lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   WYKLĘCI [horror 18+] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/14761-wykleci-horror-18-a.html)

Armiel 01-11-2014 09:33

WYKLĘCI [horror 18+]
 
WYKLĘCI


https://www.youtube.com/watch?v=9bR_O1a_x_8

6 LAT WCZEŚNIEJ

Księżyc z trudem przebijał się przez ciemne, burzowe chmury. Silny wiatr, który powiał od strony Lake Latonka. Zanosiło się na naprawdę ostrą nawałnicę.

W stojącym na uboczu miasteczka Plymouth domu, w połowie drogi pomiędzy zwartą zabudową miasta, a otaczającymi Plymouth jeziorami, nagle zalśniły światła. Rozbłysk był wyjątkowo silny i ostry, jakby w domu ktoś odpalił wielką flarę. Gdyby ktoś spoglądał teraz w kierunku samotnie stojącego domu, ujrzałby bez wątpienia ten pokaz iluminacji.

Światło zgasło tak samo szybko, jak się pojawiło. Drzwi domu otworzyły się gwałtownie i wybiegła przez nie ubrana w nocną koszulę kobieta. Na jasnym ubraniu wyraźnie odcinały się ciemniejsze plamy, które w dziennym świetle pyszniłyby się krwistą czerwienią.

Kobieta krzyczała rozdzierająco, jak ktoś na skraju obłędu, ale jej krzyk zginął w potężnych podmuchach wiatru. Biegnąca potknęła się o ukryty w ciemnościach kamień, straciła równowagę i upadła na ziemię, rozbijając sobie kolano do krwi. Szybko jednak podniosła się na nogi i kuśtykając biegła dalej, przed siebie, byle dalej od tego, co działo się w domu. Przecięła podmokłe pola, które należały do jej rodziny wraz z domem, walcząc kolką, która nie pozwalała jej złapać oddechu.


* * *

Para nastolatków – Jeff Smith i Ronda Wanton – wracali do domu samochodem. Jeff był nieco wstawiony, bo dwie godzinki temu wypił cztery piwka i wypalił z Rondą skręta na spółkę. I rozluźniony, bo potem bzykali się dziko, w samochodzie jego starego, aż oboje krzyczeli w niebogłosy. Ronda Wanton miała zasłużoną opinię „krzywkowej dziewczyny” i Jeff korzystał z tego bez żadnych oporów.

- Chcę jeszcze – mruknęła dziewczyna i zanurkowała głową między nogi prowadzącego auto Jeffa.

Tylko idiota zrezygnowałby z darmowej pieszczoty, a Jeff przecież idiotą nie był. Jęknął z przyjemnością, zachęcając tym samym dziewczynę do bardziej śmiałych działań. Przyśpieszył odruchowo, kiedy i Ronda przyśpieszyła.
Wybiegającą na drogę postać w bieli zobaczył w ostatniej chwili, lecz nim zdążył odpowiednio szybko zareagować i wcisnąć hamulec, rozpędzony samochód uderzył w biegnącą kobietę. Ofiara uderzyła głową o szybę, pozostawiając na niej sieć pęknięć i czerwoną plamę krwi, a potem zsunęła się z maski prosto pod koła samochodu.

Kiedy przyjechała karetka, kobieta w nocnej koszuli już nie żyła.

- To Melissa Viser – szeryf, który zjawił się na miejscu wypadku bez trudu rozpoznał lubianą nauczycielkę. – Mieszkała w domu Hortona.

Szeryf poprawił pas z bronią i spojrzał w kierunku, gdzie znajdował się dom martwej kobiety.

- Tommy. Podjedź do jej domu i zawiadom jej męża.

Pół godziny później trzy karetki odjechały z domu, który miejscowi nazywali domem Hortona.

Szeryf spojrzał na ostatnią odjeżdżającą karetką.

- Cholera jasna – zamruczał pod nosem. – Mówiłem, że to się tak skończy.

- Pierdolenie – skomentował tą wypowiedź, jego zastępca.


TERAZ

- To doskonała okazja. Cena, jak na taki okazały dom, naprawdę jest przystępna – agent przyglądał się swojemu koledze po fachu, który przyjechał tutaj aż z Chicago.

- Jakieś usterki, uszkodzenia?

- Nie. Oczywiście może pan sprawdzić, panie Jurewko. Raz na pół roku agencja przysyłała tutaj konserwatora, który dokonywał najważniejszych napraw.

Agent z Chicago spojrzał na budynek. Faktycznie, wyglądał całkiem elegancko.



-Myślę, że moi klienci będą zadowoleni. O ile zejdzie pan dwadzieścia pięć tysięcy z ceny.

- W mieście jest przyjemna restauracja. Serwują tam doskonałe ryby. Może omówimy szczegóły finansowe i prawne przy obiedzie. Na koszt firmy, oczywiście.

Tomas Jurewko uśmiechnął się spoglądając na budynek.

- Dlaczego poprzedni właściciele sprzedali ten dom.

- Musieli wyjechać do Europy. Pani domu podjęła pracę w Londynie.

- No proszę.

Obaj mężczyźni wrócili do zaparkowanego pod domem samochodu. Trzasnęły drzwiczki i po chwili luksusowe, niemieckie auto, ruszyło w dół, lekko zaniedbaną drogą, na niedaleką drogę prowadzącą do Plymouth.

Przez chwilę w jednym z okien coś się poruszyło i jakby ktoś dobrze przyjrzał się jednemu z okien na pierwszym piętrze, mógłby dostrzec zarys czegoś, co przypominało ludzką, rozmazaną sylwetkę.
To miała być dla nich nowa szansa. Opuścić duże miasto, przeprowadzić się do nowego – mniejszego. Nowe środowisko. Nowi ludzie. Nowy początek.
Tak przynajmniej myśleli. To przypieczętowało decyzję o kupnie domu w Plymouth. Sprzedaż starego mieszkania, w którym zbyt wiele żyło bolesnych wspomnień, oraz oszczędności pokryły opłaty notarialne, podatki i wkład własny. Resztę załatwił kredyt hipoteczny i rodzina Cravenów stała się właścicielami dużo większego domu pod Plymouth. Domu, który w Chicago kosztowałby pięć, albo i sześć razy więcej i na którego nigdy nie byłoby ich stać, nawet gdyby zadłużyli się na kilka pokoleń.
Jednak dwudziestoletni kredyt hipoteczny na okazyjnym oprocentowaniu załatwił ziszczenie ich amerykańskiego snu.
Wszyscy doskonale wiedzieli, że nowy dom i nowe miasto daje im szansę na poskładanie wszystkiego na nowo, naprawienie. Dla większości Cravenów oczywistym było, że rodzina znajduje się na torze prowadzącym prosto do rozpadu. Coraz rzadziej ze sobą rozmawiali, a kiedy już to robili poziom konwersacji był ograniczony do tego, co w danej chwili najważniejsze: posiłków, pogody. Oddalali się od siebie. Niektórzy członkowie rodziny jeszcze podejmowali starania, żeby to zmienić. Jedni starali się bardziej, inni mniej, ale najważniejsze było, że jednak każdy chciał powrotu dawnych czasów, a każdy dzień, który przypominał tamte utracone, był czymś, co większość rodziny wypatrywała z nadzieją, marząc o tym, by dni takie wracały jak najczęściej.

* * *

1 LIPCA

Pod dom Hortona, jak miejscowi nazywali okazały, biały budynek stojący na szczycie wzgórza, niecałą milę od Plymouth, podjechała biała ciężarówka z logiem firmy przeprowadzkowej z Chicago. Za nią pojawił się jeszcze jeden samochód z którego wysiadło nieśpiesznie kilku mężczyzn w uniformach robotników.

- Dobra, panowie. Bierzemy się do roboty. Wnosić graty! Właściciele będą tutaj wczesnym wieczorem. Wszystko musi być gotowe na ich przyjazd.

- Kurde – jeden z pracowników, młody chłopak o budowie zapaśnika przetarł krótką szczecinę na głowie. – Niezła chata. Musiała kosztować mnóstwo zielonych.

- Pracuj, Andy, zarabiaj, a może też cię kiedyś będzie stać na taki dom.

- Tja. – Andy splunął na zieloną trawę na podwórzu, wyrażając własne zdanie na temat tego, co powiedział kolega.

- Dobra panienki – Masywny Joel Toronto otarł z potu swoją czarną, ogoloną na łyso głowę. – Koniec pogaduszek. Brać się do roboty.

* * *

Podróż była długa i mecząca, tym bardziej, że klimatyzacja w samochodzie szwankowała, a lipiec zaczynał się upałami.

- Zobaczycie – przekonywał rodzinę Daniel, starając się przełamać monotonię podróży. – Plymouth to ładne miasteczko. Na pewno polubicie miejscowych. Poznacie nowych przyjaciół.

- Taa – zaśmiał się Jake. Plymouth. Zanudzimy się tam.

- Nie będzie aż tak źle. Dom wam się spodoba. Byłem tam przed podpisaniem dokumentów. To piękne miejsce i duże. Każdy będzie miał swój własny pokój. Tak, jak chcieliście.

Tablica informacyjna nakazywała skręcić w lewo i informowała, że do Plymouth zostało im siedem mil.

- Już prawie jesteśmy.

Pokonali ostatni odcinek asfaltowej, krętej drogi wijącej się pomiędzy lasami i jeziorami, a potem zobaczyli dom na wzniesieniu. Biały i okazały.

Przed budynkiem stały samochody firmy przeprowadzkowej z ich rzeczami oraz karetka pogotowia, która – nim dojechali na miejsce – odjechała na sygnale mijając ich po polnej drodze, wzburzając kłęby kurzu. Daniel musiał zjechać na pobocze polnej, utwardzonej żwirem drogi, by ją przepuścić.

Kiedy podjechali na miejsce wyszedł im na spotkanie potężny Afroamerykanin
– Joel Toronto – szef ekipy przeprowadzkowej.

