lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Frères de Sang [Zew Cthulhu] 18+ (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/15545-fra-res-de-sang-zew-cthulhu-18-a.html)

Fyrskar 29-07-2016 17:11

Lèmmi spędził podróż w ponurym nastroju. Nie znał dobrze starego Lévi-Straussa, ale polubił go. Nikt nie powinien przebywać w takim wegetatywnym stanie, nie mając kontroli nad własnym ciałem i umysłem, oczekując na niemal pewną śmierć. Westchnął i oparł policzek na oknie pociągu. Lekki deszcz rozmazywał widok za oknem, a krople przesłaniały zarys terenu lepiej niż gruba zasłona. Włochowi wydawało się, że widzi porośnięte iglastym lasem wzgórza, rozdzielone od torów linią pól i łąk, a pomiędzy tym wszystkim co jakiś czas zagubiony dom lub dwa. Nie miał jednak pewności. Był śmiertelnie zmęczony, nie fizycznie, ale psychicznie, wykończony śledztwem i całymi pokładami mroku, przez które musieli przebrnąć. To wszystko mogło mu się śnić.

Wiedział, że jego pociąg dotrze do Carcassonne przed pociągiem, którym mieli zabrać się jego towarzysze. Omówili co trzeba jeszcze w Marsylii, więc na miejscu Ottone'owi pozostawało jedynie znaleźć pensjonat, w którym telefonicznie wynajął pokoik i poczekać tam, aż nie nadejdzie odpowiednia chwila. Cieszył się, że choć przez chwilę znajdzie się na boku wydarzeń w roli obserwatora. Może i było to nieco samolubne, ale ukojony tą świadomością po raz pierwszy od dłuższego czasu zasnął w spokoju, utulony do snu miarowym stukotem kół wagonu.

Podróż zajęła mu więcej czasu, niż się spodziewał, ale dotarł na miejsce. Zostawił częściowo rozpakowaną walizkę w pokoju i po zjedzeniu wyśmienitego obiadu na miejscu, ruszył na spacer po mieście. Zdążył zwiedzić kościół St. Nazaire i obejrzeć fortyfikacje Cité, warownej górnej części miasta, po czym ruszył w kierunku ustalonego wcześniej miejsca.

Naprzeciwko lokalu, w którym Luis miał się spotkać z Gonzagą, było kilka skrytych w cieniu kamienic ławek. Zakupił wcześniej wodę sodową z lodami, którą zamierzał schłodzić sobie gardło. Usiadł z książką i zerkał raz po raz dyskretnie na drugą stronę ulicy.

Włoch przyglądał się rozmowie. Nie wyglądało na to, by działo się coś szczególnego. Nikt nie wykonywał niepokojących gestów i Ottone, nie będąc w stanie dowiedzieć się o czym rozmawiają, zaczął obserwować kelnerów, zbliżających się do stolika, jakby szukał wśród nich wspólników kultysty. Musiał przyznać, że nieco się nudził. Nie chciał odwracać swojej uwagi od kompana czytaniem książki, zaś woda z lodami już się skończyła.

Tym samym z zadowoleniem przyjął koniec spotkania. Kiedy Gonzaga już się ulotnił, Lèmmi skierował się z powrotem do hotelu, gdzie mieli porozmawiać z Luisem.

Gdy byli już sami, Luis odetchnął z ulgą.
- Ciekawe spotkanie. Mam propozycję od Gonzagi. Chce pokazać mi syna prawdziwego Boga. Istotę i jednocześnie posąg zabrany z piwnicy Castora. Zgodził się żebym przyprowadził ze sobą zaufaną osobę i pomyślałem o tobie. Będzie to wymagało odwagi i otwartego umysłu, bo bóg jeden wie co tam zastaniemy.

- Za daleko już zabrnąłem, żeby się teraz wycofywać przed niebezpieczeństwem. - Ottone wcisnął do kieszeni chustkę do nosa. - Gdzie i kiedy ma mieć miejsce ten… pokaz?

