Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-06-2015, 09:50   #81
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
praca zbiorowa ;)

Steven podbiegł do policjanta. Klęknął przy nim klnąc głośno po francusku.
- Bert, kurwa, nie odwalaj tutaj kity.
Sprawdził, czy jego klatka piersiowa się unosi, przyłożył ucho do nosa nasłuchując szmeru powietrza. Tak to chyba do cholery uczyli go na kursie pierwszej pomocy.

Oddychał. Na szczęście oddychał. Lecz był to oddech lekki i słaby.

- Żyjesz, skurwysynu - Steve wyraźnie odetchnął, sięgnął po papierosa, włożył go do ust, lecz nie zapalił. - Co z nim zrobimy? - Spytał nie odwracając się do towarzystwa. - Chyba źle z nim. Ale przecież nie zadzwonimy na emergency i nie powiemy, że po prostu zaczął lewitować i…
Wstał. Wyszukał zapalniczki i zapalił.

Meg dopadła ich obu chwilę później. Przyklęknęła przy nieprzytomnym policjancie i delikatnie poklepała go po policzku, wołając cicho po imieniu. Chociaż nie sądziła, by cokolwiek to dało…
- Myślę, że trzeba go przenieść na kanapę i zrobić chłodny kompres na głowę… mocno nim walnęło o ścianę - pisarka skrzywiła się na wspomnienie własnego “lotu” - Jeśli się nie ocknie w ciągu godziny, trzeba będzie wezwać pogotowie… nie możemy narażać Berta. Potrzebujemy go. Tym bardziej teraz, kiedy sam się przekonał na własnej skórze, że tu się dzieje coś… dziwnego. - zerknęła za siebie - Dan…? Steve…? Weźmiecie go?
Wyraźnie starała się jakoś poukładać to wszystko, co ich spotkało w ciągu zaledwie kilku chwil. Wiadomość o śmierci Jake’a była na tyle porażająca, że aż nierealna. Za to ciśnięty o ścianę Bert był jak najbardziej realny i wymagający opieki, więc nim zajęła się w pierwszej kolejności. Umarli… poczekają.

Steven spojrzał z ukosa na ojca. W końcu podszedł do nieprzytomnego i złapał go pod pachy.
- Przytrzymaj mu głowę - powiedział do Megan niewyraźnie z papierosem w ustach. - Na trzy...

Kobieta skinęła głową i delikatnie ujęła głowę Berta, podczas gdy Steve wziął na siebie jego większy ciężar. Razem udało im się w miarę delikatnie ułożyć mężczyznę na kanapie.

Daniel bez przerwy wpatrywał się w ścianę salonu. Ścianę, przed którą po raz ostatni zobaczył Jake’a. Wpatrywał się jakby zahipnotyzowany, albo jak głupi. Lub jak bez skutecznie próbujący uwierzyć w to co widzi. Można było pomyśleć, że mężczyzna zaczyna odchodzić od zmysłów. Odezwał się jednak po chwili.
- Dzwońcie od razu. Jeśli doznał wstrząsu to każda chwila zwłoki jest narażaniem go.
Po czym podszedł do ściany i dotknął jej dłonią z taką ostrożnością i delikatnością jaką tylko zachowuje się dla dziecka.

Megan spojrzała na swoje dłonie, czując na nich ciepłą lepkość i zbladła. To była krew… dużo krwi. Dopiero teraz przyjrzała się ścianie, na której pozostał krwawy ślad w miejscu, w którym Bert o nią uderzył. A raczej coś nim uderzyło… tak mocno, że z tego miejsca rozeszła się siatka pęknięć.
- Boże… tylko nie to… - jęknęła, po czym pobiegła do kuchni po apteczkę - Madd, dzwoń po karetkę, ja spróbuję zatamować krwawienie. Steve, pomóż mi go ułożyć i podaj lód… - jej spojrzenie trafiło na Daniela, który wydawał się tak bezbronny…

- Nie róbcie tego - stęknął Steven. - Do cholery nie dzwońcie po tą cholerną karetkę. Zastanówcie się jak to wygląda. Trzy morderstwa. Przecież oni nas wszystkich...

Zamrugała szybko, by pozbyć się napływających do oczu łez i z trudem panując nad drżeniem rąk, zrobiła opatrunek, przyłożyła kompres z lodem i bez słowa przekazała obowiązek pilnowania Berta Stevenowi. Sama poszła zmyć krew z rąk i podeszła do szwagra. Delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu.
- On odszedł, Dan. - powiedziała miękko - Będzie jeszcze czas, by ich obu opłakiwać… jeśli przeżyjemy. A jeśli chcemy przeżyć, musimy trzymać się razem i nie dać się złamać. To coś karmi się naszym strachem i poczuciem winy... - westchnęła. Nawet w jej uszach brzmiało to miałko i beznadziejnie więc jak musiało brzmieć w uszach mężczyzny, który przecież nie tak dawno temu stracił żonę, a teraz ojca i syna? Z trudem odegnała złośliwą myśl, że gdyby i jej przyszło zginąć, po niej nie będą tak rozpaczać.
Chociaż gdyby to miało uratować ich wszystkich…
Uścisnęła ramię Daniela, by odegnać od siebie złe myśli.
- Proszę, Dan… nie daj się złamać... - szepnęła błagalnie - Musisz otoczyć opieką pozostałe dzieci. Bez tej opieki… - zadrżała mimowolnie - Razem damy radę, uwierz w to. Tylko musimy być... razem…

Maddison, kompletnie jak dotąd sztywną i odrętwiałą, ocuciły słowa ciotki niosące się przez ciszę. Tkliwe, łagodne słowa skierowane do jej ojca. JEJ ojca.
- Musicie być razem? Ooooh, daruj sobie Meg! - dziewczyna niemal warknęła ściągając gniewnie brwi. - To MY musimy być razem! Ja, tata i Steve! Ty, Megan, nigdy nie byłaś i nie będziesz częścią tej rodziny. Jesteś, co najwyżej, zapasowym kołem. I korzystasz na tym, że złapaliśmy pieprzoną gumę.
Maddie przemierzyła długość pokoju, minęła kanapę z rannym Bertem, ciotkę i Steva i szła dalej, jak upiór, półprzytomna. Szok odcisnął się na jej twarzy, na drżących ustach i pałających gorączką oczach. Mówili straszne rzeczy o Jake’u. Najpierw dziadek obrócił się w plamę szlamu a teraz jej brata pochłonęła ściana. Hahahaha, niedorzeczność. Przewidzenie jakieś. Albo głupi żart. Głupi żart tego domu. I starego Hortona.
- Hahahaha - zaśmiała się bezwiednie, niezdrowo. - Bzdura. Miesza nam w głowach.
Złapała z wieszaka skórzaną kurtkę, wydobyła z kieszeni papierosa i wsunęła bez skrępowania do ust.
- Idę poszukać Jake’a - oświadczyła odpalając zapalniczkę i ruszyła do drzwi.

W trakcie tyrady dziewczyny przez twarz pisarki przemknęła cała gama emocji, od absolutnego szoku poprzez ból, niedowierzanie, aż wreszcie w jej oczach zapłonęła wściekłość. Kiedy Maddison odwróciła się, kierując do drzwi, Megan kilkoma szybkimi krokami przemierzyła dzielącą je odległość i szarpnęła nastolatkę za ramię, zmuszając do odwrócenia się do niej. A potem spoliczkowała mocno, nie dbając o to, że świeżo zapalony papieros wypadł jej z ust.
- Nigdy więcej nie waż się tak mówić. - wysyczała zimno - Jestem częścią tej rodziny czy tego chcesz, czy nie. Jestem i będę, niezależnie od Twoich dziecinnych fochów. Nie podoba się? Proszę bardzo, droga wolna. Ojcu na pewno dobrze zrobi, jeśli straci kolejne dziecko. - patrzyła dziewczynie prosto w oczy. Nie było w nich zadnych emocji, nie mogła sobie na nie teraz pozwolić. Inaczej rozszarpałaby teraz gówniarę na strzępy.
Rozumiała jej ból, sama aż za dobrze wiedziała, jak może pomieszać w głowie. Być może Maddison wcale nie myślała tego, co przed chwilą powiedziała. Jednak teraz nie miało to znaczenia. Jeśli znów sie rozdzielą, to… coś wyłapie ich i pozabija jedno po drugim.
- W jeziorze Latonka z pewnością znajdzie się dość miejsca dla nas wszystkich. - Meg miała nadzieję, że prawdziwe, choć brutalne słowa zdołają nieco otrzeźwić dziewczynę.

Daniel przez dobrą chwilę nie mógł oderwać wzroku od ściany. Błądził po niej rękami jakby szukał choćby cienia potwierdzenia, że jeszcze chwilę temu była to tafla jeziora. Jakiegoś śladu wodorostów, czy może chociaż wody. Czegoś co potwierdziłoby, że to co widział było prawdą. Ze właśnie chwilę temu stracił syna. Stracił Jake’a. Jake’a, którego siedemnaście lat temu przywoził do domu razem w wymęczoną porodem Karen. Swojego synka…
Słyszał co mówiła do niego Megan. Słyszał każde słowo. Ale wiedział. I wiedział, że ona też wie. Nic z tego co powiedziała nie miało sensu. Nie było “razem”. Nie było “damy radę”. Był tylko ginący w odmętach jeziora Jake. “To kara tato”...
Z odrętwienia wyrwała go dopiero konfrontacja córki ze szwagierką, Daniel zamrugał oczami i obejrzawszy się za siebie szybko podszedł do obu.
- Nie bij mojej córki - powiedział zimno do szwagierki biorąc Mads w ramiona. I choć w pierwszej chwili wyglądał naprawdę złowrogo, jakby w tych kilku słowach czaiła się niedopowiedziana groźba, jego szczęka nagle zadrgała, a w oczach pojawiła się wilgoć. Ujął Megan za ramię i przyciągnął mocno do siebie i Maddison.
Potem wyjął z kieszeni telefon, wykręcił 911, zgłosił wypadek w Domu Cravenów i wyciągnął rękę do Steve’a.

Syn spojrzał na wyciągniętą dłoń. Wahał się chwilę. Ale tylko chwilę, po czym wyszedł przed dom bez słowa.

- Poczekajcie na mnie przy Bercie. Maddison. Megan. Proszę Was - powiedział Daniel. W jego głosie była faktyczna prośba. Każdej z osobna spojrzał w oczy, po czym wyszedł za Stevem.
- Steve! Steve! Gdzie idziesz? - zawołał schodząc szybko z werandy za synem.

Steven przystanął. Odwrócił się.
- Wyrzuciłeś mnie z domu, kazałeś nie wracać - mówił to z zaciśniętymi zębami i dłońmi zwiniętymi w pięść. - Mam teraz udawać, że jesteśmy jedną szczęśliwą rodziną?! Chciałem, kurwa jak chciałem przez chwilę chciałem być dobrym synem swego ojca. Merde!
Zbrakło mu słów. Nie wiedział jak wyrazić cały żal i wściekłość na Daniela. Za to, że nie spełniał jego oczekiwań, za to że ciągle był niezadowolony. Za to, że nie pozwolił mu być sobą, że ich nie słuchał, że mama i dziadek...
Po policzku popłynęły mu łzy.

Daniel też się zatrzymał. Dzieliło ich kilka metrów.
- Steve… - ojciec bez wątpienia chciał coś powiedzieć. Za każdym razem jednak gdy otwierał usta, zamykał je ponownie kręcąc głową. W końcu jednak zaczął - Przepraszam, że Cię wyrzuciłem. I za to, że tak to wszystko czujesz. To są moje błędy jako ojca. Nie Twoje jako syna. Bo nigdy nie kochałem Cię mniej niż Jake’a, czy Maddy. Po prostu nie umiałem Cię kochać tak jak mama. Nie odchodź Steve. Proszę Cię.

Steven wahał się. Sprzeczności w nim buzowały. Wierzchem dłoni otarł łzy.
- Niczego ci nie obiecam ale możemy spróbować jeszcze raz. Chodźmy. Czekają na nas.*

Megan przelotnie zerknęła na siostrzenicę i mruknęła ciche “przepraszam”, po czym wróciła do rannego policjanta, by wymienić przesiąknięty krwią opatrunek na świeży. Wyraźnie zapadła się w sobie, jakby jej wybuch skierowany na nastolatkę zupełnie pozbawił ją sił. Kiedy wyrzuciła zużyte bandaże, usiadła na podłodze obok głowy Berta i oparłszy głowę na kanapie, przymknęła oczy.

Maddison opieszale ruszyła za ciotką i przysiadła przy niej na ziemi.
- Przepraszam - powiedziała cicho skubiąc palcem dywan. - To nie tak, że cię nienawidzę czy coś… Po prostu… ja już nie zniosę nic więcej. Jeszcze jedna tragedia i moje serce eksploduje….
Maddie poczuła jak wewnętrzna tama pęka a po policzkach toczą się gęste jak grochy łzy. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy. Straciła matkę. Później dziadka. A teraz brata. Przez myśl przeszło jej, że to nie w porządku, że sama żyje, oddycha, odczuwa prozaiczny głód i pragnienie zamiast… na ten przykład oszaleć z goryczy. To byłoby najodpowiedniejsze co mogłaby w tej chwili zrobić. Dlaczego wobec tego nie traciła zmysłów? Dlaczego, pomimo okrutnych ciosów losu, gdzieś w opustoszałych zaułkach serca nadal tliła się nadzieja, że wszystko się jakoś ułoży.
- Pokonamy tego skurwiela… - poklepała ciotkę po dłoni. - To nasz dom. Nie pozwolimy żeby jakiś pieprzony duch czy demon się po nim panoszył.

Odpowiedziała jej cisza.
Jedynie lekki ruch dłoni, która na chwilę nakryła i uścisnęła dłoń siostrzenicy świadczył o tym, że rozumie.
Pokonają skurwiela.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 21-06-2015, 10:25   #82
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Karetka podjechała pod dom Cravenów w niecały kwadrans, co było doskonałym wynikiem. Ratownicy bez zbędnych pytań zabrali poszkodowanego do szpitala w Macomb. Pośpiech, z jakim odjechali nie napawał optymizmem. Był zapowiedzią czegoś … niedobrego. Budził uzasadnione obawy, że stan zdrowia policjanta jest dużo poważniejszy, niż wygląda.