- Dzień dobry, panie Craven – przywitał Daniela Joel. – Mieliśmy mały wypadek podczas ustawiania mebli. Jeden z chłopaków spadł ze schodów i paskudnie się połamał. Musieliśmy przerwać pracę i, niestety, nie wszystko jeszcze wnieśliśmy. Potrzebujemy jeszcze dwóch, może trzech godzin, by wszystko było gotowe.

Daniel spojrzał na dom i krzątających się przy nim mężczyzn wnoszących rodzinne meble i kartony z ich osobistymi rzeczami.

- W mieście jest pewnie jakaś restauracja, panie Craven - Joel Toronto uśmiechnął się zachęcająco. – Niech pan weźmie tam rodzinę na obiad. Na koszt naszej firmy przeprowadzkowej. To lepsze, niż gdyby dzieciaki miały plątać się pod nogami ekipy. Wystarczy nam jeden paskudny wypadek na dzisiaj.

- Dobry pomysł, panie Toronto.

* * *

Plymouth okazało się być niewielkim miasteczkiem, w którym większość domów miała charakterystyczne dla regionu białe ściany i spadziste, pomalowane na czerwono dachy. Na pierwszy rzut oka wydawało się sympatycznym, zielonym miejscem, pełnym uśmiechniętych ludzi.

Daniel zapytał kogoś o miejsce, gdzie można było zjeść coś dobrego i tak znaleźli się w restauracji „Nad jeziorem”, wzniesionej tuż przy brzegu rozległego jeziora.

Obiad zjedli na tarasie, z którego podziwiać mogli panoramę zdominowaną przez błękit jeziora, zieleń okolicznych lasów i pól, oraz żółte barwy okalających Plymouth pól upranych. Przywykłym do wielkomiejskiego zgiełku i wszechobecnych budynków ludziom, takie miejsce mogło wydawać się … dziwne.

„Nad jeziorem” miała wyśmienitą kuchnię, a hamburgery i fishburgery podawane z doskonałymi sosami i mnóstwem frytek, smakowały wybornie. Zimne napoje i pełne żołądki poprawiły ich humory. Zadowolony Daniel zostawił solidny napiwek ucieszonej właścicielce, która poczuła się wtedy zobowiązana do podjęcia jakiejś konwersacji.

- Państwo przyjechali na długo do naszego skromnego Plymouth? – zapytała uśmiechając się kelnerka.

Daniel odpowiedział uśmiechem na uśmiech.

- Właśnie się tutaj wprowadziliśmy. Całą rodziną. Kupiliśmy ten piękny dom na wzgórzu przy mieście.

- Dom Hortona – uśmiech zszedł z twarzy kelnerki, a w tonie jej głosu pojawiła się nutka niepokoju. – Powinniście wyjechać. Ten dom powinno się spalić.

- Co pani ma na myśli? – zapytał Daniel.

Ale kelnerka nie zdążyła odpowiedzieć, bo wezwała ją właścicielka.
Po schodach na taras wszedł Joel Toronto. Uśmiechnął się na widok rodziny Cravenów.

- Zauważyłem wasz samochód na parkingu przed restauracją. Proszę. Oto klucze do domu. Wszystko stoi tak, jak państwo sobie tego życzyli. Miłego mieszkania. My musimy już jechać. Zahaczymy o szpital zobaczyć, co z Andym, naszym kumplem, który spadł ze schodów.

- Jasne. Dziękuję.

* * *

Gdy podjeżdżali pod swój nowy dom słońce chowało się już powoli na zachodzie. Wszyscy byli zmęczeni, ale też podekscytowani. W końcu to miał być ich nowy dom na całe życie.

Wyglądał … elegancko. Dwupiętrowy, okazały, biały i piękny.

Na parterze znajdował się okazały salon z wielkim, szerokim oknem prowadzącym na werandę na tyłach domu. Z kominkiem i białym pianinem ustawionym w rogu wyglądał wielkopańsko. Na parterze znajdowała się też spora kuchnia, z wielkim stołem o blacie wyłożonym białym kamieniem i mnóstwem szaf, szafek, szafeczek, które skrywały pojemną lodówkę, zamrażarkę i zmywarkę. Musieli przyznać, że przyrządzanie posiłków w takim miejscu musiało być nie lada przyjemnością. Z kuchni można było przejść do sporej jadalni, utrzymanej w kolonialnym stylu.

Na parterze była też duża łazienka, jeszcze jeden gabinet pełniący rolę biblioteki oraz spory hol, ze schodami prowadzącymi na górę i zejściem do piwnicy.

- Na górze jest sześć sypialni, dwie garderoby i dwie łazienki – wyjaśnił Daniel, który już miał okazję widzieć dom. – To prawdziwy pałac. Nasz pałac. Jesteśmy w domu.

GreK 04-11-2014 22:24

Mała, piegowata, ruda... Steve przyglądał jej się z zaciekawieniem. Miała w sobie ten rodzaj magnetyzmu, który przyciągał artystów, który sprawiał, że chwytali za pędzel. Lekko zadarty, niewielki nosek i blada już, ledwie widoczna blizna nad prawym łukiem brwiowym, przysłonięta opadającą grzywką, którą poprawiała z gracją serdecznym palcem.

Odchylił się w plastikowym krześle i zaciągnął papierosem. Gorzki dym mile połechtał płuca. Wypuścił go powoli, z ociąganiem.


Uśmiechnął się do niej zza kłębu dymu. Odwzajemniła uśmiech. Jej wargi były pełne i podkreślone krwistoczerwoną szminką, która pasowała do koloru jej włosów. Charakterystyczne znamiona nad górną wargą dodawały jej zmysłowości. Tak... Pewnie uchodziła za lokalną piękność i może gdyby nie jej nikczemny wzrost zostałaby miss stanu. Chłopaki musiały się za nią uganiać. Tym bardziej dziwiła biała kreska wokół serdecznego palca. Ślad po ściągniętym pierścionku.

Chloe - przeczytał na identyfikatorze przypiętym do uniformu.

- Dom Hortona – uroczy uśmiech zszedł z twarzy kelnerki i zastąpił go wyraz zaniepokojenia. – Powinniście wyjechać. Ten dom powinno się spalić.

Nie zdążyli dowiedzieć się dlaczego, lecz nie uszło uwagi Stevego ukradkowe, nerwowe spojrzenia rzucane przez Chloe na odchodne.

***

Po męczącym lunch'u w gronie "najbliższych", Steve z ulgą został sam. Wybrał sobie pokój na poddaszu. Przestronny, z miejscami na sztalugi, z dużymi przeszkleniami w dachu, dającymi zapewne sporo światła za dnia.
Był zmęczony. Wskoczył na łóżko i zapalił nocną lampkę. Odpalił kolejnego papierosa. Co robił w tej dziurze? Nienawidził ojca za to, że tutaj się znalazł. Ville Lumière, Paryż był jego życiem. Zostawił tam wszystko. Przyszłość, Pierre... wszystko to zniknęło po jednym telefonie. Wypuścił wianuszek dymu i przez chwilę patrzył jak wzbija się pod sufit.

Złapał za notatnik i zaczął szkicować. Gdy skończył popatrzył na swoje dzieło.



- Chloe - powiedział trzymając dopalony kawałek papierosa w kąciku ust. - Czego się boisz ma fille?

Zasypiał z postanowieniem porozmawiania z kelnerką restauracji "Nad jeziorem".

liliel 07-11-2014 22:09

Szlag! Maddison usłyszała pukanie do drzwi i zniecierpliwiony głos ojca dobiegający z korytarza. Wyrzuciła niedopałek i zatrzasnęła okno rozganiając dym rękami.
- Już otwieram! - Rozpyliła obficie kwiatowy dezodorant i doszła do drzwi przekręcając zamek i uchylając je nieznacznie. Widząc zmęczoną twarz ojca pchnęła skrzydło na oścież. - Wejdź.
Przysiadła w kucki pomiędzy masą tekturowych pudeł wypełnionych niemal po brzegi. Objęła rękami chude nogi wokół których falowała gęsta warstwa niewinnie jasnych włosów.
- Maddie… - zaczął na wejściu Daniel, ale zaraz po przekroczeniu progu kaszlnął czując na gardle gryzącą woń lawendy. Przystanął i przez krótką chwilę przyglądał się jej badawczo. - Wołałem cię. Jesteś gotowa? Jake i Steve już zeszli do samochodu.
- Nie, nie jestem gotowa - burknęła dziewczyna podnosząc się z gracją aktorki „Zmierzchu żywych trupów”. Chyba czerpała jakąś niejasną satysfakcję z własnych sztywnych ruchów i dziwnego zachowania. Przewiesiła przez ramię wojskową ćwiekowaną torbę i przekrzywiła głowę jak ptak łypiący z wysokiej gałęzi. - Nie jestem gotowa ale nikt się nie liczy z moim zdaniem, prawda?
- Dlatego właśnie wołałem, żeby się zapytać o Twoje zdanie – Daniel odpowiedział spokojnie choć ze zmęczeniem w głosie. - Jeśli nie jesteś, to ile jeszcze czasu potrzebujesz? Pamiętaj, że musimy po drodze jeszcze dziadka zabrać.
- Słuchasz ale nie słyszysz - dziewczyna pokręciła głową z dezaprobatą a trupioblada aureola włosów zafalowała hipnotyzująco. - Właśnie ci mówię, że nigdy nie będę gotowa. Nie chcę wyjeżdżać do jakiegoś cholernego pipidówka. W Chicago mam szkołę, przyjaciół...
- Nie wyrażaj się tak - rzucił ostro przerywając jej w połowie zdania - A ten temat już omówiliśmy. Nie raz i nie dwa razy.
Zrobił jej miejsce w drzwiach by mogła przejść.
Maddison zacisnęła usta w wąską kreskę ale ostatecznie tylko schyliła się po dwa pudła i ruszyła na korytarz.
- To się nie uda – zdążyła jeszcze rzucić przez ramię. - Tam nigdy nie będzie nasz dom. A ja prysnę z powrotem do Chicago gdy tylko odłożę na tyle forsy by coś wynająć.
Westchnął za jej oddalającymi się plecami i przymknął na chwilę oczy.
- Poczekaj. Pomogę ci z tymi kartonami...
Maddison obróciła się na pięcie i spolegliwie oddała ojcu jeden karton zawalony po brzegi płytami CD. Uniosła na niego wielki oczy, które błyszczały od wilgoci. Kąciki dziewczęcych, wyciętych w serce ust zadrgały spazmatycznie.
- To trochę... jakbyśmy ją porzucali – szeptała z pietyzmem aktora na deskach nowatorskiego teatru. W trochę przejaskrawiony sposób. A może po prostu szczery, w czasach gdy szczerość zmieniła się w towar reglamentowany. - Jakbyśmy zostawiali ją za sobą i chcieli o niej zapomnieć.
Zdziwiony Daniel, szybko odłożył pudło na bok, aż kilka płyt wypadło z niedomkniętego wierzchu na podłogę. A potem przyciągnął ją do siebie.
- Nie myśl tak - powiedział obejmując ją - Nie myśl. Pomyśl raczej, czego by od nas chciała. Czy by chciała, żebyśmy tu zostali. Tak jak teraz.
Przez chwilę trwali tak. Tatuś tulący córeczkę... Czas zwolnił. I znów czuł, że może… Czy chciał czy nie przed oczami ożyły wspomnienia maleńkiego zawiniątka w pieluszkach, kochanego i upragnionego, płaczącego po nocach i ściskającego za serce. Zupełnie od ciebie zależnego, łkający sens twojego życia. Krew z twojej krwi. Powód dla którego wyprułbyś sobie flaki w wymyślnym seppuku... Czas płynie nieubłaganie a zarazem stoi miejscu...

