Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-12-2014, 16:00   #21
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
dzieło wspólne

Pokój Maddy, 3 w nocy.

Maddy
Do Maddy po czasie dotarło, że krzyczała. Krakanie, przecież słyszała je wyraźnie! To nie było normalne, ten dom nie był normalny! Zginęły tu już dwie rodziny, a oni będą trzecią. Taka myśl w środku nocy w tym obcym domu wydawała się całkiem realna.
Czarne ptaszysko nadal tkwiło na biurku wlepiając w dziewczynę paciorki błyszczących oczu. Było w nim coś przerażającego, co sprawiło, że jej serce pędziło na rekord świata. Nie była pewna czy w jej wieku można dostać zawału serca ale chyba się zaraz o niego otrze. Ciemność napierała ze wszystkich stron, strach podchodził żółcią do gardła, kręciło jej się w głowie.
- Taaaaaaaaaaaatoooo! - wydarła się jeszcze raz na całe gardło. - Taaaatusiuuuuuuuuu!
Bała się pozostawać tu sama, ale bała się równiesz ruszyć. Znów była małą dziewczynką, która boi się potworów z szafy.

Jake
- Motherfucker! - Jake zareagował odruchowo, kiedy już puścił go paraliż. Na zewnątrz nie było nikogo, a przecież ktoś trzymał tą cholerną klamkę. Ktoś jest w domu! Rzucił się w kierunku swoich nie do końca rozpakowanych klamotów i złapał baseballa, po czym wybiegł znowu na korytarz, rozglądnął się a kiedy usłyszał krzyk Maddie, pognał do jej drzwi. Szarpnął za klamkę, już cofając się o krok by w razie czego wejść do środka razem z futryną ale drzwi otwartły się, Jake wpadł do środka.
- Co jest?! - Krzyknął rozglądając się z kijem wzniesionym nad ramię.

Daniel
Mara. Półsen. Koszmar na granicy świadomości. Poza możliwością rozróżnienia tego co jest jeszcze, lub wciąż snem, a co dzieje się naprawdę. Nie oszukiwał się. Wyczuwaną obecność przypisywał koszmarom. A je z kolei temu z czym walczył i przed czym ugiąć się nie zamierzał. Przed strachem. Cholernym paraliżującym strachem, że sobie nie radzi. Ze sam jest zwyczajnie wart tyle co gówno. Ze Ren obnażyła go z samotności i pancerza, który wdział na siebie jeszcze za młodu w domu by sobie radzić. Ze jest zwyczajnym nieudacznikiem, z którego można się tylko złośliwie podśmiewywać stojąc w kącie pokoju i obserwując. Ze do cholery żyje wciąż tym co miał. I nadal w Megan widzi Karen czym krzywdzi ją okrutnie. W Arnoldzie obcego faceta, z którym bezkarnie można udawać kontakt. A w Maddy swoją najukochańszą córeczkę. Która na jego widok krzyczała radośnie “Tato!”. A na…
Pierwszy krzyk dotarł do niego nadal na tej granicy półsnu, w której walczył przez półprzymknięte oczy ze swoim przyczajonym w kącie pokoju strachem.
Drugi wyrwał go z łóżka i w mgnieniu sekundy wybudził.
- Maddy...
Wyskoczył z pokoju zapomniawszy o przewidzeniach… Światło w korytarzu… biegnąc zobaczył plecy uzbrojonego w baseball’a Jake’a, który otwierał właśnie drzwi do pokoju Maddy… Chłopak zatrzymał się w wejściu. Wyminął go. Nie potrzebował nawet chwili by odnaleźć spojrzeniem tę jedyną rzecz, której teraz szukał. Maddy!
Podbiegł do wciśniętej w kąt łóżka przerażonej dziewczynki i objął ją mocno.
- Już, już… Maddy… to tylko sen… jestem tu… jestem.

Steve
W drzwiach pojawił się Steven. Z podkrążonymi oczami i bladą twarzą. Włosy sterczały mu w nieładzie we wszystkie strony. Stanął obok Jake'a i rozglądał się po pokoju Maddie.

Megan
Kolejna noc bez snów dopiero się zaczęła, gdy obudził ją krzyk.
Pełen histerycznego przerażenia piskliwy wrzask.
- Maddison!
Megan zerwała się z łóżka i wypadła na korytarz, biegnąc do pokoju siostrzenicy. Pojawiła się tam niemal w tym samym momencie co Steve i Daniel, przed oczami mając zamglony las, który wyświetlił się na ekranie jej laptopa. A w podświadomości lęk, który towarzyszył jej podczas pierwszej nocy, gdy biegła… nie wiadomo skąd i dokąd, choć czuła, że to był bieg po życie.
Także i teraz czuła ten obezwładniający lęk, kiedy odepchnęła chłopaków i wpadła do pokoju, gdzie ujrzała twardą nastolatkę szlochającą jak dziecko w ramionach ojca. Trzęsła się jak w febrze, wzbudzając w ciotce mieszaninę strachu i instynktu macierzyńskiego.
Nim jednak dotarła do łóżka, by spróbować jakoś ukoić strach rodziny… i swój, jej wzrok padł na obrzydliwe ptaszysko, które rozsiadło się na biurku Maddy. Z trudem stłumiła krzyk, choć nie zdołała powstrzymać go całkowicie. A potem ciężko opadła na łóżko i drżącą dłonią na oślep poklepała Maddison? a może Daniela? w ramię.
- Co… cco to jest? Ty to tu… przyniosłaś? - wyjąkała, czując narastającą panikę.


Wszyscy
Steve wszedł do środka i z bijącym sercem podszedł do wypchanego kruka, przyglądając się jego czarnym, paciorkowatym oczom i błyszczącym w sztucznym świetle piórom.
- Ja go tu nie przyniosłam - Maddie szepnęła oplatając ojca ciasno i płacząc niemal w głos. - On krakał tato on krakał. Ja tu nie chcę mieszkać. Wracajmy do Chicago zanim zginiemy jak te poprzednie rodziny…
Jake oddychał ciężko, adrenalizna buzowała w żyłach, zorientował się że dalej trzyma w rękach wzniesiony kij. Zmęłł przekleństwo, podszedł do okna i sprawdził czy zamknięte, po czym wcisnął w ręce brata baseballa.
- Rusz się - warknął do niego. - Trzeba sprawdzić dom. Ktoś wlazł tu jak do siebie. Może po gliniarstwo zadzwonić?
Z ostatnim pytaniem zatrzymał się w progu i zerknął na ojca.
Steven oderwał wzrok od wypchanego truchła.
- Sam sobie sprawdź! - syknął do Jake'a. - To ty robisz w tej rodzinie za mięśniaka. Connard!
W pierwszym odruchu chciał oddać bratu pałkę, potem jednak spojrzał na nią jakby zobaczył ją po raz pierwszy i nie oglądając się na nikogo wyszedł z pomieszczenia ściskając kij w ręku.
Na odpowiedź Steve’a tylko zacisnął pięści, ale nie wygarnął mu, nie chciał powiększać zamieszania.
Daniel odwrócił się tak, by Maddy nie mogła już widzieć wypchanego kruka po czym skinął na młodszego syna.
- Jake, zabierz to stąd proszę. Wyrzuć najlepiej - powiedział wskazując na szkaradztwo. Przez bardzo krótką chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się. Nieznaczne skinięcię głową, a może tylko mrugnięcie oczami. Wystarczająco jednak wymowne. Wiem, że mogę na Ciebie liczyć - I zobacz, czy u dziadka wszystko w porządku.
Jake wziął od ojca wziął ptaszysko i przyjrzał mu się uważnie. Daniel zaś odwrócił się do Meg.
- Przyniosłabyś wody? Albo nie. Wyjdźmy stąd. Chodźmy na dół do salonu.
Nadal obejmując Maddy, podniósł się z jej łóżka. Gotów znieść ją na dół gdyby była zbyt roztrzęsiona by nadal iść.
- Już dobrze Maddy… Spójrz na mnie - po chwili zawahania odchylił nieco jej głowę od siebie i oparł czoło o jej - Słyszysz? Spójrz na mnie Maddy. W porządku? - Odkąd zaczęła szkołę, to nawet wtedy... nawet rok temu. Nawet nocami po tamtym dniu nie była tak przerażona jak teraz - Chodźmy na dół.
- Tak... chodźmy. - Megan obrzuciła ponurym spojrzeniem przelukrowany obrazek ojca obejmującego przerażoną małą córeczkę, którą nadal w niej widział i odwróciła głowę, by nie zobaczył grymasu niesmaku i zazdrości, który pojawił się na jej twarzy. Sama przecież była nie mniej przerażona od buntowniczej smarkuli, której bunt jakoś wyparował, gdy stanął oko w oko ze strachem. Ale co ona mogła wiedzieć o strachu...
- To pierzaste straszydło przydałoby się spalić. - mruknęła na tyle cicho, by z jej głosu nie dało się odczytać żadnych emocji. Przepuściła przodem Daniela z Maddy i dodała - Spotkamy się na dole, ja jeszcze wpadnę do pokoju po telefon. Zadzwonię do Berta. Musimy wezwać policję.
- Policję? Po co? - Maddison dała się prowadzić ojcu za ramię, choć ruchy miała spowolnione i wydawała się nieobecna jakby popadła w jakiś stupor. - I co im powiem? Ze obudził mnie wrzask wypchanego ptaka? Jeszcze mnie zamkną w wariatkowie, tato nie rób tego… Zresztą może mi się przyśnił ten dźwięk, może… ja tu przyniosłam jakoś… nieświadomie? Albo dziadek, on ciągle robi głupoty a później nawet nie pamięta. Nic się przecież nie stało…
- Ktoś trzymał za klamkę mojego pokoju - przerwał jej Jake - tuż przed tym jak usłyszałem krzyki. Musimy sprawdzić dom, może jakieś miejscowe przygłupy robią obcym kawały. Jak inaczej wytłumaczyć że to coś - przełożył kruka za plecy, tak by zdjąć go z widoku Maddie. - znalazło się tutaj?
Daniel nie skomentował z początku pomysłu, że właśnie się do nich włamano. Jeśil, tak to powinni znaleźć jakieś ślady rano… Odetchnął natomiast słysząc jak córka zaczyna mówić już z sensem i zupełnie do rzeczy. I w tym samym momencie z niego również zaczął opadać ten sam całun nieprawdy, który zasłonił mu oczy gdy dotarł do niego jej pierwszy krzyk. Miała piętnaście lat. Piętnaście lat i zły sen. Nic więcej.
- Jest czwarta w nocy, Meg - powiedział odwracając się jeszcze w wyjściu z pokoju do szwagierki - Ten policjant na pewno śpi. Nie ma sensu go o tej porze niepokoić. Sprawdzimy dom i jeśli trzeba będzie zadzwonić na policję to lepiej zrobić to rano. Trzeba…
Nie dokończył. Nie zdążył, bo gdy wyszli na korytarz usłyszeli dobiegający z poddasza hałas. Jakby ktoś w środku nocy zdecydował się nagle przeprowadzić gruntowny remont. Rytmiczne uderzenia niosły się po całym budynku i nie pozostawiały wątpliwości, że dobiegają z pokoju Stevena.

- Steve? - w głosie ojca zdenerowanie i niepokój ponownie zmieszały się ze sobą. Zdecydowanie na korzyść zdenerowania jednak - Steve!?
I wtedy na schodach pojawił się Arnie. Wchodził na górę a widząc zgormadzonych na korytarzu przystanął i przyjrzał się im uważnie.
- A wy czemu jeszcze nie śpicie? - zapytał.
- To Steve - odpowiedział ojcu szybko, po czym odwrócił się do córki - Poczekaj tu z Meg i z dziadkiem. Jake, sprawdź na dole czy alarm jest nadal włączony!
I pobiegł na poddasze.
- Tato! - Maddie ani myślała się słuchać, poszła w ślad za ojcem na dodatek ciągnąc za ramię ciotkę i dziadka. - Po co idziesz na strych? Nie lepiej odłożyć to na rano? Poza tym… - jęknęła jakoś niewyraźnie - tam jest masa klamotów po tych zamordowanych rodzinach i… coś co wygląda jak ludzkie skalpy.
- O czym Ty mówisz…? - tym razem to Megan stanęła jak wryta, przyglądając się Maddy jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Zbladła jak kredowa ściana za jej plecami - Jakich zamordowanych rodzinach?!?
- Tata wam nie mówił? - nastolatka zerknęła na ciotkę i dziadka. - Dlatego dom był taki tani. Poprzednia właścicielka wymordowała tu męża i dwójkę dzieci. A jeszcze wcześniej, Hortoni, bo tak mówią o nawiedzonym domu - Dom Hortonów - też jakoś zginęli… Wszyscy. A sądząc z przeglądanych szpargałów na strychu bawili się w myśliwych i… indian.
- Nie… nie mówił. - Meg stanowczo zaparła się o poręcz - Nie idziemy na górę. Niech Daniel sprawdzi, co się dzieje u Steve’a a my wracamy grzecznie do kuchni. Wszyscy.
Maddie przewróciła oczami ale już nie protestowała. Ruszyła za ciotką oglądając się w kierunku hałasów. Chwyciła dziadka pod ramię i szepnęła z jakąś dramaturgią.
- Wszyscy zginiemy.
- Maddie… - Arnold dał się prowadzić z powrotem na dół. - Nawet jeżeli to prawda, to ta kobieta jest na pewno w więzieniu, prawda? A nawet jeśli nie, to ty nie masz o co się martwić. Nic nam nie zrobi. A co ze Stevenem? - zapytał poważniej, oglądnąwszy się przez ramię na górę.
W odpowiedzi z góry dobiegł ich tylko krzyk Daniela. Głośny. Ale już nie tak nerwowy.
- Jake! Sprawdziłeś czy alarm jest włączony?!
Młodszy ruszył szybko na parter.


Pokój Stevena.