Policja pojawiła się pół godziny później w osobie wkurzonego mundurowego http://static.tvtropes.org/pmwiki/pu..._alex_5442.jpg który przedstawił się jako Andy Garricio. Znali go z widzenia. Kręcił się w mundurze na rodzinnym festynie z 4 lipca, a Steven obsługiwał go raz w knajpie „Nad jeziorem”. Garcio rozmawiał z nimi sam, chociaż na zewnątrz czekała dwóch innych funkcjonariuszy. Andy starał się być delikatny, zapewne wiedział już – jak wszyscy – o Arnoldzie i Jacku, – ale też próbował wyjaśnić sprawę Barta i – jak on to określał – „incydentu”. W małej mieścinie, jaką było Plymouth, napaść na mundurowego zapewne spotykała się z taką samą rekcją, jak zastrzelenie funkcjonariusza na służbie w wielkiej metropolii. Gliny chciał krwi i tylko niecodzienna sytuacja oraz – być może też zła sława domu – spowodowały, że nikt nie został wyprowadzony do radiowozu w kajdankach.

Ale wychodząc Andy Garricio wyraźnie sugerował członkom rodziny, aby „nie opuszczali” terenu hrabstwa, i że „będzie miał ich na oku”.
Potem opuścił dom Cravenów i odjechał wraz z dwójką swoich mundurowych koleżków, którzy wyglądali na mocno zawiedzionych.

Następne dwie godziny zajęło im załatwianie spraw związanych z pogrzebem Arnolda w Chicago. Wszystkie formalności dało się załatwić przez telefon i sieć. Wystarczyły skazany dokumentów przywiezionych przez ubezpieczyciela. Termin pogrzebu ustalono na 11 lipca – czyli za trzy dni. To był dobry termin, by udało się powiadomić nielicznych członków rodziny i przyjaciół seniora rodu. Firma pogrzebowa, z której już raz korzystał Daniel przy pogrzebie zony, obiecała, że „wszystkim się zajmie”. I Daniel był tego absolutnie pewny. Musieli jednak uzyskać jeszcze jeden, najważniejszy. Akt zgonu Arnolda Cravena. Dokument mogli zdobyć w Macomb, w biurze tamtejszego szpitala. Tego samego, w którym musieli … musieli zidentyfikować… te drugi zwłoki.

Drogę do Macomb pokonali w przygnębiającym milczeniu i nawet muzyka, która leciała z radia nie potrafiła poprawić ich nastroju.

* * *

- Spotkamy się w bibliotece – zaproponował Daniel. – Nie musicie go oglądać, jeśli to faktycznie jest Jack.

Mówił to z ciężkim sercem, jak ktoś, kto przekroczył właśnie pewną granicę wytrzymałości psychicznej, za którą jest tylko zobojętnienie emocjonalne. Obrona przed szaleństwem, lub pierwszy krok uczyniony na drodze ku obłędowi.

Steven i Maddison zgodzili się na takie rozwiązanie. Nie kwapili się, by schodzić do zimnej kostnicy, by wdychać ten charakterystyczny zapaszek antyseptyków i czegoś jeszcze … czegoś nieuchwytnego i niepokojącego, tylko po to, by stanąć przy ciele rata. Żadne z nich nie było na to gotowe. I chyba nigdy nie powinno być.

Za to Megan postanowiła towarzyszyć Danielowi. Widziała, czuła, że potrzebne jest mu wsparcie. Podpora, na której będzie mógł dokonać projekcji niepożądanych emocji. Bała się tylko jednego, że ta podpora zmięknie, jak wosk w słońcu, na widok ciała. Ale musiała przy nim być. Czuła to. Była to winna Danielowi, jak i reszcie rodziny.

Rozstali się więc pod szpitalem. Zapewne na krotko, bo biblioteka hrabstwa Macomb znajdowała się zaledwie dwie ulice od szpitala. Nawet widzieli jej dach wystający poza szpaler drzew rosnących przy ulicy. Macomb było pięknym, zielonym miasteczkiem.

* * *

Kostnica pachniała tak, jak to zapamiętali. Zapachem … śmierci i rozpaczy. Pracownik kostnicy – niewysoki, brodaty mężczyzna o wyraźnie arabskich korzeniach – sprawdził ich dokumenty, odnotował coś w jakiś dokumentach, poprosił ich o wypełnienie dwóch krótkich formularzy i po chwili przywiózł ciało zakryte białym prześcieradłem. Spojrzał na Daniela i Megan, jakby chciał się upewnić, że są przygotowani, że się nie rozmyślili, a potem odsłonił rąbek tkaniny.

To był Jack. Sino-zielony, z twarzą napuchniętą jak przeleżały w wodzie kawałek mięsa, tu i owdzie poczerniałą od pierwszych zmian gnilnych, lecz nadal rozpoznawalny.

Nie wytrzymali. Nie byli w stanie. Oboje. Pracownik kostnicy szybko zasłonił opuchniętą twarz młodego Cravena. Pomógł im wyjść na zewnątrz, przyniósł wodę, a gdy już odzyskali zdolność racjonalnego myślenia w sposób zdradzający dużą empatię, poprosił o podpisy na dokumentach potwierdzających tożsamość topielca.

- Wstępne badania toksykologiczne wykazały, że denat brał narkotyki przed śmiercią. Policja może mieć w tej sprawie kilka pytań, panie Craven. Bardzo możliwe, że to one pośrednio przyczyniły się do utonięcia. Niezależnie od okoliczności, proszę przyjąć moje najserdeczniejsze kondolencje. Co prawda nie znamy się, ale moja siostra zginęła w podobny sposób, gdy miała dwanaście lat. Załamał się pod nią lód na jeziorze, gdy jeździła tam na łyżwach. Ciało znaleziono dopiero wiosną, kiedy zima puściła na dobre.

Pokiwali tylko automatycznie głowami i opuścili szpital. Znaleźli najbliższą kawiarnię i usiedli tam na kilkadziesiąt minut. W tym stanie nie byli gotowi iść do biblioteki. Spojrzeć w oczy siostry i brata zmarłego i powiedzieć im –„to Jack”. Niezależnie od tego, jak straszne rzeczy widzieli Madd i Stev wcześniej.

* * *

Biblioteka w Macomb nie należała do największych, ale miała w sobie pewien prowincjonalny urok.

Maddison i Steven spotkali w niej zajętego przeglądaniem przeźroczy Nathana. „Łowca duchów” szukał informacji na temat masakr Indian w okolicy, w starych, zachowanych na slajdach gazetach, ale jakoś nie udało mu się wpaść na żaden trop. Przy małym stoliku położył też kilka książek.

- Oni są ze mną – zapowiedział starszej kobiecie w luźnym t-shircie z młodzieżowym napisem i wielkich, pomarańczowych okularach, a ta pokiwała głową nie przerywając lektury trzymanej na pulpicie książki.

Po prawdzie bibliotekarka nie miała zbyt wiele do roboty. Poza ich trójką w bibliotece przebywały jeszcze tylko dwie osoby. Starszy mężczyzna w tweedowej marynarce oraz gruby dzieciak oglądający komiksy.

Zajęli się poszukiwaniem informacji, co nie było łatwe. Powoli jednak, strona po stronie, książka po książce, ukazał im się wcześniej nie znany obraz historii tych rejonów. W osiemnastym wieku, w latach 1754-1763, podczas wojen francusko- angielskich o kolonie amerykańskie, w okolicach doszło do licznych potyczek. Część Indian popierała Anglików, część Francuzów, a biali wykorzystywali to dość dobrze, kierując dawne waśnie na krwawe tory. Zdarzały się mordy i pacyfikacje, ale żadne artykuły nie wspominały nic o eksterminacjach całych wiosek.

W końcu do biblioteki przyszli Megan i Daniel i wtedy Nathan wpadł na pomysł, by odwiedzili Irene.

* * *

Mimo niezapowiedzianej wizyty, Irene ucieszyła się na ich widok, a sympatyczny uśmiech i ciepło, jakie roztaczała wokół siebie ta siedząca na wózku inwalidzkim kobieta, było zaraźliwe. Przez chwilę, pomagając gospodyni obdzielić gości ciastem, lemoniadą i ciepłymi napojami, czuli się niemal beztrosko.

Wyjaśnili jej wszystko, co ich tutaj sprowadziło. Nie szczędząc mrocznych czy bolesnych szczegółów.

- Jeżeli to indiańskie … duchy, to Harold Twinooak musi coś wiedzieć. – Powiedziała Irene. – Znacie go – spojrzała na Maddison i Stevena. – On was do mnie skierował. Jego ojciec był kimś w rodzaju indiańskiego duchownego zanim go zamordowano. Straszna historia.

- Nie wiedzieliśmy, że nie żyje. Co mu się stało? – zaciekawiła się Maddison.

- To paskudna historia – posmutniała starsza kobieta. – Wydarzyła się zresztą niedaleko waszego domu. Na dzikiej plaży nad jeziorem. Joshua Twinooak zamieszkał tam w przyczepie campingowej. Takiej luksusowej. Pewnej nocy ktoś podłożył ogień pod amper. Spłonęły trzy osoby. Joshua i dwóch jego przyjaciół. Timmy Boyld i Franc Dunnbar. Byli wtedy na rybach. To zdarzyło się kilka lat temu. Nie pamiętam dokładnie kiedy. Sprawców podpalenia nie udało się zatrzymać, ale pewne jest, że był to ktoś z Plymouth. Tego Harold nie potrafił zaakceptować, dlatego bardziej ufa turystom, niż przyjezdnym. Z tego co wiem, nadal prowadzi własne dochodzenie w tej sprawie. Ale wracając do waszych problemów. Podasz mi tatą książkę, kochanie.

To była prośba skierowana do Maddison.

- Nie. Nie tą, tamtą. O, właśnie tą.

Była to bardziej oprawiona w teczkę praca, ale jej tytuł przykuł uwagę Stevena. „Wojny kolonialne w latach 1754-1763 w stanie Illinois, Iowa i Missouri. Anthony S. Williamsona.

- To praca doktorska mojego przyjaciela. – wyjaśniła Irene. - Podarował mi ją dawno temu, na moje urodziny. Niestety. Nie ma go już pośród nas. Zawsze prowadził nerwowy tryb życia, jakoś tak, sam z siebie. Palił też chyba z trzy paczki papierosów dziennie, zapijając je morzem mocnej kawy. Serce odmówiło mu posłuszeństwa w wieku czterdziestu ośmiu lat. Biedny Anthony. Uwielbiałam jego towarzystwo. Wszyscy uwielbiali. Znał chyba wszystkie kawały świata a jak potrafił je opowiadać. Prawdziwy talent.

Odebrała prace z rąk Maddison i szybko zaczęła ją studiować.

- Jest. Anthony badał tutejszą historię, wnikliwie, jak nikt inny. Mam.

Zaczęła czytać, spokojnym, miłym dla ucha głosem.

- Niezaprzeczalnym faktem jest to, że wojna dotarła też na ziemie dużo dalej od Wielkich Jezior i terenów konfederacji Huronow, niż się wydawało. Tutejsze plemiona Cahokia, Kaskaskia, Tamoroa, Peoria, Moigwena, i Michigamea stały po stronie Anglii, licząc na wsparcie ze strony „czerwonych kubraków”, co sprowadziło jedynie gniew wojsk francuskich. Na terenach hrabstwa Macomb doszło do kilku spektakularnych ataków na niedaleki fort Peoria. Ówczesny zarządzający fortem, Jacoob Antua Mirasacrleus wysłał na tereny najbardziej krewkich Indian z plemienia Moigwena swój oddział specjalny, formację najbardziej bitnych i zarazem uznanych za najbardziej przerażających żołnierzy, złożonych głownie z ochotników – kolonistów. Nazywali się oni cercle audit „kręgiem wyklętych”. Późniejsi badacze uznawali, że właśnie ten oddział przyczynił się do szybkiego stłumienia jakichkolwiek prób sojuszy Indian z Anglikami na terytoriach Illionois, Iowa i Missuori. Znamienitym przykładem działań „kręgu wyklętych” mogły być okrutne masakry, jakich dopuścili się we wsiach plemion Moigwena w okolicach jezior Keokuk, Latonka, Winpawka, Moigwena i Wanpawka. Jedyną udokumentowana zbrodnią z tamtego okresu, była chyba masakra wioski, którą miejscowi nazwali „Wip-wam-worat”, czyli w wolnym tłumaczeniu, „Kruczym domem”. Zgodnie ze słowami jednego z żołnierzy cercle audit wypowiedzianymi w pijackim widzie do małżonki, żołnierz ten – Harald Trentouvail powiedział, że zabili, zgodnie z rozkazami, wszystkich dzikusów, co do jednego, nawet niemowlęta, a zwłoki, jak należy, utopili w jeziorze. Moje badania wykazują, że owa wymordowana wieś musiała leżeć gdzieś niedaleko współczesnego Plymouth, jednak dokładna lokalizacja, przy tak mizernym materiale badawczy, jest niemożliwa. Nigdy też nie udało się potwierdzić, ani zaprzeczyć aktom ludobójstwa popełnianym przez żołnierzy z cercle audit. Warto nadmienić, że kapitan tej formacji, Antonua du Hourtewane został pochowany z wszelkimi honorami w krypcie, w Kościele Wszystkich Świętych w Keokuk.

Zadzwonił telefon Daniela.

W idealnym momencie.

- Pan Daniel. Tutaj Jreemiash Weiss. Omyłkowo przekazałem panu nieprawdziwe informacje. Pańskie dzieci mają po dziesięć procent z polisy pana ojca. Przepraszam za to. Dotarły do mnie informacje, że zajął się już pan pogrzebem. Doskonale. Podczas stypy dopełnimy reszty formalności i postaram się uruchomić środki dla Państwa jak najszybciej będzie to tylko możliwe, w sytuacji prawnej, jaka się z tym wiąże. Życzę miłego dnia.

Ledwie kilka minut później zadzwonił kolejny telefon. Tym razem do Megan.

