lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Sesja solowa] Droga (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/15056-sesja-solowa-droga.html)

Autumm 19-04-2015 03:05

Głos mężczyzny utknął w mroku, jakby ciemność była wygłuszającą wszystko watą. Stał w progu niewielkiego pomieszczenia, prawie całkowicie zastawionego meblami i różnej maści wyposażeniem: półkami, krzesłami, wieszakami... gdzieś nawet zauważył starą szafę grającą. Wszystko było zakurzone i brudne, pokryte warstwą lepkiego kurzu, wymazane sprayami i ozdobione głupimi rymowankami, obscenicznymi obrazkami - czy w szczególnie dużej ilości - parami imion z towarzyszącą im datą. Najwidoczniej pięterko stacji benzynowej było ulubionym miejscem okolicznej młodzieży na romantyczne randki, z dala od wścibskich spojrzeń rodziców.

Na niewielkiej, wolnej przestrzeni podłogi nie było niczego, co wskazywać by mogło na to, że ktoś spędził tu ostatnią noc. Owszem, poniewierało się tu sporo kondomów, chusteczek i nawet jakieś fragmenty garderoby, ale nic nie było świeższe niż kilka miesięcy, a może nawet lat. Wędrowiec był prawdopodobnie pierwszą osobą, która zajrzała tu od dłuższego czasu. Pobieżne obejrzenie pomieszczenia też nie przyniosło mężczyźnie satysfakcjonującej odpowiedzi na dręczące go pytanie o przebieg poprzedniej nocy... i to, co stało się z dwójką wspomnianych przez kobietę towarzyszy jego podróży.

Jedynym "odkryciem" wartym odnotowania - poza arkuszem starej, pożółkłej gazety, która być może miała jakąś wartość dla kolekcjonera staroci, a krzyczała czarnym nagłówkiem o jakimś nastoletnim "rozszerzonym samobójstwie" - była, ukryta w labiryncie gratów, świeża i cuchnąca plama rzygowin. Haft walił odorem nieprzetrawionego alkoholu; w lepiej treści żołądka można było dostrzec ciemne kleksy jakiejś smolistej substancji, i unurzane w niej małe, żółtawe robaki o ciemnych łebkach. Niektóre wciąż się ruszały w agonii, konwulsyjnymi ruchami tłustych ciałek nadając całej plamie pozór większego, żywego organizmu. Obrzydzenie uderzyło mężczyznę niczym cios w żołądek; spłukane wodą gardło znów zapiekło nieprzyjemnie, a żołądek zwinął się w kłębek, przypominając o ssącym głodzie.

Nad tą odrażającym śladem ludzkiej bytności wisiało duże, barowe lustro z wypisaną na niej reklamą Jacka Danielsa; ktoś rozbił je pośrodku, zamieniając gładką, błyszczącą powierzchnię w pajęczynę pogmatwanych linii, które już nic nie odbijały. Kilka kawałków odpadło, odsłaniając tanią sklejkę. Na ostrych krawędziach szkła zostało jeszcze kilka drobnych, zaschniętych kropelek krwi.

To było wszystko; na dokładniejsze poszukiwania wędrowiec nie miał ani chęci, ani czasu. Zszedł na dół, wciąż trzymając w ręku butelkę wody i krzyknął na kobietę, że potrzebuje jeszcze chwili. Ta tylko zamachała ręką w odpowiedzi; znów miała w ustach papierosa, ty razem jednak rozmawiała z kimś przez komórkę, krążąc po podjeździe stacji.

Dalsze poszukiwania jednak nic nie dały; prócz pokoju, w którym się obudził, pięterka i dużego pomieszczenia z drzwiami prowadzącymi na zewnątrz, w budynku nie było więcej miejsc, w którym ktoś mógłby się ukrywać. Oprócz szumu przejeżdżającego czasem samochodu było cicho; jeśli nawet wędrowiec przegapiłby kogoś w tym małym budyneczku, na pewno musiałby go usłyszeć - a nic takiego nie nastąpiło.

Kiedy - po raz kolejny - znalazł się na zewnątrz, kobieta spojrzała na niego spod brwi i wzruszyła ramionami, jakby dając mu do zrozumienia, żeby dał sobie wreszcie spokój.

killinger 19-04-2015 16:16

Gdyby zadał jej pytanie, czy aby na pewno wersja o wieczornym podrzuceniu trzech osób do tego odludnego miejsca jest prawdą, pewnie by się obraziła. Gdyby otwarcie wyraził swą niewiarę, tym bardziej byłaby wkurzona. Nie miał siły, ani chęci szukać kogokolwiek, wisiało mu to co się dzieje z nieznajomymi. Owszem, gdyby miał okazję niesienia pomocy, skorzystałby z niej na pewno. Skoro tej okazji jak widać nie ma, bo jego niechciani współtowarzysze zniknęli, uznał że zniknął wraz z nimi obowiązek troszczenia się. Fakt trochę to przykre, że nie mógł nawet przeprosić faceta za bójkę, ale też nie odczuwał jakiejś głębokiej potrzeby ekspiacji.
Srał to pies.

Głowa bolała go paskudnie, najchętniej wypiłby coś na szybkiego. Mały klin, nic wielkiego, kilka grzechoczących sześcianików wycinanych z arktycznego lodowca, Aberlour na dwa palce, przyjemnie chłodne denko szklaneczki z grubego szkła. To na pewno pomogłoby jego parszywemu samopoczuciu.

