Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-11-2014, 19:51   #11
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Zawsze tak było. Nigdy nie mógł się porządnie wyspać w nowym miejscu. Zwalanie na zbyt obfitą kolację i zmęczenie nie pomagało. Pomagał tylko browiec, kiedy nocował u kumpli po imprezach, no ale przecież nie będzie tak zaczynał… całego nowego miasta. Od chlania do lustra, albo gorzej, do rodzinki.
I jeszcze bzdury jakieś mu się śniły. Znaczy no blondyna była fajna, ale jak na gust Jake’a nieco za stara. Za to drzewa i kruki, no a przede wszystkim jakaś cholerna kukła bez oczu skutecznie wymęczyła go w nocy. Wstał, podrapał się po wiadomo czym i wykrzywił się lekko.
Podszedł do framugi drzwi i jeszcze raz sprawdził śruby rozporowe od drążka. Podciągnął się raz, jakby na próbę. Już raz udało mu się w domu rąbnąć na łeb, jak zaczep puścił. Dom. No tak, czemu się dziwić. Dom został w Chicago, tu to na razie… chuj wie co.
Zrobił szybką serię i przypomniał mu się jeszcze jeden element snu. W sumie niezły pomysł. Miejsca tu od metra, w sumie nie tak daleko, może uda się namówić paru kumpli na kegera w plenerze. Jakieś namioty przywiozą czy coś, śpiwory i będzie ogień. Otwarcie sezonu, uśmiechnął się pod nosem, kończąc się podciągać?
- Co?! - warknął tylko w kierunku pokoju Maddie, gdy coś tam zaczęła szumieć. - Czego chcesz?
Nic, zero reakcji.

Zszedł na dół, zjadł szybkie śniadanie. Trochę się zdziwił widząc swoje buty do biegania w jednej z paczek tam poupychanych. Zapomniał chyba i ojciec dorzucił do pudła z napisem ręczniki. Grunt że się znalazły. Dopił sok pomarańczowy i wyszedł przed dom. Wcześnie jeszcze, najwyższa więc pora pozwiedzać i przebiec się przy okazji. Rozciągnął się, zrobił parę wymachów i wrócił do domu. No dobrze pamiętał, w lodówce światło i krasnoludki. Pomacał kieszeń, portfel i komórka tkwiły na miejscu. Ok to przyjemne z pożytecznym, przebiegnie się, oglądnie tą dziurę, zlokalizuje sklepy i kupi coś do żarcia. I browar, niemoc z wysypianiem się zwykle puszczała już drugiego dnia, ale nie ma co ryzykować.

Wow, to ludzie tak mogą? Tak na stałe? Ani korków, ani hałasu, ani… ludzi. Co to wymarło to miasteczko i jakoś nikt nie zauważył? Minął zaledwie paru tubylców a robił już drugie kółko. Sklep, nawet kilka, jakiś bar, coś co robiło łącznie chyba za remizę, ratusz i coś tam jeszcze, ale nie był pewien co. Oż w dziuplę! Biegaczka! Mignęła mu sekundę, ale już zdążył dostrzec parę szczegółów i dopowiedzieć sobie resztę po swojemu. Turystka, nie ma bata. Miejscowi jak biegają tak z rańca to tylko z pochodniami i widłami za wiedźmami jak w Salem. No ale nie było rady, widział ją z daleka i nawet jak dodał gazu i dobiegł na skrzyżowanie to już gdzieś zniknęła. No trudno, koniec przebieżki, pora na zakupy.

Dzwonek zadzwonił przy drzwiach jak wszedł do środka. Serio. Dzwonek. Rozglądnął się po wnętrzu, ale poza tym wyglądało normalnie. Załadował do koszyka mleko i odżywki, jakieś bułki, płatki śniadaniowe, jabłka i banany. Lokalną gazetę zgarnął z półki z ciekawością i też dorzucił do sterty zakupów. Zgrzewka Bud Light i do kasy. Pierwsze oznaki oporu materii poznał od razu. Babsko siedzące za ladą wyraźnie było jeszcze nie dobudzone, bo robiło łaskę że żyje. Może wychodziło z założenia, że srał pies uprzejmość, przecież goguś w dresiku z ipodem wystającym z kieszeni musi być przejezdny. Więc po co się silić na cywilizacyjne konwenanse skoro i tak się nie zobaczą więcej. Ale jak łypnęła na browar i zarządała dokumentu ze zdjęciem, to blisko było krwawej jatki. Miały by gazety pisać przez rok w Plymouth. Baba byłą nieustępliwa i w końcu Jake podniósł ręce do góry, odłożył sześciopak na ladę i zapakował resztę do toreb. Wyciągnął komórkę i zadzwonił do ojca. Kawałek do domu a nakupował nieco więcej niż przemyślał.
- Hej koleś, to chyba też twoje. - nieco chrapliwy głos wyrwał go z zadumy. Jakiś facet stał i trzymał w rękach jego zgrzewkę. - Marthą się nie przejmuj, jest w porządku, tylko odkąd z miesiąc temu gliniarstwo wpieprzyło jej karę za rozpijanie małoletnich to jeszcze jej nie przeszło.
Jake nieufnie zerknął jeszcze raz ale sześciopak wziął, zaczął grzebać po kieszeniach by oddać kasę, ale facet machnął ręką.
- Daj spokój, niech to będzie taka parapetówa. Widziałem was wczoraj i ciężarówkę. Wild Hogs? Nie znam. - wskazał palcem na logo na jego piersi.
- Dzięki. Lider Junior Ligi w Chicago - powiedział Jake dorzucając browar na górę zakupów. - Nieźle nam szło w tym sezonie. A przyszła przeprowadzka i nastała chujnia.
Koleś uśmiechnął się.
- Jestem Mike, ale wszyscy mi tu mówią Robot.
- Jake. Czemu Robot?
Mike usiadł na ławce przed sklepem i pstryknął puszką. Jake nie zorientował się nawet kiedy zdążył ją wyciągnąć z jego paczki, ale wzruszył ramionami i siadł obok, po czym też otworzył piwo. Facet pociągnął łyka i skrzywił się lekko.
- Robot bo zapierdalam w robocie jak cyborg. Od rana do nocy i komuś się skojarzyło. Słuchaj, wyście się wprowadzili do domu Hortona?
Pokiwał głową i też łyknął.
- Aha.

Posiedzieli chwilę, koleś wydawał się spoko. Jake dowiedział się że ma warsztat na końcu miasteczka gdzie pracuje z ojcem i potrafi wyklepać Dodge’a z kubłów na śmieci. Zdążył go nawet podpytać, czy by nie mieli dla nich jakiejś roboty w nowo kupionym domu, ale Jake pokręcił głową. Podpytał Jake’a o drużynę, bo szybko się okazało że jego młodszy o rok brat gra w liceum. Od razu zeszli na ten temat i zagadali się aż ojciec podjechał w końcu pod sklep.
- Słuchaj, jakby ci się nudziło to wpadnij do warsztatu. Chłopaki przychodzą tam czasami, poznasz od razu przyszłych ziomów z drużyny.
- Fajnie. Nie wiem tylko jak mi zejdzie z rozpakowywaniem gratów. - Ale już wiedział że pójdzie szybko, ciekawość go paliła.
Zczaił do kieszeni ostatnią puszkę, jak stwierdził ze zdziwieniem, bo podczas kilkunastominutowej rozmowy Mike zdołał wywalić jeszcze trzy. Widocznie rozruch pracowników warsztatów w Plymouth był ciężki. Wziął zakupy pod pachę i ruszył do samochodu.
 
Harard jest offline  
Stary 17-11-2014, 23:45   #12
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś

- To była dobra decyzja, Dan. - drobna dłoń Megan spoczęła na ramieniu Daniela i lekko je uścisnęła. Była już ubrana w swój kombinezon do jazdy na czekającym nieopodal motorze, włosy związała w luźny węzeł na karku. Miała jeszcze jechać do wydawcy “ustalić” termin kolejnej książki i dołączyć do nich już w Plymouth - Nie zadręczaj się tym niepotrzebnie. Dzieci… jakoś sobie z tym poradzą, zobaczysz. Tu i tak nie było im już najlepiej. - uśmiechnęła się pocieszająco, choć z jej głosu wciąż przebijał smutek. Omawiali to już tyle razy, że mimowolnie zaczynała powtarzać stare argumenty, więc roześmiała się wreszcie - Zresztą sam dobrze o tym wiesz.

Uśmiechnął się, ale przez uśmiech znać było, że nieco był zaskoczony jej słowami. Mile zaskoczony.
- Wiesz? - odparł patrząc na załadowanego Cadillaca i siedzącą już w środku dwójkę pociech - Od jej podjęcia właściwie nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale “właściwie” jest tu… ważnym słowem. Są takie rzadkie chwile, że… mam ochotę…
Jakiś skurcz przeszył jego twarz, a na policzku zagrał na moment jakiś nerw. Odwrócił wzrok od auta i spojrzał na nią już ponownie uśmiechnięty.
- Bardzo się cieszę, że jesteś tu z nami. Naprawdę bardzo. Nie siedź długo u Stanley’a.

- Wiesz, jaki on jest. Zwłaszcza, że ostatnio jest dość… - tym razem to ona skrzywiła się na chwilę, odpuszczając dyskusję o przeprowadzce - ...kiepsko. - dokończyła z westchnieniem - Ale postaram się go spławić i dojechać niedługo po Was. No, może nieco później… przejadę się trochę naokoło, załapię klimat… - roześmiała się na samą myśl. Uwielbiała te swoje przejażdżki. Przytłumiony szum silnika pomagał jej oczyścić umysł i zwykle dawał ukojenie… choć czasami same, zupełnie nieproszone, pojawiały się te myśli, których słyszeć nie chciała. Te, od których próbowała uciec a okazywało się, że są przed nią. Zawsze przed nią…
Miała nadzieję że to się wreszcie zmieni.

- Wiem jaki jest - pokiwał głową - Niski.
Puścił do niej oko i położył na chwilę rękę na spoczywającej na ramieniu dłoni.
- Jedź bezpiecznie. Zadzwonię jeśli jakiś korek gdzieś będzie po drodze.

- Jak zawsze... - uśmiechnęła się szeroko i głośno cmoknęła Daniela w policzek, dodając żartobliwie - ...tato. - pokazała mu język i ruszyła w kierunku zaparkowanej maszyny - Zajmij mi największą sypialnię. - krzyknęła jeszcze odpalając silnik, po czym założyła kask i machając reszcie na pożegnanie ruszyła do Stanley’a.

***

Stan Barkley był jednym z powodów, dla których nie czuła się zbyt komfortowo we własnym towarzystwie. Powodów, dla których uciekała w prędkość i kojący ryk silnika.
Jednak póki co odjechała tylko na tyle, by zniknąć z oczu rodzinie Cravenów i ukryła się w ciasnym zaułku. Odczekała aż odjadą i wróciła do miejsca, które nauczyła się nazywać swoim domem na długo zanim Karen zrobiła to, co zrobiła… Teraz Megan miała wreszcie okazję, by w spokoju i intymnej atmosferze pożegnać się z miejscem, w którym jej siostra wydała ostatnie tchnienie. Nie chciała wchodzić do samego domu… tego byłoby dla niej jednak zbyt wiele. Ale wystarczyło jej usiąść na huśtawce ogrodowej, w której przedyskutowały tak wiele wieczorów, by łzy same napłynęły jej do oczu. Nie chciała żeby Daniel oglądał ją w takim stanie. Dla niego musiała być silna. Ale sama ze sobą… bez skrępowania szlochała jak dziecko, aż zabrakło jej łez. A potem przez nieskończoność wpatrywała się pustym spojrzeniem w okno łazienki, w której znalazła ją Maddy. A kiedy i to straciło znaczenie, mechanicznie wyciągnęła z niewielkiej kieszonki fiolkę z tabletkami i łyknęła jedną, a po namyśle drugą. Już od dawna zmagała się z nasilającą się depresją a śmierć Karen dodatkowo pogłębiła jej problemy. Zwłaszcza, że czuła się winna…

”Nie myśl o tym.”

Jej psychiatra stanowczo zakazał jej się zadręczać. Na to co się stało, nie miała już wpływu. Zresztą prawdopodobnie wtedy też nie miała, więc nie powinna do tego wracać. Najważniejsze było odbudowanie poczucia własnej wartości i celu w życiu. Miała swoją rodzinę. Przyszywaną, ale… kochała ich wszystkich jakby to naprawdę była jej rodzina. A skoro tak czuje to tak jest.

Chowając tabletki, przelotnie zerknęła na zegarek i zaklęła siarczyście. Minęło więcej czasu, niż zamierzała tu spędzić. O wiele więcej. Zeskoczyła z huśtawki i pomknęła na spotkanie z wydawcą, przywołując po drodze na twarz swój firmowy uśmiech.
- Cześć, Stan. - rzuciła od progu, zupełnie nie przejmując się niezadowoloną miną mężczyzny.


- Megan, czas nas goni a Ty nie przesłałaś mi ani jednej strony, ba, nawet jednego zdania od Ciebie nie dostałem…
- Wyprowadzam się, powinnam wreszcie załapać klimat. - przerwała mu w pół słowa, nie dając się rozwinąć. Bo gadać to on potrafił… Przeczesała włosy palcami i poprawiła węzeł na karku, trochę go dekoncentrując i uśmiechnęła się słodko. - Poza tym mówiłam, że muszę mieć najpierw pomysł. Jak już będzie gotowy, reszta napisze się sama. - szczęka jej drętwiała od sztuczności uśmiechu, ale dzielnie wytrzymała aż wreszcie Barkley obdarzył ją nikłą namiastką uśmiechu, nabierając tchu przed kolejną tyradą - Masz tydzień na przedstawienie ogólnego zarysu…
- Za tydzień co do minuty będziesz miał ode mnie szkic książki. - znów mu przerwała i zerknęła na zegarek - Wybacz, ale nie mam czasu na dłuższą pogawędkę, mam kawałek droki do przejechania a późno już się robi… - pomachała mu wesoło na pożegnanie i umknęła, cicho zamykając za sobą drzwi.