- I to jest podejście! Zaśmiał się Luis. - Pojutrze o dwudziestej drugiej w Monquier. Jakaś mieścinka na zachód od Carcassonne. Ktoś będzie czekał w pierwszych zabudowaniach. Radze zabrać broń bo nie gwarantuje bezpieczeństwa. Aż przypomina się wojna, kiedy to startując nie miało się pewności czy uda się wrócić. Paskudne czasy. Pokręcił głową. - Postaram się zorganizować samochód jak ostatnio, bo inaczej może być problem z podróżą.

- Dobrze. - Ottone westchnął. -Podjedź po mnie do “La Pettite Charlotte”.

Anonim 30-07-2016 23:57

Marc Vernier właściwie już miał dość tej całej sprawy. Kultyści, potwory zagrażające światu, międzywymiarowe przejścia i tajemnicze, antyczne piwnice satanistów - to wszystko nadawało się do powieści fantastycznej, ale nie do prawdziwego życia. W sumie nawet nie bardzo zorientował się, w którym momencie jego życie aż tak się zmieniło - prawdopodobnie w tym, gdy uświadomił sobie istnienie bestii zdolnej przemierzać międzywymiar. To było najstraszniejsze.

Eugenio - on coś wiedział czym nie chciał podzielić się. Vernier nie miał jednak już ochoty na żadne gwałtowne ruchy, choć aż ręka mu świeżbiła, żeby uderzyć w twarz tego kalekę. Zamiast tego napisał do niego list o starym mnichu, o trójce która milczy i o tym, że jego brat zginął w bardzo krwawy sposób na wojnie. Nie napisał mu natomiast co dokładnie powiedział stary mnich. Vernier zapakował ten list do koperty i przekazał służącemu Eugenia.

Marc spędził kolejną noc w najbliższym hotelu. Noc upłynęła bez żadnych ekscesów. O poranku Vernier napisał dodatkowe dwa listy i wysłał je pocztą. Jeden wysłał do sąsiadów Castora, których zrugał poprzedniej dnia - napisał w nim podziękowanie za wcześniejsze uratowanie i przeproszenie za zachowanie z poprzedniej nocy. Opisał równocześnie, że wciąż całkowicie nie wyzdrowiał po otrzymanych obrażeniach i wyjątkowo szokujących rewelacjach na temat nielegalnej działalności Castora. Drugi list, adresowany do adwokata Castora, o następującej treści: "Szanowny panie! Popełniono szereg przestępstw, a pan godzi w dobro śledztw przenosząc ponad je tajemnice zmarłego Castora de Overneyesa. Przestępstwa te popełnili nieznani mi znajomi de Overneyesa, a których dane może pan, nawet przypadkowo, posiadać. Ostrzegam również, że ci ludzie są niebezpieczni (o czym przekonałem się na własnej skórze, gdy próbowano mnie zamordować), dlatego prosiłbym, aby przekazał pan wszystkie informacje organom ścigania do spraw o kradzież mienia Castora de Overneyesa, o usiłowanie zabójstwa mnie i inne przestępstwa (sprawy te winny być prowadzone jako jedna, ponieważ zostały popełnione przez ten sam, jeden związek sprawców). Uszanowanie, Marc Vernier."

Po wysłaniu listów Vernier wynajął samochód i pojechał do domku letniskowego Castora, gdzie spodziewał się zastać Charlotte. Pamiętał Charlotte... właściwie widział ją poprzedniego dnia, ale powoli tracił cierpliwość to całej tej sprawy i wszystkich, którzy mieli z nią coś wspólnego. Przynajmniej pohamuje się, aby jej nie obrazić jak tamtego adwokata.

Na miejsce przyjechał jeszcze tego samego dnia. Dom był nieduży, a otoczony złowieszczym żelaznym parkanem pomalowanym na czarno z dość ostrymi elementami... odrażającymi jeżeli brać pod uwagę zawartość piwnicy jego domu z Marsylii. Wokół nieruchomości były lasy i pola. Cała okolica sprawiała wrażenie nieco zaniedbanej. Brama wjazdowa była zamknięta, a za nią na terenie nieruchomości stał samochód Charlotte. Wokół panowałaby upiorna cisza, gdyby nie świergotanie ptaszków. Wydawało się, że świergotanie to przypominało melodię jaką dało się wyczuwać w domu Castora, gdy jeszcze tam kręciły się międzywymiarowe istoty. Sielankowość tego miejsca przypominała jako żywo Ziemie Niczyje, gdy z jakiegoś powodu obie strony nie strzelały do siebie. Tam jednak było więcej ciał... w ogóle były ciała. Rozmyślając o wojnie Marc Vernier uświadomił sobie, że spodziewa się zastać trupa Charlotte.