Wyswobodziła się bez słowa. Wzięła karton, który odstawił. Zostawiła płyty tam gdzie upadły, chwilę później drzwi frontowe zamknęły się za nią. Został sam. Opuszczane mieszkanie jakoś tak gwizdało w uszach nieznośną ciszą. Spojrzał w bok…
Łazienka… Pieprzona łazienka… Migawka walnęła go w łeb jak stalowy obuch. Skrzywił się.
Pozbierał płyty i ruszył pozamykać okna…

* * *

Arnold oderwał się od wpatrywania w boczną szybę sunącego po autostradzie auta.
- Gdzie jedziemy?
- Do nowego domu, przecież wiesz - Maddison poklepała dziadka z tylnego siedzenia. - Tata wywozi nas do wygwizdówa na końcu świata bo mu się marzy świeży start.
- Iiii…. touchdown!! - Wykrzyknął nagle Jake ze słuchawkami w uszach. - Dziadek, szykuj dwie dychy. Prędzej piekło zamarznie niż Jetsi podniosą się z tego. Wystarczy ci renty, staruszku? - chłopak wykrzywił się kpiąco.
- A że na koniec świata to akurat racja.
Daniel spojrzał w lusterko wyłapując spojrzenie obojga dzieci. Uśmiechnął się kątem ust i zmienił pas by wyprzedzić nader szybko jadącą po prawej stronie ciężarówkę z bielutką cysterną Chevron Texaco na naczepie.
- Do Plymouth - powiedział do Arnolda przyśpieszając mocno. Lubił słyszeć pracę silnika - Do domu. “Koniec świata”... Nawet z Illinois nie wyjeżdżamy, a oni już że “koniec świata”. Jak widać, by amerykańskie dzieci uczyły się geografii, Bóg stworzył nie tylko wojnę, ale i krach finansowy. - Ponownie spojrzał w lusterko gdy Cadillac wrócił na prawy pas - Zobaczycie, że to sympatyczne miasteczko.
- Raczej do wyrzygania nudne - odparła buńczucznie Maddison wlepiając wzrok za szybę. - Na prawdę, nie marzę o niczym innym ponad socjalizowanie się w Redneckami.
-No rzecz jasna przecież... - obejrzał się na wnuczkę i puścił oko. - ...że wiem, że nowy dom kupiłeś synu. Na dalekich peryferiach... - odrzekł Arnold. - Ale gdzie jedziemy zjeść obiad? Chyba nie znowu fast food na oazie? - z niechęcia odwrócil wzrok od niebieskiego znaku ze sztućcami. - Jake, my się zakładaliśmy, że Bearsi znowu przegrają? - ni to zapytał, ni stwierdził. -Cóż, jak wygrają, to z chęcią rozstanę się z dwudziestką. - Arnie rozważał kiwając głową.
- Jetsi dziadku. - Jake zerknał na seniora rodu. - Niedźwiedzie to właśnie im wpie… łomot spuszczają. Ale nic dziwnego, obronę w tym sezonie to by u nich przeszły skautki sprzedające ciasteczka i nawet by im wózków nie poprzewracali. Jak w jeden sezon można było się tak zeszmacić?
Ostatecznie wyjął już słuchawki z uszu i zaczął przyglądać się okolicy uważniej.
- Ja to mam smaka na kurczaka z ryżem. Ale dobry hamburger nie jest zły.
- Roztyjesz się jak wieprz jeszcze przed trzydziestką – Maddy wywróciła oczami i wetknęła w uszy słuchawki i-poda.

Music

Bała się. Bała nowego domu i wyrastającej przed oczami rutyny.
Pragnęła jej i bała się jednocześnie.
Jawiła się jej jako stabilizacja i spokój. I zarazem zdrada najdroższej je osoby na świecie.
Mama nie żyła i to się nie zmieni.
I oni wszyscy winni są jej ból i cierpienie.
Powinni się męczyć jej brakiem. Powinni pamiętać. Nie spać spokojnie.
Spokój jest nie na miejscu.
Powinno spotkać ich coś złego.
Łzy. Smutek.
Takie fatum.
Klątwa jakaś.
Maddison była na to gotowa.
To by było fair. Wobec mamy. Być nieszczęśliwym.
Chyba temu podoła...
Miała niezły start.
Playmouth...
Jeszcze tam nie dotarła a już nienawidziła tego miejsca.

Harard 07-11-2014 22:41

- Wiesz, że to moja ostatnia noc, baby? Potem wyruszam…
- Jeeezu Jake, ty naprawdę myślisz że ja się dam nabrać na takie teksty? - Michelle zachichotała cicho na tylnym siedzeniu, ale je odtrącała jego ręki błądzącej pod sweterkiem. - Naczytałeś się książek o żołnierzach wyjeżdżających na wojnę? Czy którakolwiek przede mną dała się na to nabrać? Jake?
Tym gadaniem trochę psuła nastrój. Chłopak zmrużył oczy i zaczął się wkurzać. Oczytana. Pyskata. Ale przecież ciałko miała, że aż dech zapierało. No i gdzie teraz znajdzie inną chętną? Impreza powoli już zdychała, a jutro bladym świtem do ciężkiej cholery na prawdę wyjeżdżają. Może nie jak pieprzeni żołnierze przez Atlantyk, ale prawie…
Przemógł się więc i wpił się w jej usta, tylko po części aby wreszcie je zamknęła.

***

No i dobra. Od pierwszych chwil przeprowadzka była mu nie na rękę. Tu już był ustawiony przecież. Wiedział co i jak, czego po kim się spodziewać. Miał tu kumpli, z którymi już nie jedno przeżyli. Miał pozycję w drużynie, nikt mu nie podskoczył i nie dlatego że nie miał konkurencji, tylko że był najlepszy! Bez kitu! - uśmiechnął się lekko i zarzucił sportową torbę na ramię.
- No idę, idę - odpowiedział na poganianie ojca. Odwrócił się jeszcze spojrzał na znajome kąty. Na swoją gębę odbijającą się z lustrze na korytarzu.

[media]http://www.thegrandproductions.com/images/celebrity-bio/celebrity_talent_actors/celebrity-talent-Tyler_Posey.png[/media]
***

Przez większość drogi zastanawiał się co zastaną na miejscu. Niby dogadał się z trenerem. Miał mu załatwić stypendium w nowym liceum. Pokazywał papiery, że przepchnięte wszystko gładko. Pieniądze nie były spore. Nie, może inaczej, były gówniane, ale pozwalały na niezależność. Przynajmniej na taką, by nie żerować na rodzince. No ale co zastanie na miejscu? To ciągle niewiadoma. Wiedział że sobie poradzi, trochę już przecież szajsu w życiu przeszedł. A Teraz to przecież zostawiali za sobą… No nie jest tak? Przecież zostawiają dom, gdzie… Wcisnął do uszu słuchawki i zagapił się w śmigający krajobraz za oknem. Nie minęła chwila i pochłonął go mecz.

Podróż minęła szybko, choć cała rodzinka ściśnięta w jednym wozie to spore wyzwanie. Co mnie nie zabije i tak dalej… Docinki Maddie jak zwykle zignorował, już dawno zaprzestał burczenia na gówniarę, bo jej najwyraźniej sprawiało to radość. Tyle że od dziadka wygrał dwie dychy, bo po pół godzince stało się jasne, że Jetsi po raz szesnasty w sezonie dali dupy jak Michelle. No może nie jak Michelle, ona to jednak miała klasę. Eh, nie żeby tęsknił już za starą szkoła i dziewczynami, ale cholera coś w tym było.

Na miejscu rzucił okiem na dom, no z zewnątrz wyglądał całkiem nieźle. Zupełnie nieźle. Fakt że jakiś facet połamał się na schodach skwitował skrzywieniem warg. Ja przecież jestem nieśmiertelny. Każdy ze starej drużyny zaliczył już kontuzję, kilku nawet połamało nogi, ale jemu udawało się omijać takie rzeczy. Poza tym jednym przypadkiem, wtedy kiedy stało się to w szpitalu. Splunął ze złością pod nogi, wbił ręce w sportową kurtkę i ruszył za innymi do auta. Niech będzie najpierw wyżerka, a potem rozpakowywanie.

Spalić? Dlaczego spalić? Jake spojrzał na kelnerkę uważniej, ale zaraz wzruszył ramionami i wrócił do hamburgera. Horton to poprzedni właściciel? Chyba tak. Całkiem dobre te frytki, no nie będzie tu tak źle.