Drzwi były zatrzaśnięte. Po ich otworzeniu ze środka uniosła się szarawa mgiełka pyłu wapiennego. Podłoga przy jednej ze ścian, pod którą stało łóżko usłana była połamanymi resztkami drewniano-wapiennej ściany. Koło wezgłowia ziała dziura w ścianie wielkości człowieka. Wszystko przykryte było warstewką szarego pyłu.
Steven stał koło wyrwy, biały niczym zjawa i przyglądał się swoim dłoniom. Widząc wchodzącego ojca schował rękę do kieszeni, nerwowo, jakby został przyłapany na gorącym uczynku. Przyjrzał się zniszczeniom
- Putain de merde! - stęknął. - Tato, ja.. - zaczął nie wiedząc jak wytłumaczyć bałagan.
- Steve… - w głosie ojca dało się wyłapać zmęczoną rezygnację.
- Tam w ścianie był jakiś drapieżnik! Zobacz, ma tam gniazdo! - wskazał na wyrwę w ścianie. - Coś obudziło mnie w nocy! Znowu! I gdy Maddie... ten kruk…
- Steve! - tym razem ton był już z tych bezwzględnie przywołujących do porządku, a oblicze ojca zdać się mogło bardziej niż surowe. Po chwili jednak malujący się na nim gniew jakby ustąpił trochę, a mężczyzna westchnął - Zejdź na dół do reszty.
Steven wbił wzrok w pokrytą pyłem podłogę i unikając spojrzenia ojca posłusznie, bez słowa opuścił pokój.
Daniel odprowadził go wzrokiem do momentu aż chłopak minął w wyjściu. Potem obejrzał się na ziejącą mrokiem, nawet teraz przy zapalonym świetle, dziurę w poszyciu. Pokój nie nadawał się do spania w nim teraz. I to nie tylko przez ten wszechobecny kurz…
Odrobinę mimowolnie podniósł pozostawiony przez syna kij bejsbolowy i powoli podszedł do dziury. Z dołu dochodził go głosy Maddy i Megan.
Co mu mogło do głowy strzelić, żeby taką dziurę wyrąbać…
Światło lampy zdawało się wystarczające by zajrzeć do środka. O przetrząsaniu jednak, czy szukaniu drapieżnika nie mogło być mowy. Nie teraz. W świetle lapmki nocnej zobaczył jednak jakieś gniazdo zwierzęce, odchody, kości drobnych gryzoni, oraz pióra wróbli, czy innych małych ptaków. Ostatecznie pokręcił głową z rezygnacją. Ty byś go pewnie lepiej zrozumiała Ren…
Jeszcze tylko jedna rzecz zwróciła jego uwagę. Plecak Steve’a. Niedbale rzucony. Nie zamknięty. Od razu przypomniał mu się papieros Maddy. Czy to możliwe, żeby…
Głupole.
Odwrócił się i wyszedł z poddasza zamykając za sobą drzwi na klucz. Rano się poszuka tego drapieżnika.
- Jake! Sprawdziłeś czy alarm jest włączony! - Krzyknął schodząc z góry.


Kuchnia

Arnie krzątał się od szafki do szafki. Otwierał i zamykał drzwiczki.
Maddie usiadła na krześle wciskając brodę w kolana, ciasno objęła się rekami jakby nagle zrobiło jej się potwornie zimno.
- Co odwaliło Stevowi? - wyjąknęła nadal przestraszona. Nikt nie odpowiedział.
W końcu Steven przyczłapał do kuchni z gradową miną, mówiącą “nie pytajcie”. Podszedł do krzesła i klapnął na nim krzyżując ręce i wbijając oczy w blat. Cały pokryty był białym pyłem.
- Synku, w starych domach to normalne. - Arnie zadowolony z siebie, że znalazł kawę włączył express. - Czasem lepiej plakat przykleić na plaster. Taki stuletni tynk, oryginalny, leży na deseczkach przybitych do belek stropowych. Po tylu latach, pod ciężarem, wilgoci, może nawet grzyba, łatwo o obsunięcie. Nie martw się, jutro naprawimy. Jak chcesz, to prześpij się w moim pokoju. Ja już i tak nie zasnę. - dziadek uśmiechnął się dobrodusznie.
- Oj dziadku, dziadku - po twarzy Stevena przebiegł lekki uśmiech.
Jake po obchodzie domu i sprawdzeniu alarmu również zszedł do kuchni. O spaniu nie mogło być mowy, za dużo się podziało. Chłopak był wyraźnie poddenerwowany. Alarm działał jakby nigdy nic, drzwi i okna też wyglądały na nienaruszone. Skąd więc to się wzięło w ich domu? Kto łaził po korytarzu?
Kruka postanawiał nie wyrzucać tylko zostawił go schowanego w szafie w swoim pokoju. Trzeba go na spokojnie oglądnąć. Powiedział to na osobności ojcu gdy ten dołaczył do rodzinki na dole.
- Jake, co ty taki podminowany? - zapytał Arnie mieszając łyżeczka w czarnej kawie. - Pojedziesz ze mną do Home Depot rano? Chyba muszą mieć tutaj jakiś, albo chociaż sklep metalowy? Sprawdzisz dla mnie w internetach?
- Jasne, nie ma sprawy. - Jake łypnął okiem na Steve’a.
- Sklep z narzędziami? - Maddy wyraźnie się ożywiła. - Zawsze miałeś zmysł do majsterkowania, może zrobimy taki… - pstryknęła z palców szukając właściwego słowa. - Detektor duchów. W filmach o duchach eksperci zawsze takie mają. Mierzy skupienie ektoplazmy… czy coś.
Najstarszy z braci pokręcił nieznacznie głową na te niedorzeczności. Maddie mimo, że tak walczyła o niezależność, czasami ciągle zachowywała się jak mała dziewczynka i zastanawiał się, kto bardziej jest dzieckiem, Arnie, czy ona.
- Maddie. - Arnie usiadł przy stole. - Duchów nie ma. Są tylko na filmach i naszej wyobraźni. Dusza idzie albo do nieba, albo do piekła. Lub do czyśćca. Nie jestem pewien jak jest z wampirami i wilkołakami. - zrobił poważna minę, ale wiedziała, że usiłuje żartować.
Maddie uśmiechnęła się ciepło do Arnolda.
- Dziadku, wiem, że starasz się rozładować atmosferę. Ale z tym domem jest coś nie tak. Jakoś… źle się tu czuję. Mam koszmary. I teraz ten kruk…Na prawdę żadno z was nie ma podobnych odczuć? - skakała spojrzeniem po domownikach szukając na ich twarzach cienia zrozumienia. - A jeszcze Jake podkręca mi stracha. Wałęsa się w środku nocy po korytarzu, zagląda do mojego pokoju - oskarżycielsko burknęła na jednego z braci. - To nie do zniesienia kretynie, rozumiesz? Skończ z tą dziecinadą!
Jakie już otwierał japę, by wydrzeć się na siostrę. Cała ta cholerna atmosfera powodowała że potrzebował jakiegoś rozładowania sytuacji. Zamknął się jednak i jeszcze raz uparcie spróbował:
- Ktoś był w domu. To wszystko wyjaśnie, nie rozumiecie tego? Nie ma innej możliwości. A ty przestać opowiadać bzdury o duchach. Może ci dziadek od razu pułapki zbuduje, takie jak z Ghostbusters, co? - Warknął jednak, zaraz uspokoił się i zamyślił. - A więc ktoś na pewno łaził po domu, bo jak chciałem wyjść na korytarz to jakaś osoba na zewnątrz trzymała za klamkę. Rozumiem że nie był to nikt z was?
- Tak samo jak w nocy szłam do łazienki - Maddie mimo małej wiarygodności swojej wersji wcale z niej nie rezygnowała. - Ktoś trzymał klamkę. Od środka! Ale później nikogo tam nie było. A jak robiłam siku… normalnie jakiś facet łaził po korytarzu! Później co prawda jakoś… zlał się z cieniami ale nie wydawało mi się!
Jake pokiwał głową.
- Dokładnie, klamkę ktoś trzymał ale jak chwilę potem wypadłem na korytarz to nikogo już nie było, no a zaraz zaczęłaś sie wydzierać… Mówię wam że to jakieś lokalne, tubylcze gnoje usiłują sobie zrobić ubaw naszym kosztem.
- Słyszałem głos zza ściany - bąknął Steven nie odlepiając wzroku od blatu stołu. Za chwilę jednak pożałował, że się odezwał. - Tak mi się przynajmniej zdawało - dodał jeszcze ciszej.
- Sami widzicie! - Maddie jak nie rymnęła otwarta dłonią w stół. - Tato, dziadku… To nawiedzony dom i trzeba… - zamilkła zbita nagle z tropu - no… jest tu kościół. Może księdza zaproś na kawę… tato? - utkwiła wzrok w rodzicielu jak zwykła to robić gdy miała kilka lat i chciała by coś jej kupił.
Dziadek popatrzył na syna.
- Klamki mogą się zacinać. A w starym domu drewno pracuje. Dom oddycha. Rury wydają odgłosy. - Arnie westchnął. - A ty Maddie nie rób sobie żartów! - powiedział ostro. - Gdyby to było takie proste, babcia by na pewno mnie… nas odwiedzała. - dokończył ciszej. - Księdza do mnie nie wołajcie…
- Dziadku, klamka się nie zacięła, to inaczej wyglądało. Nie dało się jej nacisnąć, bo ktoś trzymał ją od drugiej strony. - Jake pokręcił głową. - Ksiądz tu nie pomoże, prędzej policja.
- Ja miałam tylko koszmarny sen. O ucieczce przez las... no i tego gawrona w oknie. - milczaca dotychczas Megan podniosła wzrok na siostrzenicę i westchnęła - To wszystko wyglada jak sceneria typowego koszmaru... podejrzanie tani dom w którym ktoś kogoś zamordował, dziwne sny, dźwięki, wizje... ale to sie nie zdarza w realnym zyciu, prawda...? - z jej glosu mozna bylo wyczytac ze sama w to wątpiła - Rano zadzwonimy na policję. A teraz... kto ma ochotę na śniadanie? I tak zaraz zacznie świtać... - kobieta uśmiechnęła się blado i wstala, by przygotowaniem jedzenia zająć myśli.
- Jakbyś mogła to o kawę bym prosił - odezwał się po raz pierwszy od zejścia na dół, Daniel - A co do reszty to… W pierwszej kolejności wymienimy klamki. Zaden majątek, a pewnie większości już się należy. Wstąpię przy okazji na policję. Szeryf powienien wiedzieć, czy w okolicy są tacy, którym podobne pomysły mogłyby chodzic po głowach. Zapytam go po prostu. Zgłaszać to w sumie nie bardzo mamy czego. Co zaś się tyczy duchów, to… - Przerwał. Wyraźnie chciał dokończyć, ale zamiast tego spojrzał tylko na wszystkich z osobna kręcąc głową w bezradności nad niemocą dobrania słów. Ostatecznie jego spojrzenie zatrzymało się na Maddy - Słuchajcie. Wszyscy się boimy. Ja też. Nawet dziadek się boi, choć się będzie zapierał, że tak nie jest. Boimy się, że to wszystko się nie uda. Ze nie damy sobie rady tu w Plymouth. Tu w nowym domu. Sami. Bez mamy. Bez Karen.
Westchnął i podszedł do Megan stając obok niej.
- Ale proszę Was nie pozwólmy, by ten strach urósł w naszych głowach do rangi prawdziwych duchów. Maddie, Steve… Jesteśmy Cravenami. Całe Chicago nam nie było straszne. A sami wiecie ile rzeczy tam się w każdym tygodniu przytrafia. Sprawdzę jutro z rana dokładnie to poddasze. I pozbędziemy się starych szpargałów. Jeśli macie obawy, możecie jutro spać tu na dole na sofach. Ja postaram się nie usnąć.
- Wszystko przekręcasz… - Maddy wydawała się niezadowolona i jakoś… rozczarowana ojcowskim podejściem. - Ty mi po prostu nie wierzysz, ale spoko. Rozumiem - wstała ostentacyjnie od stołu i krzyżując ramiona na piersi ruszyła po schodach z powrotem na górę. - I mnie też śnił się las.
- Maddy…
- Zwiewałam przez niego z niemowlęciem na rękach. W tym domu straszy, tato. Ja nie zwariowałam jak mama. Ja nie zwariowałam…
- Maddy! - Krzyknął za nią ze zniecierpliwieniem.
Bez już jednak odzewu. Czar prysł. Było dzisiaj. 4 lipca 2014. Szukanie drapieżników, rozmowa z policją, festyn i użeranie się z córką, która…
Oddał kij bejsbolowy synowi, wziął kawę i usiadł w fotelu w salonie. Odchyliwszy głowę do tyłu, przymknął oczy zastanawiając się co ma zrobić i jak rozmawiać z synem, który poczęstował młodszą siostrę narkotykami.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 17-12-2014, 00:32   #22
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

To była koszmarna i męcząca noc. Chociaż nikt z rodziny nie przyznałby się do tego, nie dające się wytłumaczyć zdarzenia mocno wszystkimi wstrząsnęły. Zachwiały ich poczuciem normalności, wiarą w to, że wiedzą, na jakich filarach zbudowany jest świat.

Na szczęście świt przegonił nocne lęki, chociaż pozostawił zmęczenie spowodowane przerwanym snem. Kiedy adrenalina opadła, a kofeina przestała większość po prostu położyła się by złapać chociaż chwilę wytchnienia. Nie wszyscy jednak.

* * *

Plymouth witało gości i mieszkańców odświeżenie przystrojonymi budynkami. Flagi USA i hrabstwa łopotały na każdym budynku, na każdym kroku, a nawet rozpostarte pomiędzy budynkami, nad ulicami. Pogoda dopisała i ludzi na festynie zgromadziło się naprawdę wielu. Odświętnie lub luźno ubranych, rodzinami lub pojedynczo. Większość szukała smacznego jedzenia, piwa, niewyszukanej rozrywki. Na obrzeżach miasteczka prawdziwe oblężenie przeżywał przewoźny lunapark, który nie oferując więcej niż kilka karuzel, diabelski młyn, niewysoką kolejkę górską i tunel strachu, gromadził rodziców z małoletnimi dzieciakami. Wzdłuż głównej ulicy Plymouth rozstawiono stragany oferujące wyroby lokalnych producentów: wędzone ryby, miód, wypieki, marynowane warzywa i przetwory owocowe. Wszystko ekologiczne i zdrowe, jakże inne od fast-foodów oferowanych w samochodach-barach, których też nie brakowało. W parku, na scenie koncertowały lokalne zespoły, popisy dawały tutejsze koła artystyczne, dzieciaki z przedszkoli – i chociaż kunszt aktorski większości z nich pozostawiał wiele, czy nawet bardzo wiele do życzenia, to jednak zapałem nadrabiali te braki po stokroć. Kawałek dalej, na plaży, wylegiwali się znużeni atmosferą festynu ludzie i odbywały się zawody związane z wędkowaniem czy sportami wodnymi.

