu ognia słuchając magicznych formuł. Potem podano mu jakieś obrzydlistwo, które bez wątpienia było zaprawione jakimś środkiem halucynogennym, to by wyjaśniało złudzenie w którym teraz się znajdował.

- To sen na jawie. - powiedział dla pewności, jednak jego własny głos zabrzmiał obco, jakby nie należał do niego.

Płaszcz i szeroki kapelusz też nie były jego, prawdziwy był za to ból rozsadzający krtań po wyplutym błocie i dymie. Weston odkaszlnął jeszcze parę razy by pozbyć się natrętnego drapania w gardle. Demon stał niewzruszony śledząc go swymi pustymi oczodołami. Nathan sięgnął odruchowo do kieszeni i wymacał tam kanciasty kształt telefonu, obok znajdowała się zmięta paczka chusteczek. Zatem nie był w jakiejś projekcji. To znaczy był, ale nie była ona zupełnie oderwana od rzeczywistości. Mężczyzna przetarł oczy jakby miał nadzieję, że wizja zniknie i znowu stanie przy ognisku na farmie Wolfhowla, nic takiego jednak się nie stało.

- Po co to wszystko? - Weston zwrócił się do bladej istoty zwanej Innuaki - Czego chcesz?

Istota nie odpowiedziała. Stała bez ruchu i słowa w miejscu w którym ujrzał ją po raz pierwszy. Weston zrobił kilka kroków w stronę potwora. Z tego co mówił Wolfhowl mieli się z nim skonfrontować, ale co to mogło oznaczać? Chyba nie miał się na niego rzucić z pięściami? Gdzieś od strony lasu dobiegały zniekształcone odgłosy, ludzkie krzyki, wystrzały. Mężczyzna przysłuchiwał im się przez chwilę bezskutecznie próbując wyłowić poszczególne dźwięki. Przyjrzał się drzewu, pod którym stał Innuaki, rozejrzał się po ziemi szukając czegoś co naprowadziłoby go na odpowiedni trop.

- Czego chcesz? - ponowił pytanie zbliżając się na odległość kilku metrów.

Kiedy podszedł blizej kruki zakrakały głośno i złowieszczo. Załomotały skrzydałmi. Spore stado ozobników poderwało się do lotu, krótkiego i przycięzkiego siadając prawie natychmiast na kilku konarach. Odsłoniły wiszące na drzewie ciało.

- Nie…

Nathan zbladł, głos uwiązł mu w gardle, a pewność siebie gdzieś odpłynęła. To była April. Jej skora ociekała krwią - poodrywana dziobami od ciała, poszarpana do kości, podziobana, poznaczona głębokimi ranami. Białoskory demon wyciągnął chudą dłoń w stronę Nathana i wskazał go długim, kościstym paluchem.

W pierwszym odruchu poczuł niedowierzanie. Nie mógł, nie chciał uwierzyć, że to co widzi jest prawdziwe. Ale jak mógł temu zaprzeczyć? W nozdrzach czuł drażniący zapach krwi, widział czerwone strużki cieknące po pniu. Jego przyjaciółka nie żyła, albo jeszcze dogorywała, a on nie mógł nic z tym zrobić.

Poczuł gniew. Poczuł jak drżące, obolałe od gryzącego dymu gardło wypełnia mu piekąca gorycz, wykrzywiająca twarz w grymas. Poczuł jak zaciska pięść, jak skóra tężeje mu z napięcia. Chciał zaatakować, uderzyć, zetrzeć tę istotę w proch i pył, sprawić by poczuła strach i ból, tak jak oni, tak jak bezwładna April na drzewie. Wyrwać się wreszcie z zaszczucia, wyjść z ukrycia i raz na zawsze przepędzić cholerstwo. Zrobił kilka kroków naprzód tak, że niemal stanął twarzą w twarz ze stworem.

Jednak potem coś go tknęło. Spojrzał przez czerwoną mgiełkę, która zasnuła mu obraz na bladego stwora celującego w niego palcem. Przecież tego chciał prawda? CHCIAŁ by popadli w morderczy szał, by pozwolili kierować się emocjami, by karmili go swoim gniewem, istotę która miała być gniewu uosobieniem. Demon przecież doskonale wiedzial co należało zrobić by doprowadzić ich do upadku i trzeba było przyznać, robił to diabelnie precyzyjnie.