Campo Viejo 08-11-2014 09:07

Ocknął się w fotelu obudzony łomotem książki, która spadła z jego kolan uderzając o parkiet. Spojrzał na wskazówki starego zegara na ścianie. Zaraz mieli po niego przyjechać. Czuł się staro. Jak nigdy dotąd chyba. Bywały dni, kiedy miał osiemnaście lat. I tylko ciało udowadniało mu, że to nie prawda gdy chciał wbiegać na górę po kilka schodów na raz. Kiedy otwierał oczy czasami dłużej przychodziło mu przypomnieć sobie gdzie jest, a widok zmarszczek na dłoniach zazwyczaj przywracał chwilowy problem z pamięcią. Ale widać tak działała starość. Zaczynał pomału do niej się przyzwyczajać. Nie znaczyło to, że hemoroidy mniej przez to dokuczały lub rzadziej chodziło się do kibelka, lub że też prostata przestała się odzywać regularnie. Po prostu nie widział możliwości walki z naturą, czasem, który upominał się o jego stare kości. Jednak nie to było najtrudniejsze, lecz wiadomość, od szanowanego w środowisku lekarskim konowała o alzheimerze. Żal mu było najbardziej zdrowia umysłu. Teraz mógł wytłumaczyć przed sobą zabłocone stopy o poranku, gdy obudził się jak zwykle przed świtem, po kilku godzinach snu przerywanego wizytami w ubikacji. Zawsze podejrzewał, że Martha żartowała, że zdarzało mu się lunatykować z sypialni do kuchni. Tym razem musiał jednak przyznać jej rację, bo osobiście wytarł czarne stopy z ogródka w pościel. Innym razem zgubił się na parkingu Walmartu i na pytania zatroskanych życzliwych kłamał, że szuka swego zaparkowanego auta. Fizycznie wciąż trzymał się nieźle. Wzrok miał dobry, nie licząc rzecz jasna okularów do czytania. Co prawda biegać przestał lata temu, lecz na polu golfowym nie korzystał z wózka dziarsko pokonując mile zielonej trawy łagodnych pagórków. A mimo wszystko sam podjął decyzję, aby nie przedłużać prawa jazdy dla seniorów. Kiedy zgubił się w tak dobrze znanym mu mieście, gdzie mógł z pamięci cytować zabytkowe domy znanych architektów na co drugiej przecznicy, upór odnalezienia drogi do domu złamał pusty bak benzyny. O podobno epickiej ruletce w Las Vegas, wolał nie wspominać, co przychodziło mu łatwo, bo w rzeczy samej niewiele pamiętał z tamtej nocy i znał tą historię z opowiadań syna oraz rzeczywistości, która dogoniła go szybciej niż zdążył wylądować na O’Hare wracając do domu.

Arnold wstał z fotela wzdychając tak samo przeciągle jak zaskrzypiał wysłużony mebel. Na stare lata przyszło mu być ciężarem samemu sobie a teraz na dodatek jeszcze synowi i wnukom. Chciał być wdzięczny Danielowi a mimo wszystko łatwiej było okazywać te gorsze emocje, które wynikały choćby z tego, że przyzwyczaił się już do spotkań z Marthą na jej grobie... Czuł sie jakby to nie ona go opuściła pięć lat temu, lecz on ją teraz porzucał... Podniósł książkę z podłogi niemal z namaszczeniem. Pod nim leżała zakładka ze zdjęcie nieboszczki, kiedy miała dwadzieścia lat.

Podszedł do okna patrząc na ulicę, na której wkrótce miał zaparkować samochód syna. Arnie był już gotowy do drogi. Firma przeprowadzkowa zabrał już jego rzeczy a nie było tego już tak wiele. Dorobek życia jakoś tak zniknął niespodziewanie, a on czuł się jak ta papuga pewnego kapitana z oceanicznego promu turystycznego. Ów właściciel egzotycznego ptaka uwielbiał zabawiać podróżnych magicznymi sztuczkami specjalizując się z iluzji znikających przedmiotów. Po latach papuga poznała wszystkie sekrety magicznych aktów i psuła humor swemu panu wrzeszcząc podczas punktu kulminacyjnego skrzekliwym głosem:
- Ma to w drugiej ręce!
- To jest pod stołem!
- Schował za kurtyną!
I tak dalej. Nie dziwota, że biedny kapitan był zdewastowany będąc zmuszonym prześcigać się z ptakiem w wymyślaniu co raz to nowych, trudniejszych sztuczek. I nie wiadomo jak długo by to trwało, gdyby nie skały zdradzieckiej mielizny, które uszkodziły prom zatapiając go ostatecznie. Zrządzeniem losu kapitan i papuga, oboje kurczowo trzymali sie ostatniej deski dryfując po spokojnych wodach przepastnego oceanu. Godzinami wpatrywali się w siebie w milczeniu.
- Poddaję się! – papuga zaskrzeczała z rezygnacją. – Gdzie jest prom?!

Arnold czuł się podobnie. Oszukany przez życie u progu śmierci musiał znosić wszystko dryfując między wspomnieniami a rzeczywistością po zdradzieckich wodach pamięci. Na szczęście zawsze miał do siebie dystans i nie bał się ani żartować z siebie, ani śmiać kosztem innych. Wspólne mieszkanie w Plywood mogło być okazją do nadrobienia strat między nim a Danielem. Wiedział, że nie był dobrym ojcem. Dopiero będąc dziadkiem nauczył się korzystać z każdej chwili obcowania z dziećmi. Żałował, że nie odkrył tego wcześniej, że zawsze był zapracowany i zwyczajnie za młody, nie dojrzały i że Martha tak wspaniale go wyręczała w obowiązkach rodzicielskich biorąc niemal w całości na siebie wychowanie syna. Wnuczków miał dobrych, aż dziwił sie czasami jak Daniel potrafił tak dobrze je wychować. Widać chciał dać im wszystko to, czego mogło mu zabraknąć we własnym dzieciństwie. Arnoldowi zaś niczego nie brakowało w jego pacholęctwie i dojrzewaniu mając idealnych wręcz rodziców, a mimo wszystko, okazało się to niestety niewystarczającym. Bo jak inaczej nazwać ten jakby brak więzi porozumienia, którą ojciec z synem powinni mieć wypracowaną, jeśli nie zrodzoną? Tak, dopóki pamiętał, to się obwiniał, bo przecież wiedział, że wiecznie to trwać nie będzie. Ani porozumienie, ani nieporozumienie, ani pamięć.



***




Dom na swój sposób zachwycił Arniego. W rzeczywistości prezentował się znaczenie lepiej niż na zdjęciu. W piwnicy znalazł zakurzone, oprawione w ramkę z szybką plany rezydencji, które z uznaniem podziwiał długi czas, nim w końcu odłożył na nowe miejsce wieszając na gwoździu w pomieszczeniu, w którym leżały na starym regale do leżakowania win. Wybrał sobie pokój przy tylnych schodach, który sto lat wcześniej zaprojektowany był z myślą o służbie. Schody wiodły wprost do kuchni przez mały korytarzyk z drzwiami na tyły domu, gdzie w oddali widać było linię drzew. Przycięta trawa dosyć równego terenu nadawała się znakomicie co najmniej na ćwiczenie uderzania piłeczek golfowych. Pokój był raczej mały z oryginalną z przełomu zeszłego wieku tapetą i oknem z widokiem na las. Najważniejszą jednak jego zaletą była obecność w nim małej łazienki ze zlewem i toaletą. Kiedy usiadł na miękkim materacu pojedynczego łoża poczuł w kościach trudy podróży. Kto wie, może nawet uda mu sie przespać całą noc, pomyślał bujając się sceptycznie na sprężynach łoża. Ze skórzanej teczki wyjął zdjęcie Marthy i ustawił na szafce przy łóżku. Sprawdził czy zostawiona przez poprzedniego właściciela lampka nocna zapala się po pociągnięciu za łańcuszek i usatysfakcjonowany położył się w butach na materacu, jeszcze nie obciągniętym pościelą. Założył splecione dłonie na brzuchu i wpatrywał się w ciszy w nieco popękany siecią zmarszczek sufit myśląc o tym, do czego na starość wraca się coraz częściej.

Marrrt 09-11-2014 02:24

Przez dobrą chwilę stał w miejscu po tym jak drzwi wejściowej się za nią zamknęły i spoglądał na te kilka płyt, które jej wypadło. Mógł już wychodzić. Wręcz powinien. Dojazd do Plymouth to dobre pięć godzin, a i Arnold po drodze czekał. Wszystko było gotowe. Dzieciaki pozbierały resztę bagaży i siedziały w samochodzie. Sprawa z ekipą przeprowadzkową też była już dogadana. Można było już jechać…
Ale dla świętego spokoju postanowił wszystko sprawdzić. Trzeci raz. Niczego więcej nie znajdzie... Nie zaszkodzi i trzeci…

W kuchni nadal wyczuwalny był zapach sosu pomidorowego. Wczoraj już na pudłach jedli spaghetti. Całkiem niezłe wyszło jak na samodzielnie robione. Megan co prawda robi lepsze, ale ona akurat poza tym, że lubi czasem coś powymyślać w kuchni, to ma lepszą niż on intuicję do tego co z czym pasuje…
Sprawdził kilka szuflad i szafek. Wiedział, że są puste. Wielkie kuchenne cargo obok lodówki, jak zawsze zgrzytnęło domagając się większej siły…

- Wiedziałam, że jak będą montować tego jednego dnia kiedy nie mogę się zwolnić z dyżuru, to zrobią to źle!
Stanął za żoną i objął ją w pasie przyglądając się dziełu monterów. Chętnie się o niego oparła i przytuliła policzkiem do jego twarzy. Mimo wszystko nie była zła. Marudziła dla zasady.
- Zostaw to na razie, Ren. Jedna niedoróbka na taką kuchnię to i tak nieźle przy rachunku jaki nam wystawili. Poza tym nawet nie wiem, czy powinienem to poprawiać. Pamiętaj, że tu będą między innymi ciastka i inne takie… Lepiej, żeby dzieciaki nie miały za łatwo z dostaniem się do nich.
Uśmiechnęła się i odwróciwszy buzię na bok, pocałowała go.
- Podoba mi się nasz dom - powiedziała z niewymuszoną iskierką czystego szczęścia w oczach.
- Mhmmm… a wiesz, że dziś dzwonili i... - odpowiedział z niewymuszoną iskierką czystego pożądania w oczach - jutro przychodzi zamówione łóżko?