- Cześć – rozpoznała słaby głos Berta. – To ja. Chciałem tylko powiedzieć, że nic mi nie jest. Musimy jednak się spotkać. Ustalić … no wiesz. Przecież nie powiem, że jakaś siła cisnęła mnie … no wiesz.
 
Armiel jest offline  
Stary 30-06-2015, 21:45   #83
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
praca zbiorowa

Steven odetchnął z wyraźną ulgą. Podszedł do Daniela i uścisnął mu ramię. Tak zwyczajnie. Po przyjacielsku. Ten uścisk mówił “dobrze zrobiłeś ojcze”.
Przynajmniej jeden problem z głowy.

- Myślicie o tym samym? - spytał po chwili spoglądając po kolei po zebranych. - Myślicie, że ten… że to… - brakło mu słów na nazwanie bytu - domaga się sprawiedliwości?

- Ten kapitan… du Hourtewane - powtórzył nazwisko, smakując jego brzmienie, - wiem jak to zabrzmi, może głupio ale… powinien odpowiedzieć za zbrodnie. Keokuk, ktoś się pisze na wycieczkę?

- I tak jadę w tamtą stronę. Muszę zgrać materiały i dopilnować kilku spraw. Poza tym… - Nathan zafrasował się na moment - ktoś musi poinformować rodzinę April.

- Świetnie! - Steven zapalił się do pomysłu, jednak nagle coś ostudziło jego zapał. - Tato? Pewnie stwierdzisz, że to niemądre, lecz… Moim zdaniem - powiedział zdecydowanym głosem - powinniśmy tego spróbować.

Czuł, że powinien spytać ojca o pozwolenie, jednocześnie wiedział, że jego ewentualny zakaz nie powstrzyma go przed raz już podjętą decyzją.

- Nie możemy skupić się na wyłącznie jednym sposobie działaniia - ton głosu świeżo upieczonego seniora Cravenów był… spokojny. Zamyślony. - Dowódca tego oddziału wyklętych rzeczywiście brzmi jak osoba kluczowa. To prawda. Ale wydaje mi się, że ktoś już wymierzył na nim sprawiedliwość. Przeklął jego i jego ludzi za to co zrobili. Na trwające już 250 lat potępienie. Ale za tę sprawiedliwość życie oddali już Hortonowie i Visserowie. A także Jake i dziadek.

Imiona obu wymieł powoli. Bez wzdychania jednak, czy drżenia w głosie.

- Gdy będziesz tam z panem Westonem, nie szukaj sprawiedliwości. Zobacz czy są jakieś dokumenty z tego pochówku. Jakieś informacje o kimś kto by go przeklął. Sam nie wiem co. Cokolwiek co pomoże odciąć tego potwora od naszego Domu. Kolejną osobą jest Harrold Twinoak i z nim też powinniśmy porozmawiać. Ponownie. Moglibyśmy go odwiedzić wspólnie przed rozdzieleniem się. Ponownie. Być może nie wszystko nam jeszcze powiedział. Jest jeszcze Bert, z którym rozmowa powinna poprawić nasze stosunki z lokalną policją. Myślę, że powinniśmy z nim ustalić to, że próbował mnie uspokoić i że upadek że schodów był wypadkiem. A na koniec… - tu spojrzał na Nathana - Pani Perrineau wspominała, że zna księdza, któremu nie obce są tematy nawiedzeń i tym podobnych. Chciałbym zasięgnąć również jego porady.

Weston tylko kiwnął głową nie chcąc wdawać się w zasadność uciekania się do pomocy duchownego.

- Czy mogę? - wskazał pani Irene książkę, której fragment im przeczytała, a po jej niemej zgodzie raz jeszcze prześledził wymienione nazwiska i wzrokiem poszukał przypisów w nadziei na znalezienie informacji skąd przyjaciel Irene wziął swoją wiedzę na temat przeklętych - Wydaje mi się, że ostrzegającym nas duchem, może być ów Harrald Trentouvail. Tęskniący za żoną. Tak określiła go April. A prześladującym nas… może kapitan wyklętych? A może duch ich wszystkich. Klątwy zaś… - zastanowił się - Wydaje mi się, że klątwy nie rzucono po dokonaniu mordu. Mógł ją rzucić potomek kogoś kto ocalał z wymordowanej wioski…

​- Pamiętaj o tym - pierworodny zwrócił się bezpośrednio do ojca, - że kapitan został pochowany z honorami. To mogło nie spodobać się pomordowanym.

Pokręcił jednak po chwili głową.
- Co pani o tym myśli, pani Irene?

- Nie wiem. nie znam się na duchach, tylko na historii. Jednak uważam, że możecie mieć rację. Tylko, czy duchy byłyby aż tak, no nie wiem, małostkowe? Czy rozpamietywałyby krzywdy sprzed stuleci. A może, tak myślę, incydenty nasilły się po śmierci Twinooka. Po spaleniu go i jego dwóch kolegów nad jeziorem. Może to rozgniewało duchy. Przyzwało je z .. otchłani. Nie wiem. to tochę dziwne, jak się tak mówi.

- Myślicie, że to Twinook? Że on mógł przyzwać duchy przodków?- Steve sam nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Krążył wokół tematu jak sęp nad ścierwem, które jeszcze nie do końca zdechło.

- W legendach i podaniach zwykle spotyka się historie o mściwych duchach, które wracają, bo czegoś chcą. To mogłoby kierować nas na Twinooka. Z drugiej strony zjawiska opisywane jako mściwy duch działają nieco subtelniej i zawsze są silnie powiązane ze swoją krzywdą, na którą chcą za wszelką cenę zwrócić uwagę, albo jakoś ją powstrzymać. Pamiętacie co mówiła April? - po twarzy informatyka przebiegł cień, który szybko znikł pod rzeczowym tonem - To co was nęka jest inne, silniejsze i bardziej perfidne, jakaś zła moc, demon. Może ten kapitan, du Hourtewane, dokonał czegoś więcej niż mordu na indianach? Może sprofanował i ukradł coś czego tamci strzegli?

- Mamy masę hipotez. I nic ponad nie - wtrąciła się Maddison. - Na gdybaniu tracimy tylko czas, potrzebujemy faktów. Proponuję aby jedna część odwiedziła Harolda Twinooka, druga część pojchała do Keokuk. Jest jeszcze kwestia jeziora. Jeżeli podania mówią, że tam porzucono szczątki zamordowanych indian… może wartoby je wyciągnąć i zapewnić im godziwy pochówek? W filmach tam to działa - wzruszyła ramionami. - Poświęcona ziemia daje duszom spokój… czy coś.

- Rozdzielamy się? - Steven chciał szybko przejść do czynów. - Ja z Nathanem jedziemy do Keokuk - skinął głową w kierunku mężczyzny. - Do Harolda Twinooka wybiera się…

Zawiesił głos patrząc po zebranych.

- Reszta - dopowiedziała jego siostra.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 30-06-2015, 22:14   #84
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Jeszcze raz.
Mężczyzna w kitlu odstawił szklankę wody i spojrzał pytająco na Daniela. Nie było w jego oczach jednak braku zrozumienia. Wiedział o co chodzi. Pytał, czy Daniel jest pewien.
- Chcę go zobaczyć jeszcze raz - potwierdził stanowczo Craven po czym odwrócił się do szwagierki - Meg, nie musisz…
Tanatolog pokiwał głową. Po chwili zaś Daniel ponownie sprowadzony do zimnego pomieszczenia chłodni, spoglądał na oblicze swojego zmarłego syna. Poprosiwszy zaś o chwilę samotności, przysunął sobie krzesło, usiadł tuż przy stole i patrzył. Długo. Zapamiętując każdy szczegół. Każdy pojedynczy detal oblicza, które zostało mu odebrane. Dość już starał się zapomnieć. O śmierci Karen. O chorobie Arnolda. Dość już wypełniał pustkę monotonią i codziennością. Tym razem Daniel Craven zamierzał pamiętać bardzo dokładnie. Kogo stracił. Jak stracił. Kto był odbierającym. Co czuł. Jak wielki ból i spustoszenie uczyniła w jego głowie. I co najważniejsze… Nie że dopuścił do niej. Ale to, że dopuścił do niej bez walki. Kulący się ze strachu. Tchórzliwie skrywający za miłością jaką darzył swoje dzieciaki.
Pod płachtą prześcieradła wymacał dłoń syna. Uścisnął ją i nachylił się nad zwłokami stykając swoje czoło z czołem Jake’a. Odór butwiejącego ciała wnikał swobodnie do jego nozdrzy.
- Przepraszam Cię synku…
Wstał. Umył w umywalce ręce, opłukał twarz i wyszedł z kostnicy.

***

- Meg? - zatrzymał szwagierkę przed wsiąściem do samochodu - Pojedziesz do szpitala do Berta? Jeśli jest z nim policja, to raczej nie będą go chcieli zostawić ze mną samego. A trzeba z nim naszą wersję ustalić w samotności. I...
Przełknął ślinę. Teraz dopiero westchnął. Nie miał siły przejmować się cudzym losem. Nie teraz.
- I ostrzeż go. Gdyby zobaczył wokół siebie coś dziwnego, cokolwiek. Niech dzwoni. Nie możemy wykluczyć, że to coś może i teraz na niego mieć oko. Zadzownię do Ciebie jak wyjdziemy z Mads od tego Twinoak’a.

- Gdy go znajdziesz Steve… - wahał się. Czuł, że udało mu się odbudować jakiś cień więzi z najstarszym synem. I z jednej strony cieszyło go to, z drugiej martwiło, że stało się to kosztem. Ze Steve uderzając go wtedy złamał pewną granicę. A on nie mógł z tym nic zrobić - Gdy go znajdziesz. Tego oficera... Zadzwoń do mnie nim cokolwiek zrobisz. Dobrze?
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 02-07-2015, 12:39   #85
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Po burzowych dniach pogoda zaczęła się poprawiać. Słońce przebiło się przez ciemne chmury. Gdyby tak łatwo podobny stan dało osiągnąć się w sytuacji, jakiej znalazła się ich rodzina.

Ustalili plan działania, który dał im jednak promyczek nadziei. Łudził obietnicą ocalenia. Otwierał ścieżki działania na tym niepewnym dla wszystkich, szalonym gruncie pełnym duchów, prastarych klątw i żądnych zemsty demonów.

Jakkolwiek obłąkańczo i szaleńczo to nie brzmiało, to jednak faktom nie dawało się zaprzeczyć – wydarzenia rodem z horroru stały się dla rodziny Cravenów czymś morderczo prawdziwym. Czymś, co nie spocznie, póki nie pozabija ich wszystkich. Tego byli pewni.

NATHAN, STEVEN

Nathan i Steven udali pojechali do Keokuk. Droga nie była długa, ale dość ruchliwa i dojazd na miejsce zajął im prawie półtorej godziny. Mijali liczne samochody z przyczepami kempingowymi, z kajakami na dachach, autokary turystyczne i rowerzystów próbujących nie wpaść pod koła spieszących się do celu kierowców.

- Sezon zaczął się na dobre – Nathan poczuł się w obowiązku gospodarza. – Przyjeżdża tutaj mnóstwo wędkarzy. Tutejsze jeziora pełne są ryb.

Dopiero po chwili zorientował się, co powiedział. W końcu w tutejszych jeziorach w kilkudniowym odstępie utonęło dwóch członków rodziny Stevena.

- Przepraszam. – Powiedział po prostu.

Do Keokuk dotarli słuchając muzyki i podziwiając widoki.

Miasto było większe od Plymouth i Macomb razem wziętych. I urokliwe. Położone nad nurtem rzeki Missisipi stanowiło stolicę hrabstwa Lee. Nadal jednak było mniejsze, niż najmniejsza dzielnica w Chicago. To, co musieli mu przyznać, to urokliwy charakter. Nieduże domki otoczone zadbanymi, pełnymi kwiatów ogrodami. Czerwone dachy wynurzające się spośród zieleni konarów drzew. I wszędzie pełno turystów podziwiających panoramę rzeki, odpoczywających w cieniu kawiarnianych parasoli na bulwarach lub na ławkach w parkach. Przypominało to trochę wytęskniony przez Stevena Paryż.

Kościół Wszystkich Świętych też znaleźli bez trudu. Miejsce to, jak się okazało, było celem jakiejś turystycznej wycieczki. Jej przewodniczką była młoda, atrakcyjna dziewczyna, która kilkunastu posiwiałym emerytom opowiadała historię zabytkowej budowli.

Przespacerowali się powoli, przyglądając kamiennym płytą pod swoimi stopami, aż w końcu, w bocznej nawie, pośród innych tego typu płyt, pod wyrytym w kamieniu krzyżem odnaleźli napis

Cpt. Antonua du Hourtewane 1772-1779 Zasłużony w procesie kolonizacji hrabstwa.

Pod napisem widniał jeszcze jeden znak, dość zatarty przez czas i depczące po nim stopy, w którym rozpoznali jednak symbol zjadającego swój ogon węża.
Zatem szczątki kapitana pochowano na uświęconej ziemi? Czy to nie powinno wystarczyć by uspokoić złego ducha? W nielicznych filmach tego typu, które mieli okazję obejrzeć Daniel i Steven, to zazwyczaj wystarczało. Dlaczego więc nie załatwiło krwawego kapitana Hourtewane’a?

Ludzie obok nich rozmawiali, robili zdjęcia, a Steven przyglądał się tablicy. Mieli szansę ją zdjąć lub rozwalić, ale potrzebowali do tego celu solidnych, ciężkich narzędzi, no i niemałej siły. A może tablica była tylko pamiątką? A szczątki żołnierza spoczęły w zupełnie innym miejscu?

- Mam pomysł – zaproponował Nathan. – Wpadniemy do mnie, do domu. Zrzucę nagrania na komputer, a potem pójdziemy do ratusza. Pracuje tam mój dobry sąsiad, Jim Denver. Może on pomoże nam zdobyć więcej informacji o kapitanie. Nie ma co się miotać bezmyślnie.

MEGAN

Bert leżał w szpitalu w Macomb więc wystarczył znów krótki spacer i krótka rozmowa z uprzejmą pielęgniarką i po chwili Megan siedziała już przy rannym policjancie.

Bert był na środkach przeciwbólowych, a z obandażowaną głową wyglądał jak ofiara wypadku komunikacyjnego.