***

Zdążyła zajechać na podjazd nim Daniel wybrał numer jej komórki, chociaż telefon miał już w ręku. Za wszelką cenę usiłował nie pokazać, że się martwił i jak bardzo jej zmęczony. Pozwoliła mu na to jednocześnie usiłując nie okazywać skruchy i równie wielkiego zmęczenia. Pakowanie rzeczy wykończyło ich oboje po równo, do tego emocje i w przypadku Megan brak odpoczynku w drodze zrobiły swoje. Dlatego też nie tracili czasu i energii na zbędne słowa. Wystarczyło pełne zrozumienia spojrzenie i ciepły uśmiech i oboje rozeszli się do swoich sypialni.


Noc była… męcząca. To dziwne, leki powinny tłumić takie sny. Może po prostu była zbyt zmęczona i zapomniała wziąć ostatnią dawkę?
Dom… skrzypiał. Czuć było, że jest żywy, czego nie można było powiedzieć o betonowych domach w Chicago. Nocą sprawiało to upiorne wrażenie, ale teraz, w świetle słońca… miło było posłuchać, jak drewno ożywia ich nową posiadłość.
Od jakiegoś czasu już słyszała kroki na korytarzu i w kuchni, a gdy doszedł do tego zapach jajecznicy… nic nie mogło utrzymać jej dłużej w łóżku. Wyskoczyła z łóżka i po nader szybkim prysznicu zbiegła po schodkach na dół, do przestronnej kuchni, o jakiej zawsze marzyła. Zwykle to ona robiła śniadania więc z uśmiechem przjęła tę miłą odmianę i z radosnym “dzień dobry” zabrała się za parzenie kawy w swoim ulubionym, nieco staroświeckim ekspresie, do którego ręcznie trzeba było zmielić ziarna kawy. Te nowoczesne na kapsułki… jakoś jej nie smakowały.

***

Oczywiście chłopcy nie kupili wszystkiego, co trzeba więc Meg wskoczyła na swoją czarną panterę i pomknęła do miasta. Jak zwykle, “wyłączyła się” po drodze. Po Chicago mogłaby jeździć niemal z zamkniętymi oczami… ale nie była w Chicago. Przekonała się o tym dość szybko, gdy motocykl zachwiał się lekko na zakręcie, ślizgając na piaszczystym poboczu. Zwolniła i zaczęła uważniej się rozglądać wokół siebie. Podziwiając piękno okolicy zwolniła jeszcze bardziej, dzięki czemu udało jej się nie wylądować na masce pewnie wyjeżdżającego z bocznej drogi samochodu. Kierowca sprawiał wrażenie niezwykle zaskoczonego tym, że ktokolwiek oprócz niego jeździ tą drogą o tej porze, ale wykazał się niezłym refleksem, hamując niemal w tym samym momencie, co i ona.
Przez chwilę stali tak, gapiąc się na siebie, a koła ich pojazdów dosłownie stykały się ze sobą.
A potem kierowca wyskoczył z auta jakby mu się siedzenie zapaliło.
- Nic się pani nie stało? Przepraszam najmocniej… zamyśliłem się, tą drogą od tak dawna nikt nie jeździ... - próbował się tłumaczyć, uśmiechając rozbrajająco.


- Nazywam się Bert Kleckner i poczuję się urażony, jeśli nie da się pani zaprosić na kawę. W ramach przeprosin, oczywiście. - dodał szybko jakby speszony tym, że właśnie zaprosił na kawę zupełnie nieznajomą kobietę i co ona sobie mogła o tym pomyśleć.
- Jasne… Megan Romero. - kobieta uśmiechnęła się w odpowiedzi i zerknęła na zegarek - Mam… pół godziny.

Droga do knajpy nie zajęła im dużo czasu i tym razem obyło się bez niespodzianek. Kawa okazała się dość smaczna a Bert sympatyczny.
- To wy się wprowadziliście do domu Hortonów? - mężczyzna okazał się być policjantem i z pewnym zażenowaniem przyznał, że zajmuje się między innymi wykroczeniami drogowymi, na co Meg wybuchnęła śmiechem, a także wezwaniami domowymi. Jego ciekawość miała więc podłoże... czysto zawodowe.
- Tak, dlaczego pytasz?
- To taki odruch. - teraz to Bert się roześmiał - Jak Ci się podoba okolica?
- Właściwie nie miałam jeszcze okazji jej pozwiedzać, ale póki co jest niesamowicie... cicho. Wiesz… szukam inspiracji do książki. - zwierzyła się nieoczekiwanie - Nie macie tu jakichś lokalnych legend, strachów, potworów…?
- Mamy. - uśmiechnął się mężczyzna i zaczął odliczać na palcach - Na północy widziano Wielką Stopę, w czerwcowe noce można zobaczyć nad jeziorem ducha utopionej dziewczyny a w Halloween w naszym kościele można spotkać szalonego pastora, który w czasach dzikiego zachodu spalił kilku niewiernych.
- Duch utopionej dziewczyny… wiadomo, kto i dlaczego ją utopił? A może utopiła się sama? - próbowała dociekać Meg, ale Bert tylko wzruszył ramionami - To tylko legendy.
Romero pokiwała głową w odpowiedzi i zerknęła na zegarek, wstając - Miło się rozmawiało, ale naprawdę muszę już jechać. Rzeczy się same nie rozpakują. - roześmiała się, podając rękę mężczyźnie.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - uśmiechnął się w odpowiedzi, ujmując jej dłoń i ściskając zdecydowanie, choć nie mocno. - Przepraszam jeszcze raz.
- Nic się nie stało. - Megan powstrzymała chęć uśmiechnięcia się jeszcze szerzej i odwróciła się na pięcie, ruszając do sklepu a potem powoli ruszyła do domu, tym razem przez całą drogę podziwiając krajobrazy.

***

Obiad ugotował się niemal sam, a potem pisarka zamknęła się w swojej sypialni prosząc, by nikt jej nie przeszkadzał. Rozpakowywała swoje rzeczy rozmyślając nad dziewczyną w jeziorze, ale gdzieś z tyłu głowy wciąż słyszała ponure krakanie. Im bardziej starała się o tym nie myśleć, tym uporczywiej myśli zasnuwały jej czarne skrzydła, których łopot budził przerażające skojarzenia. W końcu Meg się im poddała i odpaliła swojego notebooka, by opisać to, co zapamiętała ze swojego snu i to, co w związku z tym przyszło jej na myśl… w jej głowie powoli powstawał szkic powieści grozy, którą zamierzała zaprezentować Stanley’owi.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 18-11-2014, 14:23   #13
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Mimo iż obudził się już dobre pół godziny temu, nadal leżał w łóżku. Rzadko mógł sobie pozwolić na takie lenistwo. A teraz nic nie stało na przeszkodzie, żeby sobie pofolgować. Dzieciaki rączki mają. I uznał, że to pierwszy dzień. Nie będzie im zawracał głowy. Niech się przyzwyczają z nowy miejscem sami ze sobą w swoim zakresie. Przyda im się dziś trochę luzu. A i on choć nadal miał na dziś sporo pracy zaplanowane, to żadna z nich nie była jakaś wyjątkowo pilna. Leżał więc delektując się tym, czym nie udało mu się wczorajszego wieczora. Ciszą... spokojem... rześkim powietrzem... zapachem drewna… słońcem… widokiem… nawet samym faktem, że się wyspał, co z różnych względów było dla niego luksusem. W zasadzie wszystkim i niczym. Czym tylko się dało. Na koniec także, a może nawet na początek, również tym, czym od dawna nie umiał w domu w Chicago…
Leżał i patrzył przez okno za którym szumiały sękate gałęzie zasadzonego tu chyba dawno temu czarnego orzecha.

Gdy schodził na dół po wzięciu niespiesznego prysznica i ubraniu się, Jake’a i Maddie już nie było. Steve chyba właśnie wstawał, bo słychać było jego kroki na górze, a Megan pewnie jeszcze spała po późnym przyjeździe i długiej podróży. Jej motor stał zaparkowany obok Dodga Steve’a. Zszedł do kuchni posilić się resztkami jakie zabrali z szafek i lodówki w Chicago. Kuchnia przywitała go swoim nadal budzącym kulinarny dreszcz rozmachem, oraz zasępionym nad tabletkami Arnoldem. Ojciec może nie wyglądał tak dobrze jak wieczorem, ale i też nigdy nie był skory do okazywania tego co w nim siedzi. A coś takiego jak wczorajsza fascynacja gwiazdami, zdarzało mu się z tego co Daniel pamiętał, niezwykle rzadko. Pewnie dlatego też poczuł się w trudnym do przemożenia nastroju do zagajenia.
Sięgnął do lodówki turystycznej do jakiej zgarnął z szafek trochę suchego jedzenia przed przeprowadzką i wyjął kilka rzeczy… jajka w proszku, suszony bekon w plastrach, tosty… Duża lodówka niestety nadal świeciła pustką. Ale w tej sprawie Jake jeszcze wczoraj zaproponował zrobić zakupy w Plymouth gdzie chciał się przebiec. Przyjął tę propozycję wtedy z zadowoleniem i zaoferował synowi podwózkę z powrotem do domu. Zaproponował ją też z niewymuszonym uśmiechem Maddie, bo dziewczyna burknięciem oznajmiła, że również w planach miała pokręcić się po okolicy, bo może zamiast nudy zeżre ją jakieś dzikie zwierzę. Odpowiedziała jednak, że da sobie radę.
W co nie wątpił. Cała trójka dawała sobie radę.
Wyciągnął patelnię i zaczął przyrządzać jajecznicę. Dla siebie, Megan i Steve’a jeśli tu wpadnie. Ojcu nie proponował. Jedna z tabletek była na cholesterol.
Po chwili odwrócił się do nadal siedzącego przy stole Arnolda wciąż jakby nostalgicznie pochylonego nad lekami. Albo nad tą aktówką, na której leżały?
- I jak dom tatku? - spytał i nie dało się nie wyczuć w jego głosie, że wie, że podjął dobrą decyzję.
- Ciężka noc. W nowym miejscu często tak bywa. A u ciebie?
Senior rodziny Cravenów siedział przy stole i przyglądał się swoim tabletkom.
Daniel przenosząc wzrok na tabletki również pokiwał głową.
- Bardzo dobrze - stwierdził widocznie nie mijając się z prawdą - Inne powietrze.
Odetchnął jakby ta różnica między plymouthską wsią, a chicagowską aurą była rzeczywiście aż tak wyczuwalna.
- Wiesz... nie powiedziałem Ci tego wcześniej, ale.... Ale cieszę się, że jesteś tu z nami. - zrobił pauzę nadal zezując na te same tabletki co Arnold - Dzieciaki Cię lubią. Będzie im łatwiej.
- Pomogę na ile dam radę, ale nie licz na zbyt wiele. To twoje dzieciaki i twoja odpowiedzialność.
Daniel ponownie się uśmiechnął. Ale tym razem przeniósł wzrok na zaczynający już skwierczeć bekon. Gdzie po chwili uśmiech ten znikł rozpuszczony w smakowitym zapachu.
- Słuchaj, za godzinę pewnie pojadę do miasta. Jakbyś czegoś potrzebował, daj mi znać, dobra?
Ojciec kiwnął nieznacznie głową.
I to tyle. Pogadali. Daniel nie miał mu tego za złe. Nigdy. Ojciec taki był. Kiedyś w takich momentach nie wiedział jak i o czym dalej rozmawiać. Teraz już się nad tym nie zastanawiał. To był koniec rozmowy. Po prostu. Bez żalu, winy, czy wyrzutu. Tak to między nimi wyglądało. Ojciec i syn Cravenowie.
Megan weszła gdy jajecznica była już niemal gotowa. Celowo nie zamknął drzwi do kuchni. Wiedział jak ją najłatwiej obudzić.
- Cześć Meg.
- Hej, Dan… Arnie… a gdzie reszta? - Megan wydawała się być w naprawdę doskonałym humorze.
- Prawda? Aż dziw, że z nich takie ranne ptaszki. Steve chyba nadal w domu. - powiedział Daniel zsuwając dwie porcje na talerze. Trzecia nadal zostawała na patelni.
Arnold przywitał się również, ale swoim zwyczajem zdawkowo i kulturalnie. Po czym wziął tabletki, szklankę wody i powiedział, że idzie na chwilę do swojego pokoju. Pozostawioną przez niego aktówkę, Daniel odłożył na bok by jej nie pobrudzić.
- A Tobie jak pierwsza noc w domu minęła?
- Coś dziwnego mi się śniło… - Meg na chwilę straciła rezon, ale już po chwili znów się uśmiechała - Pewnie połowę sobie wyobraziłam a druga to jakieś resztki pomysłów na horrory. Wiesz, ostatecznie mam bujną wyobraźnię. - machnęła ręką, bagatelizując swoje nocne strachy, które w świetle dnia wcale nie wyglądały już tak strasznie - A Tobie?
- Nie dziwie się. Późno zjechałaś. Po takiej drodze motorem nocą to tylko horrory…
- Przesadzasz… więc jak Ci minęła noc? - Megan z apetytem zabrała się za śniadanie, zerkając pytająco na towarzysza.
- Dobrze - kiwnął głową i sięgnął po kubek z kawą. Przez dobrą chwilę nie sięgał jednak po widelec. Sącząc kawę i siedząc naprzeciw niej patrzył jak Meg je. Dopiero gdy kubek był już do połowy pusty, sam zabrał się za jedzenie - Coś mnie wybudziło raz koło trzeciej, ale nie dziwię się. Tyle tu z drewna. Wszystko gra, oddycha… To nie chicagowskie budownictwo.
- Zgadza się. - kobieta pokiwała głową niemal z entuzjazmem - Czuć, że ten dom ma duszę… z pewnością ma swoją historię i próbuje nam ją opowiedzieć. - roześmiała się, sięgając po kawę - Ale mimo wszystko ta cisz i spokój… są odprężające. Łapię się od rana na nasłuchiwaniu odgłosów Chicago, ale nie brakuje mi ich jakoś szczególnie. I myślę, że nie będzie brakowało… prawda?
Od strony przedpokoju trzasnęły frontowe drzwi za wychodzącym z domu Steve’m.
- Mhmmm - ni to potwierdził ni zaprzeczył w odpowiedzi. Zerknął jednak na nią i ich spojrzenia od razu się skrzyżowały. Pierwszy się uśmiechnął. - Idę po śniadaniu przejść się po ogrodzie i dookoła domu. Obejrzeć granice działki. Sprawdzić generator. Takie tam. Masz ochotę dołączyć.
Ochoczo pokiwała głową.