Postanowił nie wracać myślami do współpasażerów, do śladów krwi na szkle i cuchnących wymiocin. Nie mniej niż one zaczynała mu śmierdzieć obecność kobiety. Jej ostre, ptasie rysy, które może kiedyś, w lepszych czasach miały w sobie jakąś magię, teraz budziły jego niechęć. Wbrew sobie niemalże, spojrzał w jej kierunku. Postać oparta o maskę auta, na zalanym światłem placu, zdawała się pożerać część blasku. Otaczała ją niemal niezauważalna, cienka czarna obwódka. Roger nie wysilał się nawet zbytnio, nazwał ją aurą zła. Babka pewnie była ćpunką, pijaczką i kurwą, naopowiadała mu bzdur i pewnie czegoś od niego oczekuje. On zaś nie miał żadnej ochoty na spełnianie oczekiwań innych ludzi.

Spojrzał za to na wijący się ciemnoszary pas asfaltobetonu. Promyki unoszącej się nad jezdnią Sol paliły go w lewy policzek mniej więcej, więc szosa prowadziła w pożądanym kierunku. Podszedł do kobiety.

- Posłuchaj, nie do końca umiem zrozumieć, co się wczoraj stało, ale tak naprawdę mało mnie to obchodzi. Powinienem ci podziękować za podwózkę i wodę, powinienem pewnie wiele różnych rzeczy. Sęk w tym, że ja już nic nie muszę i nic nie powinienem. Dlatego powiem tylko żegnaj, nieznajoma. Jakbyś spotkała jeszcze kiedyś mojego kompana, przeproś go ode mnie za lanie.

Bezceremonialnie odwrócił się od niej, wrócił do domu po swoje rzeczy, zdjął z grzbietu ciepłą bluzę i przytroczył ją do plecaka. Dopił resztkę wody, chowając przezornie pustą plastikową butelkę do jednej z licznych przegródek. Wyszedł przed ruderę, mając wrażenie, że wszystko stało się tak popieprzone, że niewarte żadnego zachodu. Mimo to nakazał swoim stopom wykonywanie rytmicznych ruchów, z każdym krokiem czując, że odnajduje w sobie spokój. Obojętnie przeszedł obok patrzącej na niego bez wyrazu ciemnowłosej, zanotował w myślach nazwę widniejącą na przerdzewiałych szyldach i dał się porwać bezkresnej, asfaltowej rzece, jakich tysiące przecinają wielkie amerykańskie przestrzenie.

Nie obrócił się, nie był nawet pewien, czy był wołany. Ona pachniała złem, mdłym jak zapach zbutwiałych książek. Najlepiej byłoby wypłukać ją z nosa i pamięci, czymś dobrze dezynfekującym. Z braku alkoholu, zadowoliłby się nawet papierosem. Z braku papierosa, zadowolił się więc rytmem.

Równo, jak skacowany metronom, uderzał stopami o powierzchnię pobocza. Pożerał przestrzeń, krok po kroku oddalając się od paskudnego miejsca, w którym wcale nie powinien przebywać. Powinien teraz siedzieć przed cadem, słuchać cichego burczenia 27-calowego Imaca, a nosem łowić apetyczne zapachy pieczeni dochodzące z kuchni. Powinien wtedy przeciągnąć się, wskoczyć pod prysznic i skorzystać z tego, że nowa pasja maluchów, twierdzących ze będą w przyszłości zawodowymi skaterami, zostawiła mu wolną chatę. Powinien...

Złożył usta jak do pocałunku, zaczął gwizdać Dixie Land. Przyspieszył, coraz mocniej łomocząc nogami o asfalt.

Spod zaciśniętych kurczowo powiek wypływały niepohamowaną kaskadą gorzkie, gorące łzy.

Autumm 20-04-2015 00:22

Nikt go nie zawołał, nie próbował zatrzymać. Tak jakby świat za nim zniknął, rozpłynął się jak zły sen, do którego nie ma ani sensu, ani potrzeby wracać. Był tylko asfalt przed nim i pyliste, kamieniste podłoże, które umykało mu pod nogami, jak guma na elektrycznej bieżni. Znaczył swoją drogę ciemniejszymi plamkami wilgoci, kiedy jego słone łzy spadały na wyschniętą ziemię, wsiąkając w spragniony piach.

Dopiero po długiej, bardzo długiej chwili, kiedy wydawało mu się, że stacja zupełnie zniknęła za jego plecami, z tego nieistniejącego świata dogonił go basowy warkot silnika. Samochód zrównał się z uporczywie maszerującym mężczyzną i zwolnił; wędrowiec zobaczył swój zniekształcony, spocony i zdeterminowany wizerunek w bezdennie czarnych okularach przeciwsłonecznych kobiety ze stacji, która siedziała za kierownicą. Wiatr szarpał jej włosami, układając je wokół głowy niczym poszarpaną koronę.

- Jeszcze się zobaczymy. Na samym końcu drogi. - powiedziała, a jej głos był wyraźny i głośny nawet przez dudnienie motoru. A potem odjęła jedną rękę od kierownicy, zgięła palce na kształt pistoletu i przyłożyła je sobie do podbródka, naśladując gest samobójcy.
- Bam. - powiedziała miękko, niemal z erotyczną rozkoszą i depnęła po gazie, odrzucając głowę w tył jak po śmiertelnym strzale. Kilka ton stali zawyło potępieńczo i stary Cadi skoczył do przodu niczym czarna smuga, zostawiając po sobie tylko smród palonej gumy. Zanim zniknął, roztapiając się w monotonnym krajobrazie, Wędrowiec w jednym przebłysku dziwnego skojarzenia rozpoznał model. To był Cadillac Eureka...