- Co to było? – to było pierwsze pytanie, jakie zadał Megan, gdy tylko ta zamknęła za sobą drzwi.

- Dom jest nawiedzony – odpowiedziała kobieta, a słysząc te słowa uświadomiła sobie, że nie mają już one dla nie tak dziwacznego znaczenia.

- Hę?

Na więcej nie było go chyba stać.

- Nie wiemy, co nawiedza dom i dlaczego lecz próbujemy to ustalić – wyjaśniła spokojnie. Tyle wydawała mu się winna no i rozpaczliwie potrzebowali sojusznika. – Demon. Duchy pomordowanych Indian. Siły nieczyste. W każdym razie to one utopiły naszych bliskich, tak sądzimy. Chcą nas pozabijać, tak jak pozabijały poprzednich mieszkańców.

- Czemu zaatakowały ... mnie?

Przynajmniej jej wierzył. Zresztą trudno, żeby nie, po tym, czego doświadczył.

- Nie mam pojęcia. – Odpowiedziała Megan zgodnie z prawdą. – Ważne jest, co powiesz policji. Daniel sugerował, byś powiedział, że to był wypadek. Że próbowałeś go uspokoić po tym, jak dowiedział się o śmierci Jacke’a i że spadłeś ze schodów.

- To dobry plan. Tak powiem.

Zamilkł. Widać było, że wzbiera w nim jakieś pytanie. W końcu zebrał się na odwagę.

- Co zrobicie? Z tym … no wiesz.

- Z demonem? – Powiedziała zupełnie spokojnie. Sama dziwiła się, skąd bierze w sobie ten spokój. – Nie wiemy. Ale poradzimy sobie.

- Jak tylko wyjdę … Możecie liczyć na moje wsparcie.

- Daniel prosił, byś na siebie uważał. To coś potrafi oddziaływać na nas nawet wtedy, kiedy nie jesteśmy w domu.

- Oddziaływać?

- Halucynacje. Koszmary. Jak na razie tyle.

- Jak na razie?

- Nie wiemy, do czego to coś jest zdolne i czemu uwzięło się na nas.

- Powiedz Danielowi, że spróbuję załatwić śledztwo z jego ojcem. Oddalić podejrzenia od was. Teraz, kiedy poznałem prawdę, jakkolwiek by ona nie brzmiała, jestem po waszej stronie. Pamiętajcie o tym. Ok?


DANIEL, MADDISON

Dawno już nie spędził tyle czasu sam na sam z córką, jak w drodze z Macomb do Plymouth. Nie rozmawiali jednak wiele. Nie czuli w sobie tyle sił i tyle odwagi. Zresztą żadne, nawet najlepiej dobrane słowa, nie oddałyby tego, co czuli teraz w środku. Pustki po stracie bliskich ludzi nie da się wypełnić nigdy. Zawsze w duszach, nawet po wielu latach, pozostanie jakiś brakujący fragment. Człowiek będzie kompletny. Będzie żył dalej. Szedł przez życie pozornie niezmieniony. Ale to nie będzie prawdą. Po takiej stracie człowiek wygląda jak puzzle na tysiąc elementów, w którym zabraknie jednego lub dwóch kawałeczków. Niby nic, niby tylko odłamki całości jednak, kiedy spojrzy się z bliska na obraz dostrzeże się puste miejsca.

Pojechali bezpośrednio do sklepu wędkarskiego, w którym ostatnio Steven chciał robić awanturę. Nad jeziorem pełno było ludzi, a kiedy wysiedli z zaparkowanego kilkadziesiąt metrów od sklepu Twinooaka samochodu i szli ulicą, wydawało im się, że przyciągają ciekawskie spojrzenia miejscowych.

Mieszkańcy Plymouth już zapewne wiedzieli, co spotkało nowych sąsiadów. Czy im współczuli? Czy tylko kierowała nimi niezdrowa ciekawość? A Mozę to tylko Daniel i Maddison byli przeczuleni.

Stary Indianin był w sklepie, jak chyba zawsze. Na widok Maddison uśmiechnął się przyjaźnie. Dokończył rozmowę z klientem na temat wyboru wędziska i w końcu podszedł do Daniela i Maddison.

- Panie Craven – Harold wyciągnął rękę na powitanie.

Uścisk miał szczery i silny.

- Irene dzwoniła, że przyjedziecie i że macie problemy. Proponuję przejść na zaplecze. W lodówce trzymam zimną lemoniadę. Idealna na takie dni, jak ten.

Skorzystali propozycji i po chwili siedzieli już na niewielkim, ale chłodnym zapleczu, w którym panował lekki bałagan – kartony z kołowrotkami, teczki papierami i zużyte opakowania po pizzy tworzyły istny śmietnik.

- Przepraszam. To syn. Jest strasznym bałaganiarzem. A ja nie zamierzam sprzątacza niego. I tak to trwa. Czasami tygodniami.

Po chwili udało im się znaleźć miejsce do siedzenia.

- Dobrze. Irene wspomniała, że macie problem z duchami Indian. I chciała namówić mnie, bym odprawił jakieś indiańskie czary by wam pomóc. Bardzo chętnie. Ale jest jeden problem. Nie znam żadnych indiańskich czarów.
Jedyną osobą, którą bym o coś takiego posądził jest Geronimo Wolfhowl. Ale, tak jak wspominałem pana córce, panie Craven, Geronimo to raczej osoba, której odwiedziny odradziłbym każdemu.

- Dlaczego?

- On i jego rodzina to typ aspołecznych odludków. Żyją z uprawy ziemi i hodowli drobiu. Mają sporą farmę na południowy wschód od Plymouth. Łatwo ją poznać. Wszędzie pełno napisów – „Teren prywatny wstęp wzbroniony” i tym podobnych. No i są jeszcze psy. Paskudne wilczury, które Geronimo trzyma na postrach intruzom. Miał już dwie sprawy za pogryzienia i to poważne, ale psy nie opuszczają jego ziemi, więc adwokaci wybronili go z zarzutów. No i zdarzyło się, że Geronimo albo jeden z jego synów strzelał do domokrążcy, który zignorował zakazy.

- Strzelał?

- Tak – odpowiedział poważnie Harold. – Z dubeltówki. Nawet postrzelił. Tylko, że solą. Na szczęście. Chociaż nie trudno mi sobie wyobrazić, że używają ostrej amunicji. Szczególnie nocą bliżej ich posesji. W końcu w USA obowiązuje prawo, - „mój dom, moją twierdzą” i każdy sąd uniewinniłby ich gdyby zastrzelili kogoś w nocy na jego terenie.

- Antypatyczny typek – mruknął Daniel nieprzekonany.

- On i jego synowie. Jeden z nich, Samuel siedział w więzieniu chyba ze trzy lata.

- Za co? – zaciekawiła się Maddison.

- Za napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia. A Samuel to młodszy i spokojniejszy braci. Ash to dopiero dupek, proszę wybaczyć słownictwo. Całe Plymouth cieszy się z tego, że Wolfhowlowie trzymają się z daleka od miasteczka i przyjeżdżają tylko sporadycznie by załatwić sprawunki i znów zaszyć się na swojej farmie.

- A czemu wspomniał pan, że Geronimo może znać się na indiańskiej magii? – Zapytał Daniel.

- Bo jest strasznym tradycjonalistą. Nie wierzy w Chrystusa i nie chodzi do kościoła. A przed domem trzyma stary totem. Taki, jakiego używali jego przodkowie. Widziałam go. Mówię wam. To solidny totem. Naturalnych rozmiarów. A raz wracając po zmroku do domu przejeżdżałem koło ich domu, drogą na skróty, łąkami i widziałem, że palą przy nim ognisko i tańczą. Chyba nawet słyszałem, że śpiewają. To musiała być jakaś indiańska ceremonia. Mój świętej pamięci ojciec mógłby wam pewnie powiedzieć więcej o Geronimo i jego rodzinie, bo przyjaźnili się taką dość szorstką, opartą na szacunku przyjaźnią. To, dlatego Geronimo toleruje mnie na swoich ziemiach i czasami zamieni ze mną kilka słów, chociaż nie uważają mnie za Indianina, takiego, jakim był mój ojciec. Szczerze odradzam odwiedziny. Ale mogę dać telefon na farmę. Z tym, że najpewniej rzucą słuchawką, o ile w ogóle odbiorą.
Na zewnątrz, przez ściany, słyszeli stłumiony gwar roześmianych, cieszących się pogodą ludzi. Radosny, beztroski, zupełnie odmienny od tego, w jakim oni byli nastroju.

- Dobra lemoniada? – Przerwał ciszę Harold Twinooak. – Chcecie ze mną jeszcze o czymś porozmawiać, czy mogę wracać do pracy?
 
Armiel jest offline  
Stary 16-07-2015, 10:37   #86
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Steven wyjątkowo chętnie przystał na propozycję Nathana. Naukowiec nie wiedzieć czemu wzbudzał w nim ufność. Zagracone mieszkanie mężczyzny też wydawało mu się przytulne. Nie raził go rozgardiasz, porozrzucana aparatura. Z zaciekawieniem przyglądał się przyrządom, nie znając ich zastosowań. Zaintrygowany przyjrzał się książkom rozrzuconym na ławie.

- Czym się zajmuje twój sąsiad w ratuszu? - spytał lustrując jakieś czasopismo naukowe.

- Takimi tam, urzędowymi procedurami. - rzucił przez ramię Nathan większość swojej uwagi poświęcając na dokładne upięcie do komputera zwojów kabli. Towarzystwo nieożywionej materii działało na niego dużo lepiej niż przydługie kontakty z ludźmi. - Sądzę, że byłby w stanie zapewnić nam dostęp do miejskich archiwów dotyczących kościoła Wszystkich Świętych, a jeśli zajdzie taka potrzeba, można spróbować załatwić od niego pozwolenie na przeprowadzenie, no wiesz… bliższych oględzin.

Steven pokiwał przecząco głową.

- Nawet gdyby był w stanie oficjalnie załatwić ekshumację, w co nie wierzę, to potrwa to wieki. Nie mamy tyle czasu.

Przyglądał się chwilę temu co robi Nathan.

- Myślisz, że to coś da? Że twoje nagrania pomogą nam... zrozumieć?

- Nie sądzę. W każdym razie nie tak jak byście chcieli.

Weston początkowo nie zwrócił uwagi na zakłopotaną minę chłopaka, wciąż zajęty pieczołowitym rozstawianiem swojego sprzętu, jednak już po chwili odłożył trzymany w rękach aparat i pokiwał głową intensywnie wpatrując się w rozjarzający się ekran. W końcu odwrócił powoli głowę w stronę Stevena i obdarzył go bladym uśmiechem.

- Przy badaniu takich zjawisk rzadko trafia się na przełomowe momenty, poza tym nie sądzę żeby po wydarzeniach ostatnich dni zrobiły one na was specjalne wrażenie. Filmy i pomiary nie odkrywają jakichś niesamowitych tajemnic, po prostu pozwalają na spokojnie zobaczyć co tak właściwie miało miejsce, co dokładnie - Weston podkreślił to słowo ruchem głowy - się wydarzyło. Zobaczymy?

Nie czekając na reakcję młodego Cravena, mężczyzna uruchomił odtwarzanie. Chłopak nachylił się nad ramieniem technika oczekując ujrzeć niesamowite zjawiska. Ekran monitora jednak śnieżył tylko jak telewizor poza porą nadawania. Kilka razy mrugnął, jakby cień przesunął się po ekranie, nic jednak efektownego nie pojawiło się.

- Merde! - przetarł oczy nie kryjąc rozczarowania. - To wszystko?

- Na to wygląda. - w przeciwieństwie do chłopaka Nathan nie wydawał się zawiedziony jakością nagrania. Dumał przez chwilę nad śnieżącym ekranem, po czym wstukał kilka komend na komputerze i patrzył na efekty. Obraz zmieniał się nieznacznie, rozjaśniał się, wygładzał. Podobnie dźwięk. Po przepuszczeniu go przez mnogie filtry zamiast szumiących trzasków dało się słyszeć szepty, krzyki i inne niezrozumiałe bełkoty cokolwiek napawające niepokojem.

- Widzisz, Stevenie, to zepsute nagranie, poza pewną sugestią, że nie była to zbiorowa halucynacja, daje nam jeden jasny dowód. Pojawienie się owego “czegoś” najwyraźniej powoduje silne zakłócenia w polu magnetycznym, a więc możemy ową zmianę zbadać i wyciągnąć z niej wnioski. Może nawet próbować na nią wpłynąć, albo zniwelować, ale to już trochę fikcja życzeniowa. Niemniej warto spróbować.

Tak jakby zapewnianie spokoju duszom zmarłych indian miało naukowy sens… - dodał już w myślach nie chcąc wprowadzać do skołatanego umysłu Cravena nowego zmartwienia.

- To znaczy, że potrafisz coś z tego wyciągnąć?

- Mamy tutaj wskaźnik amplitudy, napięcia, mocy… - Weston wskazywał kolejne słupki i rzędy cyferek na wykresie - Wnioskując z siły zaburzeń nagrania wiemy o tym polu bardzo wiele. Możemy spróbować je rozproszyć, albo spolaryzować składową elektryczną względem składowej magnetycznej… - dopiero po chwili Nathan zauważył rosnący brak zrozumienia za strony rozmówcy. - Zrobimy pułapkę statyczną, na wypadek gdyby z duchami kolonizatorów nie wyszło jak należy.

Informatyk wyłączył sprzęt i ziewnął przeciągle.

- To co, idziemy odwiedzić urząd? Może mają tam coś ciekawego na temat du Hourtewane’a.

- Prowadź!

***

Szeroka aleja, przy której stał urząd, obsadzona była szpalerem młodych drzewek. Przed budynkiem stał monumentalny pomnik jakiegoś bohatera wojny secesyjnej. Stojąc na wzgórzu wskazywał coś uniesioną ręką. Kicz - jak stwierdził Steven. Jim Denver był czterdziestoparoletnim, łysiejącym urzędnikiem z rzadkimi włosami zaczesanymi przez całą szerokość łysiny, które zamiast ją ukryć, przykuwały do niej uwagę.