Cravenowie trzymali się razem. Przynajmniej na początku. Roześmiani, rozkrzyczani ludzie wokół nich byli czymś czego potrzebowali. Tłumem anonimowych osób, do jakiego przywykli mieszkając w Chicago. Okrzyki dzieciaków, żarty, mniej lub bardziej radosne momenty ze zwykłego życia ludzi, pozwalały też odegnać nocne strachy i wspomnienia o nich. Zagubili się w tych spontanicznych emocjach, dali ponieść się fali. Przez chwilę, chociaż kilka godzin, mogli czuć się znów rodziną. W końcu jednak każde z nich popłynęło własnym nurtem. Jak zawsze.


ARNOLD

- Nie idę na festyn – zdecydował Arnold komunikując wybór synowi. – Czuję się zmęczony i chętnie odeśpię zarwaną noc. I przypilnuję domu, gdyby lokalom znów chciało się świrować.

Arnold był najbardziej sceptyczny względem szalonych teorii Maddison o nawiedzeniu.

- W dzień żadne duchy mi nie grożą – zażartował, gdy rodzina pakowała się do samochodu. – Weźcie mi jakieś lokalne piwo i jedzenie. Kto wie, może do was dołączę.

Kiedy odjechali Arnold faktycznie pokręcił się chwilę po domu, pozaglądał do pokojów, nawet zajrzał na strych, a potem wrócił na dół i położył się spać.

Obudził się po dwóch godzinach. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy krakanie, ale szybko zorientował się, że to było tylko złudzenie.

Zrobił sobie ciepłe picie, wyszperał coś do jedzenia i siadł w kuchni czytając jakąś książkę.

Pukanie w szybę zwróciło jego uwagę.

Za oknem stał Joshua Twinoak.

- Cześć – przywitał Arnolda.
- Co tutaj robisz, Josh? – zaciekawił się Arnold. – Nie jesteś na festynie? Chcesz wejść?
- Nie. Wyjdziesz na świeże powietrze? Mam piwo.

Arnold uśmiechnął się i wyszedł przez drzwi kuchenne. Uściskał rękę Indianinowi, a ten podał mu butelkę.

- Trochę za ciepłe, jak na mój gust, ale da się wypić.
- Nie jesteś na festynie? – powtórzył pytanie Arnold.
- Nie bardzo mnie na niego ciągnie. Co roku jest to samo. Jak ma się osiemdziesiąt cztery lata, jak ja, to takie zabawy pozostawiam młodym. Wolę pospacerować.
- To jakaś myśl.
- Ładny widok – Indianin rozejrzał się wokół. – Co sądzisz o Plymouth?
- Ujdzie. Na razie próbuję się oswoić.
- Rozumiem. Taka nagła zmiana to poważny krok. Mówi się przecież, że starych drzew nie powinno się przesadzać.
- Takie tam, pieprzenie.

Joshua zaśmiał się i stuknął butelką o butelkę.

Postali tak jeszcze dłuższą chwilę, wypijając po piwie i rozmawiając o sprawach banalnych.

- Czas na mnie. Mimo, że nie lubię festynów, proponuję ci, byś wpadł wieczorem do miasta pooglądać fajerwerki. Fajne widowisko. Albo, jeżeli wolisz, kup piwo i podejdź nad jezioro. Zarzucimy wędki na sandacza.
- Pomyślę.
- Uważaj na siebie, Arni.
- Ty też, Josh.

Uściskali sobie dłonie i Indianin wrócił do lasu, a senior rodu Cravenow do domu. Nie wiedzieć czemu, odniósł wrażenie, że stary Indianin chciał mu o czymś powiedzieć, ale rozmyślił się, gdy tylko stanął z nim twarzą w twarz. I z jakiegoś powodu ta myśl nie dawała Arnoldowi spokoju przez dłuższy czas.


MADDISON

Wypatrzyła go przy scenie. Siedział zajadając się hot-dogiem i wpatrywał w występ jakiegoś lokalnego zespołu, który straszliwie rzępolił.

- Cześć Joel – dosiadła się obok niego bez pytania.

Spojrzał na nią i szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz. Zatonęła w tym uśmiechu.

- Hej, mała. Nieźle grają co?

Skrzywiła się, nie wierząc, że to powiedział.

- Widzisz tą dziewczynę, przy wiośle. To moja młodsza siostra, Tipi, czyli Tiphany. Ma siedemnaście lat. Tyle co ty. Polubicie się.

Pomachał radośnie ręką w stronę sceny. Dźwięk gitary wszedł w rezonans z głośnikami. Nagłośnienie zawiodło i przez chwilę nad parkiem unosiły się jękliwe, metaliczne, asynchroniczne zawodzenie.

- Teraz nasz kolejny utwór, „Wolność”! – wrzasnął do mikrofonu chudy frontman ubrany w koszulkę – flagę Stanów Zjednoczonych i wysoki cylinder.

Joel skrzywił się.

- Ten jest najgorszy. Przydałyby się zatyczki.

Faktycznie. Miał rację. To, co przez kilka następnych minut działo się na scenie trudno byłoby nazwać muzyką. Raczej agonalnym zawodzeniem stada szalonych kocurów w zaawansowanym stadium demencji.

Bisów nie było.

* * *

Siedzieli nad jeziorem w piątkę. Joel, Tipi, Simon – basista z zespołu, w którym kochała się siostra Joela i Hack – perkusista, nieśmiały chłopak o ciemnych włosach, zielonych oczach i zapatrzony w Tipi – typowy przedstawiciel „friendzona”. Popijali napoje z puszek i zajadali się hamburgerami i frytkami z jednej z budek.

- Więc mieszkasz w domu Hortonów, Maddison. – Tipi najwyraźniej grała tutaj pierwsze skrzypce, czy też raczej pierwszą gitarę. – Nieźle. Zazdroszczę ci.

Tipi byłą podobna do brata. Miała taką samą bujną czuprynę i oczy. Sprawiała wrażenie miłej, nieco zadziornej dziewczyny. Pod tym względem przypominała Maddison.

- Widziałaś już duchy? – zapytał Simon.
- Nie. Ale w domu dzieją się straszne rzeczy.

I opowiedziała im o nocnych hałasach, o wypchanym, kraczącym kruku. Wiedziała, że znajdzie w nich oparcie i zrozumienie. Czuła to. Szczególnie Joel i Tipi wydawali się być jej bratnimi duszami. Pomyliła się.

Tipi ją wyśmiała, co prawda obracając wszystko w żart, a Joel nic nie mówił. Pozostałą dwójka, zachęcona przez Tipi, również nie pozostawiła na Maddison „suchej nitki”. Najwyraźniej byli przekonani, że dziewczyna chce ich przekręcić.

Obraziła się na nich. Kompletnie.

- Muszę już iść – powiedziała, udając, że nic się nie stało.
- Odprowadzę cię – zaproponował Joel, a ona przyjęła propozycję, bo chłopak, jako jedyny, zachował powagę. Kiedy odchodzili Simon zanucił za nimi motyw przewodni z „Pogromców duchów”, a Tipi krzyknęła: „ Może powinniście zadzwonić po braci Winchester!”, co wywołało kolejną salwę śmiechów i żarcików.
- Nie przejmuj się nimi. To kretyni – powiedział Joel, gdy szli szukać resztę rodziny Cravenów. – A Tipi lubi się przed tymi dupkami popisywać.
Nie odpowiedziała. Za bardzo się na niego złościła. Na niego i na jego durną siostrę.
- Nie gniewasz się chyba.
- Nie – odburknęła.
- To dobrze.

Pocałował ją w policzek, a ona … ona w tym samym momencie wszystko mu wybaczyła.
- Idziemy coś zjeść?

Zgodziła się kiwając głową i starając ukryć rumieńce.


STEVEN

Dla Stevena to nie miał być dzień odpoczynku. Owszem, było święto, lecz to właśnie wtedy „Nad Jeziorem” przeżywało prawdziwy najazd żądnych jedzenia i picia klientów. Pokręcił się więc chwilę z rodziną, a potem udał się do pracy.

Przebrał się w pośpiechu i rozpoczął najdłuższy dzień w swoim życiu. Biegał pomiędzy stolikami, uwijając się jak w ukropie. Dwojąc i trojąc próbował nie pomylić zamówień, zapisać wszystko jak należy, ni wylać czegoś. Nie był to łatwe.

W lokalu i na tarasie panował niezły ścisk, a nieprzespana noc dawała o sobie znać. Było oczywiste, że prędzej czy później popełni jakiś błąd. I popełnił.
Roznosząc zamówienie, wpadł na kogoś, kto zbyt gwałtownie odsunął krzesło. Zaskoczony i zmęczony Steven nie zdołał zapanować nad tacą i zamówienie niesione do sąsiedniego stolika znalazło się na plecach i ubraniu wstającego mężczyzny.

- Kurwa – warknął ten wściekle, czym przyciągnął uwagę pobliskich gości i ostre, oburzone spojrzenia matek.

- Przepraszam pana bardzo.- starał się wyjaśnić sytuację, uspokoić zdenerwowanego klienta.

Zamiast tego spojrzał w złe, zdenerwowane i agresywne oczy młodego mężczyzny.

- Co ty, kurwa, ciulu robisz!

Młody mężczyzna najwyraźniej nic sobie nie robił z przeprosin Stevena, ani z zaaferowanych ludzi.

- Przecież przeprosiłem – Steven wiedział, że musi być uprzejmy i uśmiechać się, chociaż jego natura powoli dawała o sobie znać i miał ochotę odpowiedzieć agresorowi kilka ostrych słów. Był w pracy.

- Aha. A jak tak, to wszystko, kurwa, w porządku.

Mężczyzna uśmiechnął się, a potem wyprowadził jedno diabelnie szybkie, precyzyjne uderzenie. Steven nie zdążył się zasłonić, ani zejść z linii ciosu. Musiał przyznać, że agresywny klient potrafił się bić i miał niezłą parę w ręku.
Uderzenie ścięło go i posłało na kolejny stolik.

- Gary! Odsuń się!

Pomiędzy Stevenem a chłopakiem, który go znokautował, pojawił się jakiś mężczyzna.

- Odsuń się, powiedziałem.

Wokół nich zrobiło się małe zbiegowisko. Steven podniósł się, czując krew w ustach. Koło niego pojawiła się Chloe.

- Chodź stąd, Steven. Bert się wszystkim zajmie. Musisz przepłukać usta. I chyba będzie trzeba to jakoś opatrzyć.

Poprowadziła go, nadal lekko oszołomionego, do toalety.

- Garym Owsleyem się nie przejmuj. To dupek. Wszyscy w Plymouth o tym wiedzą. Zawsze sprawiał problemy. Siedział już dwa lata, za kradzieże i wymuszenia. A ma dopiero dwadzieścia jeden lat.

Kiedy Steven próbował zatrzymać krwawienie na zaplecze wszedł Damien O’Hare.

- Paskudnie to wygląda, Steven – przyjrzał się ranie kręcąc głową z dezaprobatą. – Może niech Amanda Terence rzuci na to okiem. Jest pielęgniarką i widziała całe zajście. Gary to fiut. Powinien siedzieć dłużej. Nie przejmuj się. Wróć do pracy, jak przestaniesz krwawić i się ogarniesz. Puściłbym cię do domu, ale mamy tutaj dzisiaj urwanie głowy, jak sam widzisz.


JAKE

- Jake! Jake! – to Hoyd wypatrzył go w tłumie, kiedy jeszcze przebywał z rodziną.

- Dzień dobry – przywitał się ze wszystkimi, zachowując pozory dobrego wychowania. – Jestem Hoyd Weber. Miło mi państwa poznać. Mogę porwać Jaka? Mówił, że jest dobry w sportowych sprawach, a jest kilku cwaniaków z Macomb, co uważają się za lepszych i trzeba im skopać tyłki. Oczywiście na boisku, panie Craven. Mam być policjantem. Nie jestem zwolennikiem przemocy.

- Mogę? – Jake miał ochotę zagrać, a mecz stwarzał szansę na integrację.

- Jasne – powiedział Daniel. – Chętnie popatrzymy.

* * *

Gra była ostra, a przeciwna drużyna dobrze zgrana i całkiem niezła. Jednak Jake dwoił się i troił i to dzięki niemu, co było zauważalne, chłopaki z Plymouth wygrali mecz. Robot krzyczał z radości tak, że aż zachrypł. Bliźniacy nie oszczędzali środkowych palców, pokazując przegranym zamiast odrobiny szacunku jedynie pogardę. Tylko Hoyd i Henry Londis zachowali sportowego ducha i pogratulowali chłopakom z Macomb dobrego meczu.

Bo mecz był dobry. To Jake musiał przyznać.

- Idziemy nad jezioro – zdecydował Nenry Londis. – Wykąpiemy się, bo walimy gorzej, niż matka Robota.

- Pierdol się, Londis – odpowiedział wywołany do tablicy i pokazał kumplowi „facka”.

- Może poderwiemy jakieś przyjezdne cizie. Nowy będzie miał branie, jak jasny chuj, tak ładnie zagrywał piłeczki.

- Myślę, że nie jedna laseczka chętnie zagrałaby meczyk jego piłeczkami – zarechotał jeden z bliźniaków.

Popychając się, poszturchując i śmiejąc, otoczeni przez kilkunastu miejscowych, bohaterowie dnia, poszli nad jezioro, by zrelaksować się, jak należy po męczącym spotkaniu.


MEGAN


Megan poszła do miasta tylko dlatego, że reszta rodziny też szła. Chociaż najchętniej zostałaby w domu, jak Arnold. Nie mogła jednak zawieść Daniela i zostawić go samego, szczególnie po tak trudnej nocy. Potrzebował jej wsparcia, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał.

Festyn zaskoczył ją. Wyglądało na to, że w Plymouth mieszka o wiele więcej ludzi, niż myślała. Musiała przyznać, że festyn zrobił na niej wrażenie. Był ludycznym, nieco chaotycznym wydarzeniem, które najwyraźniej sprawiało wielką radość miejscowym. Było atrakcją roku, co po chwili zastanowienia, wyglądało jednak przerażająco.

Ludzie krzyczeli, biegali, śmiali się, pili alkohol nie skrywając tego faktu przed policją. Posmakowała piwa z lokalnego browaru i trzeba przyznać, że delikatny smak tego trunku przypadł jej do gustu.

Kiedy Jake poszedł grać, towarzyszyła Danielowi i oglądała z nim rozgrywkę od początku, do końca. Za każdym razem odczuwała dumę, kiedy jej siostrzeniec zdobywał punkty dla swojej drużyny.

W końcu, co było do przewidzenia, młodzi rozeszli się w swoje strony, a Daniel zaproponował jej obiad „Nad jeziorem”.

Kiedy dotarli na miejsce, okazało się, że knajpka przeżywa pełne oblężenie, więc zjedli grillowane specjały od jakiegoś lokalnego sprzedawcy.