...w wersji Hearse.

***

Nie da się nigdy nikogo poznać do końca. Dlatego jest to jedna z najbardziej przerażających rzeczy - przyjmowanie kogoś na wiarę i nadzieja, że on przyjmie nas tak samo. Jest to stan równowagi tak chwiejnej, że aż dziw, iż w ogóle się na to decydujemy. A mimo to... - Libba Bray

Stacja II

Maszerował uparcie, jak wariat, gnany naprzód... właściwie czym? Coś w im umarło, a może sam to odrzucił. Nie potrafił dokładnie tego nazwać, ani umiejscowić w sobie - czuł się kompletny, niczego mu nie brakowało - ale był lżejszy o jakieś brzemię, wolny od krępująco go zobowiązania, o którym nawet nie wiedział, że pęta jego ruchy. Tak jakby ze łzami wypłukiwał z siebie jakąś truciznę, która tumaniła jego umysł. Było wolny... wolny... wolny... wolny tak bardzo, że aż zaczął zadawać sobie pytanie, czemu nie potrafił zrobić tego kroku wcześniej? Czemu się troszczył, czemu się starał, czemu wypruwał sobie flaki, skoro i tak to wszystko okazało się psu w dupę? Może właśnie to, że już nie musiał - i nie chciał musieć było właściwym wyborem, słuszną drogą i dobrą postawą w tym skurwionym, dziwacznym i paskudnym świecie?

Ale ciało ma swoje kaprysy i nie zawsze słucha się umysłu. Ile może maszerować głodny, skacowany człowiek napędzany tylko czystą determinacją, odwodniony i mający za sobą długie miesiące spędzone w relatywnym bezruchu? Dziesięć mil? Piętnaście? Kiedy obtarte stopy odmówią posłuszeństwa, kiedy skończy się mała butelka wody, kiedy wyschnięty język zalegnie w ustach jak martwy kawał mięcha? Kiedy w końcu mózg, zmęczony płaską nudą krajobrazu, który dzielił się tylko na wyblakły błękit nieba i spraną zieleń suchych pól, zacznie sam wymyślać nieistniejące obrazy i dźwięki? I kiedy nogi w końcu zgubią uparty rytm, grożąc zejściem z cienkiej linii pobocza i wpadnięciem na rwącą rzekę asfaltu, wprost pod koła przemykających nią trailerów?

Wędrowiec był blisko, niebezpiecznie blisko znalezienia odpowiedzi na te pytania. I to na własnej skórze. Lecz los - a może jakaś inna siła - najwyraźniej nad nim czuwała, przynajmniej dziś. Najpierw był wysoki słup z napisami "MOTEL" i "GAS", a potem płaski dach budynku i ustawione rzędem tłuste cielska ciężarówek.

I niebieska tabliczka z liczną "94". A pod nią druga, zielona "Mandan, ND - 12 miles". Wyglądało na to, że jego podróż na wschód rzuciła go dużo dalej, niż sam się spodziewał...

killinger 23-04-2015 23:32

Moira Maguire miała w sobie wiele tolerancji. Rozwiedziona dwukrotnie, solidnej postury kobieta do bólu realistycznie podchodziła do życia. Życia, które nie szczędziło jej razów, upokorzeń i łez. Dlatego akceptowała słabość u innych, mimo że dla siebie była wręcz katem.

Po kilku tygodniach Roger znalazł nowy rytm życia. Budził się kwadrans przed szefową, sprawdzał poziom oleju w zbiorniku kuchennym, weryfikował zawartość zamrażarki i spisywał skrzętnie na kartce zamówienie. Pił przy tym cały czas całe hektolitry Doktora Peppera. Po zakończeniu obchodu zaplecza przechodził do kuchni, a tam przyrządzał sobie paskudny w smaku koktajl z surowych jajek, owoców, bekonu i Isostara. Wyglądało i smakowało jak kupa, ale pozwalało w miarę szybko podnieść się z otchłani upodlenia, które sam nazywał Kacowym Piekłem.

Manager obiektu. Dumne? Za minimum federalne - 7,25 dolca na godzinę. Zważywszy na to, że kiedyś dochód roczny netto wychodził mu w granicach 200000, dziewięciokrotny spadek płacy stanowił dowód prawdziwej ekstrawagancji.
Ale kiedyś, to było kiedyś. Teraz potrzebował grubej kreski i tyle.

Kiedy Szalona Baba z Karawanu zostawiła go na drodze, a dobrzy bogowie wybudowali przed nim spory zajazd dla truckerów, był w fatalnym stanie. Nie chodzi o początek udaru słonecznego, wycieńczenie i obolałe stopy. Miał taki rozpierdziel w głowie, że po prostu nie mógł ruszyć dalej. Wynajął domek. Upił się do nieprzytomności. Medytował. Płakał. Wył i walił głową w ścianę. Znowu pił. Po trzech dniach uiścił 192 dolary opłaty i zapakowawszy swe graty miał ruszyć dalej.