- Weston! - ucieszył się wyłaniając zza obszernego biurka swoje potężne ciało. Musiał ważyć grubo ponad sto kilo. - Co cię tutaj sprowadza? - spytał podając spoconą, mięsistą dłoń z precelkowatymi, napuchłymi paluchami. - Z resztą... właśnie miałem zamiar wyjść na lunch. U Jeffa dają dobrze zjeść. Wszystko opowiecie mi po drodze.

- Cześć Jim. - Nathan odwzajemnił uścisk dłoni, po czym został zagarnięty potężnym ramieniem i bez udziału własnej woli poprowadzony w głąb korytarza wiodącego do głównego holu ratusza.

- Poznaj Stevena Craven, od niedawna mieszka razem z rodziną w Plymouth, w dawnym domu Hortona. - korpulentny człowiek nie zwrócił szczególnej uwagi na nazwę, która budziła ostatnio tyle sensacji.

- Bardzo mi miło. - urzędnik obdarzył chłopaka radosnym uśmiechem, po czym pozdrowił mijaną właśnie w okienku koleżankę z pracy machając energicznie ręką przypominając w swoim zachowaniu mocno wyrośnięte dziecko.

- Gadaj, Nathan, co tam u Ciebie? Ostatnio rzadko Cie widuję.

Informatyk wykrzywił wargi w czymś co przypominało uśmiech, po czym podjął temat wymieniając się uwagami ze swoim sąsiadem. Temat szybko zszedł na elektronikę i gadżety, którymi Jim najwyraźniej także się interesował, co mogło tłumaczyć jak tych dwoje o zupełnie rozbieżnych charakterach znajdywało nić porozumienia.

Denver wprost promieniał pewnością siebie, opowiadając z entuzjazmem o nowinkach wyczytanych w sieci, żywo gestykulując ręką, do tego roznosił wokół siebie intensywny zapach taniej wody kolońskiej i pączków. Weston pozwalał klepać się po plecach i wysłuchiwał cierpliwie potoku słów płynącego od pucułowatego jegomościa, aż wreszcie trafili do lokalu Jeffa, gdzie mógł uwolnić się z niedźwiedziego uścisku i zająć miejsce przy stoliku.

- Słuchaj Jim, jest sprawa. Mógłbyś zdobyć dla mnie informacje z archiwum o kościele Wszystkich Świętych? No wiesz, krypta zasłużonych i takie tam. Interesuje nas szczególnie osoba jednego z kolonistów, kapitana du Hourtewane.

- Nie ma problemu.

Steven z lekkim rozbawieniem patrzył jak Denver pochłania podwójnego hamburgera a gęsty biały sos spływa mu po grubych paluchach.

- Chcieliśmy też pozwolenie na ekshumację zwłok kapitana - rzekł beztroskim tonem patrząc na przymrużone w rozkoszy pochłaniania oczy grubasa.

- Z tym już będzie większy problem. To wiesz, nie zwykły trup, tylko szczątki historyczne. Będziemy potrzebowali odpowiednich papierów ze strony konserwatora zabytków. Kościół to jeden z najstarszych obiektów w regionie. Pod specjalną jurysdykcją federalną. Poza tym ekshumacja szczątków historycznych wymaga sporej ilości papierków, nadzoru, pozwoleń na pracę badawczą. Mogę spytać, skąd to nagłe zainteresowanie jednym z ojców założycieli miasta? Nathan chyba nie jesteś historykiem lecz fotografem.

- To prawda. - Nathan rzucił Stevenowi niezbyt przyjemne spojrzenie. - Młody trochę się zagalopował. Prowadzę ostatnio badania nad historią du Hourtewane’a, chodziło raczej o to żeby rzucić okiem na te szczątki, poszukać jakichś ciekawostek. Ludzie lubią sensacje, zwłaszcza związane z ważnymi postaciami z historii miasta. Chyba, że znasz kogoś kto wcześniej grzebał w tym temacie i mógłby dostarczyć nam informacje od ręki?

- Tego nie wiem. Nie mój wydział. Słyszałem jednak, że mój kumpel, Teo Roos, miał kilka lat temu właśnie podobny temat. Nie wiem czy chodziło o du Hourtewane’a czy o innego zasłużonego założyciela, ale może on wam pomoże. Zadzwonię do niego. Facet od roku jest na emeryturze i garnie się do każdej pracy, jak demokrata do koryta.

Urzędnik zaśmiał się z własnego żartu. Steven uśmiechnął się również jakby żart był trafiony.

- O tej porze pewnie jest gdzieś na rybach. Z Keokuk nie wyjeżdżał. Lokalny patriota duszą i sercem. Chociaż dla mnie to po prostu zgorzkniały, stary pierdziel. Chociaż lubię drania. Żeby nie było. Zadzwonić do niego, czy sami sobie poradzicie? Sprawą powinna zając się Tessa Yunkovalov z Wydziału Historycznego. Też was może przeprowadzić przez procedurę szybciutko. Jak tylko napomknę, ze jesteś moim kumplem.

- Dziękujemy za każdą pomoc. Skontaktujemy się z Teo Roos'em. Możemy oczywiście się na pana powołać? Du Hourtewane wydaje się być taką barwną postacią... A z tą ekshumacją to oczywiście żartowałem - roześmiał się Steve. - Chyba nie wzięliście tego na poważnie?

- Jasne że nie. Nathan ma niekiedy pokręconych koleżków i koleżaneczki. A ta mała blondyneczka z Macomb. Abigail, czy jak jej tam.

- April. - wtrącił mechanicznie informatyk momentalnie się spinając jakby ktoś wlał mu za kołnierz strugę zimnej wody.

- Też ładnie. Widujesz się z nią jeszcze, Nathan?

- Tak. - Weston próbował zamaskować nagłą zmianę nastroju, ale wyszło mu to nieco koślawo, co jeszcze bardziej go speszyło. - Od czasu do czasu.

- To może odwiedzimy naszego kapitana? - Steven przerwał niezręczną ciszę.

- Najwyższy czas. - informatyk dopił małą kawę, którą sączył od dłuższego czasu i przeniósł wzrok na sąsiada, który pałaszował hamburgera - Podrzuć mi proszę numer do Teo Roos'a i Tessy Yunkovalolv, a w wolnej chwili zobacz co tam macie o du Hourtewanie, okej? Będę zobowiązany.

Weston podniósł się, zostawił drobne na stoliku i już miał odejść, ale po chwili zreflektował się i odwrócił do grubasa ocierającego usta serwetką.

- Wpadnij w sobotę na piwko, co? Pogadamy sobie, obejrzymy film...

Jim pokiwał ochoczo głową zajęty kolejnym wielkim kęsem kanapki. Nathan odpowiedział mu uśmiechem, po czym razem ze Stevenem opuścili lokal.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 19-07-2015, 23:10   #87
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Daniel odstawił szklankę lemoniady. Dotychczasowym wynikiem rozmowy czuł się ze swoim problemem wysłany do diabła. I to dosłownie zważywszy na przedstawioną wizję Wolfhowlów. A to z kolei zwiększało jego podejrzliwość wobec sprzedawcy rybiej przynęty.
- Mam nadzieję, że nie nadużyję tym pytaniem gościnności, ale chyba rozumie pan moje motywy i sytuację, która nie daje mi… pola do delikatności. Chciałbym zapytać o pana ojca, Joshua Twinoak’a. O okoliczności jego śmierci.
Indianin spojrzał na Daniela twardo, ale potem wzrok mu zmiękł. Najwyraźniej przypomniał sobie, co on przeżył w ostatnie dni. Śmierć ojca i dziecka. Od takiego człowieka trudno wymagać delikatności.
- To było zabójstwo. Ojciec osiedlił się nad jeziorem Latonka, nad odnogą w pobliżu domu Hortona, znaczy państwa domu. Ktoś oblał przyczepę benzyną, podparł drzwi metalową sztabą i podpalił. Zginął i mój ojciec i dwie osoby. Możliwe, że ten kto chciał spalić ojca nie wiedział o tym, że nocowali u niego znajomi. A może nie chodziło o mojego staruszka. Policja nie złapała winnych.
- Podejrzewał pan kogoś? - zapytał bez cienia emocji Daniel - Hortona?
- Nie. Hortona nie. Dzieciarnię. Był tutaj wtedy problem z takimi pseudo motocyklistami. Nazywali się Amerykańscy Lordowie. Mocno rasistowscy. Nietolerancyjni względem ludzi o innym kolorze skóry. Ale po tym incydencie, i kilku drobnych wypadkach przy handlu narkotykami, kilku członków tego pseudo klubu zamknięto w więzieniach i rozpadł się. Kilku chłopaków z okolicy, tych mniej zaprzyjaźnionych z prawem, jeśli wie pan co mam na myśli, pochodziło z okolicy. W każdym razie policja sprawdziła i ten trop. No i bez skutku. W pewnym momencie zacząłem podejrzewać nawet policjantów, wie pan. Działali tak nieskutecznie. Potem dałem sobie spokój. Moje drążenie nie przywróci życia ojcu. Może nie chciałem wiedzieć. Może bałem się, że to ktoś, kto przychodzi kupić do mnie zanętę. Nie wiem, co bym wtedy zrobił. Jak się zachował. Rozumie pan?
Indianim mówił powoli. Z trudem, ale głos miał spokojny, zdystansowany zapewne do tego ciężkiego dla niego tematu.
- Rozumiem - odpowiedział mechanicznie Craven. Nie szukał jednak kontaktu wzrokowego z indianinem. Nie miał ochoty na trudną rozmowę. Na klepanie się po ramieniu. Na “ech, takie życie” i “bardzo panu współczuję”. Również niczego takiego nie oczekiwał i wdzięczny był za brak zbędnych nawiązań. A jednak w tym całym bałaganie zaplecza od razu wychwycił przybite do korkowej tablicy szpilką zdjęcie. Harrolda Twinoaka i znacznie młodszego indianina. Obaj uśmiechnięci i zadowoleni ze, stanowiącego główny plan zdjęcia, połowu. Podobieństwo sugerowało owego nieskorego do porządków syna - Pamięta pan może o jakiej porze doszło do morderstwa? A także kim byli znajomi pana ojca?
- To była noc. Lato. Takie ciepłe jak teraz. Dokładnie 27 czerwca. Pamiętam, bo ogień dostrzeżono tej samej nocy. A koledzy to był Franz Dunbar - były szeryf i Timmy Boyld sklepikarz, który zasugerował ojcu założenie tego sklepiku. Przyjaźnili się od lat. Takie męskie towarzystwo. Piwko, ryby, gadanie o niczym.
Craven pokiwał głową na znak, że doskonale rozumie. Ale w tym temacie mógł mieć wyłącznie wyobrażenie. Gdyby ktoś po śmierci Marthy zapragnął spalić Arnolda, to ten zginąłby sam jeden ściskając w dłoni zdjęcie młodej babci, lub dawno przeterminowany numer Architekta.
Zdziwił się zdając sobie sprawę ze zgorzkniałości tej myśli. Na bardzo krótko jednak. Pan Twinoak wyglądał jakby chciał już opuścić zaplecze. Nie utrudniali mu tego.

***

- Też odniosłaś to wrażenie? - Maddison nie odpowiedziała od razu. Pogrążona była w jakichś rozmyślaniach. Widział to. I w sklepie rybackim i teraz gdy drzwi samochodowe zatrzasnęły się za nimi. Nie wiedział czemu, ale odczuwał nieprzepartą potrzebę wyrwania jej z tego zamyślenia.
- Jakie znowu wrażenie, tato? - odparła starym dobrym opryskliwym tonem.
Uśmiechnął się.
- Ze Joshua Twinoak nie mówi nam prawdy.
Wywróciła oczami.
- A co on może mieć do francuskich żołnierzy? - zapytała powątpiewająco - Duchy indian mszczą się na białych, którzy tu mieszkają. A my powinniśmy być ze Stevem. Wysłałeś go samego do tego Hourte… do tego ducha.
- Mads. To nie duch nam zagraża. Tylko dręczące nas demony. Zazdrość, strach, gniew, zemsta... Czyjeś demony wyrwały się do naszego świata. I przybierają najgorsze formy jakie sobie znajdą.

Madison popatrzyła na niego wzrokiem przynależnym komuś kto odwiedza azyl dla umysłowo chorych. Lub też kogoś, kto absolutnie nie zna się na klasyce horrorów. Po chwili jednak jej wzrok się zmienił. Spoważniał. Sposępniał. O ile spod jej makijażu mógł jeszcze bardziej.
- Faaaaajne. A jak to potwierdzisz? I co to nam daje?
- Nie wiem jeszcze. Ale boję się, że w Keokuk niewiele da się zdziałać. I że Twinoak jest kluczem do tego wszystkiego. Może Harrold. A może jego syn? Nie wiem. Ale kłamcą trzeba być jeśli się twierdzi, że o zabójstwo ojca nic a nic nie podejrzewało się lokalnego naczelnego rasisty pod nosem, którego indianin z przyjaciółmi lubił podjeżdżać i pić piwo. Poza tym Mads… tam zginął gliniarz w tej przyczepie. Policja, gdyby winne były chłystki na motorach, z marszu by ich pozamykała. I to na długo. Co innego gdyby podejrzanym był lokalny bohater. Myślę, że Horton spalił ojca Harroldowi. Ze policja o tym wiedziała. I ze Harrold Twinoak, człowiek który tak ojca kochał, że synowi dał tak samo na imię, sam wziął sprawiedliwość w swoje ręce.

Tym razem Madison milczała. Długo.
- Ale czemu w takim razie Harrold nam nie pomoże? Przecież to nie my?
- Bo nie umie zatrzymać tego co zrobił -
odrzekł Daniel - I dlatego nie zrezygnujemy z odwiedzin u Wolfhowlów. Gdy wysiądę, usiądziesz za kierownicą i pod żadnym pozorem nie wychodź z auta póki ci nie dam znaku.