Z uwagi na niespokojne myśli Vernier wziął ze sobą torbę pełną trików, a dodatkowo w ręku trzymał sekator na wypadek, gdyby musiał kogoś dźgnąć albo przystrzyc jakieś rodziny. Mężczyzna był w trakcie okrążania nieruchomości, gdy dotarł do furtki ogrodnika. Furtka była zamknięta na głucho, ale w tamtym miejscu kamienny murek ułatwiał przedostanie się na drugą stronę. Przejście przez murek mimo że kłopotliwe nie było jakoś specjalnie trudne i poza spoceniem i ubrudzeniem rąk nic większego się nie przytrafiło.

Ogród był zaniedbany nawet bardziej niż otaczające je działki poza ogrodzeniem. W powietrzu unosił się aromat dziwacznych ziół, które dziko rosły tu i ówdzie. Sądząc po stanie budynku i roślinności najprawdopodobniej nikt tam nie zaglądał od wielu lat. Piętrowy dom letniskowy z bliska wyglądał gorzej niż zza bramy: był po prostu stary i wydawało się jakby za chwilę miał się rozpaść.

Marc po przedostaniu się na nieruchomość szybko przedostał się do samochodu Charlotte sprawdzenia go. Samochód był otwarty, więc Vernier przeszukał go (i nie znalazł nic ciekawego), a następnie zatrąbił.

Po klaksonie pojawi się w wejściu Charlotte wyraźnie zdumiona jego obocznością. Wygląda, jakby nie spała.
- Panie Marc! Co pan tutaj robi?
- Witaj! A mam sporo wolnego czasu i pomyślałem, że pomogę tutaj w przeszukiwaniu budynku. Coś ciekawego tutaj znalazłaś?
- powiedział Marc przybliżając się, ale stanął kilka metrów od niej. Czuł, że coś było nie tak, ale nie przejawiał negatywnych emocji. Nie trzymał również w ręku swojego uzbrojenia, choć targał ze sobą swoją torbę pełną niespodzianek. To w niej ukrył sekator.
- Owszem. Nawet straciłam poczucie czasu. Wiesz. Głownie pamiątki z dzieciństwa. Castor najwyraźniej przewiózł tutaj dużo szpargałów z czasów, kiedy byłam małym dzieckiem. Obrazy, książki, bibeloty i nawet dzieła sztuki. Zaczytałam się, zanurzyłam we wspomnieniach i chyba … - zmrużyła oczy. - Ile mnie nie było w Marsylii?
- Nie wiem, też straciłem poczucie czasu. Odwiedziłem kilka osób, które podejrzewałem o związki ze sprawą, ale wydaję mi się, że żadna z tych osób nic nie wie - no może oprócz Eugenio, ale ten z kolei w ogóle nawet nie chciał mnie widzieć. Ach tam… może przejedziemy się do jakiejś restauracji coś zjeść? A potem razem zajmiemy się przedmiotami z tego domu?
- Ugotuję coś. kupiłam po drodze zapasy. Najbliższa restauracja jest pewnie jakieś dziesięć kilometrów stąd. Zaparzę kawę i porozmawiamy przy stole. Niech pan poczeka. Otworzę bramę, i wjedzie pan swoim automobilem.

Jak powiedziała tak zrobili.