HELP WANTED.
W zasadzie... czemu nie?
Zaczęło się nieźle. Moira trochę z litości dała mu te pracę, a po części dlatego, że dawno nie trafił jej się pomocnik, który miałby więcej niż 20 lat. Młodzi wpadali na trochę, zbyt leniwi by być wydajnymi, za bardzo roszczeniowi, żeby byli opłacalni w utrzymaniu i zbyt niesolidni, by widzieć w nich przyszłość. Czterdziestolatek, pomimo charakterystycznie podkrążonych oczu i szklistego spojrzenia budził zaufanie, a nawet sympatię. Wzięła go i nie pożałowała tego nawet przez sekundę.

Roger nie był za dobrym kucharzem, brakowało mu doświadczenia, lecz nie pasji. Okazał się być doskonale zorganizowany, metodyczny i skuteczny w działaniu. Szybko opanował arcytrudną sztukę formowania kotletów z mielonej wołowiny, robienia krążków cebulowych, czy zręcznego napełniania tacos. Wykazywał w tym upór, wręcz zajadłość. Wykonywał pewne czynności po kilkanaście razy z rzędu, nim sam nie zaakceptował efektu. Dzięki tym staraniom, widniejące na szyldzie "Najlepsze burgery w promieniu dwunastu mil" stały się nie marketingowo złudnym hasłem, a najprawdziwszą rzeczywistością.

Wystarczył miesiąc, co w dobie powszechnego skrzeku CB radio w każdym szesnastokołowcu sunącym przez Amerykę, nie jest aż tak wielkim wyczynem, by kierowcy coraz częściej przystawali na rozległym parkingu "Moira's Breakfast&Dinner". Potężne Macki, tęponose Peterbilty, zasłużone Freightlinery, silne jak spychacze Kenworthy, oraz ich równie żarłoczni na hamburgery jak one same na ropę, kierowcy znajdowali chwilę na lunch, bądź nawet tak planowali podróż, by nocować właśnie w sercu Badlandsów, w zajeździe Moiry.

Potężne zmywarki chodziły non stop, sterczący przy blasze, spocony Roger, zawsze w kraciastej bandanie zawiązanej na głowie, dwie uwijające się na sali kelnerki, zawsze z zawodowym uśmiechem i nieodłącznym dzbankiem kawy. Szum rozmów, szczęk naczyń, szelest przepływającej wartko gotówki.

Nie musiał myśleć. Mógł trwać, cieszyć się prostymi czynnościami. Idealne wysmażenie, obrót, posiekać ogórki i sałatę, bułki w międzyczasie już doszły w piecyku, łyk Peppera, zakrzyknąć na kuchcika Miguela, by doniósł kolejne wiadro sosu. Następne żółte karteczki zamówień wirujących na kołowrotku, wyglądającym jak jakiś modernistyczny łapacz snów. Schludne, drobne pismo. "Have a nice day. I'm Agness" wypisane na jej identyfikatorze. Spokojna, naprawdę miła Kanadyjka, która jeszcze nigdy nie przylała w gębę kierowcy łapiącemu ją za zgrabny tyłeczek. Szerokie, rozstrzelane drukowane litery. "Hello, I'm Sammy". Energiczna blondynka o szerokim, zaraźliwym uśmiechu, dojeżdżająca do pracy z Mandan. Świetna w łóżku, czego w ogóle nie doceniał jej zaćpany mąż, a doskonale umiał docenić Roger. Oczywiście to tylko seks, oboje o tym wiedzieli, ale kiedy ona opowiadała o swoim życiu, albo kiedy on mówił o swoim, byli przyjaciółmi, nie tylko kochankami.

No i była jeszcze jedna przyjaciółka. Whisky. Najczęściej Canadian Mist, czasem szczyny Black Eagle, w wolne dni Red Stag od Jim Beama, w którego wiśniowych nutach zasmakował. Nigdy w godzinach pracy, zawsze zaraz po pracy. Rytuał rozpoczynał od wypicia duszkiem połowy szklaneczki, a potem wsłuchiwał się w brzęczenie kostek lodu w szklaneczce, siedząc na ganku swego wynajmowanego domku. Nie miał żadnych oczekiwań od życia, zdawał się nawet nie pamiętać o zdeponowanych w banku oszczędnościach, posiadanych akcjach, opuszczonym domu...

Pracując wyłączał tkwiące w podświadomości demony, poświęcał całą uwagę wykonywanym czynnościom. Kiedy zrozumiał, że Moira nie zgodzi się by pracował więcej niż 10-12 godzin dziennie, znalazł sposób na dalsze powtrzymywanie wspomnień, strugami bursztynowej, palącej w przełyku Litości rodem z destylarni.