***

- Meg? Co z Bertem?
Przez dobrą chwilę słuchał relacji, a Maddy mogła widzieć jak wyraz ulgi występuje na ojcowskim obliczu.
- Dobrze. Dzięki. A jak Ty się trzymasz?
Pauza była bardzo krótka.
- Jedziemy z Mads w odwiedziny do kolejnych indian. Tradycjonalnych. Co? Nie. Nie trzeba. Bądź z Bertem. Potrzebujemy jego pomocy. Nie. Nie tylko dlatego. Nie chcę żebyś była sama, a ja nie wiem kiedy wrócimy. Powiedz mu, że będę chciał przejrzeć akta ze sprawy dotyczącej śmierci Joshuy Twinoak’a. I że dyskretnie, bo… - zawahał się - Sama zdecyduj na ile chcesz z nim być szczera.
Wyjaśnił Meg to samo co powiedział Maddison.
- Meg? - powiedział na koniec - Wiem co trzeba zrobić.
Pierwszy raz dało się wyczuć w jego głosie naprawdę pewność.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 22-07-2015, 19:15   #88
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DANIEL, MADDISON

Po rozmowie z Twinoakiem wsiedli do samochodu i korzystając z jeszcze dość wczesnej pory skierowali się zgodnie ze wskazówkami w stronę fermy Wolfhowl’ów. Faktycznie, leżała na uboczu i nie łatwo było ją znaleźć.

Raz pomylili drogę i musieli zawrócić, ale w końcu wjechali na lekko rozmokłą po ostatnich opadach ścieżkę, która prowadziła przez szerokie pola uprawne, aż do szlabanu z napisem „WŁASNOŚĆ PRYWATNA” i drugim „UWAGA! GROŹNE PSY!”. Szlaban był solidny i nie było sposobu, aby go objechać nie taranując płotu obwieszonego drutem kolczastym, co groziło uszkodzeniem samochodu.

Wszyli na zewnątrz i z daleka ujrzeli czerwony budynek odcinający się na tle zielonego otoczenia.



Z daleka widzieli, ze jest niezbyt duży, chociaż za nim były kolejne zabudowania – zapewne ferma drobiu, szopa i inne budynki gospodarcze. Dość dziwnym widokiem był indiański namiot, tipi, postawiony tuz przy domu mieszkalnym.

Farmę otaczały pola uprawne – kukurydza, dynia, parzenica lub inne zboża oraz kapusta. Widzieli też sporej wielkości sad na obrzeżach.
Tereny Wolfhowlów opierały się o brzeg jednego z okolicznych jezior.

Daniel wrócił do samochodu i zatrąbił. Nie miał zamiaru odpuścić.

Po kilkunastu minutach ktoś się nimi zainteresował. Najpierw do furtki dobiegły trzy wielkie, kudłate psy, przypominające rozjuszone wilki.



Nie szczekały zbyt głośno, ale wystarczająco, by Daniel i madd poczuli się nieswojo.

Potem pojawił się mężczyzna ubrany w jeansy. Na oko mógł być odrobinę starszy od Daniela, chociaż imponował wyglądem i sylwetką. Długie włosy i klasyczne rysy twarzy zdradzały rdzenne korzenie Indiańskie.

Indianin spojrzał na nich nieprzyjaznym wzrokiem ale odwołał psy jednym ostrym rozkazem. Zwierzęta cofnęły się potulne, jak baranki. Siadły obok swojego pana i wpatrywały się w Cravenów złowrogim, drapieżnym spojrzeniem.

- Zgubiliście się? – Indianin spojrzał na nich twarzą pozbawioną wyrazu.
- Nie. – Daniel nie zamierzał niczego ukrywać. – Nazywam się Daniel Craven a to moja córka, Maddison. Wprowadziliśmy się do …

- Do domu Hortona – wszedł mu Indianin nieelegancko w słowo. – Wiem. I sugeruję, byście się szybko stamtąd wyprowadzili. Dla waszego dobra.

- Nie możemy.

- Powinniście. – Indianin zaczął się odwracać.

Najwyraźniej uznał rozmowę za zakończoną.


STEVEN, NATHAN

Wrócili do kościoła. Wycieczki już skończyły zwiedzanie i teraz zabytek stał niemal pusty, jeśli nie liczyć kilkoro wiernych modlących się w samotności.
Atmosfera miejsca nie zmieniała się. Kościół tchnął spokojem, chłodem, pozwalał wyciszyć rozgorączkowane myśli.

Raz jeszcze obejrzeli posadzkę, będącą jednocześnie grobową płytą i najbliższe otoczenie wokół niej, ale nie znaleźli żadnych interesujących odstępstw od ogólnej symboliki chrześcijańskiej. Nathan, dla pewności, pstryknął kilka zdjęć.

Kościół opuścili po dwóch kwadransach i wyszli na ulicę. Nathan zaprowadził ich do malej, eleganckiej kawiarni położonej na turystycznym szlaku, na bulwarach przy Missisipi i przez chwilę w milczeniu pokrzepiali się zimnym piciem.

- Zadzwonię do Yunkovalov. – Zaproponował Nathan młodszemu „łowcy duchów”, a kiedy ten nie wyraził sprzeciwów wklepał numer podany przez Denvera.

Po kilku sygnałach odebrała jakaś kobieta. Od słowa, do słowa i Tess obiecała, że pomoże im z wszystkim, co tylko będą chcieli. Jednak dopiero, jak wróci z urlopu, na który wyjeżdżą jutro.

- Lecimy z mężem na Florydę. – szczebiotała jak najęta.

Nathan obiecał, ze odezwie się jeszcze, jak tylko ustali, w czym Tessa mogłaby im pomoc. Potem zadzwonił do Teo Rossa.

Mężczyzna odebrał tuż przed tym, jak Nathan chciał się rozłączyć. Na początku trudno im się rozmawiało, ponieważ musieli się przekrzykiwać. Rozmowę zagłuszały jakieś hałasy – samochody, ludzie i tym podobne odgłosy ulicy.

Kiedy Nathan przekrzykiwał się przez telefon Steven nagle zobaczył starszego mężczyznę, stojącego kilkanaście korków od nich, z telefonem przy uchu, przekrzykującego szum ulicy.



Cóż. Chyba przynajmniej w tej kwestii sprzyjało im szczęście.

Steven, powstrzymując śmiech, trącił Nathana w ramię i pokazał stojącego po drugiej stronie ulicy siwowłosego mężczyznę.

MEGAN

Zgodnie z sugestią Daniela Megan zajęła się próbą zdobycia informacji od Berta. Korzystając z jej telefonu Bert zadzwonił do Plymouth i poprosił jakiegoś znajomego o zebranie akt ze sprawy spalenia Joshuy Twinoaka. Po wymianie kilku zdań podziękował i oddał telefon Megan.

- Jutro o jedenastej rano wpadnij na komisariat w Plymouth. Będzie tam na ciebie czekał mój kumpel, Samuel Colt. Pozwoli ci skorzystać z akt. Będziesz miała godzinę, pod pretekstem przesłuchania w mojej sprawie.

- Dzięki.

- Nie ma za co.

Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale czarnoskóra pielęgniarka, która weszła do pokoju kazała jej wyjść. Ranny potrzebował odpoczynku, a zbyt długie wizyty nie sprzyjały.
 
Armiel jest offline  
Stary 01-08-2015, 11:02   #89
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
współtworzone z Miszczem i Dziadkiem od Zioła...

Steven, powstrzymując śmiech, trącił Nathana w ramię i pokazał stojącego po drugiej stronie ulicy siwowłosego mężczyznę.

Nathan zawiesił na moment głos rozglądając się za źródłem wesołości towarzysza, a zauważywszy rozczochranego staruszka zmagającego się z hałasem sam szczerze się uśmiechnął.

- Panie Roos, nie uwierzy pan ale zupełnie przypadkiem jesteśmy w pobliżu. Proszę się rozejrzeć, kawiarnia “Jellies”. - Mężczyzna zamachał ręką nie spuszczając wzroku z Teo Roosa. - Tuż przy wejściu od ogródka.

Weston odczekał aż roztargniony emeryt odszuka ich wzrokiem, po czym krztusząc się dychawicznym śmiechem pospiesznie przyczłapie do stolika.

- To ci dopiero. Ładne rzeczy. - skrzeczał pan Roos trzymając oburącz telefon i w sposób charakterystyczny dla osób w tym wieku pieczołowicie wciskając przycisk kończący połączenie. - Przysiągłbym, że mnie śledziliście, gdyby nie było to niemożliwe. Chyba, że mnie śledziliście? - senior zmierzył ich uważnym spojrzeniem spod zmarszczonej teatralnie brwi, by po chwili zachichotać i klepnąć się radośnie w kolano. - Hoho, ładne rzeczy.

- Proszę siadać, Panie Roos. Nazywam się Nathan Weston, mieszkam w okolicy, na codzień zajmuję się fotografią. To jest Steven Craven, - Steven wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Roosa - od niedawna mieszka z rodziną w Plymuth. - Weston przez moment poczuł się jakby miał deja vu, po raz kolejny przedstawiając komuś skąd inąd obcego mu Stevena jakby ten był jego dobrym znajomym. Otrząsnął się z tej myśli. - Kawy?

Leciwy jegomość rozsiadł się na krześle i przytaknął z aprobatą chowając telefon do kieszeni na piersi.

- Interesujemy się kapitanem de Hourtewane. - Nathan przeszedł od razu do sedna nie siląc się na uprzejmości - Zbieram materiały i ciekawostki na jego temat. Słyszałem od Jima Denvera że jest pan dobrze obeznany z tematem słynnego kolonisty.

- Toście źle słyszeli - Starszy mężczyzna otarł pot z czoła. - Kilka lat temu załatwiałem jednak pozwolenie na otworzenie grobu kapitana, jak jeszcze pracowałem w urzędzie miasta. Skomplikowana procedura. Mnóstwo papierkowej, niepotrzebnej roboty. Mówię wam. Ale uwinąłem się w miesiąc, bo klientowi zależało na czasie działania. Zawsze powtarzał, że to sprawa życia i śmierci. Wesoły jegomość. Nie powiem. Eh.

Do stolika podeszła kelnerka i na chwilę potrzebną na złożenie zamówienia dla Rossa przestali rozmawiać.

- Więc Jim się trochę pomylił. Osobiscie nie intersuję się aż tak bardzo historią regionu, wstyd się przyznać po tylu latach piastowania rangi urzednika, zajmującego się właśnie sprawami zabytków w hrabstwie i turystyką. Za to lubię ryby. Wędkują panowie?

Jak kazdy starszy człowiek rownież Ross miał wyraźnie tendencję "dryfowania" z tematami i częste zmiany celu rozmowy podczas jej trwania.

- My nie ale… - Steven zaczesał długą grzywkę - powiada pan, że komuś się spieszyło z otworzeniem grobu? Pamięta pan kto to był?.

- Tak. to był Indianin, nazywał się Twinoak. Czy jakoś tak. Starszy i sympatyczny człowiek. Też wędkował.

Craven spojrzał uważnie na mężczyznę. Podchwycił jego wzrok.

- A czy ten indianin podał przyczynę, dla której chciał otworzyć grób? - uniósł dłoń nie dopuszczając Roosa do głosu. - Jestem pewien, że podał. Musiał podać oficjalną przyczynę dla urzędników. Czy rozmawiał pan z nim i być może podał prawdziwą przyczynę.

- Prowadził badania historyczne. Amatorskie. Ale miał wszystkie niezbedne pozwolenia. Chodziło chyba o ustalenie jakiejś zbrodni sprzed lat na jego ludziach. Oczywiście, w dobie nowej polityki rasowej praktykowanej w Stanach od kilku lat, zarówno wladze stanowe, jak i federalne wspierają tego typu inicjatywy. Wiem, że grób zostal otworzony. Indianin porobił zdjęcia i znów go zamknięto. Tak. Nawet byl jakiś artykuł w miejscowej gazecie na ten temat.

Kelnerka przyniosłą zamówienie. Ross z przyjemnością napił się zimnej wody z plasterkiem pomarańczy zatkniętym na obrzeżu szklanki.

- Zawsze zastanawaiło mnie, szczerze mówiąc, po co ten Twinooak chciał robić zdjecia kościom w szczątkach munduru. Nie pamiętam też, by opublikował wyniki tych swoich badań. Dziwak. Czasami się tacy trafiają. No, ale wędkarz był z niego znamienity. Pokazywał mi, jakiego suma złowił w pobliskich jeziorach. Taki okaz, ze zazdrość brała.

- Ma pan może kopię tych zdjęć? - Steven zupełnie ignorował temat ku któremu urzędnik chciał dryfować.
- Niestety nie. Wielka szkoda. To mógł być rewelacyjny okaz. Taki sum to rzadkość.
- Urzędnik najwyraźniej opacznie zrozumiał jego słowa.

- Panie, putain- nerwy mu nie wytrzymały - w dupie mam pana ryby!

Chwycił za szklankę i wychylił duszkiem pół zawartości. Zmitygował się chwilę później.

- Przepraszam, źle sypiam ostatnio... O zdjęcia grobu pytam - dodał już spokojnie.
Ross spojrzał na młodego mężczyznę nieprzyjaznym wzrokiem.
- Jakiegoż znowu grobu, młodzieńcze? - Zapytał siląc się na uprzejmość, ale widać było, że wybuch Stevena zburzył spokój mężczyzny i jednocześnie włączył w nim opór przed dalszą konwersacją.

- Przeszła mi ochota na jedzenie - stwierdził w końcu odsuwając głośno krzesło. - Stary pierdziel! - warknął przez zaciśnięte zęby, na tyle jednak głośno, że było go słychać, po czym opuścił lokal.

Nathan ciężko westchnął. W jednej chwili wszystko układało się po jego myśli, w drugiej smarkacz pozwolił sobie na zbyt wiele, tupnął nogą, obraził jedynego gościa, który mógł rzucić trochę światła na sprawę, po czym zniknął. Nic dziwnego, że w tej ich rodzince źle się dzieje z takimi temperamentami.

- Eh, ta młodzież. - mruknął Weston, który zupełnie niedawno przekroczył trzydziestkę, żywił jednak nadzieję że Ross nie zwróci na to uwagi. - Żadnego szacunku.

Informatyk siedział przez chwilę zmieszany bębniąc palcami o filiżankę, nie wiedząc za bardzo co powiedzieć. Nachmurzone oblicze staruszka zmieniało się nieznacznie, a wodniste oczy rzucały na niego gromy spod krzaczastych brwi, uznając najwyraźniej za współwinnego ordynarnego sposobu w jaki go potraktowano.