- Dzień dobry, pani Megan Romero – to był Bert Kleckner.
Szedł z jakąś młodą dziewczyną pod rękę.

-To moja młodsza siostra, Emily. Emily, to pani Romero, o której ci opowiadałem. - spojrzał na Daniela.

- Daniel Craven – przedstawił się ten. – Mąż siostry Megan.

- Bert Kleckner – uścisk ręki mężczyzny był mocny i szczery. – Napijemy się czegoś? W centrum miasta stoi namiot z ponczem roboty Edelmana. To najlepszy poncz, jaki istnieje w tym stanie, i niech mnie licho porwie, jeżeli przesadzam.

- Przesadzasz – uśmiechnęła się Emily. – A pani Craven do nas dołączy?

- Niestety nie – odpowiedziała Megan. – Moja siostra niedawno zmarła.

- Przykro mi – powiedziała szczerze zmieszana Emily. – Przepraszam. Nie powinnam pytać.

- Nic się nie stało – zapewnił ją Daniel szczerze. – Chętnie skosztujemy tego ponczu. W końcu mamy być miejscowymi, więc musimy poznawać tutejsze specjały.

- Co racja, to racja – powiedział Bert. – Poprowadzę.

DANIEL

Decyzję Arnolda o pozostaniu w domu Daniel przyjął z mieszanymi uczuciami. Mógł się tego spodziewać, że ojciec zrobi inaczej, niż reszta. To było do niego podobne. Ale nikomu więcej nie pozwolił na rejteradę i wszyscy udali się do Plymouth.

Festyn był ciekawym przeżyciem. Hałaśliwym, głośnym i rozkrzyczanym. Ilość mieszkańców była intrygująco liczna, ale w końcu wyjaśniło się, że do Plymouth przyjechali okoliczni farmerzy, letnicy oraz mieszkańcy pobliskich miasteczek. Impreza cieszyła się prawdziwym uznaniem wśród lokalnej społeczności.

Po pół godzinie zaczął się nudzić. Po godzinie obszedł już wszystkie „atrakcje” i posmakował próbek lokalnych specjałów chyba z każdego kramu i namiotu. Czuł się tutaj bardziej jak turysta, niż miejscowy, bo w sumie nie rozpoznawał prawie nikogo w tłumie.

Pojawienie się kolegi Jake’a przyjął z ulgą i chętnie puścił syna do gry. Mecz obserwował z zapartym tchem, wspierając i kibicując miejscowych chłopaków, jakby wychował się w Plymouth, a wiwaty na cześć Jake’a napawały go czystą, ojcowską dumą. Nie miał za często okazji widzieć syna „w akcji”, ze względu na pracę, ale teraz … teraz nadrobił nieco stracony czas.

Potem jedli coś z Megan, siedząc na ławce i chcąc nie chcąc słuchając wystąpienia jakiegoś lokalnego zespołu na scenie.

I wtedy pojawił się Bert ze swoją uroczą siostrą. I chyba ze względu na urok osobisty młodszej z rodzeństwa Daniel przystał na propozycję ponczu.

* * *

- Więc jesteś policjantem, Bert – szybko przeszli z młodszym mężczyzną na „ty”, na co nalegał sam Bert.

- Tak. I o mało nie przejechałem Megan. Taki ze mnie kierowca.

- Wiesz. Mieliśmy dzisiaj w nocy problem w domu. Chyba ktoś włamał się do środka i chciał nam zrobić psikusa.

Bert spojrzał na Daniela z nagłym zainteresowaniem.

- Widziałeś kogoś?

- Nie bardzo. Ale dzieciaki mówiły, że ktoś był na korytarzu.

- Wiesz. Mogę wpisać wasz dom na listę rutynowych patroli objazdowych. Tak na wszelki wypadek. Z tym domem w Plymouth wiąże się kilka nieciekawych historii, do których co bardziej przesądni dopisują nienaturalną otoczkę.

- Niech zgadnę. Duchy i nawiedzenia – Daniel spojrzał w oczy młodszego mężczyzny chcąc zorientować się, jak na to zareaguje.

- Też. W domu popełniono dwie masowe zbrodnie. Obie o podobnych motywach. Zdrada małżeńska i szalona, krwawa zemsta. Nic dziwnego w tym, że żadni sensacji ludzie dorabiają do tego historie o duchach. Naprawdę rzadko zdarzają się tutaj jakieś przestępstwa, no może poza bójkami czy przemocą w niektórych rodzinach, albo wypadki podczas polowania. Więc taka makabryczna zbrodnia to pożywka dla miejscowych. A co do tych nocnych włamań. Może zamontujcie sobie system kamer? Mogę podesłać dobrego fachowca od takich spraw. Zamontuje wam profesjonalny monitoring za nieduże pieniądze. Nagracie dowcipinisów, złapiemy ich i dowalimy taką grzywnę, że następnym się odechce straszenia. A wy wyjdziecie do przodu za monitoring i jeszcze trochę zostanie.

To wydawało się rozsądnym pomysłem.

Pogadali jeszcze przez chwilę, aż w końcu Emily przeprosiła, przypominając bratu o obowiązkach względem matki.

- Może zobaczymy się na fajerwerkach. To atrakcja wieczoru. Nie warto przegapić.
 
Armiel jest offline  
Stary 21-12-2014, 21:06   #23
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
- Gary Owsley - splunął krwią do zlewu smakując nazwę gnojka, który zdzielił go w twarz.

- Przyłóż to - Amanda Terence rzuciła mu zamrożonego steka - bo inaczej ci wara spuchnie i będziesz wyglądać jak Holyfield po spotkaniu z Williamsem.




Amanda była pulchną murzynką z dużą nadwagą i ciętym językiem. W restauracji zwali ją królową a ona przyjęła ten tytuł z uśmiechem i niewybrednym komentarzem. Niepodzielnie rządziła na zmywaku, rozstawiając nowych po kątach i rzucając mięsem na wszystkich, którzy nawinęli jej się pod rękę. Robiła to jednak z taką gracją i uśmiechem na ustach, że nikt jej tego nie miał za złe.




- No słodziutki, będziesz jeszcze miał buźkę jak ta lala, Jack kurwa nie rzucaj tak tym szkłem, to nie twoja kolejna zdzira, jasne i to ma być…

Steven przestał słuchać królową, która znowu była w swoim żywiole i wrócił do łazienki. Warga trochę nabrzmiała i była rozcięta ale gdy się umył i doprowadził do porządku, to musiał stwierdzić, że nie wyglądało to tak źle jak na początku sądził. Po kilkunastu minutach był gotowy wrócić na salę.

Podszedł do barmanki. Owsley już wyszedł?

- Nie, siedzi jeszcze. Chyba nie chcesz zrobić czegoś głupiego? - spytała.

- Nie - uśmiechnął się do niej. - Nalejesz mi piwa?

Alexis wlepiła w niego miodowe oczy. Nie skomentowała jednak i sięgnęła po kufel odkręcając kurek.

Steven odebrał pełne naczynie i splunął do niego gęstą plwociną. Mrugnął do oniemiałej dziewczyny i wyszedł na salę. Świński blondyn siedział jeszcze w towarzystwie swoich kolegów rżących właśnie z jakiegoś dowcipu. Jeden z nich wskazał Steviego i przy stoliku umilkło. Gary wstał.

- Jeszcze ci kurwa mało? - spytał zaczepnie.

- Chciałem przeprosić za moje zachowanie - odpowiedział wręczając mu piwo.

Blondas wyszczerzył zęby wyszarpując mu kufel.

- Spierdalaj - rzucił siadając przy stole, co towarzystwo przyjęło głośnym rechotem.

***

Reszta dnia minęła bez ekscesów. Po prostu ciężka tyra, po której nogi wchodziły do dupy. Wieczorem lokal opustoszał. Wszyscy udali się do centrum na pokaz fajerwerków. Wszyscy, prócz obsługi, która zajęła się sprzątaniem lokalu. Uwinęli się szybko i do pokazu zostało ciągle pół godziny.

- Steve, wybierasz się na fajerwerki? - Cloe pomachała chłopakowi, który już czekał na nią przy samochodzie.

- Co? - wyciągnął paczkę fajek - Palisz?

Pokiwała przecząco głową. Włożył papierost do ust i skrzywił się gdy dotknął przeciętej wargi. Odpalił zapałkę i zaciągnął się pierwszym dymem.

- Nie - odpowiedział nie wyciągając papierosa i wypuszczając powoli dym. - Muszę jeszcze coś załatwić.

- Okey - uśmiechnęła się. - To ja lecę. Do jutra!

Podbiegła do swojego chłopaka i cmoknęła go w policzek. Musiała stanąć na palcach lewej nogi chcąc dosięgnąć ustami jego twarzy. Prawą zgięła w kolanie. W sztucznym świetle padającym przez okna widać było jak Bill pyta o coś wskazując w kierunku knajpy. Nietrudno było się domyślić, że chodzi o Stevena. Krzyknął na nią, gestykulował przez chwilę. Odepchnęła go odpyskowując coś. Przez chwilę wydawało się, że ją uderzy ale ostatecznie stuknąl w samochód otwartą dłonią i wskazał, że ma wejść do środka. Wsiadła trzaskając głośno drzwiami. Spojrzał jeszcze w kierunku Steviego, po czym usiadł za kierownicą. Silnik zawył i samochód ruszył boksując kołami i sypiąc żwirem wokół.

Steven usiadł na drewnianych schodach prowadzących na zewnętrzny taras knajpy. Wszyscy po kolei opuszczali “Nad jeziorem” odjeżdżając samochodami. Damien O’Hare wyszedł ostatni, gasząc światła.

- Ty ciągle tutaj? - spytał, prawie wpadając na siedzącego w ciemności Stevena. - Jak szczęka? Wszystko gra?

- Tak, dzięki. Chciałem po prostu trochę… pobyć sam.

- Jasne. Dzięki, że zostałeś po tym jak… Przyjdziesz na pokazy sztucznych ogni?

- Nie, chyba nie…

- Może powinieneś. Ok. Ja się wybieram. Trzymaj się! Dobra robota!

- Dzięki, na razie.

Został sam. Siegnął po telefon. Wybrał numer. Po czwartym sygnale ktoś odebrał.

- Allô! - Głos był młody a właściciel najwyraźniej zawiany. W tle usłyszał śmiechy i głośną muzykę. - Steve, c’est toi? Steve? C’est moi Pierre!

Odrzucił rozmowę.

- Merde! - syknął.

Zaciągnął się raz jeszcze, głęboko. Papieros drżał w jego palcach. Przeczesał włosy. Schował twarz w dłonie. Po policzkach popłynęły gorące łzy.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 28-12-2014, 06:07   #24
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację

Arnold stał na korytarzu z malującym się w kącikach ust uśmieszkiem oglądając wystrój domu. Dziarsko wszedł schodami na górę.

- Kochanie? – zapytał głośno.

Przez uchylone drzwi zerknął do pierwszego pokoju. Omiótł wzrokiem puste wnętrze, meble, bałagan pokoju. Nastolatki?

- Martha? – wyjrzał przez balustradę na dół.

Odpowiedziała cisza.

Otworzył drzwi do drugiego pomieszczenia. Nikogo tam nie było. To samo powtórzyło się w sypialni z podwójnym łożem. Podrapał się w głowę widząc w niej cudze rzeczy, zapewne właściciela. Zamyślił się z szeroko otwartymi oczami oglądając się po ścianach tapety starego domu. Wyszedł szybko na korytarz. Zbiegł na dół i wbiegł do pokoju przy tylnych schodach wiodących do kuchni. Na posłaniu pojedynczego łóżka spoczywała książka. Poznał starą obwolutę, była jego własnością. Czytał kiedyś synkowi Hobbita do poduszki a mały urwis, gdy tylko nauczył się składać litery, wyświechtał książkę, z latarką pod kołdrą pochłaniając nocami pozostałe tomy z kolekcji ojca. Co tu robiła? Rozejrzał się uważnie.

Znajomy sweter leżał przerzucony przez oparcie krzesła. Należał do niego. Dostał go na święta od Marthy... Ależ był zniszczony?! Na stoliku stało zdjęcie.. znajomej twarzy. Z niedowierzaniem podniósł ramkę i przybliżył do twarzy. Z fotografii uśmiechała się miło piękna brunetka. Lecz znajome zdjęcie było stare, nadgryzione zębem czasu...


- Martha?

W szybce oprawki dostrzegł odbicie patrzącej na niego twarzy starego człowieka o pomarszczonej twarzy i siwych włosach. Usiadł na łóżku jakby pod ciężarem niewidzialnej ręki na ramieniu. Pokiwał głową i żachnął się. Wzrok powędrował na poprzecinane siatką zmarszczek skórę rąk, w palcach których trzymał delikatnie czarną ramkę. Zdusił krzyk, zakrył usta ręką. Odłożył zdjęcie na miejsce, kładąc fotografią do blatu lakierowanego dębu, a sam pochylił się ku kolanom i ująwszy głowę w ręce pokiwał dłuższą chwilę czując jak szybko bojące serce boli go, kłuje, piecze i mrowi. Chciał biec, uciec, ale nie wiedział dokąd. Chciał krzyczeć, ale nie wiedział kto usłyszy. W końcu westchnął ciężko i położył się w butach, z beznamiętnym wyrazem twarzy, na posłaniu. Z kapitulacją przymknął oczy.


***



Obudzony krakaniem ze snu lub zza okna, wpatrywał się nieruchomo w popękany tynk sufitu zastanawiając gdzie znajduje się w tej chwili. Sekunda. Dwie. Trzy. Pamiętał. Niby czemu miałby zapomnieć? Dźwignął się na łokciu i z czułością ustawił przewróconą fotografię Marty. Pogładził palcem policzek swojej ślicznej dziewczyny, trochę zdziwiony, że ramka się przewróciła. Okno był zamknięte, więc to nie mógł być wiatr.

W kuchni zaparzył kawę. Z lodówkowej zamrażarki wyjął dwie kromki chleba i obie załadował do tostera. Lekko przypieczone przykrył potem plastrami czedara i wstawił na piętnaście sekund do mikrofali. Przekąszając kanapki czytał w fotelu, kiedy ktoś niespodziewanie zastukał w szybę.
Odłożył książkę.