Mężczyzna całą siłą woli zmusił się by poluzować zaciśniętą pięść. Uspokoił oddech, na ile był w stanie i spojrzał znowu w ciemne bezduszne jamy.

- Nie.

Teraz jednak nie było to słabe, łamiące się niedowierzanie. Tym razem był przekonany, wiedział, że nie może mu się poddać. Podświadomość krzyczała, ostrzegała przed niebezpieczeństwem, wszystkie kontrolki ostrzegały że stanie mu się to samo, że będzie cierpiał. On jednak tkwił uparcie przed bladolicym, walcząc całą siłą woli o spokój.

- Nie sprowokujesz mnie. Nie zastraszysz. Odejdziesz.

Innuaki stał spokojnie. Nieporuszony. Tylko ręka lekko mu zadrżała i przestrzeń na wysokości łokcia zafalowała.


- Ty zapewne nie znasz wybaczenia. - tutaj Weston zerknął na poszarpane ciało przyjaciółki i przełknął gorzki smak w ustach powstrzymując drżenie rąk - Jesteś jego przeciwieństwem. Ale może nigdy go nie zaznałeś? Czym ty właściwie jesteś?

Nie odpowiedział. Stał nadal nieporuszony wskazując palcem Nathana. Niczym posłaniec śmierci.

Mężczyzna uniósł rękę naprzeciw istoty i wycelował własny palec w szpon tamtego, tak że niemal się stykały. Stali tak naprzeciw siebie wzajemnie oskarżycielsko wskazując drugiego, aż wreszcie Weston sięgnął o brakujące centymetry próbując dotknąć istoty.

Palce zetknęły się ze sobą a przez ciało Nathana przeskoczył potężny impuls. Poczuł się tak, jakby dotknął lodowatego lustra. Wody z górskiego jeziora. Zamrożonego płynu. Czegoś zimnego i .. złego. Bo to nie było tylko doznanie psychicznej natury lecz bardziej duchowej.

Pojął czym jest ów demon. Czystą nienawiścią. Zimną i bezduszną. taką, której nic nie przebłaga. Nic nie ugasi. Nic nie zerwie. Chyba nic…

Informatyk trwał w osłupieniu przez dłuższą chwilę nie mogąc się zdobyć na najmniejszy ruch, jakby przez miejsce styku raził go silny prąd. W końcu udało mu się przewalczyć obezwładniające wrażenie i zmusił się by zerwać kontakt. Popatrzył na swoją dłoń jakby spodziewał się znaleźć na koniuszku palca czarny ślad po odmrożeniu, jednak na całe szczęście się mylił. Weston powoli uniósł oczy w stronę Innuaki, który wciąż stał niewzruszenie jak posąg.

Nienawiść.

Tylko jak ją przewalczyć? Miłością? Taaa… to jest dobre w bajkach. Tutaj miał zupełnie naukowy przypadek. W każdym razie miałby, gdyby nie znajdował się w narkotycznej indiańskiej wizji naprzeciw ducha mordującego rodziny mieszkające w domu na wzgórzu.

Znaleźć innych. Przyszło mu to do głowy zupełnie spontanicznie, jakby poczucie zagubienia wzięło wreszcie nad nim górę i próbowało pokierować we właściwą stronę. Nathan sięgnął do kieszeni i wyciągnął telefon. Chciał do nich zadzwonić, wydało mu się to tak naturalne, że nie zastanowił się nawet, czy w świecie duchów ma to jakiś sens. Wybrał numer i drżącą ręką uniósł aparat do ucha.

Usłyszał głos. Zniekształcony. Niewyraźny ale intencyjnie zrozumiały.

- Halo....

- Halo? Tu Nathan. Kto mówi?

Odpowiedzią były zupełnie niezrozumiałe trzaski i szumy...

- Halo? Halo?! Jest tam kto?