- Twinoak był dobrym wędkarzem? - młody mężczyzna zagaił nieśmiało po dobrej minucie milczenia.

Ross trochę złagodniał.
- Tak. Tak mi się wydaje. On i jego rodzina prowadzi sklep wędkarki niedaleko stąd. W Plymouth. Może pan zna. Ja wolę łowić w Mississippi. Zdecydowanie bardziej wolę wędkarstwo rzeczne niż na jeziorze. Nie bawi mnie aż tak bardzo obserwowanie spławika. Wolę przepływówkę. Rzuca pan, chodzi, zdrowsze. O co chodziło temu dzieciakowi? - Spojrzał za odchodzącym Stevenem. - Co tak się naburmuszył?

Potem pochylił się konspiracyjnie i szpenął:
- Narkotyki pewnie, co?*

- Kto tam ich wie, może i narkotyki, ja bym raczej stawiał na trudną sytuację w domu. Wie pan, chłopak niedawno stracił kogoś bliskiego z rodziny, nie obwiniałbym go za bardzo. - Nathan sam nie wierzył, że broni teraz lekkomyślnego gamonia, który najpierw działa potem myśli. Teraz jednak liczyło się żeby uspokoić sytuację, a Stevena ustawi się później.

- Rozumiem. Szkoda. Przykro mi. - Ross wyraźnie posmutniał. - No tak. Dzieciak pogubił się w takiej sytuacji. To zrozumiałe.

- Łowił pan kiedyś nad Latonka?

- Raz czy dwa. ALe w naszym hrabstwie są ladniejsze i bardziej rybne jeziora. Nie trzeba daleko szukać. ALe, jak mówiłem, wolę połowy rzeczne. Ryba ma inny smak. Wie pan. Nie tak mulisty. Chociaż ostatnio to mało co zjadam z połowów. Wiecie wypuszczam. Taki sport emeryta. Ha, ha ha- zaśmiał się.

- To pewnie ten cholesterol. - uśmiechął się Nathan. - Chociaż ryby mają dobry wpływ na zdrowie. Słyszałem, że ten Twinoak też przeżył jakąś rodzinną tragedię, zupełnie jak Steven. - wtrącił niby przypadkiem - Ponoć od tamtego czasu strasznie się zmienił. Mówił coś o tym?

- Wie pan. Raczej nie miałem z nim później kontaktu, po tym jak załatwiliśmy tę sprawę. W sumie to nawet nie wiem, czy widziałem go od tamtego czasu.

Ross zmrużył oczy, jakby się nad czymś zastanawiał.

- Nie. Nie widziałem ani nie rozmawiałem - dodał po chwili.

- Dawno to było? Wie pan, ta ekshumacja i sprawa z otwieraniem grobu? Ktoś robił jakieś problemy z tego powodu?

- Jeszcze przed moim odejściem na emeryturę. Czyli może sześć lat temu. Albo i dawniej. I z tego co pamiętam było trochę kłopotów z ochroną zabytków. Posadzka w kośćiele jest ważnym elementem naszej kultury i dziedzictwa architektonicznego. No, ale udało się ją otworzyć bez naruszenia niczego, co cenne. Wie pan, byłem przy tym. Brrr. Kości. Tyle zostało z naszego założyciela. W sumie tyle zostanie z każdego z nas. Ja tam już zapisałem w testamencie, że chcę zostać skremowany.

- Same kości? Żadnych malunków, dokumentów, trofeów? Z tego co wiem na temat zwyczajów w tamtym okresie bohaterów często chowano z jakimiś pamiątkami, albo skarbami świadczącymi o ich licznych dokonaniach. Czy w grobie były tego typu pozostałości?

- No oczywiście że chowano. Ale kapitan chyba był najpierw pochowany normalnie, na cmentarzu miejskim, a potem przeniesiono go do zaszczytnej krypty w kościele. Chyba tak było. - Ross myślał długo, zastanawiał się, przypominał . - Ale wszystko z czasów kolonizacji i wojen francusko - angielskich mamy w muzeum na ekspozycji stałej. Chyba też pamiątki po ojcach założycielach miasta. Możliwe że i po kapitanie, który was interesuje. Nieczęsto korzysta pan z dobrodziejstw naszej historii. Prawda? Jest pan raczej typem człowieka, który idzie do przodu. Technologia. Nowoczesne wynalazki. Zgdałem?

- Ma pan nosa do ludzi. - Weston puścił oko do Rossa - Rzeczywiście interesuję się technologią, zwłaszcza fotografią i filmem. Komputerowa obróbka obrazu i tego typu zabiegi.

Weston dopił swoją kawę, chwytając kątem oka odległą figurkę Stevena krążącego po alejce.

- Cóż panie Ross, chyba już czas na mnie. Gdybym czegoś potrzebował, albo panu przypomniałoby się coś ciekawego proszę się nie krępować, ma pan do mnie numer. Raz jeszcze przepraszam za zachowanie kolegi. Było mi bardzo miło.

- Nie ma sprawy. Pozdrawiam. Prosze pozdrowić tego młódzieńca i złożyć moje kondolencje.

***

Steven stał na ulicy. Sięgnął po paczkę i odpalił papierosa. Zaciągnął się głęboko. Wypuścił powoli dym ustami wpatrując się w niebo. Ktoś trącił go ramieniem. Przeklął.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 02-08-2015, 01:01   #90
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Panie Wolfhowl - zawołał za odchodzącym Daniel podchodząc do szlabanu - Pan wie, że odejście z tego domu nam już nie pomoże. I wie pan dokładnie dlaczego. Więc proszę nas nie posyłać na śmierć z życzeniem “dla naszego dobra”.

Indianin zatrzymał się i odwrócił.
- Nie wiem do czego pan zmierza. Nie znam ani pana, ani pana rodziny. I nic mnie nie obchodzicie. Żadne z was.
Zimny głos potwierdzał jego słowa.
To był człowiek, który zdawał się nienawidzić całąego świata. Czy może tylko białych? Nie miało to znaczenia. Nie ukrywał swojej obojętności, ani nie ukrywał niechęci. Był szczery, mimo że ta szczerość byłą strasznie bolesna. Można go było za tą szczerość cenić lub nienawidzić.

Ale stał i spoglądał na Daniela i Maddison tym swoim obojętnym wzrokiem. Może czekał? Tylko na co?
- Nasze relacje wobec siebie są więc identyczne - odparł Daniel patrząc indianinowi w oczy - Ale nie zmienia to faktu, że za niedługo pochowam swojego ojca. Oraz syna. Pan, który nad wszystko ceni rodzinę i tradycję, wie co to znaczy, prawda? I ja też już wiem. I wiem, że jeśli czegoś nie zrobię to na tym się to nie skończy.
Przeszedł wzdłuż szlabanu zmniejszając dzielącą ich odległość do minimum. Jednocześnie upewnił się, że Maddison jest za nim. I że jest wystarczająco blisko samochodu by zdążyć do niego wsiąść. Nie miał pojęcia jak może zareagować Wolfhowl. Ale postanowił postawić przed indianinem sprawę jasno.
- Może pan mieć w nosie los białych przyjezdnych z dużego miasta. Ale może mi pan wierzyć, że nie dam się stąd spłoszyć ani psami, ani nabitą solą strzelbą. I choć do niczego nie zmuszę, bo nie widzę w panu wroga, do bólu uprzykrzę panu to odludzie. Zaręczam. Jako ojciec. I żeby sie mnie pozbyć, albo zadzwoni pan po policję prosząc ich grzecznie by mnie usunęli, a oni albo to zrobią, albo nie. Albo powie mi pan to co muszę wiedzieć. A wiem już, że demony, które pozbawiają mnie rodziny mają źródło w śmierci Joshuy Twinoaka. Są karą jaka spadła na Hortona. Indiańską karą. Wymierzoną przez Harrolda Twinoaka.

- Skąd takie przekonanie - Indianin zatrzymał się.
Odwrócił.
- Proszę mówić szczerze. Ma pan duszę wojownika. Widzę to. Udręczoną i pełną gniewu. Rozumiem to. Ojciec musi walczyć o swoją rodzinę. Co pan widział?
Wwiercił w niego spojrzenie swoich oczu. Dziwnych. Pozbawionych prawie całkowicie źrenic. Ciemnych, jak studnie bez dna.
Czekał.

Craven otworzył usta by od razu odpowiedzieć, ale zawahał się. Jakiś grymas ściągnął jego rysy twarzy. Na krótką chwilę. Wzroku nie odwrócił ani na moment. Ani myślał okazać strachu. Przez myśl mu jednak przeszło, że… A jeśli Twinoak nie działał sam? Jeśli jego żal po ojcu został podjudzony przez człowieka, którego biali nie obchodzili przez wzgląd na ich kolor skóry?
- Widziałem panie Wolfhowl jak moją córkę Maddison ciągnię za nogę w ciemność jakaś niewidoczna śmierdząca bagnem siła. Widziałem jak mój martwy od kilku dni ojciec chodził po domu jakby nigdy nic tylko po to by rozpaść się w plątaninę glonów gdy zobaczyłem jego prawdziwe zwłoki. Widziałem też jak mój syn Jake zostaje pochwycony przez czarne macki i wciągnięty w toń jaka otworzyła się w ścianie salonu w momencie gdy dowiedziałem się o znalezieniu jego zwłok. Nawet nie wiem panie Wolfhowl, czy pozostali członkowie mojej rodziny nadal żyją, czy też są chodzącymi marami. Czy ja żyję. Więc teraz ja o coś zapytam. Pyta pan bo, zamierza nam pomóc? Czy może… - chciał coś chyba więcej powiedzieć, ale urwał by dokończyć krótko - czy nie.
- Nie wiem czy można wam pomóc - Indianin był poważny, wręcz surowy. - To miejsce, gdzie wzniesiono wasz dom. Lepiej było tego nie robić. Zbyt wiele ... To nie jest dobre miejsce. Nigdy nie było. Już ktoś tam mieszkał. Ktoś, kogo nie powinno się denerwować.
Wolfhowl przez chwilę patrzył na Daniela. Potem przeniósł wzrok na Maddison stojącą przy samochodzie.
- Wychowanie tak młodych kobiet musi być trudne. Szczególnie jeśli pana squaw, pana kobieta, odchodzi przedwcześnie i to z własnego wyboru. Prawda? jak pan sobie z tym radzi?

Daniel puścił szlaban, jakby ten oparzył go nagle. Indianin zaskoczył go wzmianką o żonie. Skąd wiedział??? Nie cofnął się jednak bynajmniej. A po chwili zmróżył oczy. Miejskie plotki.
- Nie gorzej niż pan walcząc o zapomniane tradycje z obnośnymi sprzedawcami sprzętu agd - odpowiedział - Kto mieszkał wcześniej na ziemi Hortona? Indianie z Wip-wam-worat?

- Nie. Nikt nie zbliżał się do miejsca, gdzie zbudowano dom. Nigdy. Mój ojciec ostrzegał przed tym miejscem starego Hortona. Ale ten ignorował ludzi o innym kolorze skóry, niż mleko. To zawsze było miejscem, do którego niosło się złe wspomnienia. Miejscem, gdzie mlodzi wojownicy szli, aby ... pozbyć się gniewu. Wy, biali, powiedzielibyście, ze to miejsce było bramą do piekieł. My, że był to początek ścieżki prowadzącej do świata manitou. świata duchów. Takie miejsca powinny być traktowane z należytą starannością.
Indianin zapatrzył się gdzieś w dal.
- Ktoś was jednak ochrania, panie Craven. Przed tym, kótrego nie powinno przywoływać się w gniewie i żalu. Tylko dzięki temu jeszcze zyjecie. twoja rodzina, wybacz szczerość, jest bardzo niepoukładana. Pełna grzechow, które karmią przejście. Dają siłę Wyklętym, by was dręczyć. Nie ma miłosci. jest żal. Zawiść. Zazdrość. Bunt. Gniew. to przyspiesza proces waszego rozkładu. prowadzi was prosto w obięcia Wyklętych.
Spojrzał na Maddison.
- Chce pan napić się piwa, panie Carven?
Zapytał niespodziewanie Wolfhowl.

- Nie, dziękuję - odpowiedział Daniel decydując się tym razem na szczerszy i spokojniejszy ton - Prowadzę, a policja w Plymouth już i tak chętnie by mnie widziała w areszcie. Ale nie obrazilibyśmy się z córką za szklankę wody.

- Proszę. Porozmawiamy w cieniu.
Otworzył szlaban.
- Jedźcie samochodem i nie przejmujcie się psami. Będą szczekały ale nie ugryzą póki im nie każę.
Pojechali za nim pod dom mieszkalny. W cieniu budynku, ostrząc kosę stał młódszy, przystojny Indianin. Twarz zdradzała od razu pokrewieństwo z Geronimo Wolfhowlem. Widząc Maddison Indianin wyszczerzył się w drapieżnym uśmiechu na co dziewczyna w jakimś obronnym odruchu przewróciła oczami i dyskretnie, tak tylko by widział gest chłopak, wyciągnęła przed siebie środkowy palec. Jak dotąd milczała jak zaklęta zapatrzona jedynie we własnego ojca i chyba dumna z powodu jego stanowczej postawy. Indianin ją irytował. Dlaczego do cholery nikt niczego im nie ułatwiał? Pasowałoby im nawrzucać ale to mogłoby w finale tylko zaszkodzić. Niech wiec ojciec to załatwi.
- Do domu - warknął na młodszego Indianina starszy, a ten posłusznie schował się w środku.
- Proszę za mną.
Odgonił psy, które ujadały jak wściekłe.
Po chwili weszli do chłodnej kuchni. Z pompy nad zlewem Indianin napełnił dwie szklanki. Postawił przed gośmi mówiąć:
- Pijcie.
A potem w ten sam sposób napełnił trzecią szklankę i usiadł za stołem wyłżonym wzorzystą, wiejską serwetą.
- Możecie wyjechać? - Zapytał niespodziewanie popijająć pytanie wodą.

- Nie - odparł krótko Daniel. - Zresztą… powiedziano nam, że wyjazd nic już nie da. Ze to co jest w domu Hortona znajdzie nas wszędzie. A fakty zdają się to potwierdzać.
Usiadł za stołem.
- Powie nam pan panie Wolfhowl opowiedzieć z czym mamy do czynienia?