Cargo zgrzytnęło ponownie gdy je mocno zamknął. Dzieciaki nigdy nie miały z nim problemu.

Pokój Jake’a i sypialnia można było uznać niemal za stan deweloperski. Tu nawet nie było czemu chwilę czasu poświęcić. Niewiele inaczej miał się pokój gościnny, w którym ostatnio zadomowił się Steve.
Tylko u Maddie znalazł się jedyny powód dla którego mógł sobie przyznać, że to obejście miało jakikolwiek sens. Niedomknięte okno. Podszedł. Poprawił. Od razu zauważył. Ze spoczywającego na skraju parapetu niedopałka nadal unosiła się malutka smużka dymu.

Łazienkę sobie darował. Dość. Uzbroił alarm i wyszedł zamykając za sobą drzwi.

***

Podczas jazdy pozwolił by pochłonęło go prowadzenie potężnego cadilaca. Lubił to, a poza tym jakoś tak… dawno nie przyszło mu spędzić tyle czasu w tak zamkniętej przestrzeni z dzieciakami i ojcem. Nie bardzo czuł się na siłach by rozmawiać. Z nimi wszystkimi. Na raz. Wiedział co o tym wszystkim sądzą. Albo starają się pokazać, że sądzą. Upał też nie zachęcał. Zastawiał się więc funkcją kierowcy i milczał. Z czasem więc tylko się odzywał, gdy cisza robiła się nieznośna. Poza tym jedyny głos na jakim się skupiał pochodził z radiowych komunikatów drogowych. Nadrobi na miejscu. Na pewno nadrobi. Z każdym z nich. Na pewno.

***

Gdy dojechali, wypadek tego chłopaka… Andy’ego. Zaniepokoił go trochę. Przyjechał tu na prostą robotę, a może się okazać, że spędzi tu kilka dobrych dni. Przez wypadek podczas pracy dla Daniela. Zapamiętał sobie by odwiedzić go następnego dnia w szpitalu i zapytać, czy mu czego potrzeba. Może akurat Megan zdąży dojechać. Miała jakoś na dniach… No i Steve’a też wyglądał, bo najstarszy dojeżdżał swoim samochodem. Przekazał szefowi ekipy, by ten skierował go do Plymouth. Szczęśliwie spotkali się na drodze wiodącej do samego domu i na jedzenie pojechali już razem.

***

Nie lubił tego typu szczerości. Zwłaszcza u osób tak młodych. Nawej jeśli Hortonowie komuś nie przypadli do gustu, to teraz ten dom należał do nich. Do Cravenów. I Daniel Craven, choć czuł, że intencją dziewczyny była raczej szeroko rozumiana dobra rada, niż groźba, to źle zniósł myśl, że ktokolwiek z okolicznych mógłby życzyć ich domowi spalenia.

***

Złe samopoczucie natychmiast go opuściło gdy po powrocie przekroczył próg domu. Ich nowego domu. To… to naprawdę było to. Wiedział, że to odczuje, ale nie sądził, że tak bardzo. Jakby mu ktoś z serca zdjął rok najgorszych i najcięższych zmartwień. Jakby to naprawdę była nowa szansa na to co im odebrano… Również Jake i tatko wydawali się jakby pozytywnie zaskoczeni. Spojrzenia Maddie nie udało mu się uchwycić. I tylko Steve zdawał się równie niezadowolony teraz co na początku. Jeszcze zmieni zdanie.
Zabrał się za rozpakowywanie rzeczy, które po uzgodnieniu ekipa zostawiła nadal w kartonach.

Armiel 09-11-2014 11:07

Mówi się, że pierwsze sny w nowym mieszkaniu zwiastują przyszłość. Że poprzez sny dom próbuje coś przekazać nowym lokatorom. Przesądy od zawsze tkwiły w ludzkich społecznościach.

Cravenowie nie wierzyli w przesądy. Niemniej jednak każde z nich odczuwało pewne napięcie przed położeniem się do snu. Mimo, że byli zmęczeni, gdy za oknami posiadłości – jak zaczęli żartobliwie nazywać ten okazały dom – zapadła już głęboka noc, to żadne z nich jeszcze nie spało wymyślając mniej, lub bardziej uzasadnione powody: czytanie, rozpakowywanie, słuchanie muzyki, surfowanie po sieci, czy oglądanie telewizji. Blisko jedenastej w nocy usłyszeli głośny krzyk:

- Musicie to zobaczyć! – To wołał Arnold.

Zeszli wszyscy zaniepokojeni trochę tym wołaniem i zobaczyli, że dziadek stoi na werandzie, przy otworzonych drzwiach, przez które do środka dostawało się chłodne, nocne powietrze.

- Co się stało?

- Spójrzcie.

Senior rodu Cravenów pokazał im ręką niebo, gdzie ponad wierzchołkami drzew pobliskiego lasu ujrzeli niesamowity, wręcz zapierający dech w piersiach widok. Rozgwieżdżone niebo z taką ilością gwiazd, jakiej nigdy w życiu nie widzieli.

- Piękne – stwierdził Arnold. – Uroki życia poza wielkim miastem.

Postali chwilę urzeczeni tym nieziemskim widokiem.

- Wracajmy do domu. Robi się chłodno.


DANIEL

Wyjazd zmęczył Daniela, ale położył się spać, jako jeden z ostatnich upewniając się, że wszystkie drzwi i okna są pozamykane i alarmy włączone. Nie przyznałby się do tego reszcie rodziny, ale odległość ich domu od miasta budziła jego obawy. Blisko dwa kilometry otwartej przestrzeni – pól, łąk i zagajników – było wystarczającą odległością, by poczuć się jak na bezludnej wyspie. Szczególnie dla mieszkańca tak wielkiego miasta, jak Chicago.

Również cisza, jaka panowała w domu była przerażająca. Kiedy w końcu pogaszono telewizory, przestano wykłócać się o łazienkę, chociaż teraz były do ich dyspozycji aż trzy, i rodzina położyła się na spoczynek, w domu zrobiło się tak cicho, że aż dziwnie.

Pracujące w nocy drewno brzmiało niczym kroki, wiatr w systemie wentylacji układał się w szepty w nieznanym języku. Wyobraźnia płatała figle.
W końcu, zmęczony Daniel zasnął.

Obudził się z dziwnym uczuciem, że ktoś stoi w pokoju i wpatruje się w niego intensywnie. Przez chwilę dał się ponieść temu niepokojącemu przeświadczeniu, ale w końcu zapalił światło i – oczywiście – ujrzał tylko pustą sypialnię, w której nadal zostało kilkanaście nierozpakowanych pudeł pozostawionych na dzień jutrzejszy.

Odruchowo zerknął na zegarek. Była 3:16 w nocy. Nieźle. Odwrócił się na drugi bok i przespał resztę nocy, aż do ósmej dwadzieścia. Przydał mu się taki długi odpoczynek, szczególnie po męczącym dniu przeprowadzki.

Snów nie pamiętał.


STEVEN

Pokój na poddaszu miał swój klimat. Okrągłe ściany harmonizowały z owalnym oknem, z którego Steven miał widok na okoliczne pola i las. Dobre na wakacje, ale … nic poza tym.

Zmęczenie zmusiło Stevena do położenia się spać tuż przed północą. Przez chwilę wiercił się w świeżej pościeli próbując wygodnie ułożyć ciało. Ktoś na dole korzystał z prysznica, bo Steven słyszał szum wody. Ten dźwięk ukołysał go do snu.

Obudziła go cisza.

Głęboka, złowroga cisza, wtłaczająca się przez uszy prosto do mózgu. Budząca jakieś złowrogie przeczucia. To zapewne o takim doznaniu myślało się tworząc powiedzenie: „martwa cisza”.

Nic. Żadnych dźwięków. Żadnych odgłosów poza sercem Stevena przyspieszającym swój rytm.

I naglę tą ciszę przerwał dziwny odgłos. Ni to pisk, ni to zgrzytanie. Dochodził wyraźnie spomiędzy ścian pokoju Stevena.

Jakieś zwierzę

Umysł racjonalizował wydarzenie. Nadawał mu sensownego wyjaśnienia. Niemniej jednak Steven zapalił światło mając nadzieję, że przepłoszy intruza.
Kiedy tylko ciepły blask żarówki wypełnił pokój dźwięki ucichły. Steven uśmiechnął się zadowolony. Cokolwiek to było: łasica, kuna, wiewiórka, szop teraz już musiało wiedzieć, że pusty od ponad pół roku dom ma nowych właścicieli.

Steven odczekał chwilę nim zgasił światło i poszedł spać. Do rana nic już nie zakłóciło jego odpoczynku.



JAKE


Musiał to przyznać przed samym sobą. Nowy dom zrobił na nim wrażenie. Tyle przestrzeni i tyle prywatności nie zaoferowałby mu żaden inny dom. A już na pewno w Chicago. Co z tego, skoro tam zostawił przyjaciół, dziewczyny, życie.

Z drugiej strony zaczynały się wakacje. Do Plymouth przyjeżdżali letnicy na odpoczynek pośród jezior. Chicago było tylko pięć godzin jazdy od ich domu. Miejsca było tyle, że mógł sprosić kumpli, przyjaciół. Mogli rozbić namioty pod domem lub w ostateczności skorzystać z któregoś z pobliskich pól campingowych.

To była myśl.

No i turystki przyjeżdżające tutaj z całych stanów. Mógł pewnie przebierać w nich, jak w supermarkecie. Do wyboru, do koloru. Wystarczyło pewnie pokazać takiej to nocne niebo i od razu wyskoczy z majtek przez głowę.
Cóż. Plymouth mogło okazać się nawet ciekawym miejscem, a komuś takiemu, jak Jake, miało pewnie do zaoferowania wiele atrakcji.