***

Posesję obeszli razem. I zajęło im to dłużej niż się spodziewał z początku. Głównie przez graniczący z nią od północy las przez który wiodła wąska, zarośnięta ścieżka. Przeszli się nią kawałek by dojść do starego pomostu wędkarskiego z widokiem na plażę Plymouth, ale na miejscu tak bardzo komary cięły, że tym razem odpuścili sobie obejrzenie dokładniej tego miejsca i pośpiesznie skierowali się z powrotem do domu. Z pozostałych stron granicami posesji były łąki i pola. Wszystko mimo zaniedbania w pewien dziki sposób piękne i optymistycznie naturalne. Kojące. Właśnie sobie uświadomił jak bardzo zmęczony był już miastem.
Obchód posesji zakończyli niezbyt przyjemnym akcentem w postaci kruczego truchła znalezionego w szopie z generatorem. Zapewne jakaś kuna, czy inny drapieżnik, przywlokły tu martwego ptaka, bo sam by tu raczej nie wleciał. Stan jednak w jakim się znajdował wymagał od Daniela pierwszej pracy ogrodowej. Zakopanie, pełnych tłustych larw, szczątek długo nie trwało.

***

Jeszcze zanim włączył silnik, wyciągnął telefon by podzwonić w kilka miejsc. Wpierw do nowego szefa w Keokuk. Kapitan Dustin Woodgrove poprzez korespondencje wydał mu się człowiekiem otwartym i raczej przyjaznym przy współpracy. Cieszył się na podjęcie nowej pracy w tamie. Oficjalnie jednak podjąć ją mógł dopiero w sierpniu. Zameldowanie się jednak już teraz pozostawało w dobrym tonie.
Drugi telefon wykonał do Jake’a, by syn uwzględnił w zakupach kilka rzeczy, na które sam mógłby nie wpaść.
Trzeci do Maddie. Zgrzytnął zębami. Uważał się za wyrozumiałego ojca. Nawet w obliczu jej zachowań z ostatniego roku. Ale wyłączonego telefonu nie trawił jak mało czego. I smarkula dobrze o tym wiedziała.
Zwir trzasnął spod kół rodzinnego Cadillaca gdy mocno dodał gazu by pojechać do Plymouth. Szybko mu przeszło. Wiedział, że da sobie radę.

***

Polecona przez szeryfa ekipa do wymiany zamków zdawała się nie mieć w Plymouth wiele do roboty. Mogli przyjechać właściwie od zaraz. Umówił ich na popołudnie, by samemu być w tym czasie w domu. Inaczej rzecz się miała z samym szeryfem, który poza zwyczajową pracą był mocno zaangażowany w organizowanie festynu z okazji 4 lipca. Przeprosił za chwilową niedyspozycję, ale obiecał uwzględnić wiadomość o nowych lokatorach w rozkładach patrolowych Berta. I nie zapomniał zaprosić rodziny Craven na festyn, który miał być huczny jak jeszcze nigdy. Daniel obiecał, że oczywiście przyjdą i ruszył z dalszymi sprawunkami.

Dokumenty z zameldowaniem wciąż były niedostępne, ale znowuż nie były aż tak pilne. Szeryf sam stwierdził, że “kto by się u nas w Plymouth takimi rzeczami przejmował”.

Ostatecznie kupił jeszcze trochę chemii domowej, o której nie wspomniał Jake’owi, oraz trochę środków owadobójczych, poczym pojechał odebrać syna z lokalnego warsztatu gdzie chłopak zdawał się nawiązać pierwszą znajomość? Kto to? Zna drużynę “lokalsów”. Jake… “Lokalsi”, to teraz my.


Chuchnij mi tu kolego. No chuchnij, chuchnij.
Jake. Pierwszy dzień tu jesteśmy, wczesne popołudnie, a Ty popijasz piwo z facetem z przydrożnego warsztatu?
Zaśmiał się trochę z politowaniem, a trochę ze swojskim uznaniem dla otwartości syna.
Ani się obejrzysz, a wyciągniesz tych chłopaków do ligi i będziecie grać mecze z Twoimi kolegami z Chicago. A piwo kolego to tylko w domu. I tylko do obiadu. I tak przez cztery najbliższe lata. Znasz te zasady. Nie nadużywaj ich elastyczności.

***

Wizyta zaskoczyła go w połowie uzupełniania regału z książkami. Gdy otwierał drzwi, nadal trzymał jedną w dłoniach. Budownictwo hydrotechniczne. Tak jak odstraszająco może ten tytuł brzmieć, tak pewnym można być, że to naprawdę bardzo rzadkie książki. Dlatego nigdy jeszcze żadnej nie wyrzucił. Nie to, żeby musiał powracać do nich, ale było w nich coś na tyle bezcennego… i sentymentalnego… cofającego w czasy gdy sporo rzeczy wyglądało inaczej… że nie miał ochoty ich wyrzucać. Czego jak czego, ale większości z nich nigdy nie będzie w postaci pdfów.
- Dzień dobry! - nieco gardłowy choć przyjemny dla ucha alt i szeroki, miły uśmiech. Do tego ciemny żakiet kontrastujący z kaskadą utrwalonych blond włosów i jasna, mocno wykrojona bluzka.
Stojąca na werandzie kobieta była młodsza od niego. Odrobinę. Może. W dłoniach trzymała paterę z ciastem. Na niewprawione w wypiekach oko Daniela, owocowym. Aromat ciasta ginął gdzieś w chmurze intensywnych, cytrusowych perfum.


- Mieszkam po sąsiedzku i pomyślałam, że się przywitam. Jestem Belinda Hill.
Daniel szybko odłożył książkę na najbliższą półkę i otworzył drzwi szerzej zapraszając gościa do środka.
- Dzień dobry, pani Hill. Jestem Daniel Craven. Proszę wejść. Napije się pani herbaty, lub kawy?
- Nie, nie, nie… Ja tylko tak na chwilę. I żadna tam “pani Hill”. Mów mi proszę, Bella.
Nie mógł nie wyłapać “tego” uśmiechu, który znikł równie nagle co się pojawił. Wręczyła mu paterę.
- Dobrze… Bello - odparł przejmując wypiek.
- Rabarbar z mojego ogródka - powiedziała z dumą - Podstawa dobrego ciasta rabarbarowego. Choć nie ukrywam, że dodałam tam też coś jeszcze co napewno poprawi smaczek…
I znowu. Tym razem musiał już ukrywać powód rozbawienia.
- Dziękuję. Jak znam dzieci to do jutra nic z niego nie zostanie.
- Prawda? Ach te dzieci… Jeśli byś czegoś potrzebował Danielu, to nie krępuj się. Mieszkamy z Candy same przy Oak Road. Ale łąkami też da się dotrzeć. Teraz jednak muszę już lecieć więc do widzenia. Pozdrów koniecznie dzieci i żonę.
- Dzieci pozdrowię. Żona jednak niestety... zmarła rok temu.
- Och! Strasznie mi przykro. - trochę nie dowierzał zaskoczeniu w głosie Bellindy. Ale mógł się mylić.
- Już się pozbieraliśmy.
- To bardzo ważne. Wiem coś o tym - westchnęła po czym ponownie się uśmiechnęła - Wpadnij do nas kiedyś na kawę. Tylko daj znać wcześniej to jakieś ciasto upiekę, mhm? No. To lecę. Pa pa Danielu.
- Do widzenia Bello - otworzył jej drzwi i odprowadził na skraj werandy, skąd poszła do swojego samochodu.
- A i jeszcze jedno! - zawołała już od drzwi wozu - Wróć do mnie!
- Słucham?
Wskazała ręką na ciasto.
- Tak się nazywa! Patera!
Uśmiechnął się i pomachał sąsiadce na do widzenia. Po czym odniósł ciasto do kuchni. Szczerze mówiąc nie przepadał za rabarbarem.

Przyjemność zapowiedzenia rodzinie uczestnictwa w festynie zostawił sobie na wieczór po skończonej pracy. Przy czym dzieciaki gdyby chciały protestować, miały nie mieć w tej sprawie wyboru. Jake za piwo. Maddie za komórkę. A Steve za psa.
Od jutra, dość taryfy ulgowej.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 20-11-2014, 23:29   #14
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MADISSON

Wieczorem myślała o potencjalnym życiu w Plymounth i już nie wydawało się jej ono takie straszne. Może i nie było tutaj zbyt wiele rozrywek, ale ludzie mogli okazać się w porządku.

Zasnęła bardzo późno, nie mogąc przestać myśleć o Joelu.

Za oknem szumiały pobliskie drzewa. Zerwał się silniejszy wiatr.

* * *

Obudziła się w środku nocy, z przepełnionym pęcherzem. Skutki uboczne wypitego wcześniej piwa. W jej pokoju było chłodno. Wyszła po cichu na korytarz, jednak zapaliła światło. Łazienka była niedaleko, ale przejście przez ciemny korytarz napawało ją jakimś irracjonalnym lękiem. Zaśmiała się w duchu i ruszyła w stronę toalety.

Kiedy była już przy drzwiach nagle ktoś nacisnął klamkę po drugiej stronie. O mało nie krzyknęła.

- Kto tam jest?

Odpowiedziała jej cisza.

Ból pęcherza zmusił ją do wyciągnięcia dłoni w stronę klamki. Owszem, mogła zejść do toalety na dole, lecz to oznaczało wyprawę przez cały korytarz i nieoświetlony hol. Zrezygnowała.

Klamka była zimna, lecz drzwi okazały się otwarte. Łazienka była pusta.
Zamknęła ją starannie i usiadła, jak należy, na sedesie. I wtedy coś zobaczyła. Jakąś postać stojącą w rogu. Mężczyznę stojącego twarzą do ściany. Zamarła przerażona, kiedy nieznajomy poruszył się. A potem zaśmiała histerycznie, gdy okazało się, że zarówno sylwetka, jak i ruch były tylko grą cieni.

Spuściła wodę, umyła ręce i wyszła z łazienki. Gdy była w połowie drogi do swojego pokoju, usłyszała charakterystyczny dźwięk spłukiwanej toalety. Ponownie. Była zbyt zmęczona, by się nad tym zastanawiać.

STEVEN

Pies obudził go w nocy. Stał przy ścianie, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie Steven wcześniej słyszał zwierzę i … popiskiwał wyraźnie czymś przestraszony. Całe ciało zwierzęcia sygnalizowało strach i pobudzenie. Zjeżona sierść, sztywny ogon, ciche powarkiwanie.

- To pewnie jakiś drapieżnik, Chien. Żyje w ścianie.

Pies nie odpowiedział. Zaskamlał tylko nerwowo. Zawarczał cicho.
Ze ściany znów dobiegł ten przenikliwy, dziwny dźwięk. Chien zaskowytał cicho i szybko czmychnął pod łóżko.

Kilka chwil zajęło Stevenowi wydobycie go stamtąd i uspokojenie. W międzyczasie drapieżnik w ścianie ucichł. Pewnie poszedł na polowanie.
Steven poszedł spać.

ARNOLD

Arnold Craven spędził prawie cały dzień na świeżym powietrzu, przy golfie. Pola za domem były wręcz wymarzonym miejscem na grę.

Zmęczony zjadł z rodziną kolację, omówili plan wyjścia na festyn z okazji Dnia Niepodległości – lokalne święto dla całego Plymouth. A potem poszedł spać. Jako jeden z pierwszych.

Obudził się przed świtem. Ze zdumieniem zorientował się, że znów siedzi w fotelu, w małym gabinecie.

Pierwsze, na co zwrócił uwagę, to jego dłonie. Miał je brudne, pozlepiane czymś zbrązowiałym i skrzepłym – chyba krwią. A może t była żywica sosnowa, bo pachniała intensywnie i nadal się lepiła.

Przed nim, na biurku leżało jedno duże, czarne pióro. Podobnie jak plamy na dłoniach i palcach Arnold nie miał pojęcia, jak się tam znalazło.

JAKE

Miejscowi zapowiadali się na takich w porządku. Zaczynały się wakacje, a to była najlepsza pora na zawiązywanie znajomości. Może Plymouth nie zapowiadało się tak źle, jak myślał na początku.

Wieczorem zrobił swoją „porcję” ćwiczeń i po prysznicu poszedł spać. Rano planował znów pobiegać i załatwić sprawy z warsztatem.

Nocą obudziły go jakieś ciche szepty. Brzmiało to tak, jakby ktoś mówił coś tuż nad jego głową. Jake zamarł zdumiony. Serce biło mu szaleńczo, chociaż sam nie miał pojęcia, dlaczego.

Przez chwilę wsłuchiwał się w ten upiorny szept niezdolny nawet do najmniejszego ruchu.