***



Po odwiedzinach Josha, stary Craven nie mógł znaleźć sobie miejsca w domu. Żałował, że nie wziął do miejscowego numeru telefonu. Ale przecież i tak by nie zadzwonił. Miałby przyznać się, że go coś trochę niepokoi w dziwnym zachowaniu Indianina? I zrobić z sobie głupka? Te opowieści miejscowych o tym domu musiały na pewno wpłynąć na niego, ale pewnie się nie przyzna. Na pewno drzemie w nim zabobonny poganin, choć imię ma chrześcijańskie, machnął w końcu ręką.

Wrócił do przerwanej lektury, lecz nie mógł się skupić na czytaniu. Zaczynał nowe akapity tylko po to, by zaraz wracać do nich kiedy zdawał sobie sprawę, że nie pamięta ich treści. W końcu dał za wygraną i poszedł do biblioteki. Przeglądał książki po poprzednich właścicielach, pozycje, których zapewne nikt nie kupił na aukcji. W sumie nie było czemu się dziwić. Z taką reklamą rezydencji, można było puścić plotkę, że w piwnicy zakopany jest unijny skarb w wojny kolonialnej a i tak, nikt by nie przyszedłby sprawdzić osobiście, choćby dom stał pusty i otwarty na oścież. Ależ zabobony mają potężną moc nad ludem prostym i niewykształconym... I ciekawe co na to wszystko powiedziałby miejscowy ksiądz, pastor czy inny kaznodzieja, który jest pasterzem tej trzódki... A może było zupełnie inaczej? Ludzie nie chcieli kupić domu, wiedząc, że cena w górę nie pójdzie przez fatalną reklamę a nie każdego z miejscowych stać na podatki od takiej rezydencji z tyloma akrami ziemi? Nie byłoby też łatwo znaleźć miejscowych budowlańców do remontu, więc żaden to byłby interes dla inwestorów ściągać tutaj kierowników budowy z załogami z innych części stanu czy samego Chicago...

Arnold przeszedł do swojego pokoju i przebrał się na sportowo. Białe szorty, biała koszulka polo, czapka z daszkiem i był gotowy na golfa. Kazał przypomnieć sobie, aby następnym razem zapytać Josha czy tamten również gra lub czy wie kto, jeśli w ogóle w okolicy. Założył torbę z kijami na ramię i juz miał wychodzić, gdy wzrok zatrzymał się na szafce, gdzie pod skarpetami leżała teczka. Aktówka poprzedniego właściciela. Nie wysłał jej. Zapomniał. Nic nowego... Wziął do ręki wielką kopertę i zorientował się, że nie ma adresu, bo nigdy się nie dowiedział... Zresztą co miał się dowiadywać, kiedy podobno poprzednia rodzina zginęła w mordzie... No tak... Odstawił kije i usiadł ciężko na łóżku. Założył na nos okulary do czytania i postanowił przeczytać co się tam znajduje. Kto wie, może będzie coś, cokolwiek o żyjących krewnych tych nieszczęśników. Adres, telefon, adres komputerowy. Już bez wyrzutów sumienia, że gwałci czyjąś przestrzeń prywatną, zagłębił się w przeglądaniu papierów.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 28-12-2014 o 06:13.
Campo Viejo jest offline  
Stary 28-12-2014, 19:11   #25
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Jake siedział na łóżku w swoim pokoju i patrzył się na drzwi szafy, w której zamknął pieprzonego kruka. Początkowe nerwy i napinanie się puszczało. Jeszcze co prawda brakowało trochę do stanu “zobaczycie jeszcze będziemy się śmiać z tego”, ale no trzeba przyznać, że jeśli to rzeczywiście jakieś gówniarze sobie dowcip urządziły to czapki z głów. Dali się zrobić wszyscy perfekcyjnie.
I to właśnie nie pasowało do żartu. Dali się zrobić zbyt na serio. Wszyscy co do jednego. No ale jeśli to nie praktyczny żart, to co innego? Kto i na jaką cholerę przynosiłby do ich nowego domu to ptaszydło? Wstał i powoli otworzył drzwi od szafy. Instynktownie przesłonił głowę dłonią, kiedy coś zaskrzypiało w zawiasach. Zupełnie jakby kruk miał wyfrunąć i wydziobać mu oko. Parsknął cicho z mieszaniną rozbawienia i frustracji, wyciągnął go z szafy i podszedł do okna by lepiej się przyjrzeć. Hmm, porządnie zrobiony, żaden plastik i komercha. To chyba rzeczywiście kruk wypchany. Poobracał go w dłoni, dotknął pióro, potarł w palcach. No chyba autentyczne, znaczy się z kruka… No ale równie dobrze może być sztuczne, przecież nie zna się na tym. I jakie ma tow sumie znaczenie.
Odłożył go na stolik i zastanowił się chwilę. Trzeba będzie znaleźć jakąś torbę i wywalić to do śmieci, tak by Maddie nie widziała. A może zostawić aż ojciec zdecyduje co z tą Policją? Ponownie podniósł kruka z biurka i zaczął oglądać. No co tu można jeszcze znaleźć? Na tym zadupiu to CSI raczej nie mają. Odciski paluchów i tak już pozostawił swoje, więc całe śledztwo o kant dupy… Zaśmiał się cicho. Panie władzo jak to nie będzie śledztwa, przecież ktoś nam kruka podrzucił! Hej, a to co to jest? Przybliżył go oczu bo na łapce był jakiś znaczek czy coś w tym stylu. Obrączka chyba z literą H w kółeczku, czy jakimś zawijasem. Może to znak tego co ptaszydło zrobił?

***

Festyn to było to co było rodzince potrzebne. Chyba wszyscy się zgadzali co do tego. Jake zamierzał pooglądać sobie tubylcze dziewczyny, zjeść może coś dobrego i pogadać z Robotem. Plan szybko wziął w łeb jak podleciał jeden z bliźniaków i wyrwał go na mecz. Jak mu było? Coś na H ale nie zapamiętał jeszcze. Na H? Hoyd jak H od kruka? Nie no bez jaj, zrobił kruka, podpisał się na nim a potem zaniósł go jako kawał do ich domu. Brawo Szerloku, zagadka rozwiązana…

Oj fajnie się grało. Początkowo wyglądało na spacerek po parku, ot paru kolesi rzuca sobie świńską skórką, ale potem gra nabrała rumieńców. Ludzie się zleźli, zaczęli dopingować i wcale nie tylko Cravenowie, więc trzeba było się starać. A i chłopaki z Macomb nieźle sobie radzili. Musieli się napocić, prawie do końca szli łeb w łeb. Jake dwoił się i troił, przyłożył kilka razy, podał też ze dwa długie, ale oni nie pozostawali dłużni. W obronie wprasował jakiegoś niskiego kolesia dwa razy w ziemię i tamci szybko zmienili ustawienie, stawiając mu na drodze wielkie bydle odpasione na kukurydzy czy też na tym co oni tu jedzą. Od razu odbił się jak od ściany, drugi raz już nie próbował.
- Dobra, zrobimy tak. - schylili się by obgadać ostatnią akcję. Wszyscy patrzyli na niego, więc wydumał na szybko plan gry. - Ściągnę ich na lewo, bo pewnie będą myśleć że zagracie do mnie. Henry ty dajesz długą po prawej i musisz się uwolnić. Hoyd podajesz krótką do mnie, a jak się zlecą to rzucę do Henry’ego i on już zapieprza do oporu a reszta blokuje. Gotowi? Break!

No i poszło nieźle. Wygrali, Robot mało płuc nie wypluł, ale rodzinka też dopisała z trybun. Jake pomachał im, dziadkowi pokazał że on tu jest szefem, w końcu był jego głównym kibicem a o fanów trzeba dbać, nie? Humor wyraźnie mu się poprawił, szczególnie jak zarejestrował kilka spojrzeń wyraźnie taksujących go, jako nowe mięsko w zasięgu wzroku. Lokalne dziewczyny od razu zyskały +5 do zainteresowania.
Zdążyli się wykąpać, choć woda była zimna jak jasna cholera. Powoli zapowiadało się na imprezkę na łonie natury, a nie nudny festyn, więc całkiem dzień mógł się zaliczać do udanych.

- Robot, sprawę mam.
- Dla ciebie chłopie wszystko. Kogo trzeba zabić? Ty, a może zioła byśmy gdzieś załatwili co?
- Daj spokój Robot, odwaliło ci czy jak? - Jake uśmiechnął się lekko.
- No tak, tobie już nie potrzeba rozkręcaczy, widziałem że tu już wszystkie oczkami wodzą za tobą jak za panią matką. Kurwa, przyjedzie taki i już może wybierać jak ulęgałkach.
- Daj spokój ja na poważnie… - stracił wątek bo musiał się porozglądać dyskretnie. A nuż Robot jaj sobie nie robił i rzeczywiście może dało by się zapoznać kogoś wieczorkiem. - Pogadać chciałem, tylko nie wyjeżdżaj mi tu z dupami jak bliźniaki co dziesięć sekund. Możesz mi powiedzieć o domu Hortonów coś więcej? Kto tam wcześniej mieszkał?
- A czemu pytasz?
- Książkę kurwa piszę. Robot, wiesz coś, to mów a nie…
- No coś tam wiem. Tu wszyscy coś tam wiedzą bo to ciekawe miejsce. Pewnie już wiesz o tym szlachtowaniu seryjnym i tak dalej. Ja tam szczegółów nie znam, ale wiem że dom wybudował ojciec Hortona chyba jeszcze przed wojną, albo tuż po niej. Nikt w nim inny nie mieszkał przed Hortonami. No a z miejscowych opowiastek to rożne głupoty gadają. Ze duch Hortona łazi i straszy albo ludzi zabija.
- Taa - bliźniacy włączyli się jeden przez drugiego do rozmowy. - Bo podobno niezły skurwiel z niego był. Mówią że na wojnie, tej z Wietnamcami zrobił coś tak strasznego, że w piekle go nie chcą. Eksmisję skurwysyn od diabła dostał - zarechotali wszyscy jak na komendę.
- Mówią że w noc morderstwa, jego duch łazi po domu i strzela ze strzelby.
- Ależ wy pierdolicie.
- Nie no serio - bliźniak łypnął okiem na brata. - Strzały to żeśmy słyszeli sami. Poszliśmy raz w pobliże domu w pełnię, wiesz, no adrenalinka buzowała. I nagle właśnie ktoś zaczął strzelać, wrzaski jakieś…
- Kiedy to było?
- Nie pamiętam dokładnie, no jakiś czas temu.
- No i jak się wam tam mieszka? Narobiłeś już w gacie? - znowu śmiechy.
- Weź się od mistrza odpierdol. - Robot stanął w obronie Jake’a, ale zaraz zmienił zdanie - No, to jak? Duchy jakieś były? Jęczało ci coś już nad uchem w sypialni?
- Ty tylko o dupach potrafisz?
- No dobra, koniec tematu - Jake uśmiechnał się lekko a potem sobie przypomniał, co tam wyczytał rankiem na necie. - Są tu w okolicy jacyś taksydermiści?
- Taksyco?
- No goście co wypychają zwierzęta.
- Aaa no są. Nawet kilku by się znalazło. Tu sporo ludzi poluje to i trofea musi ktoś umieć robić by se nad kominkiem potem wieszać. - Znowu zaczęli gadać jeden przez drugiego. - Jest Jim Torvel, on jest chyba najlepszy. Mój stary u niego sobie poroże zamówił w tamtym roku i teraz mnie straszy ze ściany. No i jest jeszcze Max Marron, ale on to raczej kotki i pieski wypycha dla pojebanych ludzi jak im ulubiony zwierzak zdechnie. Terrence Harper też jest.
- Harper? - Jake zainteresował się od razu.
- No, ale on już chyba nie robi w biznesie. Zaczął chlać na umór.
- Mieszka w okolicy?
- Tak całkiem niedaleko, przy wylocie na stanówkę.
- A po chuj ci taksydermolodzy? - zainteresował się jeden z bliźniaków.
Jake podrapał się pogłowie z zakłopotaniem i odparł że ojciec się go pytał i szybko zmienił temat. Na bezpieczniejszy, czyli o dupach.
Pogadali jeszcze trochę, załapali się nawet na końcówkę występu Maddie, a potem ugadali się na wieczorne ognicho na jeziorkiem. Robot z bliźniakami naspraszali kogo się tylko dało. No, no może być całkiem udany dzień.
 
Harard jest offline  
Stary 30-12-2014, 14:19   #26
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Maddie wyobrażała sobie, że to będzie obciachowa wioskowa imprezka w plenerze. I nie myliła się zbytnio. Rozglądała się po tłumku przeciętnych małomiasteczkowych twarzy i po trochu współczuła sobie przeprowadzki i ostatnich zmian. Z drugiej strony osoba Joela wynagradzała znacznie straty moralne. Przy samochodzie rozmawiała z tatą ale już łowiła wzrokiem jego szerokie ramiona i płowe, złapane w kucyk włosy.
- Tato, przecież jestem ostrożna – standardowa formułka aby uspokoić ojcowskie sumienie. Aby dać mu pretekst do zaufania i zawierzania w jej zdrowy rozsądek. A ojciec rzeczywiście chciał jej wierzyć bo to oznaczało jeden kłopot mniej a miał ich już tak za wiele. Maddie upilnowana, haczyk przy jednym z punktów „listy do zrobienia” odfajkowany. „Panie władzo, robiłem wszystko co w mojej w mocy, zawsze przykładałem należytych starań”. Cholerny ojciec roku. Kochała go ale i momentami nienawidziła. Za tą całą sprawę z mamą. Że jej na to pozwolił. Że tak łatwo zostawił za sobą. Że... za bardzo zbliżył się do Megan. Mama jeszcze dobrze nie ostygła a on spoufalał się z jej własną siostrą. Rzygać się Maddie chciało. I znów, niby wszyscy chcieli dobrze, niby pomocni, niby wspierający się w tej tragedii. Dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane.

- Dobra, ulatniam się, ta rozmowa jest bezproduktywna – burknęła z tą malkontencką miną, w którą tak często się ostatnio zbroiła. - Zadzwoń po mnie jak będziemy się zbierać.

Wtopiła się w tłum oddalając mimowolnie od sceny. Występ lokalnej kapeli sprawiał, że sukcesywnie więdły jej uszy. Wyświadczyła im niemałą przysługę i schowała się za rzędem kramów. W jednym z nich zamówiła mocną kawę bo nieprzespana noc dawała się we znaki. Sączyła aromatyczny napój i przechadzała po terenie festynu przykuwając spojrzenia głównie tej starszej i konserwatywnej części społeczności Plymouth. Jej strój jak zawsze przyprawiał staruszki o zawał serca, za to dość pobudzająco działał na chłopców. Jeden z nich właśnie gwizdnął za Maddison komentując jej długie nogi. Miała coś odpowiedzieć ale wtedy wpadła na Joela, jej myśli od razu się rozpogodziły a twarz ożywił uśmiech.