Zdarzyło się to w drugim miesiącu, od kiedy zaczął zacieśniać swą przyjaźń z Sam. Było to po pierwszej nocy, kiedy dziewczyna nie wróciła po pracy do swego domu. Historia jakich wiele, zauroczenie w highschoolu, ukradkowy seks po balu maturalnym, przypadkowa i głupia wpadka, poronienie, ale już po przyspieszonym ślubie. Samantha nigdy nie skarżyła się wprost, malowała obrazy smutne w odbiorze, ale i tak podkolorowywane pseudo optymizmem. Roger z wprawą kapitana Uboota torpedował jej złudzenia. Tłumaczył, że po trawie i maryśce, przyjdzie w końcu pora na twardą herę, a wtedy jej mąż stanie się wrakiem i rozmiar zniszczeń będzie już tak wielki, że nic nie uratuje ich fatalnego, toksycznego związku. Sammy słuchała go i udawała że wierzy w lepsza przyszłość.
Udowadniała tę wiarę w niewiarygodnie giętki sposób, lecz nawet w chwilach ekstazy czuł jej skrywany ból i zagubienie. Dlatego pozwolił jej zostać. Była to pierwsza noc od kilkunastu tygodni, gdy się nie upił. Leżał w wilgotnej pościeli, słuchając skrzypiącego świerszcza, który akompaniował płytkiemu oddechowi śpiącej na jego ramieniu nagiej blondynki. Było jej chłodno, wtulała się w niego w poszukiwaniu ciepła, lecz on karał ją z premedytacją za swą dzisiejszą abstynencję. Narastała w nim wściekłość, podszyta lepkim strachem. Obserwował wskazówkę sekundnika zegara ściennego, pamiętając jak bardzo nienawidził tego zajęcia przykuty do łóżka po wypadku. Światło księżyca powoli wędrowało po podłodze, przesuwając się leniwie pomiędzy porozrzucanymi częściami garderoby. Kilka razy miał już zrzucić Sam z siebie i ruszyć do kuchni, by wydobyć z kredensu Madamme Czachojebkę, która pomogłaby mu zasnąć i zagwarantowałaby brak dostępu wstrętnemu robalowi wspomnień do jego świadomości. Kilka razy spinał mięśnie, lecz ostatecznie poddawał się. W końcu nakrył dziewczynę i burcząc pod nosem jakieś nieprzychylne rzeczy, zrezygnował z picia.

Whisky była gaśnicą na pożar jaki wciąż palił się gdzieś głęboko we wnętrzu jego jestestwa. Tonizował podrażnienia, łatał szczeliny którymi sączyła się doń Przeszłość. Wielkie zakazane słowo. Przeszłość której rytm nadawały maluchy Jerry i Cornelia. Której największą ozdobą była Rachel.

Kurwa, musi się napić. Kurwa mać.

Wytrwał, lecz ich cienie trwały cała noc wraz z nim, póki księżyc nie ustąpił blademu światłu poranka. Całonocna tortura pozbawiła go zupełnie sił.

Sammy odebrała to po swojemu. Zrobiła mu kawę, podając ją bezwstydnie nago wprost do łóżka. Jej ciężkie piersi kołysały się łagodnie, gdy unosiła do ust filiżankę i drobnymi łykami spijała gorący napar. Nie miała pojęcia, jak bliski wybuchu był wówczas Roger, zagryzający do krwi wargi, pełen nienawiści do świata i pogardy dla samego siebie. Biedne, nieszczęśliwe dziecko i potwór czający się tuż obok, oddzielony cienkim prześcieradłem i cienką granicą napiętej do granic woli.

Dostał na szczęście kawę z brandy. Pomogło, choć trochę pomogło. Cienie umknęły, został znów ściągnięty do świata Tu i Teraz. Podziękował młodej kelnerce okazując jej swój temperament, ona doceniła to gorąco. Kiedy tuliła się po tym do niego, bezbronna i uległa, zdetonowała już zupełnie jego podły nastrój. Wytrwał noc bez picia i doszedł do siebie, choć nie wierzył, że jeszcze tak potrafi.

W pracy był nieco rozkojarzony, na szczęście działał automatyzm perfekcjonisty. Kochał pracować, nie ważne czy przy desce kreślarskiej, czy pochylony nad kuchenną blachą do pieczenia. Mimo to zrobił sobie krótką przerwę, zdjął kraciastą chustke z głowy i wyszedł zapalić, siadając na ławeczce z okorowanych pniaków po lewej stronie baru. Widział stąd kilkanaście domków, sześć potężnych ciężarówek z naczepami, mały warsztat Austina przyklejony do zaplecza baru, w którym dokonywano szybkich napraw w wielkich samochodach, oraz dwa dystrybutory z ropą. Z ich kierunku własnie nadciągała ciemność.

Pewnie nie zwróciłby w ogóle na to uwagi, gdyby pił jak zawsze. Ale to nie było zawsze. Namacalny mrok spowijał nadchodzącą postać. Z bliska poznał sylwetkę. Przechodzący obok człowiek pozdrowił go skinieniem głowy. Odpowiedział machinalnie, zgniótł szybko papierosa i wszedł za Mrocznym do baru.

Wódz. Prawdziwy Indianin z południa, nie jakiś metys, a realnie miedzianoskóry, orlonosy Rdzenny. Roger wiedział, że pochodzi z Tulsy w Oklahomie, ale jeździ wahadłowo na trasie Chicago-Billings, więc dwa razy w tygodniu wpada do nich na żarełko. Raz w tygodniu nocuje i wtedy zawsze bierze jakąś dziewczynę. Muskularny, wąski w talii, o krokach tancerza. Lub zabójcy.

A ciemność otaczała go dziś nader wyraźnie.

Gdy wszedł za nim, Agness chichotała w najlepsze, słuchając miękkiego barytonu Wodza. Miał dziś zaplanowany postój, z racji na kłopoty z rozrządem swego Macka, Austin obiecał się do jutra uwinąć. Strzępki wieści dolatywały do uszu Rogera, który z przerażeniem obserwował gęstniejącą ciemną obwódkę otaczającą postać kierowcy, rosnącą leniwie, lecz nieubłaganie, jak drożdżowe ciasto.