A potem, wbrew wszystkiemu, znów zasnął.

Spał twardo, aż do momentu, gdy obudził go poranny dzwonek alarmu.

Kiedy otworzył oczy po nocnym przeżyciu pozostało tylko mgliste wspomnienie z pogranicza jawy i snu.

MEGAN

Pracowało się jej nadspodziewanie dobrze. Siadła przy laptopie po kolacji i wsłuchana w trzeszczenie domu i odgłosy zza okna. Kilka razy wydawało się jej, że słyszy odległe krakanie. To pobudzało jej inspirację. Pracowała do późna, aż powieki same się jej kleiły.

Wtedy wzięła szybki prysznic i położyła się spać.

Tej nocy nie miała żadnych snów. Ani kruków, ani polan, ani wrażenia, że ktoś jest w jej pokoju. Obudziła się jednak dość wcześnie.

Potrzebowała kawy.

Wstała i wtedy zorientowała się, że okno w jej pokoju jest stłuczone, a w wybitej dziurze, pośród krwi i piór, leżał gawron. Ptak musiał uderzyć w szybę z taką siłę, że przebił się częściowo do pokoju Megan, a ona była tak zmęczona, że nawet nie usłyszała, kiedy to się zdarzyło.

DANIEL

Kiedy obwieścił przy kolacji informację o festynie, tak jak mógł się tego spodziewać, entuzjazm był raczej średni. Ale nie mieli wyjścia, jeżeli chcieli stać się pełnoprawnymi członkami społeczności Plymouth.

Poszedł spać dość wcześnie, upewniwszy się, że system alarmowy działa jak należy i dom jest dobrze zamknięty na noc.

Na początku spał, jak zabity, ale potem obudziło go takie samo uczucie, jak noc wcześniej. Tym razem odczekał chwilę, nim otworzył oczy.

Tym razem ktoś tam był. Stał w kącie! Daniel widział fragment jego twarzy!



Szybko zapalił światło, lecz ujrzał tylko pustą przestrzeń.

Był przemęczony. Spojrzał na zegarek. Była 3:17 w nocy.

Ziewnął, wstał, sprawdził alarmy upewniając się, że wszystko jest w należytym porządku i wrócił spać.
 
Armiel jest offline  
Stary 26-11-2014, 18:22   #15
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
we współpracy z CV, Viviaen no i Liliel się rozumie...

Obudziło go ciepłe dyszenie. Nieświeża paszcza ziejąca smrodem psującego się mięsa prosto w jego nozdrza. Drgnął. Otworzył oczy. Garnitur ostrych zębów szczerzył się tuż nad jego twarzą. Ciepły i mokry język wysunął się z mordy i zaczął lizać go po nieogolonym policzku.

- Chien! - zaśmiał się przewracając kundla na bok i tarmosząc się z nim. - Coś ty jadł potworze! Zacznij myć zęby bo ci śmierdzi!

Ubrał się szybko i wyszedł na poranny spacer. Chien biegał od drzewa, do drzewa, obwąchując każdy krzaczek i obszczekując ptaki, które z łopotem i ćwierkaniem wzbijały się w popłochu w powietrze. Słońce dopiero co wschodziło. Trawa była mokra od porannej rosy a powietrze rześkie i upojne zapachami kwiatów rosnących na łące.

Gdy wrócili ze spaceru i weszli do kuchni, jeszcze nikogo nie było. Nastawił wodę w ekspresie, podłączył toster i postanowił przygotować sandwiche dla całej rodziny.

Wkrótce po kuchni rozległ się smakowity zapach chleba.

Jeszcze woda w ekspresie nie zaczęła się dobrze rozgrzewać, gdy do kuchni zeszła Megan. Wydawała się rozkojarzona, ale po zerknięciu na krzątającego się przy śniadaniu siostrzeńca, uspokoiła się i nawet lekko uśmiechnęła.

- Nie przypuszczałam, że jesteś takim rannym… - nie dokończyła zdania, zamiast tego pokręciła głową i westchnęła - Potrzebuję kawy.

Z drugiego końca kuchni dobiegło szczeknięcie.

- Cześć Megan - Steven uśmiechnął się do ciotki przeszukując szafki. W końcu znalazł kubek i zalał go gorącą, aromatyczną kawą. - Chien mnie obudził.

Przedstawił nowego towarzysza, który przybiegł przyglądając się z zaciekawieniem kobiecie. Postawił parujący napój na stole.

- Jak minęła podróż?

- Podróż…? - kobieta w pierwszym momencie zdawała się nie rozumieć pytania, ale w końcu się roześmiała - To było wczoraj, Steve. Od wczoraj tyle się zdarzyło, że już zdążyłam zapomnieć. - żartobliwie wytknęła chłopakowi jego całodzienną nieobecność, z roztargnieniem głaszcząc psiaka. Nawet nie zapytała, skąd się wziął.

- Tak rzeczywiście - pokrył uśmiechem swoje zakłopotanie. - Wydaje się jakby to było wczoraj.

Toster zasygnalizował gotowość krótkim dźwiękiem.

- Głodna?

Nie czekając zaserwował kanapki na talerzu i sam sobie nalał kawy.

- Ja… dzięki, ale nie bardzo. Tylko kilka łyków kawy i muszę coś jeszcze… - rzeczywiście upiła zaledwie parę łyczków gorącego napoju i ruszyła z powrotem na górę, rzucając za siebie krótkie - Zaraz wracam.
Wyraźnie nie mogła usiedzieć w miejscu.

Wzruszył ramionami i sam wziął pierwszą ze stosu kanapek.

Maddy zbiegała akuart ze schodów mijając się z Megan. Nadal była w piżamie, a w zasadzie w luźnym jaskrawozieloonym t-shircie z Mansonem. Słuchawki na uszach i i-pad w ręce były jak Chiński Mur, bariera nie do sforsowania. Maddy nie przywitała się z ciotką jakby mijała powietrze a i nie było sensu zagadywać do dziewczyny bo i tak nic nie usłyszy. Stevenowi skinęła głową i nadal mrucząc pod nosem melodię zaczęła przeczesywać lodówkę i szafki. Jedyną istotą, która faktycznie przykuła uwagę dziewczyny był rudy psiak. Gdy go zauważyła pogłaskała żarliwie wyciągając jedną ze słuchawek z ucha.

- Skąd go masz? Tata się na niego zgodził? - w głosie zabrzmiało coś pomiędzy czułością wobec cworonoga a pretensją do brata. - W Chicago ciągle go zamęczałam o psa i zawsze odmawiał.

- Nie pytałem. Pewnie by się nie zgodził - uśmiechnął się siorbiąc gorącą kawę. - Przypętał się wczoraj. Wyglądał tak mizernie, że nie mogłem go nie wziąść. Nazwałem go Chien.

Patrzył na łaszącego się do siostry psa.

- Chyba cię polubił - dodał po chwili. - Jeśli byś chciała…

Propozycja zawisła w powietrzu.

- Nie, nie - dziewczyna ostatni raz poczochrała psa za uchem i podniosła się z kucków. - Nie wiem czy potrzebna mi kolejna zmiana, i tak ich sporo. Mogę z nim wyjść sporadycznie, ale nie zwalisz tego na mnie w całości.

Podniósł ręce w obronnym geście.

- Nie śmiałbym - roześmiał się. - Kanapka?

Wskazał na talerz z piętrzącymi się sandwichami.

Maddy wskoczyła na stołek i sięgnęła po jedną.

- Wiesz, że nasz nowy dom jest nawiedzony i wszyscy zginiemy? - zagaiła miłym, trochę przesłodzonym tonem. - W każdym razie tak uważa połowa mieszkańców tego zadupia.

Steven spojrzał na nią rozbawiony.

- Przynajmniej nie musimy się martwić przyszłością, skoro nasz los jest przypieczętowany. Ja wiem tylko, że nawiedza nas jakiś gryzoń, który już drugą noc z rzędu drapie w ścianie budząc mnie. Jak tak dalej pójdzie, sam z niewyspania będę wyglądać jak zombie.

- Gryzoń to jeszcze nie tragedia ale lepiej powiedz tacie. Jeśli to jakiś mały padlinożerca może znosić tam truchło, pewnie też urządzi sobie kuwetę a jak się jeszcze sam przekręci to smród cię zabije - skrzywiła się na samą myśl.

- Sam nie wiem co gorsze… zginąć od smrodu, czy za sprawą duchów. Jak myślisz? - mrugnął do niej okiem. - Najgorsze byłyby chyba smrodliwe zjawy. - Udał, że się wzdrygnął ze wstrętem.

- To nie jest zabawne Steve - Maddy pogroziła mu nożem dokładając na swoją kanapkę wartwę masła orzechowego. - Joel mówił, że dwie rodziny już tu zginęły. Ostatnim razem jakaś kobieta zabiła swoje dzieci kiedy spały w łóżkach, a męża centralnie przy kuchennym stole… - wzdrygnęła się nagle i uniosła łokcie powyżej blatu próbując sobie przypomnieć czy to mebel przywieziony z Chicago czy może nabyty w pakiecie z upiornym domem.

- Ej! Chyba nie wierzysz w te całe bzdury ze zjawami i nawiedzeniem? - Steven spoważniał.

- No nie wiem, jak budzę się w środku nocy wydaje mi się to nagle całkiem prawdopodobne… - Maddy wepchała pół kanaki do ust oblizując umazane czekoladą palce. - Myślę, że przetrzepanie strychu mogłoby dać parę odpowiedzi na to pytanie, co ty na to? Każdy strych ma swoje tajemnice.

- Chętnie - Steven uśmiechnął się na myśl spędzenia trochę czasu z siostrą w poszukiwaniu “tajemnic”. - Kiedy?

- Co powiesz na… teraz? - dziewczyna odstawiła kubek i wytarła dłoń w kuchenną szmatkę.

- Chodźmy - wstał i zagwizdał na psa.

Gdzie jest ta kawa..? To dopiero tajemnica. - Arnie otwierał i zamykał kuchenne szafki z cierpliwością godną pozazdroszczenia. - Dzieci, czy ktos widział kawę? No i gdzie jest mój ekspres? - mruknął pod nosem, drapiąc się w tył głowy, wyraźnie zawiedziony.

- Usiądź dziadku - Steven położył dłoń na ramieniu Arniego. - Naleję Ci kawy.

Podszedł do ekspresu.

- Uważaj, gorąca - powiedział, stawiając kubek na stole. - Może zjesz kanapkę? Czegoś ci trzeba? Idziemy z Maddy na strych, pogrzebać w historii.

- A jest w czym - Maddy wstała już od stołu i pocałowała dziadka w siwą skroń. - Mieszkamy w domu socjopatów. Popełniono tu dwa morderstwa a w zasadzie… masowe morderstwa, tak chyba można powiedzieć jeśli chodzi o dwie rodziny w komplecie? Niektórzy twierdzą, że będziemy trzecią.

- Chyba, że wcześniej zagryzą nas gryzonie żyjące w ścianach - przypomniał Steve.

Dziękuję synku, kawa wystarczy. - Arnie pokiwał głową z wdzięcznością. - To solidnie zbudowany dom, ale stary, więc przy okazji sprawdźcie czy nie ma zacieków na poddaszu na suficie i czy okna są całe. - przeniósł zmęczony wzrok na Maddie. - Ludzie często gadają głupoty. Nie martw się takim gadaniem, kochanie. To z pewnością niefortunny zbieg okoliczności.

- Otóż to - przytaknął Steven. - Chodźmy już.

- Sama nie wiem dziadku - Maddy nie wydawała się przekonana. - Dom z jedną masakrą w kartotece to dość upiorna sprawa. Z dwoma…To już co najmniej dziwne.
Dziewczyna poklepała staruszka po łopatce i pognała w ślad za bratem.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 30-11-2014, 20:38   #16
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Kolejne przebudzenie w tym samym miejscu zaniepokoiło seniora rodu Cravenów. Czy chodził we śnie? Skąd wzięły się dziwne plamy na jego dłoniach? Odruchowo powąchał palce. Zapach żywicy, ale też z metaliczną nutką. Zawsze miał nosa do zapachów, a starość nie przytępiła tego zmysłu. Wręcz przeciwnie. Nawet go wyostrzyła.

Pióro było czarne i duże. Czyżby krucze? Może. Dotknął go ostrożnie, sam nie wiedział dlaczego. Przecież go nie ugryzie. Powierzchnia pióra pokryta byłą tą samą, lepką substancją.

Skorzystał z łazienki na dole, z trudem doprowadzając dłonie do porządku. Podczas mycia do odpływu spływała brudna, rdzawa woda. Część plam nie chciała zejść, ale Arnold nie miał zamiaru szorować dłoni do krwi.

Po śniadaniu dzieciaki pobiegły na strych, a on wyszedł przed dom. Drugi dzień na nowym miejscu postanowił spędzić nieco inaczej. Przespacerować się po okolicy. Nie do Plymouth, na to przyjdzie czas, lecz po prostu po tutejszych łąkach i lasach. Z domu zabrał tylko butelkę wody i dwie kanapki, ubrał się stosownie do pogody i wyszedł na spacer. Nie planował spędzić na nim całego dnia, ani włóczyć się nie wiadomo jak daleko, lecz jedzenie i picie mogły mu się przydać.

Po godzinie spaceru musiał uznać, że okolica jest wręcz idealnym miejscem do odpoczynku. Łąki, pola, ścieżki prowadzące do zagajników i większych połaci lasów. Arnold znalazł gdzieś kij, idealnie dobrany do jego i dalej maszerował spokojnie, dostosowanym do swoich możliwości tempem.