Maddie była dość powściągliwa w stosunku do zapoznanych osób. Fakt, Tipi wydawała się miła. Na dodatek była siostrą Joela a więc praktycznie stanowiła część rodziny. Dlaczego aż tak dała się podpuścić, że opowiedziała o kruku i nocnych nawiedzeniach? Szukała chyba zrozumienia, szczególnie, że w domu się go nie doczekała. Cóż, a teraz czekał ją kolejny zawód. Drwiny i podśmiewanie, co znowu cięło jak nóż. Maddie nie kryła rozdrażnienia a miara absolutnie się przebrała kiedy Tipi zasugerowała w spazmach śmiechu.
- Może Maddie ma coś nie po kolei z głową? Może to jakaś rodzinna choroba umysłowa?

Przed oczami stanęła matka, taka drobna i zapadnięta w białą pościel, otoczona piętrzącą się piramidą fiolek, pigułek, buteleczek.

Maddison nie do końca panowała nad sobą. Pamiętała jak zalewała ją złość i żal a później jakoś się wszystko zadziało i stała nad powaloną na trawę dziewczyną dysząc i grożąc jej palcem.
- Nigdy więcej nie żartuj z mojej rodziny – puściła kołnierzyk koszuli i odwróciła się na pięcie.

A w zasadzie wystrzeliła jak strzała, byle dalej od grupki pajaców. Nie sądziła, że ktokolwiek za nią pójdzie ale Joel chyba poczuwał się do odpowiedzialności za lekkomyślność siostry. Miał w sobie ten dojrzały spokój i powagę, poza tym zdawał się Maddie wierzyć a to działało jak balsam. Pozwoliła mu się pocałować w czoło i objąć. Dopiero gdy znikła w jego szerokich ramionach poczuła jak bardzo było jej to potrzebne. Łaknęła bliskości wręcz desperacko, może właśnie ta potrzeba spowodowała wybuch tego gejzeru jakim było spontaniczne uczucie do Joela.
- Kocham cię – wyrwało jej się szybciej niż zdążyła to przemyśleć.

Zażenowana własną szczerością złapała chłopaka za rękę i poprowadziła w stronę boiska gdzie tłoczyło się coraz więcej osób. Jak się okazało rozgrywał się tam mecz a prym wiódł w nim nikt inny jak jej brat, Jake. Ten to wszędzie potrafił się wkręcić. Gwiazda każdej sceny.
Pogratulowała bratu dobrego meczu i klepnęła między łopatki ale już zaczął otaczać go wianuszek fanów więc się zgrabnie wycofała. Pogadają w domu.

Rozmawiali z Joelem, głównie o niej samej. O Chicago i powodach wyjazdu, wspomniała o mamie ale on taktownie nie drążył tematu. Objął ją tylko jakoś troskliwiej a gdy temat zszedł na muzykę i Maddie przyznała się, że sama gra i śpiewa z dużym powodzeniem powiódł ich wprost do sceny gdzie zawodzili kolejni amatorzy rocka.

- Są absolutnie... beznadziejni – zaśmiała się a kiedy ostatnie dźwięki piosenki zamilkły Jake wskoczył na scenę i rozmówił się z jednym z organizatorów. Jak się okazało właśnie odbywał się lokalny konkurs i Maddison Craven została dodana naprędce do listy uczestników.
Jeden z muzyków pożyczył jej gitarę a Joel już ciągnął ją do mikrofonu. Nie miała zbyt dużo czasu aby przeanalizować czy jest mu wdzięczna czy mu się za to po całej hecy oberwie.

- Eeee, nazywam się Maddison. Maddison Craven. Nasza rodzina jest tutaj nowa. Mieszkamy w domu... - w porę ugryzła się w język i nie powiedzieła „Hortonów. - W domu na wzgórzu.

Jakoś od razu rozjaśniło jej się w głowie co powinna zagrać.

House on the hill

Palce same pomknęły po strunach, jej niski gardłowy tembr rozniósł się po całym terenie festynu. Gwar i zamęt z każdą kolejną linijką zdawał się przycichać a coraz więcej głów zwracało się w stronę sceny. Maggie miała wiele wad ale jeśli chodziło o muzykę nikt nie mógł zarzucić jej czegokolwiek. Mama zawsze wróżyła jej wielką sławę, choć teraz, w Plymouth na końcu świata raczej to marzenie zdawało się rozjeżdżać jak usta w karykaturalnym uśmiechu. Taaa, na pewno za każdą budką z hot-dogami czai się menadżer.

Po piosence na sztywnych nogach zeszła ze sceny. Oklaski i wiwaty sprawiły, że zakręciło jej się w głowie, policzki płonęły z przejęcia. Joel trzymał ją mocno za rękę a gwiazdy nigdy wcześniej nie wydawały się takie piękne i jasne. Pocałowała go w przypływie uniesienia i pociągnęła na obrzeża festynu gdzie jeden przy drugim stały zaparkowane samochody. Maddie wskoczyła na pakę jakiegoś pickupa i ułożyła się na nagrzanej od słońca plandece. Joelowi podobała się perspektywa tego co się kroi bo nie odrywał od dziewczyny roziskrzonych oczu. Niewiele mówił ale i ona nie oczekiwała teraz słów. Świat uciekł spod nóg. Liczyły się tylko ich ciepłe oddechy, elektryzujący dotyk i oszałamiająca bliskość. Po raz pierwszy od śmierci matki pozwoliła by rozpacz została kilka kroków z tyłu, całkowicie utonęła w magii tej chwili.
 
liliel jest offline  
Stary 31-12-2014, 03:58   #27
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Zaczekaj Maddy - zawołał do córki gdy wszyscy już wyszli z samochodu i ruszyli w stronę festynowych namiotów, a on jeszcze wyjmował z bagażnika upieczone wcześniej przez Megan ciasta - Posłuchaj…
Wszystko w porządku? Nie odzywasz się od rana…
- A co mam mówić? - burknęła dziewczyna patrząc gdzieś w dal, pośród tłumek gromadzący się pod sceną. - Wszystkim co miałam do powiedzenia podzieliłam się rano. I nikt nie wziął mnie na poważnie.
- Potraktowałem Cię poważnie - odpowiedział wyciągając dwie paterki i zamykając bagażnik. Samochód po chwili zagwizdał wesoło na pożegnanie - Wiem, że nie kłamiesz. Wierzę w to co mówisz. Gdy już coś mówisz. Ale sama przyznałaś, że mogłaś sama to przynieść. Skąd ten pomysł przyszedł Ci wtedy do głowy?
- Ze ja mogłam go przynieść? - Madie się zamyśliła. - Nie mam pojęcia. Po prostu nie chciałam żebyś pomyślał, że mi odbiło. Ja wiem jak to brzmi. "Tato, to wypchane ptaszystko ożyło". Jeszcze ci przyjdzie do głowy żeby mi znów organizować psychiatrę...
Podał jej jedno z ciast. Przez chwilę milczał gdy ruszyli za resztą.
- Wtedy w ogóle ze mną nie rozmawiałaś - odpowiedział w końcu spoglądając na nią. Nim jednak mogła coś odpowiedzieć, znów się odezwał - Steve niczego Ci wczoraj nie dał? Ani nikt inny?
- Nie dał? W jakim sensie? - kiedy w jej oczach zabłysło wreszcie zrozumienie parsknęła śmiechem. - Myślisz, że się... Tato, proszę cię! - wbiła dłonie w kieszenie ale wzrokiem uciekła w bok. - Mówiłam ci, że tamto zioło nie było moje. Tylko je dla kogoś przechowywałam.
Znowu chwilę milczał patrząc za plecami Jake’a i Megan, która gestem pokazywała by się pośpieszyli.
- Wiem o tym - powiedział w końcu - Wtedy to był jednak Twój błąd. A teraz… Teraz po prostu się martwię. Bo jeśli nie Steve, to może ktoś inny coś Ci mógł dać? Cały poniedziałek Cię nie było, a przecież nie spędziłaś go w miejskiej bibliotece, w kościele, czy na spacerze. Mogłaś nawet nie wiedzieć. Wiesz Maddy, nadal jesteśmy tu nowi. I jako takich nadal nas mogą tu traktować. Poznawać. Ale i poigrywać sobie.
- Tato, przecież jestem ostrożna - z ust nastolatki wymalowanej w ciężki ciemny makijaż i prowokacyjne kuse ciuchy nie zabrzmiało to zbyt wiarygodnie. - Dobra, ulatniam się, ta rozmowa jest bezproduktywna. Zadzwoń po mnie jak będziemy się zbierać.
Pomachała mu dłonią i bezceremonialnie odwróciła się na pięcie podążając w stronę sceny.

***

Ojciec...
Co było poradzić. Te przemyślenia zawsze go chwytały za dołek po takich rozmowach jak ta. Odprowadził ją wzrokiem do momentu aż zniknęła mu w tłumie podobnych choć jakże zupełnie innych nastolatków. W tym wyzywającym zupełnie nieadekwatnym do jej charakteru stroju. Z początku myślał, że zakłada je tylko po to by go zdenerwować. Możliwe, że tak było. Wtedy celowo to ignorował. Teraz się, wstyd powiedzieć, zaczął przyzwyczajać. I ona chyba też. Po chwili ruszył w stronę Megan.

Kiedyś łatwo mu to przychodziło. Naprawdę. Co więcej naprawdę miał z tego niczym nie wymuszoną radość. Kiedyś. Dzieciaki były małe, pracy było tyle, że sam nie wiedział jak im się to wszystko z Ren udało. Ale wszystko dawało radę. Wszystko się ze sobą wiązało. Łączyło. Tworzyło całość, o której wielu mogło tylko pomarzyć. Teraz… Teraz wszystko się sprowadzało do bezproduktywnych rozmów.

Uśmiechnął się do siebie z politowaniem obserwując mimowolnie jakiś niewybredny konkurs jedzenia na czas. Biedny, mały Danny.
Och, oczywiście, że wiedział, że nie były bezproduktywne. Nie miał co do tego wątpliwości. Bo choć czasem kusiło, żeby machnąć ręką, to tak naprawdę jedyną bezproduktywną relacją w rodzinie jest milczenie. Bo jeśli zaniecha tych rozmów to czy nie będzie to tym samym błędem, który według niego popełnił Arnold? Jaki ojciec, taki syn… I taka córka…

Rozsądna była. Odwrociła się na pięcie, bo taka jest. Ale to co powiedział wzięła sobie do serca. I będzie ostrożna.
Odetchnął wyrwany nagle z zamyślenia przez Megan, która zawołała go spod jednego ze straganów z indiańskimi wyrobami. Dla żartu przykładała sobie zdjętą ze stojaka skórzaną kurtkę wzorowaną na rdzennie amerykańskim kroju.
- Ładnie ci - stwierdził uśmiechając się. Zupełnie zresztą szczerze. Trzeba było naprawdę okropnego ubrania, żeby Meg w nim niekorzystnie wyglądała. A w każdym razie zawsze wtedy gdy klawiatura jej dobrze służyła.
- Nigdy w życiu bym nie mogła tego założyć - odparła ze śmiechem - Wyobrażasz sobie, że to jest ze skóry jelenia uszyte? Ręcznie. Odświętny strój do rytuałów. Biedny jeleń też ręcznie zabity. - pokręciła głową - Pomijając już fakt, że na naklejce jest cena. Dwieście dolarów.
- Może wśród rytuałów jest odpędzanie złych duchów? - stwierdził zamyślając się na niby - Zaryzykujemy?
Uśmiech spełzł jej z ust.
- Nie przypominaj mi - odrzekła poważnie po czym odwiesiła kurtkę i zwróciła sie ku stolikowi z tandetną biżuterią obrzucając go pobieżnym spojrzeniem - Nadal jak o tym pomyślę przechodzi mnie dreszcz.
- Mnie też - odrzekł po dłuższej chwili - Nie mam żadnego wytłumaczenia dla tego co zaszło. Jake i Maddy są tacy pewni, że ktoś był w domu. A zupełnie nic na to nie wskazuje.
Pokręcił głową.
- Nie wiem co robili Steve i Maddy. Nie zdziwiłbym się gdyby wzięli jakieś dragi dla zabawy. Zachowywali się jakby tak było. Ale Jake’a nie podejrzewam.
Spojrzała na niego z wyrzutem.
- Miałeś powiedzieć teraz coś uspokajającego.
Wzruszył ramionami.
- Jak na przykład to, że nie wyłączyłaś laptopa?
Spojrzała równie pytająco, co podejrzliwie.
- No wiesz… Dwadzieścia pięć stron jednego dnia… Plymouth Ci służy…
W jej oczach błysnął gniew. W dziewięćdziesięciu procentach udawany.
- Przysięgam, że nie czytałem.
Zanim zdążyła go szturchnąć, podbiegł Jake oznajmiając coś tym razem naprawdę uspokajającego. Mecz.

***

Dawno się tak dobrze nie bawił. Kibicował mu naprawdę z całego serca. Obiecując sobie solennie, że będzie przychodził na każdy następny mecz jeśli tylko będzie w okolicy. Jake zafundował Cravenom najlepsze podładowanie baterii na jakie mogli liczyć na festynie. Gdyby Arnold wiedział… Stary i uparty.

***

Posiliwszy się, raz jeszcze ruszyli z Meg na zwiedzenie straganów. Nie to, żeby za pierwszym razem jakoś go wyjątkowo zainteresowały, ale chciał zebrać kilka biuletynów o samym mieście i jego historii, jakie zwykle w dzień niepodległości przygotowywano. A i chyba coś się chyba ciekawego zaczęło dziać w pobliżu sceny, bo sporo ludzi zaczęło schodzić się w tamtym kierunku. Kusiło też po tym meczu wziąć sobie po piwie i usiąść na plaży. Pocieszyć się lenistwem. Ale ku jego zdziwieniu, po zebraniu kilku materiałów, ktoś ich rozpoznał w tym tłumie.

Rozmowę z rodzeństwem Klecknerów również znalazł orzeźwiającą. Znacznie bardziej niż reklamowany przez nich poncz. I pewnie prowadził by ją dalej, bo pomysł Berta wydawał się bardzo interesujący, gdyby gdzieś w tłumie nie dosłyszał swojego nazwiska…

***

- Niezły wokal zapodała ta Craven, co Tipi?
- Niezły to z tej siksy numerek jest i tyle. Tygodnia tu ich jeszcze nie ma, a ona już Joela w majtki wpuszcza.
- Co? Chyba żartujesz.
- Nie dość, że ma nie po kolei w głowie to jeszcze się…
- Gdzie ona jest?
- Kto? Kim pan jest?
- Mówiliście o Maddison Craven. Gdzie ona jest? Jestem jej ojcem.
- Nie wiemy. Nie widzieliśmy jej odkąd zeszła ze… Tipi!
- No co?