Weston spojrzał na wyświetlacz. Maddison Craven. Połączenie ciągle nabijało sekundy, jednak z głośnika dobiegał już wyłącznie mechaniczny hałas. Mężczyzna patrzył przez chwilę na ekran, po czym opuścił bezwładnie rękę wypuszczając telefon na ziemię. Czuł, że słabnie. Jak długo można się opierać? Uniósł oczy ku drzewu, tam gdzie wisiała April. Kosmyki włosów pozlepianych krwią spływały w nieładzie na twarz. Twarz, która zwykle wyrażała tyle dziecięcego optymizmu i ufności. Teraz zraniona, pocięta, zniszczona. Jak mógł na to pozwolić? Po co ją w to wciągnął? Z ciekawości, z durnej ciekawości. Nic więcej za tym nie stało, nawet cierpienie Cravenów zdawało mu się czymś co jego osobiście nie dotyka. Jednak teraz spoglądał na owoce własnej ignorancji.

Demon stał niewzruszenie ze szponem oskarżycielsko wycelowanym w pierś mężczyzny.

- Wybacz, April. Zawiodłem Cię. Zawiodłem nas oboje.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 15-12-2015, 15:49   #117
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Przez cierpienie… i przez krew…

Wszystko zaczęło się przez cierpienie… i przez krew.

Zaatakowana indiańska osada. Mordowani mężczyźni, katowani w bezlitosnej kaźni. Mordowane kobiety, gwałcone przed śmiercią, w trakcie śmierci a nie rzadko po niej. Mordowane dzieci. W uplecionych z wikliny i skór kołyskach. Ciosami szabel. Pchnięciami bagnetów. Uderzeniami kolb, butów i pięści. Okrutnie, jak zwierzęta.

Lecz krew otwiera bramy do krain, o których większość ludzi nie ma pojęcia.
Śmierć pozwala przekraczać granice i skazuje na potępienie tych, którzy nie byli gotowi doświadczyć dotknięcia prawdziwego, mistycznego zła.

Zrodzonego z ludzkich serc i czynów lecz nie pochodzącego z tego źródła, lecz z głębin ciemności wszechświata. Tej, która była na początku nim stworzono światłość. I tej, która pozostała w miejscu, gdzie światło dostępu nie miało.

Zło rodziło zło. Zło nie wybaczało i nie prowadziło do wybaczenia.

Półprzytomna Maddison uwięziona w ciele Indiańskiej dziewczyny ze strzaskaną głową widziała, jak szaleniec będący po części jej ojcem, a po części Indianinem rzuca się na białych napastników w desperackiej szarży. Zrodzony wściekłością gniew. Ciosy kamieniem, ciosy kolbą. Wszystko to zlewa się w potrzaskanej głowie, w mętnym wzroku w jedną rozmazaną, niejasną scenę. Chaotyczną. Osobliwą. Jakby dziejącą się koło niej, ale i zarazem gdzieś daleko.

Daniel rzucił się do walki, jak dzikie zwierzę. Chwycił muszkiet, z zamiarem wycelowania w przeciwników i udało mu się. Widział jednak, że nie utrzyma ich długo pod kontrolą. Że będzie musiał strzelić. Spojrzał na niedoszłego gwałciciela leżącego nieruchomo z okrwawioną czaszką i o dziwo zachował zimną krew mimo paskudnego widoku. Jeden z francuskich żołdaków skoczył w jego stronę. Zagrały instynkty i Daniel nacisnął spust ale odpowiedział mu nie huk wystrzału, lecz suchy trzask metalu uderzającego o spłonkę. Francuz rzucił się w skoku dobywając noża. Daniel odskoczył w bok, lecz zbyt wolno i przeciwnik spadł na niego, wbijając ostrze pomiędzy żebra z wprawą zdradzającą doświadczonego zabójcę. Daniel zachwiał się, zatoczył do tyłu. Twarz napastnika i jego rozszerzone, szalone oczy, rozmazały się, zawirowały. Ziemia wyskoczyła Danielowi spod nóg i głowa rodziny Cravenów wylądowała na plecach. Francuski najemnik klnąc coś w ojczystym języku ruszył w jego stronę. Potem pochylił się i na żywca, piłując skórę ostrzem noża, zdarł z głowy Daniela skalp. Daniel wrzasnął z bólu, a wtedy Francuski najemnik wbił mu bagnet w oko, prosto do mózgu.

Uporawszy się z Danielem żołdacy wrócili do przerwanej zabawy i po chwili Maddison poczuła to, co udawała przed policją. W tym przypadku jednak, po wszystkim, ostatni z gwałcicieli pchnął ją w brzuch nożem i czekał, aż skona żartując i śmiejąc się z jej losu i skowytów bólu.