Jakieś dwie mile od domu na południe zaczynał się większy kompleks leśny. Biegła przez niego ścieżka, prowadząca prosto nad jezioro - rozległe i ciche. Maszerując senior rodu Cravenów mógł do woli nasycić oczy malowniczymi widokami - gładką, jak lustro powierzchnią wody i grą świateł na niej. W końcu ścieżka odbijała w las, przy małej, piaszczystej plaży, przy której ktoś postawił niedużego campera.

Jego właściciela Arnold zobaczył w tej samej chwili, w której on zobaczył jego.

To był mężczyzna, w wieku Cravena lub nawet o kilka lat starszy. Ubrany w krótki podkoszulek, z wędkarskim kapeluszu na głowie skrobał właśnie okazałą rybę nad wodą. Twarz mężczyzny nosiła w sobie wyraźne ślady domieszki krwi rdzennych Amerykanów.


- Witam - uśmiechnął się na widok Arnolda.

- Witam - odpowiedział ten.

- Piękna pogoda na wędkowanie i spacery. Idzie pan do miasta?

- Tylko sapceruję. A pan?

- Mieszkam tutaj - uśmiechnął się nieznajomy. - Joshua Twinoak.

- Tutaj? - Zdziwił się Arnold. - W lesie? Arnold Craven - przedstawił się również.

Joshua opłukał ręce w wodzie, wytarł je w trawę i podszedł do Arnolda. Był wysoki i nadal trzymał się dobrze, mimo wieku. Podał rękę na powitanie a Arnold oddał uścisk. Na przedramieniu pół-krwi Indianina senior rodu Cravenów ujrzał tatuaż w kształcie trzech piór. Dwóch białych i jednego czarnego pomiędzy nimi.

- Nie. Nie w lesie - odpowiedział Joshua na wcześniejsze pytanie. - Mieszkam w Plymouth. Ale jak tylko zrobi się ciepło biorę campera i przenoszę się tutaj. Mam wtedy święty spokój. Mieszkasz w domu za lasem, tak? Jesteś jednym z nowych lokatorów?

- Tak. Skąd wiesz?

- Miasteczko huczy od plotek. Wieczorem wpada tutaj stary Timmy Boyld. Prowadzi salon fryzjerski. Wypijamy kilka piwek, łowimy ryby, gadamy o utraconej młodości. Całe Plymouth już huczy od plotek. Tutaj plotki żyją własnym życiem, Arnold. Plotkowanie to największy sport wielu tutejszych ludzi.

Pogadali jeszcze przez chwilę o okolicy, o rybach, o tym jak nudna potrafi być emerytura. Arnold dowiedział się, że Joshua był kiedyś drwalem, potem pracownikiem sezonowym, aż w końcu poszczęściło mu się i otworzył sklep w Plymouth z przynętami, sprzętem wędkarskim i myśliwskim. Teraz sklepem zajmuje się jego syn, który zajął się też organizowaniem polowań, połowów oraz bezkrwawych safari z użyciem aparatów, zamiast broni. Potem Arnold ruszył w swoją drogę, a Joshua zaproponował mu, aby wpadł wieczorem na piwko, to pozna Timmyego Boylda i być może byłego szeryfa Franca Dunbarra. Tylko musi przynieść piwko - zażartował na końcu.

- Ja przyniosę ciastka. Moja wnuczka Maddy piecze znakomite. – podniósł rękę na pożegnanie.

Nawet na takim odosobnieniu, nie mogli być skazani na izolację. Nie spodziewał się, że tak szybko pozna miejscowych, nowych kolegów, seniorów w jego wieku. Wziął to za dobrą monetę. Zanim wrócił do domu przysiadł pod samotnym drzewem na wzgórzu i w jego cieniu zjadł jabłko. Z kieszeni flanelowej koszuli wyjął złożony na czworo papier. Przyjrzał się uważnie mapie okolicy. Wzrok Arniego na dłużej zatrzymał się na cmentarzu. Twarz seniora Cravenów zastygła niczym kamienna rzeźba. Kiedy następny raz odwiedzi grób Marthy, nie wiedział. Westchnął ciężko i wgryzł się mocno w soczyste jabłko. Przyjrzał się białym statkom pierzastych obłoków, leniwie płynącym po błękicie oceanu nieboskłonu. Już niedługo do ciebie wrócę kochanie, pomyślał ciepło.

Wkrótce potem podreptał podpierając sie kosturem do rezydencji Cravenów, aby upiec ciastka na wieczór, wedle przepisu małżonki, żywiąc szczerą nadzieję, że kochana wnusia mu w tym pomoże, jeśli nie wyręczy.
Dziwnie odczuwał podszept natarczywej myśli, że chyba o czymś zapomniał...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 30-11-2014 o 20:41.
Campo Viejo jest offline  
Stary 01-12-2014, 01:18   #17
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Znów po przebudzeniu długo leżał w łóżku. Tym razem jednak nie wynikało to już z intensywnego zachłyśnięcia się nowym domem. Nocna pobudka zmęczyła go. Nieprzyjemne przewidzenie… I późniejszy obchód całego domu. A potem długo osiągany i z trudem wywalczony sen, który nie dał odpocząć.
Nie pamiętał o czym śnił. Zostawiło to w jego głowie odcisk jakiegoś niedobrego wrażenia…
Obejrzał się na prawo. W stronę gdzie kiedyś była druga poduszka. Zamknął oczy i przekręcił się na drugi bok.
Nie miał siły się podnieść. Cholera…
Cholera. Cholera. Cholera.
Kurwa.
Zamknął oczy.
Wiedział, że to przyjdzie. Miał jednak nadzieję, że później. Dużo później. Wszystko przez te przesunięcia w Keokuk. Miesiąc wakacji. Miesiąc stawiania czoła. Miesiąc czegoś co od kilku lat się na niego oglądało i pytało kiedy znajdzie czas. A od roku niemal wrzeszczało agonicznie by w końcu zwrócił na to uwagę…
Cholera...

Ciche pukanie wyrwało go z zamyślenia, a głos mówiący ”Dan, nie śpisz już…?” szybko sprawił, że mężczyzna podniósł się z łóżka i usiadł na jego krawędzi. Po chwili drzwi uchyliły się lekko, a do środka zajrzała właścicielka owego głosu.
- Daniel… musisz coś zobaczyć. - szepnęła, wyraźnie spięta Megan.

Tak jak z początku powitał ją jego jakby pełen ulgi uśmiech, tak po tych słowach spojrzał na nią zdziwiony. Skinął głową na znak, że już idzie.

Niecierpliwie złapała go za rękę i pociągnęła do własnej sypialni. A potem wskazała palcem okno, w które wbiło się przebrzydłe ptaszydło i wyraźnie wzdrygnęła.
- Ja tego stąd wyciągać nie mam zamiaru. - oświadczyła, odwracając z obrzydzeniem głowę. Danielowi nie umknął fakt, że w dość już przytulnym pokoju, gdzie w każdym możliwym miejscu leżały rozłożone poduszki - ostatecznie Meg nie potrafiła pisać, siedząc przy biurku, często migrowała z laptopem po całym pokoju, przysiadając w różnych miejscach, szeroki i wygodny parapet wykusza ział nienaturalną pustką.

Podszedł powoli wpierw do martwego zwierzęcia, a potem do rozbitego okna zza którego widać było pojedyncze drzewa ogrodu domu. Domu Cravenów. Gałęzie poruszały się leniwie pod wpływem delikatnego wietrzyka jaki wiał dziś rano. Niemi świadkowie śmierci gawrona szeleścili cichutko soczyście zielonymi liśćmi.
- Mógł go jakiś drapieżnik wystraszyć. Ale bardziej podejrzewam, że to jakaś choroba. W szopie też takiego znaleźliśmy.
Znów przyjrzał się pokrwawionemu truchłu. Przeciąg poruszał kilkoma pokrytymi zaschniętą krwią czarnymi piórami…
Odwróciwszy się podszedł do szwagierki i pogłaskał ją z widoczną troską po ramieniu.
- Leć się umyć Meg, a ja tu sprzątnę w tym czasie. Potem pojadę załatwić szklarza i może wpadnę po drodze do jakiejś lecznicy. Jeśli lokalne ptaki chorują to dobrze by to wiedzieć.

- Mhmmm… - musiała przejść obok okna, żeby wyjąć z szafy świeże ubrania i wyraźnie jej się do tego nie spieszyło - Dan… jeśli szklarz tego dziś nie załatwi… prześpię się u Ciebie, dobrze? - zerknęła na mężczyznę nieco wystraszonym spojrzeniem - Jakoś… dziwnie się tu czuję. Nawet nie słyszałam, że coś się w nocy stało. A przecież powinien się włączyć alarm, prawda?

- Obejmuje drzwi i okna na parterze - odpowiedział - dlatego się nie włączył.
Jego głos brzmiał pewnie.
- Na wsi niestety takie rzeczy mogą się czasem zdarzać. Choć i tak uważam, że po prostu miałaś szczęście, że Ci się taka przygoda trafiła.
Uśmiechnął się i podszedł do szafy widząc jej zawahanie.
- Coś Ci podać?

- Legginsy i sweter. I coś pod spód, sam wybierz. - próbowała rozbawieniem zamaskować tkwiący gdzieś w podświadomości lęk - Wiesz, poznałam wczoraj miejscowego gliniarza, może on coś wie o tych ptakach. - mruknęła po chwili namysłu.

Szybkiego wyboru dokonał kierując się zasadą, że najchętniej noszona odzież znajduje się najbardziej pod ręką. Podał Meg pakiecik i choć wpierw kiwnął głową na jej pomysł, potem spojrzał na nią z pewnym rozbawieniem.
- Zostawił Ci numer do siebie?

- Tak… - Megan z roztargnieniem skinęła głową i podeszła do nocnego stolika po komórkę - ...może od razu do niego zadzwonię i zapytam przy okazji o szklarza… aaaa… Dan… co to za ciasto w kuchni? Zapomniałam zapytać wczoraj...

- Rabarbarowe - odparł z lekkim, acz wyczuwalnym przekąsem - Mamy sąsiadkę jak się okazało. Wpadła się przywitać. Stąd i ciasto.

- To by tłumaczyło, dlaczego było nietknięte. - roześmiała się cicho w odpowiedzi. Dla niej nie było żadną tajemnicą, że Daniel nie przepada akurat za tym dodatkiem do ciast - To od niej wiesz o festynie? Bert o niczym nie wspominał...

Pokręcił głową.
- Od szeryfa. Wpadłem wczoraj na chwilę zgłosić, że już się wprowadziliśmy. Napomknął przy okazji. Miasto zdaje się żyć tym festynem obecnie. Może być miło…

- Z pewnością będzie… ale to też znaczy, że szklarz może nie mieć dziś czasu. - jej wzrok wędrował do zakrwawionego truchła w środku zbitej szyby niczym przyciągany magnesem. Wiedziała już, że nie uwolni się od tego widoku, dopóki go nie opisze. A jednak postanowiła poczekać z tym do wieczora.
- Może upiekę jakieś ciasto na ten festyn? Myślisz, że to dobry pomysł? I to rabarbarowe też możemy zabrać, szkoda, żeby się zmarnowało. - uśmiechnęła się niewinnie.

- Upiecz - przytaknął - Będzie to na pewno w dobrym tonie. Póki nie zadzwonią z Keokuk, zostaję na miejscu więc zawsze będę mógł pomóc. A co do rabarbaru to jestem pewien, że Belinda napewno też coś przyniesie więc zostawmy je w domu. Może dzieciaki się skuszą. No i z dobrą kawą jest szansa, że może pójdzie… Ech… - Westchnął również spoglądając na gawrona - Ty to Meg naprawdę masz szczęście, nie ma co. Chodźmy tej kawy się napić na razie.

- Nie nazwałabym tego szczęściem. - mruknęła kwaśno, zabierając zapomniane rzeczy z rąk szwagra i rzucając ostatnie spojrzenie w stronę okna. Najpierw skierowała się do łazienki, ale w połowie drogi zmieniła zdanie i postanowiła najpierw zadzwonić do Berta. Sprawa ptaków wyraźnie ją niepokoiła. Niemniej rozmawiając z policjantem przez telefon, uśmiechała się jakby siedzieli znów w kawiarni. Zmieniła też trochę tembr głosu… wyglądała jakby właśnie była zasypywana komplementami przez jednego ze swoich najgorętszych fanów. Zupełnie rozkojarzona ruszyła wreszcie do kuchni, ku której skierował się Daniel. Po drodzę minęli wbiegających pośpiesznie na strych Maddy i Steve’a.
- Dzień dobry - powiedział przepuszczając oboje na schodach.
Chyba odpowiedzieli. Chyba. Za nimi pogonił ten rudy pies co go Steve wczoraj przyprowadził.
- Zejdźcie potem do kuchni! - zawołał za nimi.
Tym razem napewno nie odpowiedzieli. Ale napewno usłyszeli.
Megan natomiast rozpromieniła się jeszcze bardziej - ...naprawdę? To wspaniale, dziękuję… tak… tak, będziemy… to do zobaczenia na festynie, paaa… - rzuciła i rozłączyła się.
- Szklarz powinien się zjawić za jakąś godzinę i zdążyć przed festynem. - oznajmiła, podchodząc do stołu, na którym stał zapomniany kubek porannej kawy. Teraz już z pewnością zimnej. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że znów nie dotarła pod prysznic. Westchnęła i ruszyła z powrotem na piętro.
- Znów zrobisz śniadanie? - uśmiechnęła się, wychylając zza poręczy i starając się nie myśleć o tkwiącym w oknie jej sypialni gawronie.
Nie odpowiedział gdyż zaraz po uśmiechu zobaczył jak się odwraca i biegnie po schodach.
Wziął pozostawioną przez nią zimną kawę i wypił pół kubka na raz. Skrzywił się i odstawił resztę. Obok Arnold przygotowywał sobie kanapki.
- Idziesz gdzieś?
- Na spacer.
- Uważaj jakbyś jakieś ptaki napotkał.