***

Mocno szarpnął za ramię tego chłopaka. Tak mocno, że ten przewrócił się i zleciał z pickupa upadając na tyłek.
- Ej! - zawołał na Daniela w pierwszym odruchu, ale w drugim z przestrachem w oczach, jakby przeczuwając fakty zaczął szybko się podnosić poprawiając wymiętą odzież wierzchnią.
- Zjeżdżaj - powiedział w bardzo nieprzyjemnie zimny i jeszcze bardziej nieprzyjemnie spokojny sposób, pan Craven po czym nie patrząc więcej na gnojka, rzucił córce jej czarną kurtkę - Wracamy do domu. Zbieraj się.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 03-01-2015, 20:11   #28
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MADDISON

To było nieoczekiwane! Najpierw Joel okazał się naprawdę dobrym kochankiem i szybko zaliczył „drugą bazę” doprowadzając ją do tego, że pragnęła więcej, może nawet zaliczenie „trzeciej bazy”, a może nawet i poszła by na całość, gdy pojawił się ojciec!

Jak on ją znalazł, nie miało teraz większego znaczenia. Ważne było, jaką siarę odwalił! Ile wstydu przyniósł i to przed Joelem. Nienawidziła go w tej chwili z całego serca! Ale do domu pojechała, bez większych scen. Wystarczyło jej spojrzenie Joela, by wiedziała, że tak trzeba, że musi tak by, że …

Wrzeszczała na niego przez całą drogę w samochodzie, ogarnięta jakimś emocjonalnym amokiem, a on znosił to cierpliwie. A kiedy dojechali do domu, zapłakana, z rozmazanym makijażem wbiegła na górę, trzasnęła drzwiami i zamknęła się w swoim pokoju.

Boże! Za kogo on ją miał!? Za dziecko jakieś! Przecież miała już piętnaście lat! Była, d jasnej cholery, dorosła i mogła TO robić kiedy tylko zechciała i z KIM tylko zechciała! Ona mu nie wypominała tego, że wziął w obroty ciotkę. A on …
Joel. Och! Jak ona mu teraz w oczy spojrzy?! Jak …

Zaczęła płakać rozpaczliwie, nad swoim okropnym losem i złamanym sercem.

A potem zasnęła wtulona w poduszkę, zmęczona piwem, które wcześniej wypili, nim Joel tak wspaniale zajął się jej piersiami… Och! Tak bardzo go pragnęła.


DANIEL


Daniel też był wściekły, ale wiedział, że jako dorosły, musi zapanować nad sytuacją, utrzymać nerwy na wodzy. Chociaż miał ochotę obić mordę temu facetowi, a potem ostro zrugać Maddison, to jednak powstrzymał się, cierpliwie znosząc fanaberie i wyzwiska oszalałej z histerii córki.

Posłuchał, jak trzasnęły drzwi na górze i dopiero wtedy poczuł ciężar tego, co działo się z jego życiem. Przytłaczający, duszący, odbierający oddech nacisk na pierś.

Przez chwilę bał się, że ma właśnie zawał, co nie byłoby niczym dziwnym, zważywszy na to, co przed chwilą przeszedł, ale słabość szybko minęła.

Musiał tylko usiąść w fotelu i napić się mocnego alkoholu, odprężyć. Tylko odrobina whiskey. Tak, by mógł pojechać po wszystkim po Jake’a i resztę rodziny.

- Problemy w raju? – Arnold pojawił się nie wiadomo skąd.

Usiadł przed synem, w drugim fotelu i spojrzał na szklaneczkę napełnioną bursztynowym płynem.

- Nalej też mi. Ale tylko kapeczkę. – Polecił synowi. - Nie upilnujesz ich. Im bardziej będziesz się starał, tym bardziej będą tryumfować. Koniec będzie zawsze taki sam.

- Co? – Ojciec rzadko udzielał Danielowi rad, ale ta brzmiała dość dziwacznie.

- Mówię o tym, że sami będą musieli wyznaczyć swoje ścieżki. Podejmować decyzję. Zakazy niczego nie zmienią.

- Omal nie dała się przelecieć jakiemuś facetowi! – wybuchnął Daniel. – Mała Maddie. Ma dopiero piętnaście lat!

Na Arnoldzie zrobiło to wrażenie, bo zamilkł. Odkaszlnął zmęczony.

- Pogadamy z nią rano. Teraz odpocznij. Ja przypilnuję innych, a jeżeli będzie trzeba, pojadę po nich.

- Nie będzie trzeba.

ARNOLD

Popołudnie spędził nad znalezionymi dokumentami, ale nie znalazł w nich nic odkrywczego, poza adresem niejakiej Ann Drebnick z St. Louis. Dokumenty były zwykłymi dyplomami, starymi świadectwami pracy, zdjęciami osobistymi byłych właścicieli.

Najgorsze było to, że przysnął nad dokumentami, a kiedy się obudził, niewiele pamiętał z lektury. Zaczął więc od nowa, aż trafił na niewysłany list, z którego wynikało, że Ann Drebnick jest siostrą ostatniej właścicielki domu, morderczyni męża i dzieci.

Cytat:
Nie wiem co się ze mną dzieje, Ann. Nie mogę jeść, nie mogę spać, a ta natarczywe głosy są coraz głośniejsze. Poza tym kruki. Wszędzie widzę te ptaszyska. Nocami słyszę, jak kraczą nad tym domem, niczym jakieś demony z koszmarów. Właśnie! Koszmary też nie maja końca i ten Francuz, który śni mi się prawie co noc, wraca prawie każdej nocy. Ściga mnie po lesie! Dogania! Gwałci! Morduje, wcześniej odcinając skórę z mojej głowy wielkim, ostrym nożem, a potem wbijając mi ten sam nóż prosto w serce!
Te sny są tak realistyczne, że nie jestem w stanie spojrzeć na męża. Że krzyczę co noc, budzę się. Jestem kłąbkiem nerwów. Nie pomagają tabletki. Boję się, siostrzyczko, że coś ze mną jest nie tak. Że wariuję, tracę zmysły.
Myślę, że ….
Arnold nie dowiedział się, co myślała autorka listu, bo list nie został dokończony.

Potem wrócił Daniel i Maddison. I sprawy poprzednich losów mieszkańców domu musiały ustąpić rodzinnym problemom.


STEVEN


Pracował do późna, mimo obolałej twarzy, czym zasłużył sobie na szacunek reszty zespołu i szefa. O dziesiątej wieczorem lokal opustoszał na tyle, że w końcu mogli zamknąć. Szef postawił każdemu drinka, podzielił sute napiwki oraz wręczył po pięćdziesiąt dolarów premii.

- Spisaliście się dzisiaj na medal, szczególnie Steven. Twardziel z niego, co nie.

- Na jego miejscu spuściłbym konkretny wpierdol temu złamasowi.

- I wyleciał z pracy – odpowiedział ostro Damien O’Hare. – Wiesz, że nie tolerują bójek w moim lokalu. To porządna restauracja, a nie jakiś, jakiś, jakiś wyszynk.

Długo szukał właściwego słowa, aż w końcu znalazł.

- Idziesz na fajerwerki? – zapytała go Chloe, kiedy już Damien wypuścił ich do domów.

Od strony jeziora słychać było podniesione głosy. Mimo, że zapadły ciemności, Plymouth nie miało zamiaru odpoczywać.

- Raczej nie – odpowiedział zgodnie z prawdą Steven. – Jestem wykończony. Marzę tylko o prysznicu i śnie.

- Dasz radę dojechać do domu?

- Jasne, nie martw się o mnie.

- Chiao.

- Chiao.

Po chwili siedział już za kierownicą swojego auta. Nim dojechał do domu, za jego plecami niebo przecięły wielobarwne fajerwerki. Jak na prowincjonalną dziurę sztucznie ognie były naprawdę ładne. Postał tak przez chwilę sycąc oczy widokiem rozbłyskujących na niebie świateł i złocistych pióropuszy, aż wreszcie wszedł do domu. Nikt jeszcze nie spał. Większość rodziny, poza Maddison i Jak’em, stała na werandzie i również obserwowała spektakl.


JAKE

Płomienie ogniska szalały, puszki z browarem znikały jedna po drugiej, a impreza rozkręcała się, przybierała na sile. Starzy mieszkańcy Plymouth bawili się w miasteczku, liczna młodzież nad jeziorem, na ulubionej, dzikiej plaży.

Było tylu ludzi, że Jake nie był w stanie zapamiętać twarzy.

To była szalona noc i szalona impreza!

Jake nie wylewał za kołnierz, wypalił też skręta z nową „paczką”. Był ulubieńcem wszystkich, szczególnie dziewczyn, i ostro z tego przywileju skorzystał.

To była szalona noc i szalona imreza!

Pokaz sztucznych ogni rozświetlił niebo nad jeziorem, kiedy on dochodził w przybrzeżnym lesie, na jakiejś chętnej dziewczynie o intrygującej, nieco indiańskiej urodzie. Miała na imię Ravenna, zagadali do siebie przy ognisku, jago przyciągnęła jej nietuzinkowa, magnetyczna uroda, a ją jego dokonania na boisku. Ravenna miała wspaniałe, gorące usta, zwinny język, pięknie ukształtowane i miękkie ciało, oraz wyjątkowo sprawne dłonie. Szybko odeszli na stronę, do lasu, gdzie znikało coraz więcej mniej lub bardziej pijanych par.

Kochając się z nią na przyniesionym przez kogoś materacu zapomniał o pijackich wrzaskach młodzieży z Plymouth, zapomniał o rozbłyskującym niebie, zapomniał o rodzinie, nieprzespanej nocy. W tej jednej chwili był tylko on i wielkie, ciemnobrązowe jak karmel oczy pół krwi Indianki. I jeden z najwspanialszych orgazmów, jakie do tej pory doświadczył w swoim młodym życiu.

Tak. Zdecydowanie Plymouth mogło okazać się przyjemnym miejscem. A gibka, gorąca i namiętna Ravenna mocno mogła do tego się przyczynić.

Szczególnie, kiedy skończyli, a ona wymieniła gumkę i dosiadła go ponownie, tym razem zdecydowanie przejmując inicjatywę.


MEGAN


Nawet nie zaważyła, kiedy zniknął Daniel. Po prostu w pewnym momencie śmiali się i dobrze bawili we czwórkę – oni i rodzeństwo Klecknerów, a za chwilę była tylko ona, Bert i jego siostra.

Przez chwilę śmiali się i żartowali, ale potem zaczęła odczuwać niepokój. Silny. Bert podzielił jej obawy i zaczęli szukać zaginionego Daniela. To, że Kleckner był policjantem ułatwiało sprawę i po kilkunastu minutach dowiedzieli się, że owszem widziano Daniela, w towarzystwie takiej „wystrojonej, miastowej siksy”, jak wsiedli do samochodu i odjechali gdzieś.

- Ta siksa to moja siostrzenica Maddison. Ma teraz trudny okres w życiu – zwierzyła się Megan nowym znajomym. – Pewnie coś przeskrobała i Daniel zabrał ją do domu.

- Chcesz pojechać za nimi? – domyśliła się Emily. – Bert wypił trochę za dużo ponchu, ale ja mogę prowadzić.

Faktycznie, Megan teraz uświadomiła sobie, że Emily nie piła alkoholu tego wieczora.

- Trzeci miesiąc – wyjaśniła dziewczyna.

- Gratuluję – uśmiechnęła się Madison szczerze.

- Dziękuję. – Coś w wymianie spojrzeń pomiędzy rodzeństwem i w tonie głosu Emily zupełnie negowało treść tych podziękowań

- To jak? Podrzucić cię?

- Będę wdzięczna.

- Zostanę jeszcze z kilka dni w Plymouth – uśmiechnęła się Emily. – Może znów się spotkamy?

- Może w naszym nowym domu? – Zaproponowała Madison. – Podrzucę pomysł Danielowi. Pewnie go podchwyci.

- Czemu nie – zgodziła się Emily, ale jej głos znów był nieszczery.

Potem odszukali samochód Berta i wrócili do domu na wzgórzu.

- Wejdziecie na drinka?

- Nie. Wracam na fajerwerki. Do jutra.


NOC Z 4 na 5 LIPCA


Maddison nadal nie wychodziła z pokoju. Arnold zaraz po fajerwerkach położył się spać. Steven podobnie, wymęczony po całym, koszmarnym dniu. Daniel i Megan siedzieli w kuchni i oczekiwali na powrót Jak’a, ale nawet po północy chłopak nie wrócił do domu. Nie odbierał też komórki. Od razu włączała się skrzynka głosowa.


DANIEL I MEGAN


Daniel i Megan mieli pewne plany na ten wieczór, ale sytuacja z Maddison i brak kontaktu z drugim synem zupełnie odciągały uwagę Daniela od tych zamierzeń.

- Cholera jasna! – Zdenerwował się Daniel podchodząc do okna.

- Jest młody, zaszalał – Megan chciała wyjść na „wyluzowaną ciotkę”, ale spojrzenie Daniela dało jej wyraźny sygnał, że to zła droga.

- Dzisiaj jakieś facet o mało nie zaszalał z Maddison – powiedział Daniel. – Musimy z nią jutro pogadać.

W końcu wstał i nałożył kurtkę.

- Jadę go poszukać. Zostań w domu, na wypadek gdyby wrócił, i daj mi znać.
Zabrał komórkę.

- I miej oko na Maddi, dobra?

- Jasne – pocałowała go w policzek. – Jesteś dobrym ojcem, wiesz.

Wyszedł nie dopowiadając na to ani słowem.


MADDISON


Śnił jej się Joel. Jego męskie, silne dłonie błądziły po jej ciele, głaszcząc, pieszcząc, muskając jego wrażliwe punkty. Śmiało, coraz śmielej i pewniej, powodując, że stawała się coraz bardziej rozpalona, coraz bardziej pożądliwa, coraz bardziej gotowa.

Obudziła się ze zduszonym jękiem, czując że ze stanu euforii zbiera się jej na płacz.

I wtedy go zobaczyła. Stał u wezgłowia jej łóżka, a jego skryte w ciemnościach ciało ledwie odcinało się od otaczającej go ciemności.