Megan krążyła po lesie zdając sobie nagle sprawę, że wszystkie dźwięki ucichły. Że znikły gdzieś i nie jest w stanie zorientować się gdzie teraz znajduje się osada. Las wypełniła mgła. Gęsta jak mleko i zimna, jak szadź. Jej lodowate palce wciskały się pod poszarpane ubranie Megan. Wpychały się pod bluzkę, jak dotyk lubieżnych upiorów. Zadrżała ponownie i wtedy go ujrzała. Za późno. Huknął strzał i poczuła, jak kula trafia ją w twarz.

Steven ocknął się na gałęzi drzewa. Wyrwane ze stawów ręce na których go zawieszono bolały, jak .. jak nic wcześniej… Potem jednak zaczął się prawdziwy ból, gdy najeźdźcy rozpoczęli „zabawę”. Tnąc jego ciało nożami, szablami, przypalając polanami z ogniska. Łamiąc mu kości uderzeniami kolb. W końcu, kiedy z młodego wojownika pozostało niewiele więcej, niż okrwawiony ochłap, ktoś ulitował się i wbił mu ostrze szabli w brzuch, przez wnętrzności przebijając się powoli do serca.

Nathan poprosił o wybaczenie. Jednak nie tą osobę, którą prosić powinien. Bo to nie od niej zależało ich ocalenie. Nie od wybaczenia April.
Kruki poderwały się z drzewa z piekielnym krakaniem, kiedy nim przebrzmiało echo jego słów. Furkocząca, rozwrzeszczana chmura złożona z setek szponów i dziobów, która poderwała się do lotu by za chwilę spaść w dół szarpiąc i dziobiąc z krwiożerczą i demoniczną żarłocznością ciało Nathana.

Atak był tak dziki i przeprowadzony z taką furią, że mężczyzna nie mógł się mu oprzeć, chociaż próbował wymachując dziko rękoma, wrzeszcząc przy tym przeraźliwie. W końcu jednak upadł na ziemię, przykryty żywym, rozszalałym, pierzastym kobiercem.

… Przez cierpienie i przez krew…

… które przeniknęły do ziemi, do wody i do powietrza budząc prastare zło. W sercach ludzi, jednako tych, którzy najechali indiańską osadę, jak i tych nielicznych, którzy rzeź przetrwali będąc tej nocy poza domostwem na łowach lub poza ziemią szczepu.

… zrodzony tej nocy lub przyzwany tej nocy Inuaki… wyszedł z cienia… kroczył pomiędzy pomordowanymi, niewidzialny zarówno dla żywych jak i dla martwych… Obojętny… na wszystko i na wszystkich.

… Wieś spalono, duchy zostały… Zapomniano o nich… Zakłamano prawdy… Jak zawsze kiedy to zwycięzcy piszą historię, a przegrani są martwi lub sami stracili pamięć o tym, co było.

…Inuaki krążył. Obojętny… Obserwował… Czując gniew, którego nie mógł wyzwolić…

Aż do nocy, gdy usłyszał krzyk. Gdy usłyszał wrzaski płonących żywcem ludzi. Jak kiedyś. A potem słowa wezwania…

…słowa zemsty…
…miejsce przebudziło się… las wypełniło ponownie krakanie kruków.

Rozbrzmiały echa zapomnianej rzezi.

…Cierpienie i krew…

…Ono budzi demony… Nie można się ich pozbyć…. Nie można z nimi wygrać…

Są zawsze. Wokół nas. W nas. W domu Hortonów, Cravenów i każdym innym miejscu, gdzie rodzi się cierpienie i krew. Bo Innuaki jest obojętny… Póki ludzie nie nakarmią go tym, czego pragnie najbardziej. A potem wyrzuca to z siebie przez wieczność, bo taka już jest jego natura.

Prastara i zła…

Pierwsza obudziła się Maddison. Chociaż słowo „obudziła” nie najlepiej oddawało stan w jakim się znajdowała. Mimo, że gwałt którego doświadczyła nie zbrukał jej ciała. To jednak pozostawił Pietno na duszy. Strach. Zakorzeniony strach przed bliskością. Czemu przeżyła spotkanie z Innuakim? Nie miała pojęcia. Wolała umrzeć. Jak Indiańska dziewczyna, która nawet nie stała się kobietą, a którą zhańbili szaleńcy służący tak zwanej cywilizacji.