Ojciec uniósł na niego spojrzenie. Takie jak mu się czasem zdarzało. Jakby go nie poznawał.
- Mogą na coś chorować. Do pokoju Meg wpadł w nocy gawron.

Wyszedł z kuchni i ruszył uprzątnąć truchło.

***

- Maddison. Nie mam nic przeciwko, żebyś sama planowała sobie dni. Są wakacje. To Twój czas. Jeśli będziesz miała jakiś pomysł gdzieś wyskoczyć trochę dalej to przyjdź do mnie. Nie ma problemu. Ale jeśli już znikasz na cały dzień nie opowiedziawszy się wcześniej nikomu, to masz mieć komórkę naładowaną. To podstawowa zasada, którą znasz i rozumiesz. Taki numer jak wczoraj ma się więcej nie powtórzyć.

- Steve. Albo załatwisz jego sprawę mieszkania tu jak należy, albo pies wraca tam skąd go wziąłeś.


***

Na dziś po umyciu się, ubraniu i zakopaniu gawrona, zaplanowaną miał wizytę w lokalnej lecznicy weterynaryjnej by dowiedzieć się czegoś na temat chorujących w okolicy ptaków i co powinien robić z takim zwierzęciem. W Chicago tego problemu nie było. Poza tym były do zrobienia zakupy, obiad, który zrobi on, lub Meg, nadal trochę porządkowania i wypadałoby odświeżyć sobie kilka książek na poczet nowej posady.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 03-12-2014, 11:44   #18
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MADDISON i STEVEN

Strych okazał się miejscem nieciekawym i pustym. Zbyt niski, by można go było przerobić na coś więcej, niż rupieciarnię, został dokładnie oczyszczony. Tylko pod jedną ze ścian stały jakieś zasłonięte zakurzonymi pokrowcami klamoty. Głownie niskie, stare meble i jakieś kartony.

Po zdjęciu pokrowców i wystraszeniu kilku okazałych pająków, mogli przyjrzeć się szczegółowo znaleziskom. Kartony wyglądały na dość stare, mocno oklejone taśmami i wyraźnie opisane: stare ubrania, stare buty, książki, Harperowie, zabawki Josha, zabawki Lydii, garderoba, do przejrzenia – czy zbędne? Widać było, że ktokolwiek pakował te kartony, miał w sobie żyłkę systematyczności i doświadczenie organizacyjne.

Oni mieli jednak konkretny cel i nie zamierzali odpuścić. Zaczęli od sprawdzenia kartonu z napisem Harperowie. Był naprawdę wielki, chociaż niezbyt ciężki, a jego zawartość odrobinę ich zaskoczyła. To były … myśliwskie trofea i czarno-białe zdjęcia zwierząt nadal wsunięte w szklane anty-ramy. Poroża jeleni, czaszki na drewnianych podstawkach, łeb pumy, wypchany gronostaj – prawdziwe cmentarzysko wpatrzone w nich plastykowymi oczami. I zdjęcia: jeleni, kruków, szopów, bobrów, ptaków z nieznanych im gatunków. W słabym świetle wpadającym przez niewielkie, okrągłe okienko, wszystko to wydawało się dość upiorne. Wiedzieni jednak jakąś niezdrową, niezrozumiałą fascynacją, obejrzeli zawartość kartonu do końca.

Na najdziwniejsze znalezisko trafili jednak na samym końcu, w kartonie po butach na dnie wielkiego kartonu. W środku znaleźli coś co wyglądało jak końskie ogony lub zwierzęce włosie, z kawałkiem zaschniętej skóry na końcu. Wyglądało obrzydliwie.

- Co to jest? – Zapytała brata Maddison. – Wygląda … strasznie.

Drzwi na strych poruszyły się nagle gwałtownie i zamknęły z trzaskiem. Oboje krzyknęli w tej samej chwili, przestraszeni jak diabli. A potem zaczęli się śmiać.

- Mówiłam ci, że mamy tutaj duchy – powiedziała Maddison i wzięli się do przeglądania reszty rzeczy. Ale w pozostałych kartonach znaleźli tylko to, co było napisane na ich ścianach: stare buty, stare ubrania, stare zabawki dla kilkuletnich dzieci – wszystko noszące wyraźne ślady eksploatacji. Tylko kolekcja książek mogła zaciekawić, szczególnie kogoś, kto lubił czytać. Było tam sporo klasyków amerykańskiej literatury, jednak w popularnych wydawnictwach. Nic wartościowego. Takie książki na swoich półkach miała co druga biblioteka w Stanach.

Po ponad godzinie buszowania po starych kartonach Maddison i Steven dali za wygraną. Na koniec jeszcze spełnili prośbę dziadka i upewniwszy się, że dach nigdzie nie przecieka i wygląda na dobrze utrzymany, zeszli na dół.
Steven przebrał się i wyruszył do miasta.


DANIEL

Szklarz uwinął się szybko i okno, zostało naprawione jeszcze przed południem.
Lecznica dla zwierząt w Plymouth, którą nie bez trudu odszukał Daniel, była nieduża, lecz dobrze zadbana i pewnie tak samo dobrze prowadzona. Mieściła się na obrzeżach miasteczka i połączono ją z schroniskiem dla zwierząt i pogotowiem weterynaryjnym.

Od sympatycznego, dwudziestokilkuletniego mężczyzny z naszywką Jeff na uniformie Daniel dowiedział się, że takie problemy z ptakami ma większość mieszkańców domów stojących na obrzeżach Plymouth. Powstało nawet kilka prac badawczych an ten temat, a ekolodzy winią ustawiony pół mili od Plymouth maszt telefonii komórkowej dużego zasięgu, który mimo protestów mieszkańców korporacja telekomunikacyjna postawiła dwa lata temu. Jeff, mimo że zagorzały „zielony” wyśmiewał tą teorię.

- Przecież już doktor Zavilska pisała osiemnaście lat temu pracę na ten temat. – Perorował Jeff najwyraźniej w swoim żywiole. - Moim zdaniem to czakra ziemi. Wie pan. Starzy Indianie uważają, że okoliczne jeziora są świętym miejscem. No, ale Indian już w tej okolicy, poza kilkoma rodzinami, to już nie ma. A ci, co są to już raczej nie pamiętają niczego ze swojej historii. Tak to jest.

Jeff poskrobał się po niesfornej czuprynie.

- Radzę ubezpieczyć dom lub założyć siatki na zewnątrz. To ograniczy zniszczenia.

Jeff poradził Danielowi, by w razie czego dzwonił, wtedy oni podjadą i zutylizują ptaka.

Potem, nie spiesząc się Daniel zrobił zakupy, podziwiając oprawę miasteczka, które przystrajano na cześć Dnia Niepodległości. Załatwiwszy wszystko, wrócił do domu w samą porę, by zabrać się za obiad, ponieważ Megan spała, a on nie miał sumienia jej budzić.


STEVEN


Steven zarejestrował psa, jak należy, a potem rozstał się z Danielem i podjechał do „Nad jeziorem”.

Praca kelnera nie była może szczytem marzeń, ale dawała pozory samodzielności i samowystarczalności.

Właściciel „Nad jeziorem” – szorstki w obyciu, lecz wyglądający na porządnego faceta Damien O’Hare – szybko wprowadził Stevena do zespołu, w którym byłą też Chloe. Zaczynał się sezon, więc przybywało gości – głównie turystów, którzy przybyli do Plymouth szukając wytchnienia od zgiełku wielkich miast. Letnicy nie należeli do bogatszych Amerykanów, więc i napiwki nie były wygórowane, ale przynajmniej nie wynosili się ponad poziom i traktowali obsługę z uśmiechem i jakąś taką ujmującą dobrodusznością.

Steven starał się pracować najlepiej, jak potrafił a jego pamięć do informacji sprawdzała się przy realizacji zamówień. Damien O’Hare, pracujący jednocześnie przy barze, szybko to zauważył.

- Dobra robota – pochwalił go pod koniec dnia, kiedy kończyła się jego zmiana. – Wszyscy spisaliście się rewelacyjnie.

Damien wypłacił im dniówkę, zespół – Steven, Chloe, Peter i Vigo – kucharze, oraz Terry – starszy kelner podzielili się uczciwe napiwkami odpalając także kilka dolarów facetowi na zmywaku – Danielowi.

- Chloe – Steven zaczepił kelnerkę, gdy ta zbierała się do wyjścia. – Podrzucić cię gdzieś.

- Mieszkam w Plymouth. Blisko. Ale dzięki – uśmiechnęła się do niego nieco niepewni. – Jak się mieszka w Plymouth.

- Możesz mi powiedzieć, o co ci chodziło z tym domem Harperów? Że powinniśmy go spalić?

Spojrzała gdzieś w bok. Uciekła wzrokiem.

- Wiesz – wzruszyła ramionami. – Wierzę, że to nawiedzony dom. Wiesz.

- Nawiedzony?

Było już ciemno i zrobiło się chłodniej. Wiatr powiał chłodną bryzą od strony jeziora. Stevena przeszył dreszcz.

- W latach siedemdziesiątych wybudował go Adam Horton dla siebie i swojej rodziny – odpowiedziała niechętnie. – Pomieszkał tak dwanaście lat. Może trochę więcej, z piętnaście. Potem dowiedział się, że żona przyprawia mu rogi z mleczarzem, a że Horton był zapalonym myśliwym, wziął strzelbę i zastrzelił jego, ją, ich trójkę dzieci, znaczy jego i jej, chyba, znaczy Hortona – zaczynała mówić dość nieskładnie.- Na koniec, jak wystrzelał ich wszystkich, nabazgrał krwią na ścianie w salonie jakiegoś ptaka a potem włożył sobie strzelbę w usta i BUM!

Kiedy wykrzyknęła, Steven aż się wzdrygnął.

- Potem nikt tam nie chciał mieszkać. Wiesz. Zła sława. Ze cztery, pięć lat temu wprowadziła się tam taka sympatyczna rodzina. Viserowie. Tacy sympatyczni odludkowie. Czasami wpadali całą rodziną do knajpy na niedzielny obiad. On był lekarzem, który chyba popełnił jakiś błąd medyczny, czy coś. Ona pisała poradniki dla pań. W Internecie. No wiesz. Była tą no jak jej, blagierką.

- Blogerką – poprawił ją Steven odruchowo.

- Może. W każdym razie jej coś odwaliło, zarąbała dzieciaki siekierą i męża też. Podczas kolacji. Ale, ponoć, wcześniej skarżyła się już na hałasy w domu, na dziwne dźwięki. Mówiła, że dom jest nawiedzany przez duchy. Opowiedziała mi to moja przyjaciółka, Melinda. Jej matka przyjaźniła się z Melissą Viser. Poznałeś już Taschę Tronton?

- Nie.

- To nie poznałeś jeszcze Plymouth – zaśmiała się. – O. Jest mój facet – przy płocie oddzielającym teren „Nad jeziorem” od ulicy stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Obserwował on Stevena i Chloe spod zmrużonych powiek.

- Bill jest kurewsko zazdrosny. Lecę, nim pomyśli, że się do mnie przystawiasz.
Zaśmiała się i pobiegła do Billa. Po chwili ten obcałowywał ją z językiem, spoglądając przy tym na Stevena.

Czas wracać do domu.


JAKE

Jake kilka godzin spędził w okolicach warsztatu „docierając się” z „chłopakami” od Robota.

Było ich w sumie pięciu i dwie dziewczyny, uczepione ramion „swoich” facetów. Mark i Luke Sanders byli bliźniakami o jasnych czuprynach, dobrze zbudowani i wyszczerzeni w uśmiechach wiecznych żartownisiów. John Rock był ponurym, lekko zarośniętym fanem ciężkiej muzyki, a jego dziewczyną była nie mniej gotycka Sandra, z ufarbowanymi na czarno włosami, kolczykami w wardze i nosie, przypominała szczuplejszą wersję córki Osborna. Herry Londis był ich przywódcą – typowy szef lokalnej drużyny i ulubieniec dziewczyn – wysoki, przystojny, pewny siebie. O dziwo Jake szybko złapał z nim „wspólny język”. Jego dziewczyną była Star, ładniutka i zgrabna, ale głupiutka stereotypowa blondynka, która cały czas żuła gumę, a kiedy przestawała to robić paplała o wycieczce po Europie, na którą pojedzie w sierpniu z rodziną – miejscowym dentystą i miejscową okulistką. Ostatnim członkiem grupy, poza „Robotem” był milczący, niewysoki lecz wyraźnie inteligentny Hoyd. Hoyd planował zostać policjantem i wyjechać „z tej zapomnianej przez wszystkich dziury” do Chicago.

Na początku wypalili kilka papierosów, wypili kilka piwek, a potem rozegrali krótki trening na pobliskiej łące. Było nieźle, ale musiał wracać do domu, by nie przekroczyć granicy tolerancji Daniela.


MEGAN

Kiedy Daniel i chłopaki wyjechali z domu zostały z Maddison same. Pogadały trochę kobiecych sprawach, a potem – ku niezadowoleniu nastolatki – wzięły się za porządki. Bez jakiegoś jednak zacięcia, by w cały dzień wysprzątać wszystkie pomieszczenia. Udało im się jednak doprowadzić do stanu, w jakim można było wyprawić przyjęcie dla prezydenta Obamy.

- Idę popracować – zakomunikowała Megan zostawiając Maddison samą z jej muzyką i Internetem.

Praca jednak nie wyszła jej tak, jakby Megan sobie tego życzyła.

Najzwyczajniej w świecie zmęczona zarówno porządkami, jak i „zarwaną” nocą, zasnęła i obudziła się dopiero, kiedy Daniel kończył obiad dla nich, a rodzina powoli schodziła się na jedzenie, poza Stevenem, który podłapał pracę w lokalu „Nad Jeziorem” i miał wrócić późno.