- Inuak. Biali nazwaliby go demonem. Zły manitou. Przyciągnięty przez zło uczynione przez człowieka w złym miejscu. Przyzwany w gniewie i zemście. Nieobliczalny i niepowstrzymany. To dlatego odradzałem pana pośrednikowi sprzedaż tego domu. Powinienem go spalić, gdy była ku temu okazja. Jednak teraz, obawiam się, jest na to za późno. Inuak wybrał sobie nowe ofiary. Rozpoczął ... zabijanie i nie przestanie, póki go nie powstrzymacie. Pytanie, panie Craven czy jesteście gotowi. Bo, patrząc na pana i pana rodzinę, obaiwam się, że nie.

Daniel nie przepadał za tego typu krytyką. Jak każdy. Ale wybitnie nie przepadał za powtarzaniem jej. Nie oszukiwał się. Wiedział co się dzieje w jego domu. A Indianin skoro też wiedział, powinien zaprzestać na jednej uwadze.
- Ma pan rację. Nie jesteśmy gotowi. Ale musimy to zrobić.

- Zginiecie. Lub coś gorzej. W tej walce nikt, poza wybranymi ofiarami, nie może wziąć udziału. Nie otrzymacie pomocy bo nikt nie jest na tyle szalony, by stanąć naprzeciw Inuaki.
Indianin patrzył poważnym, prawie surowym wzrokiem.
- Powinniście porozmawiać z Twinoakiem. On musi wybaczyć. Stanąć twarzą w twarz ze sprawcą zabójstwa ojca i powiedzieć, że mu przebacza. Ostrzegałem go, że z pewnymi siłami się nie igra. Nie budzi się czegoś, czego nie da się uśpić. Inuaki są wyklętymi pośród stworzeń wielkiego Manitou. Wiedział o tym, lecz ... Musi wybaczyć sprawcy. To wam pomoże. No i wy musicie wybaczyć sobie. Nie tylko na wzajem ale sobie samym. Musicie być pogodzonymi z wyborami, na których on żeruje. Wyzbyci strachu, którym się karmi. Muscie stanowić jedno ciało, jeden duch. Czysty i mocny. Jak ostrze tomahawku. Czy sądzi pan, panie Craven, że to w ogole możliwe? Że jest pan w stanie zjednoczyć swoją rodzinę i stawić czoła pradawnej grozie? Bo możecie uciec. Nie wiem na jak długo, ale Inuaki w końcu was znajdzie i znów zacznie swój taniec obłędu i strachu. Musielibyście wyjechać daleko. Za ocean. Na inny kontynent. To da wam trochę czasu. Nie za dużo, ale…

- Panie Wolfhowl - przerwał w końcu Indianinowi Daniel - Dość już pan powiedział o ucieczce.

- A jednak ma pan duszę wojownika - uśmiechnłął się Indianin. - To dobrze.

- Nie, panie Wolfhowl. Jestem inżynierem - uśmiech indianina nie wiedzieć czemu podziałał na niego drażniąco. A może nie uśmiech a coś co ten powiedział - Więc przyznaje pan? Ze to Harrold Twinoak go przyzwał? I doradza mi pan odwiedzenie człowieka, który w swej głupocie przyczynił się do… - urwał na chwilę nie chcąc wypowiedzieć dalszych słów - i pocieszenie go. Uspokojenie. Rozmowę o wybaczeniu...
Potarł dłonią spocone czoło. W kuchni jednak jakoś bardzo gorąco nie było. To było coś innego. Coś… Czuł się jakby dostał obuchem przez łeb. Mieć podejrzenia to jedno. Mieć pewność...Musiał zmienić temat.
- Jaki związek ma ten Inuaki z francuskim zbrodniarzem sprzed kilkuset lat? - zapytał w końcu.
- Inuaki był zawsze. jest zawsze. To duch, który szuka... drogi. najłatwiej znaleźć ją przez ludzi, których serca wypełnia gniew, nienawiść. Zaślepionych. przychodzi i odchodzi. wyklęty pośród duchów. Rozumie pan?

Daniel nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się.
- Czy ktoś z Wip wam-worat przetrwał masakrę wioski?

- To dawne czasy. mało kto pamięta. - Powiedział Indianin też po chwili namysłu. - Nie mają już znaczenia. Zło wyrządzono. Stało się. Ja pochodzę z plemienia Maingwana. niegdyś zamieszkiwaliśmy okolice. o tamtej wsi nie mowi sie wiele. Czy ktoś przeżył? Zapewne tak. Ale jakie były jego dalsze losy? Nikt nie wie.

- Ktoś jednak wie. Sam pan powiedział, że ktoś nam pomaga - Daniel wyciągnął swoje krucze pióro jakie dostał od ojca. Położył je na stole - Każdy z nas takie ma. Jake też miał. - Przesunął pióro w kierunku indianina - Czy to jest właśnie to o czym pan mówił? Symbol wybaczenia?

- Nie. To tylko krucze pióro. Ale stanowi dobry poczatek. Pozwala wejść wybrańcom na ścieżę ducha. Pokazuje, że ten ktoś nie będzie sam, kiedy stanie przeciwko Wyklętym. Przeciwko Inuaki. Duchy nad wami czuwają, panie Craven. Tylko że w ostatecznej konfrontacji niewiele wskurają. To wy zdecydujecie o swoim losie.

Maddison zbliżyła się o krok w stronę ojca i ujęła go pod ramię. Jego bliskość dodała jej odwagi aby zabrać wreszcie głos.
- Czy pan ma podejrzenia kto mógł zabić ojca Harrolda Twinoaka? Skoro ma wybaczyć sprawcy to dobrze by było poznać okoliczności tamtej sprawy… Harrold mówił, że policja była wyjątkowo nieudolna. Możliwe, że kogoś chronili? Chcieli zamieść sprawę pod dywan? Drugą z ofiar był kapitan policji, prawda? - zerknęła z ukosa na Daniela.

- Winni raczej już nie zostaną znalezieni. Ale to niczego nie zmienia. Demon został uwolniony. Zrobił swoje. I będzie robił dalej.

- Jak więc Harrold ma wybaczyć skoro nawet nie wie komu? Chodzi o… zaznanie spokoju po prostu? Aby zostawił za sobą nienawiść i ruszył dalej?

Spojrzał na nią z cieniem uśmiechu na surowej twarzy. nie potwierdził, ani nie zaprzeczył.

Daniel podzielał tę wątpliwość córki. Ale do tematu Twinoaka nadal wolał nie wracać. Myśl o tym człowieku nadal przyprawiała go o jakiś zimny dreszcz. Musiał skupić się na Inuakim. Ogarnąć nieogarnialne w sposób w jaki zawsze zwykł rozwiązywać problemy. Analitycznie.
- Jeśli coś można przyzwać, to można to też odesłać. Powiedział pan dużo o tym co nam może pomóc. Ale tylko raz wspomniał o ostatecznej konfrontacji z tym… z tym demonem. Na czym ta konfrontacja miałaby polegać?
- Musicie swją miłość przeciwstawić jego nienasyconej nienawiści. Swoje dobro, jego złu.
Maddie uchyliła lekko usta i uciekła na bok spojrzeniem analizując w głowie słowa Indianina. Wreszcie podsumowała słowami:
- Bułka z masłem - a po tonie ciężko było wywnioskować, czy mówi poważnie czy irnozuje. Kolejne słowa dziewczyny jeszcze bardziej kontrastowały z wniosłą przemową Wolfhowla. - Można skorzystać z kibelka?
W zasadzie starszy Wolfhowl powiedział im chyba wszystko co wiedział, a raczej - co chciał ujawnić. Może warto by rozejrzeć się za synkiem i pogadać jak biały rówieśnik z czerwonoskórym rówieśnikiem?

Craven milczał po uzyskaniu odpowiedzi. Wpatrzony w szklankę po wodzie, kręcił nią kółka na blacie. Miłość. Znając sprawcę śmierci syna i ojca… ma wybrać miłość...
- Przyznaję - rzekł po wyjściu córki - że nie spodziewałem się, że tak szybko zgodzi się pan na rozmowę. Sądziłem, że będę musiał wiele znieść, żeby dać panu do zrozumienia, że nie odpuszczę. I miałem zamiar wiele znieść. Ponieważ uważałem, że jeśli ktokolwiek jest w stanie zrozumieć to co się dzieje w naszym domu i nam pomóc to tylko Pan, panie Geronimo Wolfhowl. Tymczasem jedyne co nowego pan naprawdę mi powiedział to potwierdzenie winy Twinoaka. Cała reszta. To... pieprzenie o miłości i wybaczeniu. Imponująca jak na odludka wiedza o lokalnych plotkach takich jak samobójstwo mojej żony i problemy rodzinne... Ale wina za to wszystko i na pana spływa. Sam pan przyznał. Mógł pan temu zapobiec. Mógł pan ocalić życie bogu ducha winnych Visserów. Mógł pan ocalić życie mojego ojca. I Jake’a - głos Cravena zadrżał - I miał pan ku temu wiele okazji. Włącznie z tą. Ale, obrażony na świat, boi się pan wyściubić nos zza tego odludzia. Woli zostawiać ludzi samym sobie. Sporadycznie dowartościowując się tym, że od czasu do czasu okaże pan łaskę i udzieli dobrych rad po czym odeśle do krewniaka mówiąc “to on, ale musicie sobie wszyscy wybaczyć”.
Daniel wstał od stołu.
- Nie ma w panu za grosz duszy wojownika panie Wolfhowl - powiedział zimno - I proszę się nie fatygować zmazywaniem plamy na honorze. Inuaki zrobi to za pana. I zapewne znacznie lepiej. Zegnam. Maddison, wracamy!

- Oby pan nie musiał sie przekonywać, ile mam w duszy wojownika - mimo, że słowa zostały wypowiedziane spokojnie, to jednak ich brzmienie, nie wiadomo dlaczego wywołało dreszcz przerażenia indianina. - I owszem. Musi pan już wracać, panie Craven. I lepiej by było, gdyby pan nie wracał. Przez chwilę myslałem, że jest pan innym człowiekiem. Mężczyzną, który przyjmuje na siebie ciężar własnych słabości, a nie próbuje przeżucić go na innych. Żegnam, panie Craven i lepiej by było, aby pan i pana rodzina trzymała się z daleka od naszej ziemi. Mam nadzieję, że się rozumiemy?

- Owszem - odpowiedział niebaczny na podpowiadający mu powstrzymanie się instynkt - Rozumiemy. Wszak w nawet największym wojowniku pokłady miłości są ograniczone. Prawda?
Po czym wyszedł z kuchni.

***

Tymczasem Maddison snuła się po domu Indianina bynajmniej nie w poszukiwaniu łazienki a zwyczajnie węsząc i rozglądając się ciekawsko. Nie sądziła aby miała wdepnąć w jakąś istotną wskazówkę, np ołtarz Manitou rodem z Mastertona. W zasadzie niczego się nie spodziewała poza Indianinem, który może nie do końca był jej rowieśnikiem kiedy raz jeszcze to analizowała ale przynajmniej był o całe pokolenie młodszy od swojego ojca co stawiało między nim a Maddison chwiejny znak równości.
Mieszkanie było zwyczajne. Trochę zabałaganione. Ciche i pachnące niezbyt przyjemnie. Czuć było, że brakuje w nim kobiecej ręki. poza tym nie trafiła tutaj na nic podejrzanego czy mrocznego.
W jednym z pokojów do ktorego zajrzała zobaczyła Indianina, ktorego szukała. Chociaż nie. To nie był on lecz inny mężczyzna. Odrobinę młodszy. Właśnie ćwiczył na podłodze, lecz przestał, kiedy zobaczył Maddison.
Miał długie wlosy, dobrze umięśnione ciało i twarde, indiańskie rysy.
- Czego? - warknął krzyżując ręce na piersiach i spoglądając na nią ponurym, nieprzyjaznym wzrokiem.
http://images6.fanpop.com/image/phot...91-236-354.jpg
- Maddison! Wracamy! - Usłyszała wołającego ją z kuchni ojca.
Wyglądało na to, że ma niewiele czasu.
- Mieszkam w domu Hortona. Tym przeklętym, no wiesz - wyjaśniła bez złośliwości. - Twój ojciec nie mówi nam wszystkiego. O zabójstwie Twinoka i Inuaki… Mój dziadek i brat już nie żyją. Ja… nie chcę by to wymordowało nas wszystkich - wyjęła z kieszeni krucze pióro i pokazała chłopakowi. - Wasi przodkowie… duchy, czy coś, dali nam to w ramach jakiejś ochrony. Skoro oni chcą pomóc to dlaczego wy nie możecie okazać nam trochę zrozumienia?
- Idź stąd. - Powiedział spokojnie, bez gniewu.- Nie można nam rozmawiać. Idź!
- Wiesz gdzie mieszkam. Jeśli jednak mógłyś jakoś pomóc… - dziewczyna wycofała się pośpiesznie prawie potykając. - Nie chcę ci narobić kłopotów.
Pobiegła za głosem ojca. Wydawało się, że przyjazna atmosfera prysła i będą się zbierać.

***

Jakaś część Daniela żałowała, że Wolfhowl nic im nie zrobił. Zrozumiał to gdy opuszczali gospodarstwo indian. Miał już jednak dość tego człowieka. Człowieka który zadeklarowawszy pomoc, okazał się głupcem, lub sadystą. W jaki sposób? W jaki sposób, on. Daniel Craven miał nakłonić Harrolda Twinoaka, sprawcę śmierci Jake’a i Arnolda, do wybaczenia? Cholera. Cholera, cholera! Kurwa mać! Pierdoleni indiańce! Pieprzone archaiczne nieludzie. Wojownicy. Myślałby kto. Jebani tchórze i rasiści…



Boże.
Dobry Boże…


Jak ja mam to zrobić?


Daniel milczał przez całą podróż z powrotem do Plymouth, I było to ponure milczenie. Następnie zadzwonił do Meg by obie dziewczyny przenocować w sprawdzonym motelu i wrócił do samochodu. Podjechał na chwilę do domu. Po czym na noc zatrzymał go na poboczu. Nieopodal sklepu Harrolda Twinoaka.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172