Kiedy drobna kelnerka kończyła zmianę, i zatrzymała się przy stoliku Wodza, Podszedł do nich bez wahania. Gorący ruszt zamieniał właśnie kilkanaście porcji wołowiny w węgiel, gryzący dym rozszedł się po kuchni. Roger jak lunatyk szedł na wprost, obijając się o róg baru i jedno z krzeseł. Świat wokół był tylko arktyczną krą, a on był lodołamaczem.

Już po chwili stali naprzeciw siebie, mierząc się spojrzeniami. Czerń wokół wodza miała smoliście lepką konsystencję, śmierdziała ekshumowanym grobem, padliną leżącą zbyt długo na słońcu. Lecz nie ona była okropna, a zimny, kpiący wyraz oczu Indianina. Ich nosy niemal stykały się ze sobą. Oczy wpatrywały się z intensywnością, zdolną przewiercać skały. O pół stopy wyższy, masywny kierowca zdawał się przygniatać swym rozmiarem Rogera, ten jednak trwał jak klif nad wzburzonym oceanem.
- Nie dziś Wodzu. Nie dziś - wysyczał nie swoim głosem rezydent kuchni do wściekłego kierowcy - nie na mojej kurwa zmianie...

Indianin nawykły do twardego życia, nie stroniący od bójek w barach, zdawał się być niezdecydowanym. Rzucone mu wyzwanie było tak śmieszne, że najpierw miał zamiar zgnieść oponenta, rozdeptując jak pluskwę. Jednak coś w jego postaci, opuszczone ręce, niespięte mięśnie, swoboda postawy, tak kolosalnie kontrastowały z pasją wyzierającą z oczu, tak zdumiewały lodem w głosie, że Wódz poważnie zastanowił się nad atakiem. Zrozumiał, że jeśli podejmie walkę, to będzie to walka nie do krwi, a na śmierć i życie. Roger wyglądał na szalonego, tak bardzo, że szaleństwo trawiące kierowcę bladło przy tym poważnie.

Dodatkowo widział też Moirę i wyraźnie usłyszał szczęk dwóch odwodzonych kurków dubeltówki, jaką trzymała właścicielka pod barem.

- Jesteś pierdolnięty Montana, walnięty jak wiewiórka - zaśmiał się miłym dla ucha basem. Opadł na siedzenie i zamówił kolejnego drinka - Nie dziś laleczko, twój starszy brat nie chce cię puścić na randkę ze złym Wodzem - śmiał się dalej, rozładowując zdumiewająco napięta sytuację.
Nikomu jednak się nie przyznał, że omal nie zlał się w gacie, patrząc za długo w oczy Rogera.

Agness pokręciła z pogardą głową. Straciła cały szacunek, jaki czuła dla pracowitego, uczciwego pijaka. Widać że działo się z nim coraz gorzej. Odeszła jednak od stolika i już nie wróciła do Indianina.

Tego wieczora Roger przechodził piekło. Niedopity, zły i zdziwiony swym postępowaniem, zebrał potężny opierdziel od szefowej. Moira wręcz zagroziła, że jeśli będzie się nadal rzucał na klientów po pijanemu, zwolni go, mimo całej sympatii jaką do niego czuje.
- To jedyne ostrzeżenie Montana. Nie możesz napadać na ludzi, którzy nam płacą. Nie wiem co cię ugryzło, ale lepiej zmywaj się do domu. Miguel cie dziś zastąpi przez ostatnie godziny. Wrócimy do rozmowy kiedy wytrzeźwiejesz.
- Moira, pani Maguire... przepraszam. To było silniejsze ode mnie. I wierz mi lub nie, ale to nie alkohol.

Dwa tygodnie później odebrał ciche przeprosiny. W St.Cloud, ME Wódz bestialsko zgwałcił i zamordował dziewczynę, niekoniecznie z resztą z w tej kolejności. Pieprzony farciarz wybrał nieźle, Minnesota nie stosuje kary śmierci. Dla Agness było to jednak bez znaczenia, bo zabita w St.Cloud dziewczyna też była kelnerką.
Moira tylko kręciła głową w zadumie.

Skończyło się to wszystko tak, że raz na godzinę Roger wyglądał z kuchni na salę i zerkał na gości. Po wodzu wskazał tylko jednego Mrocznego, który dostał zwrot pieniędzy za niedojedzonego burgera, ale musiał natychmiast opuścić lokal.

Moira Maguire była naprawdę pragmatyczną i biorącą życie bardzo na serio kobietą. Zwłaszcza jeśli chodzi o życie pracujących dla niej ludzi.

Autumm 03-05-2015 02:08

Mały, powykrzywiany i wyślizgany od długiego używania nóż jechał gładko po szarobrązowej skórce ziemniaka, odsłaniając jego złotożółte wnętrze. Stal była ostra jak sam skurwysyn; chwila nieuwagi mogła kosztować mężczyznę paskudne skaleczenie, ale tak dobrze opanował ta trudną sztukę obierania wszystkiego, co wymagało wstępnej obróbki, że jego ręce działały same, bez udziału głowy.