Zmrok za oknem zapadł szybciej, niż sądzili.

Nadchodziła noc. Trzecia noc w ich nowym domu.


WIECZÓR – DZIEŃ TRZECI

Zapowiadała się ciepłą noc. Zza okien dochodziły do nich coraz mniej niepokojące odgłosy natury i zapach kwitnących kwiatów w lasach i na łąkach. Gdzieś kumkały żaby nawołując się namiętnie na letnie gody.

- Nie włączaj alarmu – zastrzegł Arnold. – Mogę wrócić późno.


ARNOLD

Arnold po posiłku zabrał piwo z lodówki i ciasta, które pomogła upiec Maddison. Wziął latarkę i ruszył na spotkanie z nowym „klubem seniora”.
Po zmroku las wyglądał dużo upiorniej, niż za dnia. Wilgoć i ciepło dnia wytworzyły lekką mgłę, więc las wyglądał jak w kiepskim horrorze. Na szczęście droga była szeroka i wyraźna i Arnold nie bał się, że ją zgubi.

Co prawda miał lekkiego pietra – on, mieszczuch, odwykł już od nocnych wędrówek po bezdrożach. Przy każdym szeleście, każdym ruchu gdzieś w lesie, trzasku gałęzi, kierował w tamtą stronę snop światłą latarki.

Na miejsce dotarł jednak bez niespodzianek. Przy ognisku rozpalonym obok campera siedział Joshua i dwóch innych starszych ludzi, ubranych w ciepłe kurtki.

- Cześć Arnold – Joshua wstał na widok gościa. – Masz piwo. Rewelacja. Panowie. To jest Arnold Craven. Arnold. Timmy Boyld i Franc Dunnbar.
- Koło seniorów wiejskich – uśmiechnął się Franc Dunnbar, wyglądający jak grubsza i brzydsza wersja De Niro. – Witam w klubie.

Pozostali zaśmiali się wesoło.

- Cygaro? – Franc wyciągnął w stronę Arnolda markowy tytoń. – Dzisiaj mojemu synowi urodził się chłopak. Pierwszy mój wnuk. Do tej pory te moje nieudaczniki robili swoim żonom same dziewuchy.

- Może ktoś mu pomógł, co – zarechotał Boyld.

- Pewnie sam Franc – wtrącił się Joshua. – Co stary zbereźniku. Synową masz, że tylko pomarzyć. Ten twój Tomas to farciarz.

- No nie?

Reszta wieczoru spędzona przy piwie, tytoniu i męskich żarcikach minęła Arnoldowi doskonale. Rozstali się po dziesiątej trzydzieści, a po półgodzinnym spacerku senior rodu Cravenów był już w domu.

Będąc przy „rezydencji Cravenów” Arnold zatrzymał się na chwilę, ponieważ wydawało mu się, że dostrzega jakiś dziwaczny cień prześlizgujący się po ścianie budynku, ale kiedy poświecił tam latarką zobaczył tylko pomalowane na biało belki. Najwyraźniej zmęczenie dawało o sobie znać.

Po szybkim prysznicu, który spłukał z ciała seniora zapach ogniska, położył się spać.

Obudził się, już tradycyjnie, w fotelu w salonie. Tym razem jednak ręce miał czyste, podobnie jak blat biurka. Nadal była noc.

MADDISON

Dzień minął jej szybko, mimo że nie zrobiła w nim zbyt wiele. Pomogła przy sprzątaniu, posłuchała muzyki, pobuszowała po Internecie, pomogła dziadkowi w pieczeniu ciastek dla jego nowych kumpli, pod wieczór poczytała i – licząc na to, że udobrucha ojca swoim przyzwoitym zachowaniem – poszła spać.

Zresztą była zmęczona.

* * *

Obudziła się zlana potem, po jakimś koszmarze, którego nie pamiętała. Przez chwilę siedziała w mokrej pościeli, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje, aż jej rozdygotany umysł doszedł do siebie.

Przypominała sobie sen, który ją tak przeraził. Czy też raczej jego fragmenty.
Las. Ucieczkę przed jakimś zagrożeniem. Ciężar czegoś trzymany w ramionach. Dziecka? Pamiętała, że uderzyła nogą o jakiś korzeń i upadła. I to ją obudziło.

Zapaliła światło i wtedy ujrzała, że na biurku coś stoi. Szybko rozpoznała w tej rzeczy wypchanego kruka, którego widziała dzisiaj w kartonie Harpera na strychu. Ptaszysko przypatrywało się jej kulkami szklanych lub plastykowych oczu, a nie wiedzieć dlaczego to spojrzenie zdawało się rozwiercać Madd na wylot, jakby spreparowany kruk zaglądał prosto do wnętrza jej duszy.

A potem ptak zakrakał – jeden raz: głośno i wyraźnie, chociaż nie poruszył przy tym dziobem - a ona pisnęła ze strachu jak małą dziewczynka, którą zresztą teraz się czuła.


STEVEN

Praca tak zmęczyła Stevena, że wyprowadził tylko Chiena i poszedł spać dość wcześnie, jak na niego. Miał obawy, że zwierzę w ścianie znów nie da mu się wyspać i nie pomylił się.

Obudziło go skamlanie psa, który schował się pod łóżko i charakterystyczne chrobotanie w ścianie. Przez dłuższą chwilę Steven uspokajał Chiena, licząc na to, że jego głos spłoszy nieproszonego lokatora ze ściany, ale tym razem dzikie zwierzę nie dawało za wygraną. Chrobotało, szorowało w deski po drugiej stronie, jak szalone. Jakby tej nocy chciało przedostać się do pokoju Stevena – wygłodzone i żarłoczne.

Na tą myśl chłopaka przeszył dreszcz.

Ostrożnie podszedł do miejsca, gdzie wydawało mu się, że próbuje się przedostać zwierzę i sam zdziwiony swoją brawurą – uderzył pięścią w deski.
Chrobotanie ucichło, a Steven uśmiechnął się z satysfakcją. I wtedy usłyszał wyraźny szept zza ściany. Słowa zostały wypowiedziane po francusku, ale Steven doskonale rozumiał, co oznaczają.

- Zabijcie wszystkich .

Przerażony odskoczył od desek i znalazł się przy łóżku, pod którym nadal chronił się drżący ze strachu Chien. Steven, w tej właśnie chwili, miał wielką ochotę pójść za jego przykładem.


JAKE

Dzień można było zaliczyć do udanych. Najwyraźniej taki facet, jak on, szybko zaadaptuje się do tutejszej ekipy. Może nawet pozna jakąś fajną laseczkę i te wakacje będą należały do udanych? Może nie jest skazany na zesłanie na zadupie, jak początkowo myślał.

Długo nie mógł zasnąć, ale w końcu odpłynął w senne majaki. Nie były to przyjemne sny, lecz do koszmarów też nie mógł ich zaliczyć.

Obudził się gwałtownie, jak przez ostatnie noce. Powodem tym razem był jednak wyraźny hałas, który dobiegał od strony drzwi wejściowych do jego pokoju. Ktoś szarpał się z klamką potrząsał drzwiami, jakby chciał je wyrwać.

- Bardzo, kurwa, śmieszne – Jake wyskoczył z łóżka i dopadł drzwi jednym szybkim susem, licząc na to, że złapie dowcipnisia.

Stawiał na Maddison. To byłoby w stylu jego siostry.

Złapał za klamkę i przez chwilę wyraźnie czuł, że ktoś trzyma ją z drugiej strony. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi jak szeroko, ale jedyne co ujrzał za nimi, to pusty korytarz. Wydawało mu się również, że ktoś zamknął któreś z drzwi na dole, ale jakoś odechciało mu się nagle tam schodzić by to sprawdzić. I wtedy usłyszał krzyk dobiegający z pokoju siostry.


MEGAN

Wieczorem, kiedy większość domowników położyła się już spać, Megan pracowało się zdecydowanie najlepiej. Wypoczęta po dniu zajęła się pisaniem, a do północy skończyła zarys opowieści.

Zeszła na dół, upewniając się, że Arnold wrócił do domu i włączyła alarmy, których ten zapomniał aktywować. Dopiero po tym wróciła do pokoju, z gorącą kawą w rękach.

To wydarzyło się kilka minut później.

Przez chwilę ekran jej laptopa zamigotał, a potem … ujrzała w nim jakiś zamglony las. W pierwszej chwili pomyślała, że ktoś hakował jej komputer, ale … kabel sieciowy był odłączony. No tak! Dom miał radiowe wi-fi obejmujące cały budynek!

Obraz puszczy znikł tak samo szybko, jak się pojawił. Czyli po kilku sekundach pozostawiając Megan w stanie konsternacji i wewnętrznej rozterki.
To niecodzienne wydarzenie tak ją wybiło z rytmu, że mimo faktu, iż starała się odzyskać wenę, nic jej to nie dało.

Położyła się spać, ale obudził ją krzyk dobiegający z pokoju Maddison.


DANIEL


To był pracowity dzień i Daniel powitał wieczór i noc z ulgą. Był zmęczony i rozdrażniony, chociaż sam nie wiedział, skąd bierze się to ostatnie uczucie. Dla ukojenia nerwów nalał sobie odrobinę alkoholu do szklaneczki i poszedł poczytać.

Poszedł spać dość późno, kiedy zmęczenie groziło, że zaśnie w fotelu z książką w rękach, co tylko potwierdzi jego wiek.

Sen przyszedł bardzo szybko, a wraz z nim koszmary. Nie pamiętał ich za dobrze, ale wiedział, że była w nich jakaś straszliwa treść: brutalna przemoc, krew i śmierć.

Zaraz po przebudzeniu znów miał to nieprzyjemne uczucie, że nie jest sam w pokoju, że ktoś przygląda mu się natarczywym, złym, złośliwym spojrzeniem. Daniel mógł przysiąc, że wyczuwa tą obecność, niczym smrodliwy, bagienny zapaszek unoszący się w pokoju.

I wtedy usłyszał wyraźne trzaśnięcie a potem krzyk Maddison. Odruchowo zerknął na zegarek. Była 3:18 w nocy.
 
Armiel jest offline  
Stary 12-12-2014, 21:27   #19
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Rozmowa z ojcem.
- Steve. Albo załatwisz sprawę jego mieszkania tu jak należy, albo pies wraca tam skąd go wziąłeś.

Steven spojrzał na ojca i gdyby wzrok mógł zabijać...
- Gdybym go nie zgarnął z ulicy to pewnie by już skończył gdzieś pod kołami albo... Jakoś nikomu nie przeszkadza tylko oczywiście tobie! - wybuchnął. Dobry humor, który miał od rana prysł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Nawet Chien wyczuwając nagłą zmianę nastroju chłopaka zaczął warczeć na Daniela.

- Megan i Maddy już go polubiły. Oczywiście tobie nie pasuje, bo to nie był TWÓJ pomysł.

Wziął głęboki oddech. Chyba źle zaczął rozmowę z ojcem. Ciągle w nim wrzało. Żółć wypełniała mu żołądek. Zacisnął zęby.

- Twoim zdaniem co powinienem teraz zrobić? Oddać go do schroniska?

- Steve - ojciec zdawał się nieprzejęty wybuchem syna. “Zdawał się” jednak mogło być tu dobrym określeniem - Wziąłeś z ulicy do domu zwierzę. Nie zapytałeś nikogo wcześniej co o tym sądzi. To po pierwsze. Po drugie, sprawdziłeś, czy nie ma w mieście ogłoszeń, że komuś taki się zgubił? To prowincja. Psy nie zawsze mają obroże… Po trzecie jeśli już wprowadzasz do domu niczyje zwierzę przeciw czemu nikt nic nie ma, to wypadałoby pokazać je weterynarzowi. Raz w celu odrobaczenia, a dwa w celu założenia książeczki i sprawdzenia czy nic mu nie dolega. Nie za bardzo wiem, czego w tym wszystkim nie rozumiesz, ale jeśli zamierzasz ze mną rozmawiać tym tonem, to nie mamy o czym mówić.

Pierwszy wybuch agresji już minął i teraz oddychał głęboko ciągle napompowany adrenaliną. Zdał sobie sprawę, że ojciec miał rację. Przeczesał włosy dłonią. Nie pomyślał o tym wszystkim. Nie oznaczało to jednak, że miał przyznać mu rację.

- Pójdę jutro z nim do weterynarza - wycedził przez zaciśnięte zęby siląc się na spokojny ton - i rozwieszę ogłoszenie w miejscu gdzie go znalazłem.

Spojrzał na Daniela.

- O czymś zapomniałem?

Ojciec przez dobrą chwilę mu się przyglądał. Spokojnie i bez gniewu. Tym razem nie można było mieć co do tego wątpliwości. W końcu odpowiedział:
- Tak, Steve. Zapomniałeś. Ale to już tylko Twoja sprawa. Chien… bo tak się nazywa? Dobrze zapamiętałem? Może zostać w każdym razie. Daj znać, o której będziesz wracał z pracy. I czy coś zjesz tam, czy tu Ci zostawić.

- Tak, Chien. To po francusku pies - odparł tonem usprawiedliwienia. Ta cała sytuacja z ojcem, ten niepotrzebny wybuch… Nagle, przez krótką chwilę poczuł się winny. - Zadzwonię do ciebie - burknął i odwrócił się na pięcie. Zrobił dwa kroki, po czym się zatrzymał. Westchnął. - Przepraszam, ja...- odchrząknął. W tej chwili chciał powiedzieć wszystko, że ta cała sytuacja, złość na ojca nie wynikała z powodu jakiegoś głupiego psa, że w tym wszystkim chodziło o coś innego lecz nie wiedział jak dobrać słowa.

Chwila słabości jednak minęła. Zacisnął pięść i nie kończąc zdania wyszedł.