Potraktuje to, jako wakacje.

Sen nie przyszedł zbyt szybko, a w nocy obudziło Jake’a odczucie, że ktoś łazi po jego pokoju. Kiedy jednak otworzył oczy przekonał się, że to był tylko sen.

Zresztą tej nocy śnił jakiś dziwny, pokręcony sen.

Było w nim sporo ptaków z czarnymi skrzydłami: kruków lub wron. Były drzewa i biegający pomiędzy nimi nadzy ludzie. Byli jacyś ludzie bez twarzy siedzący na skraju łóżka i wpatrujący się w śpiącego Jake’a pozbawionymi oczu jamami. Była jakaś kobieta ze sporym biustem i jasnymi włosami, która krzyczała coś niezrozumiale, jakby w przerażeniu. A potem był dźwięk budzika, który przerwał te męczące majaki.

Plan treningowy. Pozostawało tylko pytanie, czy w nowym miejscu Jake miał ochotę dalej się go trzymać.

Kiedy się obudził zupełnie nie zwrócił uwagi, że drzwi do jego pokoju, które zamknął na noc, są teraz otwarte.


MADDISON

Pokój, który wybrała Maddison był dość blisko jednej z łazienek. Przyzwyczajenia z Chicago, gdzie dopchanie się do toalety rano było nie lada wyzwaniem, a wchodzenie do niej po Jake’u ekstremalnym przeżyciem.
W sumie, kiedy przyjedzie ciotka, może namówić ją do podziału łazienek na piętrze. Jedna dla facetów, jedna dla dziewczyn. Ta na dole może być wspólna i dla gości. To była niezła myśl. Posiadanie toalety na własność było luksusem, o jakim mogła w Chicago tylko pomarzyć.

Przed zaśnięciem posłuchała swojej ulubionej kapeli. Muzyka zagłuszyła trochę tą niepokojącą ciszę starego domu, którą przerywały niepokojące odgłosy. Maddison wiedziała, że to naprężenia w drewnie, ale i tak brzmiały one jak czyjeś ukradkowe kroki na korytarzu, jak ciche jęki i tym podobne odgłosy.

W końcu, sama nie miała pojęcia, kiedy usnęła.

Obudziła się w nocy z przerażającym uczuciem, że przed chwilą ktoś dotknął jej włosów i twarzy. Ledwie musnął palcami, lecz to wystarczyło, aby dziewczyna przebudziła się ze zduszonym krzykiem.

Zapaliła światło i od razu ujrzała winowajcę.

Wielki, paskudny pająk!

Inna nastolatka pewnie by krzyknęła, ale Maddison nie bała się pająków. Miała koleżankę, której rodzice pozwalali trzymać w domu dużo większego i bardziej włochatego pająka.

Ostrożnie, by nie spłoszyć niespodziewanego gościa, podeszła do okna i je otworzyła. Potem wzięła kartkę, złapała na nią ośmionogiego intruza i wywaliła za okno, w noc. Zamknęła okno i kiedy się odwróciła zamarła ze strachu.

Drzwi do jej pokoju otworzyły się powoli, jakby pchnięte niewidzialną ręką.

Korytarz za nimi był pusty.

- Bardzo śmieszne, Jake, dupku – mruknęła pod nosem będąc pewną, że brat usłyszał jej krzyk i postanowił spłatać jej figla, gdy ta walczyła z pająkiem.

Podeszła do drzwi wyglądając na korytarz. Tak jak się spodziewała, drzwi do pokoju młodszego z braci poruszyły się lekko. Nie miała ochoty robić mu awantur w środku nocy, więc wróciła do łóżka, zamykając drzwi do pokoju.
Resztę nocy przespała całkiem dobrze.


ARNOLD

Pierwszą noc Arnold pragnął przesiedzieć przy oknie wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Ten widok był dla niego jak objawienie. Nie potrzebował snu. Nie potrzebował odpoczynku. Wystarczyła ta chwila. Ten moment.
Arnold siedział i wsłuchiwał się w gasnące odgłosy domu, potem w ciszę przerywaną trzaskami, szeptami i pozornie niepokojącymi odgłosami, jakie zawsze wydają duże domy stojące na odludziu, na budowę, których wykorzystano sporo drewna.

Ciężkie powieki opadły, a kiedy Arnold otworzył je ponownie nie widział już okna, lecz zastawiona kartonami biblioteczkę w salonie.

Siedział przy biurku w mniejszym gabinecie, tym który pełnił funkcję biblioteczki, chociaż nie pamiętał, jak tutaj przyszedł.

Przed nim na blacie biurka leżały porozrzucane stare fotografie i kartki, zapisane odręcznym pismem oraz teczka, na której ktoś napisał tylko jeden wyraz.

Peewaareewa

Uwagę seniora rodu Cravenów przykuło jedno zdjęcie.



Przedstawiało kruki.

Leżało na boku, jakby nieświadomie położył je tam z jakiś powodów.
Arnold poczuł się zmęczony. Z góry dochodziły go odgłosy budzącej się rodziny.

MEGAN ROMEO

O mało nie zgubiła drogi.

W zasadzie to zgubiła drogę, lecz kiedy dojechała do Plymouth dość szybko udało jej się znaleźć właściwą odnogę. Dom zobaczyła już z daleka – światła w ciemnościach, niczym latarnie dla zbłąkanych wędrowców.
Zdążyła tuż przed włączeniem alarmów. Szybko wniosła swoje rzeczy do środka, wzięła szybki prysznic i zmęczona długą podróżą poszła spać. Długo jednak wierciła się w czystej pościeli, nim przyszedł sen.

* * *

Obudziła się z dziwnym przeświadczeniem, że ktoś stoi w jej pokoju. Czuła go. Czuła jego wzrok na sobie. Jego obecność.

- To ty, Daniel?

Poruszyła się tak, by spojrzeć w kierunku drzwi do sypialni ale zobaczyła jedynie pustą przestrzeń wypełnioną ciemnością. Skrzypnęła podłoga, jakby ktoś przeszedł przez pokój i mimo tego, że Megan doskonale wiedziała, że to tylko pracujące drewno przeszedł ją zimny dreszcz. Jakby podmuch lodowatego powietrza.

Wiedziona dziwnym lękiem zapaliła lampkę przy łóżku rzucając na pokój więcej światła.

Nic. Żadnych żartownisi, podglądaczy czy duchów. Tylko wypastowana podłoga, kartony z jej rzeczami osobistymi, dopasowane do kolorystyki pokoju meble. Przeklęła się w duchu za wybujałą wyobraźnię zgasiła światło i znów zasnęła.

Śniły jej się kruki. Czarne ptaki latały nad nią, gdy biegła po prastarym lesie. Sen przerażał ją, lecz była w nim bardziej obserwatorem niż uczestnikiem.

Słyszała ich krakanie nad głową, ponad koronami drzew i konarami. W ustach czuła smak krwi i strachu, a w nozdrzach woń spalenizny. Uszy przeszywał jej rytm pulsującej krwi. W końcu, w tym śnie, Megan wybiegała na jakąś polanę widząc coś, co wyrwało jej krzyk z gardła. Coś, czego po przebudzeniu kompletnie nie pamiętała.



Minęła pierwsza noc w nowym domu.

liliel 14-11-2014 23:41

"I don't want to take my time going to work. I've got a motorcycle and a sleeping bag, and ten or fifteen girls, what the hell I want to go off and go to work for? Work for what, money? I got all the money in the world. I'm the king, man! I run the underworld, guy. I decide who does what and where they do that. What am I gonna run around like some teeny bopper somewhere for someone elses money? I make the money man, I roll the nickels. The game is mine. I deal the cards."

Muzyka

Poprzedni wieczór był niezwykle pracowity, w końcu nie tak łatwo przenieść swój pokój w całkiem nowe miejsce, przywrócić go z pamięci do stanu niemal identycznego z poprzednim tak aby móc sobie wmawiać, że nic się w zasadzie nie zmieniło. Że zaraz wyjrzę za okno i zobaczę znajomą ruchliwą ulicę, kiosk z gazetami tuż na rogu i parking dla rowerów. W nozdrza uderzy mnie zapach smażonych pączków dobiegający z piekarni pana Kinga więc skoczę po kilka bo lubię je jeść gdy są nadal ciepłe. A później zadzwoni Christine i wyskoczymy razem na próbę kapeli garażowej albo powłóczymy się po mieście śmiejąc do rozpuku.
Pokój był większy. Przybył w nim kominek i ściany urosły o dobre kilka cali ale meble co do sztuki przyjechały tu za Maddy z Chicago, a za nimi ciągnął się znajomy zwodniczy zapach domu.
Rano prawie się nabrała. Prawie, bo gdy rozchyliła zasłony i do wnętrza wdarły się napastliwe letnie promienie słońca przed oczami ukazał się widok daleki od oczekiwanego. Żadnej ruchliwej ulicy, żadnego zapachu pieczywa... Tylko drzewa i murawa, tak zadbana i soczyście zielona, że można by pomyśleć iż będą tu zaraz kręcić sceny z jakiegoś „Raju utraconego”, no... albo chociaż „Folwarku zwierzęcego”.
Pokój był stanowczo za czysty. Przez pierwszą godzinę Maddison pracowała więc nad swojskim bałaganem a przez następną wybrzdąkała na gitarze klasycznej swoje top 10 depresyjnych kawałków.

Noc umęczyła ją niezwykle. Najpierw incydent z pająkiem, później Jake łazikujący po piętrze i w finale koszmar z którego zbudziła się zlana potem.
Musiała przyznać w duchu, że dom był jak modelka z kolorowych magazynów. Piękny i pusty. Brakowało mu duszy. Brakowało... ciepła. Skąpana w kompletnej ciszy nadal uśpionego budynku poczłapała boso do kuchni, gdzie na kremowej glazurze kwitły szarobrązowe pąki nierozpakowanych pudeł. Każde z nich opatrzone było odręcznym napisem sporządzonym przez ojca. Tata musiał się napracować. Dziwnym trafem myśl ta wycisnęła wilgoć na jej oczy.