Chciała krzyknąć ze zgrozy, ale głos uwiązł jej w gardle. Ich oczy spotkały się na chwilę. Zapamiętała tylko, że jego oczy są czarne, niczym ciemności wypełniające jej pokój a potem zatonęła w nich, niczym w bezdennym jeziorze.

STEVEN

Był zmęczony, jak nigdy i zasnął, ledwie jego głowa dotknęła poduszki. Nie w swoim pokoju, lecz w wolnej sypialni na parterze.

Obudził go koszmar. W tym koszmarze były kruki i ludzie mówiący coś bełkotliwie i niezrozumiale po francusku. Był las i płonące w nim ognie. Były krzyki i wrzaski rozlegające się gdzieś pomiędzy drzewami, w lesie oświetlonym mdłym, srebrzystym blaskiem księżyca.

W tym snie Steven biegł pomiędzy drzewami, co rusz trafiając na leżące między korzeniami, okrwawione ciała. Zmasakrowane w okrutny sposób, niemal poszatkowane na krwawe szczątki.

W tym koszmarze ociekające krwią twarze wykrzywiały się d niego boleśnie, rozpaczliwie, wściekle. Martwe, zbroczone krwią ręce, próbowały zatrzymać go, przerwać jego bieg, lecz o wyrywał się im szaleńczo, dziko, pędził przed siebie, aż dobiegał do jakiejś polany.

To, co tam ujrzał wyrwało z jego ust okrzyk przerażenia, który obudził go w środku nocy. Niestety nie miał pojęcia, co takiego widział we śnie, bo kiedy tylko otwierał powieki, resztki koszmaru ulatywały z jego głowy, niczym noc umykająca przed świtem.


MEGAN


Przez chwilę wsłuchiwała się w dźwięk oddalającego się samochodu Daniela, a potem odruchowo spojrzała na komórkę. Miała jeden nieodebrany sms. Od Berta.

ŻAŁUJ, ŻE NIE WIDZIAŁAŚ POKAZU SZTUCZNYCH OGNII. BYŁ ŚWIETNY. ELISA POZDRAWIA A JA ŻYCZĘ CI DOBREJ NOCY .

To było miłe, ale nie poprawiło jej nastroju.

Wróciła do kuchni i nalała sobie kawy z ekspresu. Przez długą chwilę
wsłuchiwała się w ciszę domu i nagle poczuła dziwny niepokój. Co prawda nie była w nim sama. Na górze spali Steven i Maddison, a na dole Arnold, ale w tej jednej chwili poczuła, jakby poza nimi był tutaj ktoś jeszcze. Ciarki przeszły jej przez kręgosłup.

Szybko jednak zrugała się za swoją wybujałą wyobraźnię. Poszła jednak do swojego pokoju po laptop i wtedy to zauważyła.

Krew.

To musiała być krew. Szlak z rozbryźniętych kropel prowadził wprost z otwartych drzwi od łazienki do pokoju Maddison.

- Boże – odruchowo zasłoniła usta i powstrzymała falę budzącej się w niej, mdlącej grozy.

Szybko ruszyła w stronę pokoju, popchnęła drzwi.

Maddison siedziała na łóżku, w mroku, nieruchoma, jakby pogrążona we śnie. Wyciągnięte ręce trzymała na kolanach. Megan zapaliła światło i zmartwiała.

- Coś ty zrobiła, dziewczyno! – wykrzyknęła rozpaczliwie, przerażona.

Oba przedramiona Maddison spływały krwią z przeciętych żył.

Krzyk Megan otrzeźwił nastolatkę, która otworzyła oczy, zamrugała powiekami, jak człowiek, który właśnie się obudził.

W przypływie paniki Megan wybrała pierwszy numer, jaki jej przyszedł do głowy.

DANIEL

Do Plymouth dojechał szybko. Miasteczko opustoszało. Fajerwerki zakończyły festyn i większość świętujących ludzi opuściło ulice. Zabawy przeniosły się do domów i nad jezioro, gdzie – jak szybko się dowiedział – bawiła się lokalna młodzież.

Pojechał tam bez trudu znajdując ognisko i ludzi upijających się przy nich, tańczących w blasku księżyca, przy pochodniach, lub nad brzegiem wody. Prawie jak podczas szaleńczej nocy hippisów, nikt specjalnie nie przejmował się pruderią. Jakaś para, mocno już czymś wstawiona, uprawiała seks tuż nad brzegiem jeziora, sądząc zapewne, że kilka rachitycznych krzaczków zasłania ja przed oczami innych imprezowiczy, lub mając to kompletnie gdzieś. Nawet gdyby krzaczki dawały osłonę, to wrzaski dziewczyny przyciągały uwagę i niewybredne żarty reszty towarzystwa.

W końcu Daniel wypatrzył twarz chłopaka, z którym rozmawiał kilka godzin temu. Hoyd Weber. Przyszły policjant ledwie stał na nogach, uczepiony jakiejś piersiastej blondynki, która wczepiła mu się w usta, jak drapieżny glonojad. Hoyd nie protestował. Korzystając z okazji wsunął dłonie pod bluzkę dziewczyny śmiało sobie poczynając.

- Gdzie jest Jake?! – zapytał Daniel rozanielonego młodzieńca.

Ten machnął gdzieś w kierunku lasu. Daniel zacisnął zęby.

Już miał ruszyć we wskazanym kierunku, gdy zadzwonił telefon. Numer Megan. Odebrał, mając nadzieję, że Meg chce mu przekazać informację o powrocie syna.

- Daniel. – Ton głosu Megan daleki był jednak od spokoju. – Maddison podcięła sobie żyły!

Pociemniało mu przed oczami. Musiał szybko decydować. Zostawić syna na szalonej imprezie, czy córkę – samobójczynię w domu.


JAKE

Nawet nie wiedział, kiedy zasnął, zmęczony szalonym, wyczerpującym seksem, piwem i jonitem. Ocknął się, czując chłód. Leżał nagi, w ciemnościach, gdzieś w szumiącym, trzeszczącym lesie. Ravenna znikła, hałasy imprezy ucichły.

Nad sobą Jake usłyszał szum skrzydeł jakiegoś ptaka a potem przestrzeń wokół niego wypełniły piekielne dźwięki.

Jake zamarł na chwilę, zdjęty absolutną zgrozą!

ARNOLD

Senior rodu Cravenów nie mógł zasnąć, mimo że położył się dość szybko. Przewracał się z boku na bok, wstawał, znów się kładł. W końcu zrezygnowany wstał, przespacerował się do gabinetu z zamiarem poczytania w fotelu – skoro i tak się tam budził, mógł tym razem tam postarać się zasnąć. W kuchni paliło się światło, a na górze usłyszał przestraszony głos Megan.

– Maddison podcięła sobie żyły!

W jakiś niezrozumiały sposób informacja ta wydawała mu się zupełnie nierzeczywista, jakby właśnie śnił i to co usłyszał nie dotyczyło ani jego, ani jego rodziny, lecz kogoś zupełnie obcego. Szybko jednak ta niedorzeczna myśl została wyparta przez silne, dawno nie odczuwalne emocje.
Strach.
 
Armiel jest offline  
Stary 10-01-2015, 18:09   #29
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Zabawne jak zmieniają się uczucia. Jak z jednej skrajności można nagle popaść w inną.
Przed momentem Plymouth ofiarowało jej raj by naraz ukraść go spod powiek i otworzyć przed nią podwoje piekła. A piekło było czarne. Miało dwoje ciemnych jak studnie oczu, które ją połknęły. Rzuciły na nią zły urok.

Put a spell on you

Strach. To było ostatnie uczucie jakie mogła przywołać w pamięci. Później była wielka wyrwa, długa i szeroka jak poalkoholowy palimpsest.
Maddison zerknęła na swoje rozorane nadgarstki i zakręciło jej się w głowie. Nie lubiła krwi. Bała się jej.
Wielkie studnie JEGO oczu. TEN dom...
Wszystko stało się jasne. Ogarniało ich to samo szaleństwo co poprzednich właścicieli. Żądało od nich ofiary ostatecznej. Zginą tu. A ona, Maddie, może nawet zaraz. Dlaczego akurat teraz, kiedy poznała Joela! Zachciało jej się płakać.

W domu panowało coraz większe zamieszanie. Ciotka wzniosła raban, Steven patrzył na nią jak na wariatkę, tylko dziadek zachował względny spokój jakby nie dowierzał, że jego wnuczka mogła to zrobić. Kto wie, może też podejrzewał DOM?

Megan wezwała karetkę i wtedy dotarło do Maddison jak to będzie wyglądać z boku. Z drugiej strony może lepiej trzymać się nieprawdziwej choć wiarygodnej wersji? Przecież nie powie ludziom z zewnętrz, że czarnooki demon przejął kontrolę nad jej ciałem i upuścił jej krwi. Ale jak wytłumaczy się rodzinie? Palące spojrzenie Megan jasno wyrażało całą gamę uczuć, od strachu przez rozczarowanie i wściekłość. Już zbudowano dla niej pręgież, cokolwiek Maddie powie będzie miała przesrane. Dlatego nie powiedziała nic.

Umyła się walcząc z odruchem wymiotnym na widok krwi, wciągnęła na siebie czyste ubranie. To zakrwawione zwinęła w kulkę i wcisnęła do kosza na brudną bieliznę. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze, nienaturalną bladość twarzy i przerażenie wyzierające zza błyszczących nieruchomych kulek oczu.

Wróciła do łóżka i w milczeniu czekała na przyjazd karetki. Pielęgniarz gładko opatrzył jej nadgarstki zadając kilka zdawkowych pytań, które zupełnie zignorowała. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać.
Wyjrzała przez okno na skąpany w mroku podjazd.
Ojciec się nie pojawił co zaskoczyło ją i zabolało jednocześnie. Obraził się na nią? A może uznał, że inne rzeczy są ważniejsze niż zamach własnej córki na swoje życie? Może po prostu, po tylu zawodach z jej strony... odpuścił? Postawił na niej krzyżyk?

Pielęgniarz zaaplikował dziewczynie zastrzyk na uspokojenie, który musiał mieć atest weterynaryjny bo i słonia by ułagodził. Powieki zaczęły opadać sennie i wtedy, jeszcze raz, gardło Maddie ścisnęło przerażenie. Ma znów zasnąć w tym domu? Z duchem snującym się po korytarzach? Do czego zmusi ją następnym razem? Albo kogoś innego z ich rodziny?

- Nie, nie, proszę... - zdołała wydukać do stojącej obok łóżka ciotki. Z ust puściła się strużka śliny a świadomość opuszczała Maddison z każdą sekundą. Dlaczego nie zabrali ją do cholernego szpitala?!
- Nie chcę zasypiać, nie wolno mi zasnąć... Tata... Gdzie jest tata?

Za kolejnym uderzeniem serca czekała przepaść. Czarna i bezdenna jak noc. Jak JEGO oczy. Nie powinna czuć już nic a jednak gdzieś na skraju podświadomości czaił się strach.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 10-01-2015 o 18:12.
liliel jest offline  
Stary 11-01-2015, 09:21   #30
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Muzyka dobiegała zza drzwi do piwnicy. Zszedł ku grze tańczących u podnóża schodów świateł i cieni. Pokój był czerwono- zielono- czarny. Miękki, karmazynowy dywan jak puszysty mech w lesie ścielił się na dębowych deskach przytulnego pomieszczenia. Liściasta tapeta we wzory czterolistnej koniczyny pośród traw zdawała się poruszać pod łagodnym dotykiem wiatru. Cień zakrywał kąty i głąb piwnicy jak zarzucona czarna kotara. W starym kominku wesoło skwierczały szczapy dając miłe ciepło. Arnie usiadł na dywanie po którym ciągnęły się zakręcające, wijące się tory. Zza fotela wyjechała mała, czarna lokomotywa tłoczkami przy kółkach poruszając tak szybko, że nie sposób była nadążyć za tym ruchem oczami. Do niej doczepione były kolorowe, miniaturowe otwarte wagony załadowane cukierkami i ciastkami. Nie wiedział ile czasu minęło. Mógł bawić się godzinami lub zaledwie chwilę. Na ramieniu poczuł przyjazną dłoń. A może tylko tak mu sie zdawało?

Co robił na zakurzonych deskach ciemnej piwnicy, oświetlonej nikłym, czerwonym płomykiem żeliwnego pieca? Jak długo tu był? Czyżby zasnął?Śniło mu się, że Marta zmarła? Że przeprowadzili się na wieś? Że Maddie podcięła sobie żyły? Roztarł skroń zmuszając się do myślenia. Pamięć nie przychodziła. To co było oczywiste trwało zniekształcone tuż przed nosem, przed oczyma, jak rzeczywistość za zaparowaną szybą prysznica. Tylko wytrzeć nie mógł pary zapomnienia, ani otworzyć barierę pamięci. Uciekały mu spod nóg sekundy, minuty, godziny i dni. Lata? Przez niedomknięte drzwi na piwniczne schody wpadał snop światła. Ruszył ku niemu i z każdym krokiem zaczynały powracać obrazy i dźwięki jak po przebudzeniu ze snu dochodzi się do siebie w prawdziwej rzeczywistości.

List! Znalazł list poprzednich właścicieli domu. Pamiętał! Kobieta bała się koszmarów i chciała podzielić się tym ze swoją siostrą, lecz nigdy nie wysłała poczty a list urwany był w pół zdania. Musiał go znaleźć i pokazać synowi. Tak, tam też były kruki. W snach niewiasty. Ptaszyska, które straszą Maddie, Stevena i Jake’a. Przecież on też miał okropny sen, w którym wnuczka podcięła sobie żyły! W tym domu działo się coś złego, bez dwóch zdań. Nienaturalnego! Zimny strach ogarnął go jak podmuch lodowatego wiatru. Teraz to rozumiał. Kto wie... Może... Aż strach pomyśleć! Może?

Może co...?
Dotknął klamki i pchnął drzwi na korytarz. Zdawało mu się, że spod domu odjeżdżał samochód. O tej porze? Pokiwał głową niepocieszony. Musiał być środek nocy, wciąż ciemno za oknami. Podszedł do okna lecz nikogo już tam nie zobaczył. Ruszył korytarzem. Po drodze starał przypomnieć sobie co robił w piwnicy. Bezskutecznie. Po coś musiał tam pójść... Nie wydawało mu się, żeby coś tam zostawił lub znalazł wcześniej cokolwiek istotnego, prócz oryginalnych planów domu, lecz one były w jego pokoju. Wzruszył ramionami. Na starość pamięć krótsza jest od cierpliwości.
Dapiąc się w tyłek skręcił do łazienki dla gości..
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172