Nad Jeziorem.
Opowieść Chloe potwierdziła to, czego dowiedziała się już Maddie. Hortonowie a później Viserowie zginęli w tym domu śmiercią tragiczną. Nie bardzo wierzył, że ma to związek z samym domem. Raczej musiało to być dziełem przypadku. Zwrócił jednak uwagę, że Chloe na prawdę wierzyła, że z tym domem jest coś nie tak. Widział jej bladą twarz i włoski jeżące się na ręce gdy opowiadała o morderstwach popełnionych w domu Hortonów. W ICH domu.

A więc Horton był myśliwym. Wspomniał zawartość strychu, która tak bardzo go rozczarowała. Czego właściwie się wtedy spodziewał? Jakiś mrocznych tajemnic, sekretów, tajemnych map? Dzieciak! Tak pewnie nazwałby go Daniel. Tymczasem znaleźli mnóstwo nic nie znaczących, zakurzonych rupieci, czyli to co znajduje się prawie na każdym strychu. Kilka wypchanych trucheł, upolowanych pewnie przez pierwszego właściciela domu. Było trochę upiornie, lecz w sumie nic niezwykłego.

Wieczorem siadł przed laptopem i wstukał w wyszukiwarkę: Horton, Plymouth, morderstwo. Wpatrzył się w niebieską poświatę ekranu. Przed oczami przepływały mu skrawki artykułów, policyjnych notatek.

...brutalne morderstwo na prowincji miasteczka…
...ojciec morduje swoją rodzinę…
...kochanka oraz niewierną żonę…
...następnie odebrał sobie życie…
...krwawa jatka…

Następne słowa, które wpisał w przeglądarce to: Viser, Plymouth, morderstwo. Kolejne artykuły.

…tragedia! Pięć osób znaleziono martwych w domu…
...trójka dzieci…
...próbowali uciec…
...zbrodnia rozegrała się…
...ciosy zadane siekierą przez matkę…
...nie mieli szans...
...prawdopodobnym motywem była zdrada…
...rzuciła się pod koła samochodu...


Znalazł też gdzieś link do bloga pani Viser. Sam blog nie zawierał żadnych interesujących go informacji a jedynie przepisy na ciasta i robótki ręczne, i inne tego typu artykuły. Jedyne co przykuło jego uwagę to zdjęcie domu w momencie zakupu przez rodzinę Viserów. Blog urywał się nagle, jakieś pół roku przed śmiercią jego autorki.

Trzecia w nocy.
Tuez-les tous!

Szept tak cichy, wyprany z emocji, dochodzący zza ściany wrzeszczał w jego głowie szarpiąc za nerwy, pompując adrenalinę rozszalałym sercem. Zabijcie wszystkich! Siedział skulony w kącie tuląc do siebie skomlącego Chiena, równie przerażonego jak on.

Tuez-les tous!

Logika podpowiadała, że to wszystko musi być wytworem jego wyobraźni, że to nie może mieć miejsca. Merde! Lecz Chien... On też to czuł! Dygotał w jego ramionach, kładł uszy po sobie. Tam coś było. Coś nieznanego. Coś co wystraszyło go na tyle, że teraz prawie srał pod siebie ze strachu niczym zaszczute zwierzę.

- Tatusiu!

Krzyk Maddison przebił się przez jego przerażenie, w którym zamknął się niczym w skorupie. Wyrwał z pokoju. Zbiegł boso po schodach, prawie z nich spadając. Przed pokojem stał już Jake, uzbrojony w kij bejsbolowy a w środku, przy zapłakanej Maddie siedział ojciec.

Od razu zauważył ochydne ptaszysko z przekrzywionym łbem wlepiające czarne, błyszczące paciorki oczu w łóżko siostry. Stanął przed nim, przykucając wpatrzył się we wstrętny, żółty dziób, lekko rozdziawiony, jakby miał właśnie wydać z siebie dźwięk. Ptak był martwy, to nie ulegało wątpliwości, lecz było w nim coś, co przyprawiało chłopaka o dreszcze.

Zatopił się w rozmyślaniach, z których wyrwał go brat wciskając w rękę pałkę.

- ...sprawdzić dom. Ktoś wlazł tu jak do siebie.

Nim sens słów dotarł do Stevena, Jake już zwracał się do ojca.

- Może po gliniarstwo zadzwonić?

W chłopaku zawrzało. Żeby tak go traktował gówniarz jeden? Napompowany sterydami głupek.

- Sam sobie sprawdź! - syknął do Jake'a. - To ty robisz w tej rodzinie za mięśniaka. Connard!

W pierwszym odruchu chciał oddać bratu pałkę, wbić mu ją prosto między żebra. W głowie rozbrzmiał mu ponownie szept.

Tuez-les tous!

Tuez-les tous!

Tuez-les tous!

Spojrzał na broń trzymaną w ręce. Mógł go zabić. Zdzielić z zamachu w głowę aż rozbryzłaby jak przejrzały arbuz. Mógł… Otworzył szeroko oczy. Otrzeźwiał. Już wiedział co ma zrobić. Przepchnął się obok brata i biegiem wpadł na schody. Wbiegł do swego pokoju. Pchnięte drzwi odbiły się od odbojnika zatrzaskując się za nim z hukiem. Stanął u wezgłowia łóżka na lekko rozstawionych nogach. Wzmocnił chwyt i wziął zamach. Kij z trzaskiem wbił się w ścianę. Wyszarpnął go. Wziął kolejny zamach. Z każdą chwilą dziura w ścianie powiększała się. Z każdą chwilą bałagan wokół łóżka robił się większy a wszechobecny pył wzbijał się w powietrze wgryzając się w płuca i drapiąc. Czasami musiał sobie pomóc rękami i nogami, wyrywając ze ściany kolejne płaty drewna i gipsu. Po parunastu minutach wyrwa w ścianie była na tyle duża, że mógł się w niej zmieścić. Wszędzie wokół leżały kawałki ścian a wszystko pokrywała warstewka białego pyłu. Zakaszlał. Otarł białą twarz. Strzepnął brud z siwych włosów. Odrzucił kij na podłogę. Potoczył się pod łóżko.

Poczekał aż kurz opadnie i zajrzał w zrobioną w ścianie wyrwę. Wśrud kurzu dostrzegł strzępy czegoś. Przyjrzał się dokładniej. Gniazdo. Kępy zeschniętej trawy, pióra ptaków, białe kostki drobnych zwierząt, wokół bobki czyichś odchodów. Ani chybi gniazdo jakiegoś gryzonia. Wzdrygnął się z obrzydzeniem i jednocześnie poczuł jakąś nieopisaną ulgę, jakby ktoś ściągnął mu z piersi ciężar, który go przytłaczał. I wtedy wśród tych gałganków i śmieci zauważył coś jeszcze, co zabłyszczało w świetle żarówki.

Rozejrzał się wokół. Złapał za pędzel leżący na sztaludze i jego czubkiem wydłubał ze sterty śmiecia okrągły, srebrny przedmiot, który zsunął się po trzonku aż na dłoń. Dmuchnął wzbijając obłoczek pyłu, ściągnął kilka zaplątanych źdźbeł i przyjrzał mu się bliżej. Pierścień wyglądał na stary. Był pośniedziały i brudny. Wyraźnie jednak widział zdobienia. Dwie dłonie splecione w uścisku.



Widząc wchodzącego ojca odruchowo schował pierścień do kieszeni. Rozejrzał się po bałaganie, który narobił. Niezłe gówno! Daniel miał prawo być wściekły.

Tłumaczenie wyszło nieskładnie. Pominął kwestię szeptów dochodzących zza ściany. Zdał sobie sprawę, z tego jak idiotycznie by to zabrzmiało. Teraz zresztą, gdy zniszczył ścianę i znalazł przyczynę skrobania, sam nie wiedział już, czy jednak mimo wszystko głos dochodzący zza ściany nie był wytworem jego wyobraźni. Może był to tylko majak senny nie do końca rozbudzonego umysłu?

Poprzestał więc na zdawkowej informacji o drapieżniku budzącym go w nocy i jak zbity pies, podkulił ogon pod siebie i grzecznie zszedł na dół.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 14-12-2014, 07:11   #20
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Jego wiek miał swoje prawo po dwóch piwkach czuć się, jak po dwóch butelkach winka za młodu. Ależ właśnie tak się czuł, kiedy dziarsko wędrował przez las w drodze powrotnej do domu. Podpierał się kijem co trzeci, czwarty krok, bo w międzyczasie wywijał nim wesoło tnąc rośliny, pochylające liście nad ścieżką. Księżyc zaglądał przez korony drzew nadając wiszącej nad poszyciem mgle jasnej poświaty. Nie było tak źle, jak sobie czarno wróżył jeszcze dwa dni temu. Nowe miejsce to jakby nowe życie... A że starych drzew się nie przesadza, on dzięki temu był niemal młodszy. Śpiąca tafla jeziora odbijała białego rogala, sowa pohukiwała w oddali, a świetliki tańczyły w parach między pniami drzew, niczym na wielkiej balowej sali pośród wysmukłych kolumn. Oh, Martha, spodobałoby ci się tutaj, pomyślał świecąc latarką po przyjeziornej dróżce.

Po wyjściu z lasu ręką gładził wysokie trawy łąki za domem, ale zwolnił, choć w duchu chciałby pobiec ku czarnym konturom ich rezydencji. Zadyszał się trochę, w kolanach czuł takie samo kłucie i kręcenie jak w krzyżu. Jakby nie było, dumny był z syna. Nie dosyć, że kupił tak wspaniały dom, za tak nieprzyzwoicie niska cenę, to i odważną decyzje podjął, aby przenieść się na takie peryferie. Chicago to metropolia światowego kalibru. Tutaj? Cóż, małe jest piękne. Skąd w nim było tyle pokory życiowej, Arnold nie wiedział, ale podejrzewał, że jedynak odziedziczył to po matce. Czy on u szczytu kariery odważyłby się na taki krok? Z pewnością nie. Wietrzne miasto zawsze było głębokim oceanem możliwości, na którym albo rozwijało się żagle albo szło na dno. Nie wypływali lub dryfowali tylko nieudacznicy. Tutaj, co najwyżej można było zgubić się w lesie kukurydzy. Niemniej jeziorko, choć nie Lake Michigan, miało swój malowniczy urok. A pomyśleć, że miał pietra w drodze do kampera Joshua! Jedynym intruzem, budzącym śpiących mieszkańców lasu, były jego stare kości.

Zdawało mu sie, że ktoś przechodził koło domu, lecz świecąc po ścianie nikogo tam nie zobaczył. A zdawało mu się, że wyraźnie widział cień na białych deskach nad kamiennym fundamentem. Tak to już na starość bywa. Oczy albo niedowidzą, albo zobaczą coś czego nie ma. Ot pewnie cienie drzew zagrały na wyobraźni. Łatwiej było to tak zostawić, niż brać do głowy, że to mogła być halucynacja. Jakoś tak teraz, po tym wszystkim co mu napierdział do ucha młody konował, zapewne chwilę po stażu, co by mógl być mu wnuczkiem, że zwidy i omamy są gwóźdźmi programu w rozwoju tej choroby. Symptomy psychotyczne. Ot raz, czy dwa razy o czymś zapomniał raptem, zgubił drogę do domu... Co tu się dziwić, kiedy miasto zmienia się z roku na rok, że ciężko jest poznać własną dzielnicę? Jeszcze tak źle z nim nie było i nie jest, potrząsnął głową. Bardziej martwił się o hemoroidy, które dokuczały upierdliwie...

Ha, otworzył drzwi swojego nowego pokoju zwycięsko! Jakoś bez problemu odnalazł drogę, żachnął się i postawił kostur w kąt, jak odstawia się parasol na swoje miejsce. Sękaty drągal znaleziony w lesie pasował do domowego wystroju pomieszczenia niczym salonowe krzesło w drewutni.



***




Ocknął się w fotelu, w bibliotece, przy dębowym stoliku. Eh... znowu, przeczesał dłonią do tyłu siwe włosy i dyskretnie rozejrzał się czy w pokoju jest sam. Był. Musiał być środek nocy. Nie pamiętał, aby po prysznicu planował czytać. Niepokojąco spojrzał na zegarek. Spod abażurów zawieszonych na ścianach lamp sączyło się leniwie żółte światło. Opadł wygodnie w oparcie antycznego mebla zastanawiając sie co będzie robił w ciągu tego dnia.
Emerytura miała tę zaletę, że kiedy już przeskoczy się nawyki wyrobione rutyną dziesięcioleci deficytu wolnego czasu, wypełnionego harmonogramu obowiązków i odpowiedzialności, to jego zaskakujący choć oczekiwany nadmiar, z początku tak niebezpiecznie osamotniający w tym spotkaniu samego siebie z niczym konkretnym do roboty, to zaadaptowany do nowego rozdziału życia, senior potrafił przezwyciężyć wrażenie zepsutego na poboczu starego gruchota. Miał ku czemu wyglądać przecież. Przed nim była mała czarna, golf, lunch, spacer, szachy i kto wie, może coś niezwykłego się wydarzy godnego zapamiętania!

Arnold dźwignął się z entuzjazmem z fotela i przeciągnąwszy rozprostował zasiedziałe kości. Przez chwilę stał niezdecydowany. Gdzie miał iść i co robić, nie od razu był pewien. Zmarszczki pogłębiły się na czole seniora kiedy myślami gonił wstecz usiłując zlokalizować to co umknęło a zapewne siedziało na końcu myśli.

Zamieszanie na górze całkowicie rozwiązało dylemat seniora Cravenów. Krzyk! Maddie?! Dziarskim krokiem ruszył ku schodom, choć w połowie drogi musiał zwolnić. Chyba uż nigdy nie nauczy się cierpliwości do swojego starego, nienadarzającego za młodym duchem, ciała...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:44.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172