Zerwała taśmę z pierwszego z kartonów. Tam gdzie miały być „ręczniki” znalazła śmierdzące trampki Jacke'a i jego rękawice do bejsbola. Na tym zakończyła poszukiwania. Nie miała ochoty niczego rozpakowywać. Nie miała ochoty przyczyniać się choćby ułamkowo do rozkwitu ich nowego życia. Od „świeżego startu” po „i żyli długo i szczęśliwie”. Pierdolić bajki dla dzieci, to same kłamstwa, no może poza opowieściami gdzie dziewczynki kończą w trzewiach wilka, w piecu, zamarzają na ulicy ze zwęgloną zapałką w dłoni albo... wracają po szkole do domu i znajdują swoje dogorywające matki...

Lodówka przypominała Antarktydę. Zimną pustą połać bieli.
Maddison zadowoliła się garścią płatków bez mleka i wybyła z domu. Przeszła dobre pół mili gdy zdała sobie sprawę, że nie zostawiła kartki na lodówce, nikomu nie powiedziała słowa, że wychodzi a jej komórka... była równie martwa co okoliczne życie towarzyskie.
- Szlag...

Nie zawróciła jednak. Nie widziała powodu. Była niemal dorosła i przyzwyczaiła ojca, że ma oczekiwać po niej szeregu samych rozczarowań. W Chicago też wychodziła kiedy chciała, nawet jeśli ojciec nakładał na nią szlaban. Wielkie mi tam, i tak nigdy nie było go w domu aby wyegzekwować własne obostrzenia a ciotka Magan... Jej autorytet był, delikatnie mówiąc, nikły.

Godziny wlekły się leniwie. Całe przedpołudnie Maddy spędziła w miasteczku. A dokładniej, w ścisłym centrum pipidówka pod szyldem Plymouth, które poszczycić się mogło kościołem, alejką sklepów i knajpek, stacją benzynową, wścibską grupką małolatów lustrującą ją z oddali i... jedną sztuką country boya rodem z reklamy bielizny Armaniego. Miał jasne, wypłowiałe od słońca włosy i opalony tors, który, jakkolwiek by nie był ujmujący, zakrywała tylko pojedyncza niedbała szelka dżinsowych ogrodniczków. Rany boskie, a była niemal pewna, że tak stereotypowy wioskowy przystojniak mógłby pojawić się tylko w pierwszej scenie niskobudżetowego horroru klasy „c”.

Chłopak ładował właśnie jakieś graty na półciężarówkę i uśmiechnął się do Maddison, która na tle rdzennych mieszkańców Plymouth rzucała się w oczy jak diabeł w kościele.
- Rebeliantka? - przyłożył dłoń do nieistniejącego kowbojskiego kapelusza w staromodnym geście powitania i zawiesił wzrok na jej czarnym, nakrapianym agrafkami T-shircie z wielkim napisem „REBEL”.
- Prawdę mówiąc zawsze kibicowałam Imperium.
Chłopak zaczął z emfazą nucić „Marsz imperialny” wtrącając między frazy swoje imię.
- Joel.
- Maddison – nastolatka ścisnęła oferowaną dłoń wdzięczna że ogromne okulary przeciwsłoneczne skrywają jej rumieniec.
- Biorąc pod uwagę zamiłowanie do czerni spodziewałem się czegoś w stylu „Lord Vader”.
- Wybacz, że cię rozczarowałam ale zostawiłam w domu swój hełm.
- Nic straconego, włożysz następnym razem. Większej sensacji niż teraz i tak już nie zrobisz – skomentował ciekawskie babcie, które łypały na nią pojawiając się dosłownie znikąd i tak samo się ulatniając. - Przejezdna?
- Niestety. Mieszkam... w domu na wzgórzu – wskazała palcem bliżej nieokreślony kierunek. - W domu Hortona. Wczoraj się wprowadziliśmy.
- Och – chłopak podrapał się po gęstej czuprynie.
- Co och? Mówiłam, że sprzedali go za bezcen. Pewnie ktoś tam kogoś zamordował, hm?
- Rzeczywiście... Ten dom okrył się złą sławą. Przed wami dwie rodziny już tam zginęły.
Maddy zamilkła niby rażona piorunem i kiedy Joelowi zaczynała rzednąć mina ona wyszczerzyła się w niespodziewanym uśmiechu.
- Suuuper. Jak z tym domem Polańskiego? Tam gdzie zginęła jego żona, Sharon Tate? Była w ósmym miesiącu ciąży. Zginęła ona i chyba... cztery inne osoby?
- Tak, jej przyjaciele. Ogólna makabra. To była robota Mansona. Głośna akcja.
- Mam koszulkę z Mansonem. Nadal szokuje starsze panie. Włożę ją jutro.
- Po co nosisz T-shirty z psycholem i mordercą?
- Żeby wkurzać mojego ojca?
Rozmowa się kleiła. Maddy poczuła się dziwnie, jakby znała chłopaka od wieków. Jej piętnastoletnie roztrzepotane serduszko stało się nagle kulką drożdżowego ciasta odłożonego w ciepłe miejsce, które dramatycznie podwoiło swoją objętość.
Joel wyjął z tylnej kieszeni kraciastą chustę i wytarł spocone czoło.
- Pić mi się chce. Co powiesz na papierosa i zimne piwo? Podprowadziłem jego ojcu.
- Brzmi świetnie - zaczęła z entuzjazmem ale wyhamowała zastanawiając się czy Joel pod tą podcinającą kolana powierzchownością może skrywać przyszłego Hanibala Lectera. Prędko uznała, że jest to ryzyko jakie może podjąć.
- Marsz świń... - wymamrotała kiedy przełknęła pierwszy łyk spienionego piwa i oddała butelkę Joelowi a ten w pytającym geście uniósł brew.
- Słucham?
- Kawałek Reznora. A właściwie Nine Inch Nails. Reznor wynajął dom Polańskiego, który stał pusty po zbrodni Mansona i jego kultu. Nagrał tam płytę „Downward Spiral”. Perełka. I nakręcił teledysk do piosenki z tej płyty „March of the Pigs”.
- Skąd ten tytuł?
- Ponoć ludzie Mansona umaczanymi w krwi ofiar paluchami wybazgrali słowo „świnie” na wszystkich ścianach w domu – chłopak zaoferował jej papierosa i ona sięgnęła po niego niby od niechcenia. - W naszym domu stało się coś podobnego?
- Można tak powiedzieć. Już dwie rodziny wywieźli stamtąd w workach. Miejscowi mówią, że dom jest nawiedzony
- Miejscowi? A ty się z nimi nie utożsamiasz?
- Przenieśliśmy się do Plymouth dwa lata temu.
- Aha.
- Ostatnia właścicielka zabiła tam całą swoją rodzinę – ciągnął widząc, że Maddy słucha go cała spięta. - Męża i dwójkę dzieci, a sama wpadła pod samochód. Coś jej odbiło, tak po prostu, i wymordowała rodzinę w łóżkach, a męża przy kuchennym stole. Miejscowy szeryf wszystko zamiótł pod dywan. Z Hortonami ponoć było podobnie ale nie znam detali...
Maddison zaciągnęła się papierosem mrużąc oczy.
- Wierzysz w to? - zapytała wprost. - W te opowieści o nawiedzonym domu?
- Nie. A właściwie... ile masz lat? - zapytał zanim znów podał jej butelkę.
- A ty?
- Dziewiętnaście. Twoja kolej.
- Siedemnaście – skłamała dodając sobie dwa lata do licznika. Bardzo, ale to bardzo nie chciała żeby Joel wziął ją za dzieciaka a przecież i tak wyglądała znacznie poważniej niż jej rówieśniczki. Była wysoka, po tacie, i odpowiednio rozwinięta.

Przyjemne popołudnie przeciągnęło się w przyjemny wieczór. A u jego progu Maddison Craven była pewna jednego. Była bezapelacyjnie, bezlitośnie, absolutnie i do imentu... zakochana.
Do domu wślizgnęła się grubo po zmroku. Oby tata jej nie zauważył, nie kazał chuchać, dmuchać i nie odgrywał sędziego Dredda. Wzięła prysznic i zanurkowała w jednym z pudeł w poszukiwaniu piżamy. Znalazła coś lepszego. Koszulkę z obrazkiem Charlesa Mansona.

Ustawiła sprzęt grający na konkretne decybele i zapodała kawałek, który dzwonił gdzieś z tyłu głowy.

Muzyka

Na początku numeru morderca Sharon Tate we własnej osobie, jak gdyby nigdy nic, wygłaszał prawdy życiowe. Maddy stanęła przed lustrem i wymazała sobie czarną kredką małą swastykę pomiędzy brwiami zastanawiając się jak trzeba mieć nasrane w głowie... Pierdolony guru tysiąclecia.
Choć nawet on zapytany o filozofię scjentologów podsumował, że to trochę zbyt szalone.
Wyobrażacie sobie? Zbyt szalone dla Charlesa Mansona...
Boże, miej w opiece Toma Cruisa.

GreK 16-11-2014 17:14

Wstał późno, gdy słońce ze świetlików padło wprost na jego twarz. Rozejrzał się po poddaszu. Jego rzeczy nierozpakowane stały jeszcze w pudłach. Tak jak się tego spodziewał, pomieszczenie było przestronne i przez duże przeszklenia w dachu, bardzo jasne.

Zostawił kwestię rozpakowania się na później, szybko wskoczył w dżinsy i koszulkę polo, złapał za szkicownik i zbiegł schodami na dół. Z korytarza usłyszał krzątaninę w kuchni. Nie mając ochoty na spotkanie z rodziną, wymknął się bocznymi drzwiami.

Dodge Coronet 440, ostatni azyl wolności kupiony za resztę z czesnego tuż po powrocie do stanów, nie był może najnowszym i ekskluzywnym modelem ale 145 koni pod maską, dawało niezbędny komfort i niezależność.


Silnik zawarczał gdy dodał gazu i wkrótce posiadłość zniknęła przysłonięta szpalerem drzew. Nastawił radio na jakąś lokalną stację. Z głośników poleciało melodyjne country.