Daniel obudził się drugi. Żył, chociaż uderzenie noża wydawało się tak realne. Tak rzeczywiste. Poza kilkoma siniakami nic mu jednak nie dolegało. Chociaż w sercu pozostały popioły. Doświadczył czegoś, czego nie chciałby doświadczyć nikt.

Obok niego leżała Megan. Miała rozbity nos, jakby wpadła na coś po ciemku biegnąc, ale poza tym też wydawała się zdrowa i cała. Nie licząc piętna wypalonego na duszy, którego nikt nie będzie w stanie nigdy im zmienić.
Steven wyszedł na tym najgorzej. Posiniaczony i poturbowany potrzebował pomocy lekarza.

Znajdowali się w lesie. W miejscu, gdzie Wolfhowl odprawił swój rytuał. I nie byli sami. Przy nich siedział stary Arnold Craven i jakiś siwowłosy Indianin.

- Ktoś przyjął na siebie wasze grzechy. Nakarmił demona – powiedział Indianin.

- To miejsce nie jest dla was. Musicie wyjechać. Zmienić adres. A wtedy on was zostawi, jeśli wy nie będziecie karmić jego – powiedział Arnold.

Każdy chciał coś jeszcze powiedzieć, ale dopiero wtedy naprawdę otworzyli oczy.

Obudzili się naprawdę – cała piątka. Posiniaczeni, przerażeni, zagubieni ale żywi.

- Demon został przekupiony… na jakiś czas.

- Jak?

Wolfhowl nie odpowiedział lecz spojrzał na dwójkę, która się nie obudziła. Barta i April.

- On chciał uratować wszystkich i w jakiś pokrętny sposób zrozumiał, że aby pokonać demona, musi zabić sam siebie, co też zrobił ofiarując swoją duszę w zamian za zakończenie tego, co się z wami dzieje. A ją zabiła choroba i cierpienie, które ofiarowała Innuakiemu.

Indianin zaczął zbierać swoje rzeczy.

- Przez jakiś czas powinniście być bezpieczni. Odejdźcie i żyjcie swoim życiem. Unikajcie gniewu, przemocy. Kochajcie i bądźcie kochani. Bo on nie odszedł. Nie zostawił was. Po prostu na jakiś czas o was zapomniał, póki mu o sobie czymś nie przypomnicie.

Ostatnie rzeczy znikły w torbie Indianina.
- Na waszym miejscu wyjechałbym z Plymounth, kiedy tylko nadarzy się wam taka sposobność.

EPILOG

Trzy miesiące później ludzie obserwowali odjeżdżający z Plymouth samochód.

- Nawet lepiej – powiedział któryś z mieszkańców. – Nic tutaj po nich. Nie byli tutejsi.

- Przestań – skarcił go Indianin prowadzący sklep z akcesoriami wędkarskimi. – Ci ludzie stracili tutaj swoich bliskich. Ojca i syna. Dziadka i brata. Nic dziwnego, że wyjechali.

Nikt nie skomentował jego słów.

- Ponoć staruszek zostawił im po sobie spory spadek. Taki, ze starczyło na spłacenie domu Hortona i …

- To nie dom Hortona. To dom Cravenów – zgromadzeni spojrzeli na siebie.
Wyraźny szum przeszedł przez szereg ludzi.

Człowiek, który powiedział te słowa był rzadkim gościem w Plymouth. Geronimo Wolfhowl. Otoczony sławą eremity i dziwoląga Native American.

- Nie zrozumiecie, z czym zmierzyli się ci ludzie i co ze sobą wynoszą z Plymouth. Ani ile tutaj zostawiają.

Potem Geronimo spojrzał na sprzedawcę akcesoriów wędkarskich.

- Chciałbym kupić trochę zanęty na szczupaka. Słyszałem, że masz najlepszą. Sprzedaż mi?

- Oczywiście.

Obaj Indianie spojrzeli na siebie spokojnie, a dla miejscowych był to jednak wyraźny znak, że skończyła się jakaś epoka. Konflikt, który dla wielu nie był jasny. I chociaż Indianie mieli surowe, wręcz ponure twarze, ich oczy zdradzały prawdziwą radość.

KONIEC PRZYGODY
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:52.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172