Tak, praca była wytchnieniem; nawet tak prosta i trywialna – a może właśnie dlatego, że taka – pozwalała skupić się na tu i teraz, nie zajmować się przyszłością, nie planować, nie marzyć – ale też nie spoglądać wstecz, ku sąsiedniemu stanowi. Bo koniec nie końców nie odszedł tak daleko od swojego domu, jak by chciał - ledwo kilka godzin jazdy samochodem. Ale to na razie wystarczyło, by zarzucił dalszą wędrówkę, by siadł „tylko na chwilę” jak ptak ze złamanym skrzydłem, zmoczony burzą. Rany, jakiekolwiek by nie były, zagoiły się na pewno… ale nie czuł w sobie motywacji, by to sprawdzać. Na razie. Bo przecież mógł wyruszyć dalej w każdej chwili, rzucić to wszystko, zostawić, iść przed siebie. Mógł. Tylko po prostu… po prostu nie teraz.

Niespodziewanie dla samego siebie znalazł się w punkcie ekwilibrium – tym momencie chwiejnej równowagi, w którym zmiana w jakąkolwiek stronę wymagałaby przyłożenia energii – z zewnątrz czy od środka. Sam nie miał woli i potrzeby ruszać czegokolwiek; karmił się iluzją „normalnego życia”, poczuciem, że ma pod kontrolą swoje demony – a przynajmniej nie pozwala im za bardzo podnosić łbów – i spełnianiem tych egoistycznych pragnień, jakie były w jego zasięgu. A zewnątrz? Kto niby mógł go popchnąć gdziekolwiek, skoro wszyscy otaczający go ludzie sami trwali zawieszeni w lepkim bursztynie stasis, wiecznym kołowrotku zapasów z własnym życiem i problemami, wciąż biegnąc i biegnąc, tylko po to, żeby utrzymać swoje miejsce w tym pędzącym na łeb na szyję świecie?

Pojawiali się i znikali, nieustanny strumień strudzonych dusz medytujących na kawą i burgerem; obwisłe, nalane twarze kierowców, brodate oblicza motocyklistów, spalone słońcem gęby okolicznych farmerów, czasem gładkie, pachnące wodą kolońską facjaty komiwojażerów i obwoźnych sprzedawców albo zarumienione buzie małolatów na randce: pocztówki, migawki z innego, wielkiego świata poza przydrożnym motelem, do którego teraz ograniczało się jego życie. Wyglądając nowych Mrocznych nauczył się czegoś o tych wszystkich podróżnych, którzy znaleźli sobie tymczasowy port u Moiry; nie była to lekcja przyjemna, lecz w jakiś sposób spodziewana. Dziwne, że zajęła mu aż tyle. Ale z drugiej strony nie od dziś było wiadomo, że jeśli spogląda się na świat przez pełne szkło, to wszystko, co się w ten sposób ogląda wydaje się piękniejsze i łatwiejsze do przyjęcia, niż jest w rzeczywistości…

Każdy był skażony. Każdy był chory, kaleki, niedoskonały. Każdy miał w sobie noc, cień, coś z Mrocznego – w mniejszym lub większym stopniu. Nauczył się nieco rozpoznawać te subtelne blizny, wirowania czarnego dymu, widoczne tylko dla niego deformacje i paskudne zapaszki. Gniew, kłamstwo, cudzołóstwo, kradzież, egoizm… grzechy i grzeszki, brudy zgromadzone pod paznokciami, wychodzące żółcią na zębach, krwawymi żyłkami w oku. Ciemne kleszcze wbite w miękką skórę, wijące się we włosach robaki; im dłużej spoglądał na daną osobę, tym więcej potrafił wydobyć z niej małostkowego zła, ciągnącego się za nią katalogu występków. Ognista woda pomagała zmyć te wizje, nie zauważać, nie widzieć – ale nie zapomnieć. Większość ludzi nie wydawała się specjalnie przejmować tym całym przylepionym do nich brudem; zresztą, nie było tego znowu aż tak wiele. Indianin był dotychczas najjaskrawszym przykładem. Zdarzali się i tacy, którzy targali ze sobą ten bagaż jak krzyż, jak ciężar; apatyczni, niknący w oczach ludzie, pożerani przez siedzącego na ich grzbietach pająka. Tacy jak chudy, nerwowy chłopak, sprzedający po sąsiedzku produkty dla rolników; uzależnienie od czegoś, czego tylko Wędrowiec mógł się domyślać – seksu, masturbacji, pornografii? - było za każdym razem większe, kiedy przychodził na obiad, rozrastając się w postaci obrzydliwej, różowej narośli po dłoniach chłopaka. Ostatnim razem sięgało już łokci.

Byli też inni, najwidoczniej pogodzeni z tym, co robili, czerpiący siłę z tego, kim byli. Spokojny, grzeczny mężczyzna w garniturze, który podjechał do baru pięknym Lexusem; tak czysty i zadbany, że Wędrowiec spojrzał na niego drugi raz, bo wydawało mu się, że poza czernią wypolerowanych butów nie ma w nic mrocznego; dopiero kiedy postawił na barze teczkę, by wydobyć z niej portfel, Wędrowiec z niejakim zdumieniem dostrzegł, że walizka była zrobiona z czegoś, co najbliżej przypominało sprasowane – ale wciąż żywe – i pozszywane ze sobą ludzkie twarze, nieustannie mielące długimi, ostrymi językami, pełne śliny i o wybałuszonych, martwych oczach topielców. Zostawił największy napiwek, jaki zdarzyło się widzieć obsłudze w ciągu ostatniego czasu – a potem pożegnał się z ujmującym uśmiechem, ściskając w objęciach swój ohydny bagaż jak najcenniejszy skarb lub ukochane dziecko.