“Nad jeziorem” wyłoniło się nagle, po kolejnym łagodnym zakręcie szutrowej drogi. Z rozczarowaniem stwierdził, że knajpka była zamknięta. Usiadł na rozgrzanej masce samochodu. Wyciągnął paczkę papierosów z tylnej kieszeni. Postukał w nią palcem. Zostały jeszcze trzy fajki. Westchnął. Wyciągnął jedną i osłaniając płomień zapałki dłonią zapalił. Nie miał innych planów. Nie uśmiechał mu się powrót do domu. Już prędzej zamierzał wybrać się do centrum i trochę pokręcić. Coby nie powiedzieć, widok na jezioro urzekał. Wiatr szumiał cicho w koronach drzew wprawiając liście w lekkie drgania. Słońce przygrzewało. Było pięknie. Wczorajsze rozdrażnienie gdzieś się ulotniło. Zastanawiał się jeszcze jak rozwiązać sprawę śniadania, gdy zza budynku dobiegło go szczekanie i krzyki. Spojrzał na niedopalonego papierosa, po czym z ociąganiem rzucił go na ziemię i przygniótł butem.

Szedł wydeptaną ścieżką wzdłuż ściany restauracji, obok zielonych krzewów czepiających się jego koszulki, gdy zza rogu wypadł na niego rudy kundel a wślad za nim poleciał jakiś przerdzewiały garnek i wiązanka krwistych przekleństw. Pies schował się za jego nogami i zaczął się odszczekiwać. Nie czekał długo, gdy zza budynku wypadł, uzbrojony w metalową pokrywkę czarnoskóry. Widząc obcego trochę stracił rezon, otarł brodę w biały rękaw koszuli, poprawił czapkę z daszkiem i patrząc z ukosa na ujadającego ciągle psa, schowanego za Stevem warknął przeciągając śpiewnie samogłoski:

- Lepiej pilnuj swojego kundla!




- Jasne - bąknął Steve. - Narobił jakiś szkód?

Koszulę miał przepoconą i brudną. Paznokcie popękane i żółte. Śmierdział zjełczałym tłuszczem.

- Szukasz kogoś? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Taaak. Chloe, kelner…

- Będzie na wieczornej zmianie a knajpę otwierają za dwie godziny - nie dał mu dokończyć zdania.

- Ok, dzięki. - Miał się już odwrócić i odejść, gdy pytanie samo cisnęło mu się do ust. - Szukam pracy, nie słyszałeś o jakiejś?

Mężczyzna teraz dopiero oderwał wzrok od hałasującego ciągle psa i spojrzał na chłopaka.

- Joel szuka kogoś na zmywak, przyjdź jak będzie otwarta knajpa. Tylko nie zabieraj ze sobą swojego kundla - wskazał oskarżycielsko palcem na zwierzaka i burcząc coś do siebie pod nosem odszedł do swoich obowiązków.

Gdy tylko zniknął za rogiem psiak przestał szczekać. Steve kucnął i przyjrzał mu się uważnie. Czarne oczka patrzyły na niego z zainteresowaniem. Między nimi czerwieniała świeża jeszcze rana po pazurach. Szczeciniasty, rudy ogon latał z lewej na prawą nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Był brudny i wynędzniały. Wziął go w obie dłonie i podniósł na wysokość twarzy.

- Mon chien - powiedział na głos na co rudasek przekrzywił łebek wsłuchując się w brzmienie słów. Szczeknął z aprobatą i polizał go po policzku.

- No dobrze - westchnął z rezygnacją - upolujmy coś do zjedzenia.

***

W Plymouth znalazł jakąś piekarnię, sąsiadującą ze sklepem z wędlinami. Ciepłym bułeczkom daleko było do francuskich bagietek ale Chien był chyba zadowolony z serdelków, bo połykał je w iście szaleńczym tempie.

- Wyglądasz jak siedem nieszczęść - uśmiechnął się do nowego towarzysza zapijając pieczywo gorącą kawą.

Skrzywił się. Nawet kawa jest tutaj jakaś kwaśna. Rudas skończył pałaszowanie, oblizał puste opakowanie i spojrzał na Stevena błagalnym wzrokiem.

- Nic z tego - pogroził mu palcem lecz uśmiech nie schodził mu z twarzy. - Nie znam się na psach ale coś mi się zdaje, że twój żołądek mógłby tego nie wytrzymać. Musimy cię doprowadzić do porządku mon ami. Cloe będzie musiała poczekać.

W drodze powrotnej zatrzymał się na stacji, zatankował samochód i zaopatrzył się w dwie paczki cameli i jakieś żarcie na wieczór. Przynajmniej papierosy smakują tutaj lepiej - stwierdził odpalając camela w samochodzie.

W domu nie natknął się na nikogo. Tak wielki dom miał tą zaletę, że nie wpadało się ciągle na siebie. Zaciągnął psa do łazienki i pod letnią wodą, korzystając ze swojego szamponu zmył z niego cały brud. Rudas nie protestował.

- No i popatrz na siebie - powiedział Steve gdy przyjrzał się swojemu dziełu. - Przystojniak z ciebie.

Odpowiedziało mu szczeknięcie.




Resztę dnia spędził na rozpakowywaniu swoich gratów, najwięcej uwagi poświęcając swoim płótnom i rozstawianiu sztalug. Po kilku godzinach poddasze zamieniło się w przyjazną, twórczą graciarnię. Nabrało charakteru i zapachu. Przez głowę Steva przez chwilę przemknęła myśl, że może nie będzie tutaj tak źle.




Nawet się nie spostrzegł jak zapadł zmrok. Chien zaczął skomleć i drapać pazurami w drzwi.

- Przepraszam cię mon ami - Steve oparł płótno o ścianę, - zupełnie o tobie zapomniałem.

Narzucił na siebie kurtkę i wyszedł z psiakiem w noc.

Campo Viejo 17-11-2014 16:22

Jeśli istniał eliksir młodości, to niewątpliwie po jego wypiciu czuć się można było dokładnie tak, jak Arnold, gdy z urzeczeniem wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo. Był silny, wypoczęty, zapomniał o spaniu a umysł miał tak bystry jak wartki potok, w którym płyną krystalicznie czyste myśli. Tego potrzebował! Zmartwienia życia, dnia, tego momentu - nie istniały i to, co jeszcze przed kilkoma chwilami mogło mieć na szali wagę problemów, choć zdawał się ten czas być odległą przeszłością, teraz było ledwie liśćmi na wietrze, zmarszczkami na wodzie, kroplami rosy na budzących się ze snu kłosach traw.

Czy tak czuć mogła się wiecznie młoda dusza? Arnold w gwiazdach przeglądał się jak w oczach Marthy i nieopisany zachwyt ujmował go, rozczulał, rozpływał i tonął w zadowoleniu. Czas mijał a cisza domu kołysała go przytulnym skrzypieniem drewna do snu.

Kiedy otworzył powieki był w bibliotece. Zmęczenie odpadło go spadając jak kotwica na dno morza, ciężki młot wypuszczony z ręki i przygniotło wtłaczając w fotel. Opadł w oparcie zbity z tropu. Nie pamiętał schodzenia na dół po schodach. Nie posiadał wspomnienia nocnego czytania... Zapisków? Notatek?
Peewaareewa...
Teczka zapewne była własnością poprzedniego właściciela domu. Arnie szanował sobie prywatność. Wierzył w zasady poszanowania cudzej korespondencji, własności. Był zmieszany lecz doprawdy nie pamiętał co było treścią tych papierów, listów może... I dzięki temu łatwiej było znosić brudne uczucie plamy na honorze. Lekko trzęsącymi się rękoma pozbierał zapiski i zamknął w teczce. Zdjęcie... niepokojąco dziwne i przygnębiające... wsunął również do środka.

Wstał czując wszystkie swoje lata na barkach i trzymając w ręku aktówkę nie był zdecydowany gdzie ją odłożyć. Z pewnością nie był tym miejscem blat stolika. Będzie musiał poprosić syna, aby wziął od adwokata adres poprzedniego właściciela, aby można było odesłać ów zapomniany skoroszyt.
Podreptał schodami na górę wiedząc, że w swoim pokoju na pewno znajdzie odpowiedni rozmiar pocztowej koperty i znaczki.

Poranek zaczął się w kuchni rozmową z synem, podczas której Arnie oczywiście zapomniał wspomnieć o skoroszycie poprzedniego właściciela domu. Po śniadaniu, czyli pigułkach zapitych czarną kawą, senior zaopatrzył się w dwa kije i kilka tuzinów białych piłeczek. Lubił sobie rozważać trenując golfowy strzał, wspominać, lub nie myśleć; po prostu dobrze płynął czas, podczas tej czynności, która odprężała umysł a i była świetnym przedpołudniowym ćwiczeniem.

Tego dnia żałował, że nie ma z nim Wiktora. Odwieczny sąsiad, zrzędliwy gbur kiedy już otworzył japę, ale swój chłop i w głębi serca dobry kolega, choć gadatliwym do przyjemnej konwersacji nie był, a może właśnie i przez to, był szczególnie cennym kompanem golfowym.

Arnie zaśmiał się uderzając kolejną piłeczkę i poszybowała w niebo opadając na łące przed ścianą lasu. Pamiętał jak mu Martha kiedyś opowiedziała, jak żona Wiktora uparła się na sportowy samochód.

- Tylko kup taki mały, żebym mogła szybko poruszać się w korkach i łatwo parkować w mieście. - mówiła sąsiadka.

- Ale pick-up mi sie psuje. - odburknął mąż. - Myślałem w tym roku o nowym.

- I pamiętaj, urodziny moje się zbliżają, więc zrób niespodziankę. Zaskocz mnie czymś, co idzie od zera do dwóch setek w poniżej cztery sekundy. - pani Wiktorowa na autach nie znała się, ale słyszała, że sportowe rozpędzają się bardzo szybko.

Kiedy przyszły jej urodziny została faktycznie zaskoczona.
Wiktor kupił jej małą, zgrabną, łazienkową wagę.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:53.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172