I z każdym dniem Wędrowiec dowiadywał się więcej i więcej prawdy o otaczającym go świecie, najwidoczniej zaludnionym przez groteskowe potwory. Ale byli ludzie, o których wolał nie wiedzieć za wiele; nie patrzył więc za często w lustro. I nie przyglądał się zbyt uważniej Sammy, choć ostatnio miał ku temu aż za dużo okazji; kilka dni temu kobieta zjawiła się u jego drzwi z dwoma torbami i plecakiem. Tym razem nie było udawanego optymizmu i próby znalezienia jasnej strony życia w rynsztoku, którym niestety okazało się jej życie. Był za to kiepsko maskowany ciemnymi okularami rozległy siniak pod okiem i kilka innych, na rękach, brzuchu i piersiach. To i błagalne spojrzenie, które mówiło „nie pytaj” i „nie zamknij mi drzwi przed nosem”. Nie zamknął; Moira tylko lekko uniosła brew, ale nic nie powiedziała, kiedy wciskał jej jakąś gównianą wymówkę w imieniu Sam, tłumacząc, czemu nie pojawi się w pracy przez kilka dni.

Niestety, rzeczy raz puszczone w ruch mają tendencję do rozpędzania się coraz mocniej, aż do momentu kiedy z impetem rozbiją się o najbliższą twardą powierzchnię. Stan równowagi został zaburzony; Wędrowiec niemal podskórnie czuł jak materia otaczającej go rzeczywistości napina się w oczekiwaniu na rozwiązanie, które nieuchronnie miało nadejść.

To był ranek, początek jego zmiany. Nie miał nawet czasu zastanowić się, co powinien zrobić z koczującą u niego, rozbitą i wstrząśniętą Sammy, która dotarła do takiego stanu rozpaczy, że odmawiała nawet ruszenia się z pokoju; jej cierpliwie i z takim zacięciem budowany zamek z kolorowego szkła rozpadł się właśnie w proch i pył, odsłaniając prawdę, którą przez tyle czasu usiłowała wypchnąć (z sukcesem!) ze świadomości; może gdyby nie było w niej tyle wiary i optymizmu, prawdziwe oblicze życia bolałoby mniej?

Pierwszą klientką była zgrabna, młodziutka dziewczyna w niemożliwie opiętych czarnych dżinsach i podobnie dopasowanym topie; czarny, mocny makijaż i farbowane na „krucze skrzydło” włosy nadawały jej groteskowy wygląd typowej fanki emo czy czegoś podobnego, rozbrajany przez uroczy uśmiech i wielkie jak nauszniki słuchawki w różowe trupie czaszeczki; zamówiła kawę z gigantyczną ilości cukru i zerkała znad parującej filiżanki na Wędrowca, jakby chciała do niego zagadać; zanim jednak zebrała się w sobie, by to zrobić, drzwi od baru trzasnęły, wpuszczając do środka kłopoty. Przez duże K.

Nazywał się Leo. W highschoolu był kapitanem drużyny futbolowej i choć nadużywanie różnych środków odcisnęło na nim swoje ciężkie piętno, nadal był postawnym facetem, który zaglądał na siłownię zdecydowanie częściej niż Wędrowiec. Podcięte na wojskową modłę włosy, niegolona, toporna, ale po męsku przystojna twarz, sportowy podkoszulek, dres, tandetny tribal na ramieniu – i spojrzenie, mgliste, rozbiegane spojrzenie narkomana, którego ktoś gwałtownie wybudził ze stanu słodkiego odrętwienia. Jeszcze nie całkiem trzeźwe, ale wystarczająco jasne, by zdradzać czające się za nim dzikie, brutalne i sprytne zwierzę. Był mężem Sam. I prawie na pewno nie zaszedł do Moiry by zamówić specjalność dnia.

Podszedł do baru tym rozkołysanym, pewnym krokiem szkolnego oprawcy, który wie, że wszyscy się go boją, bo jest największym chłopakiem w okolicy; przekonanie o własnej sile biło od niego na równi z odorem kilkudniowego potu i słodkim, duszącym aromatem ganji. W ustach trzymał wykałaczkę; położył swoje wielkie łapy na blacie i patrząc prosto na stojącego po drugiej stronie lady Wędrowca, splunął drewienkiem w jego kierunku. Obśliniony patyczek wylądował dokładnie pomiędzy dwójką mężczyzn.

- Powiedz mi… - zaczął Leo, cedząc słowo po słowie w długich, denerwujących odstępach - …jak to jest wsadzać chuja w coś, co nie jest, kurwa, twoje? Podnieca cię podpierdalanie różnych rzeczy, stary pierdzielu? Nie lubię, złodziei, wiesz… - poruszył szczęką, jakby żuł gumę; jego palce strzeliły nieprzyjemnie, kiedy rozginał i zginał dłonie, jak bokser przed walką. Uniósł opuchnięte powieki na Wędrowca i spoglądając mu prosto w oczy syknął:
- Masz coś, co należy do mnie, skurwielu. Albo pójdziesz po rozum do tej swojej zawszonej łepetyny, i mi to grzecznie oddasz, albo...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:09.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172