- Mówił pan że odwiedził wuja Eugenio. Zły pomysł. Wuj od czasów, gdy stał się inwalidą nienawidzi całego świata. A najbardziej Castora i wszystkiego, co z nim związane. Poróżniły ich sprawy sprzed lat, apotem stan zdrowia wuja Eugenio oddalił ich od siebie jeszcze bardziej. Rodzinne tragedia. Chyba każda familia ma takie w swojej historii.
- Mój brat również zginął na wojnie, ale to nie znaczy, że należy zamykać się na cały świat. W życiu różnie bywa… a jaki wcześniej był wuj? I czemu akurat pokłócił się tak bardzo z Castorem? Ja też pokłóciłem się ze swoim drugim bratem i nie rozmawiałem z nim od lat, praktycznie od wojny - powody są tego nader poważne, więc chyba i pomiędzy Eugenio i Castorem coś takiego wystąpiło skoro nawet po jego śmierci nie chce mieć nic do czynienia z jego sprawami?
- Myślę że to upór obu zakłócił ich relacje. nie wiem do końca na czym opierał się ów spór. I myślę, że prawdę zna tylko Eugenio. Chodziło chyba o syna Eugenio. Mojego kuzyna, Oliviera. to była pilnie strzeżona tajemnica rodzinna. Olivier został zabity w Afryce, a winą za jego śmierć Eugenio obarczał Castora. Ehh.
Nalała sobie aromatycznej kawy spoglądając na Marca pytająco.
- A niech mi pan powie, panie Marc, czy sądzi pan, ze tutaj rzeczywiście wuj ukrył ten ślad krwi i to co pod nim?
- Nie wiem, ale warto poszukać, prawda? Może coś w książkach będzie… albo w dziełach sztuki. Nie wiem. Trochę dziwne te poszukiwanie gęsi - zupełnie nie rozumiem czemu Castor po prostu nie napisał wszystkiego co wie…
- Może bał się, że informacje wpadną w niepowołane ręce? - zasugerowała. - Nie ufał ludziom. Zawsze tak było.
- Pytanie tylko, czy nasze ręce to powołane ręce - w końcu dopuściliśmy do tego, że statua została skradziona. - odpowiedział Marc - Poza tym któż by tobie nie ufał? Jesteś taka urocza… a właśnie: może coś ci się przypomina z tego co pamiętasz o Castorze co by nam pomogło? Coś związanego z jego znajomymi albo piwnicą. Hmm… czasem istotniejsze jest nie to co jest, a to czego nie ma: czy znasz kogoś z kim Castor często spotykał się albo o kim często mówił, czy korespondował, a ten ktoś nie był wymieniony w testamencie?
- Nie bardzo. Poza tobą nikt chyba z nim nawet nie pomieszkiwał. Wuj ostatnie kilkanaście lat odpychał wszystkich od siebie. Myślę, że to dlatego tak poważną sprawę powierzył, w gruncie rzeczy, nie bójmy się użyć tego słowa, osobom mu obcym. Chociaż i być może darzył te osoby jakimś sentymentem. Może miał jakiś klucz dobory? Nie mam pojęcia. Pod koniec bardzo dużo opowiadał o tej zamordowanej dziewczynie. W końcu przepisał jej chyba największą część spadku. Powierzył klucze. Miał prawie osiemdziesiąt lat a ona niespełna trzydzieści. To było dość dziwne.

Chyba wiedział co ma na myśli. Była zła. Zraniło ją to, że Castor wybrał inną kobietę. Niewiele od niej starszą kobietę. I powierzył jej sekrety piwnicy.
- Kochałam wuja, wiesz - wyznała nieoczekiwanie. - Wierzyłam w te jego opowieści o magii, o zapomnianym cywilizacjach i mrocznych kultach ukrytych w sekretnych zakamarkach świata. To dlatego podróżuję. Szukam tego, co nieznane. Co ekscytujące. A pan, panie Marc?

Marc Vernier pierwszy raz od dawna nie bardzo wiedział co odpowiedzieć na w sumie proste pytanie. Po dłuższej chwili Vernier odpowiedział:
- Prowadziłem z nim interesy związane z magią, bo próbowaliśmy przywrócić do życia ludzi zabitych w czasie wojny. Właściwie dwie konkretne osoby. Interes, jak już to nazwałem, nie udał się. Opowieści o magii, o zapomnianych cywilizacjach i mrocznych kultach ukrytych w sekretnych zakamarkach świata traktuje - tym zajmuję się w czasie wolnym, ale podróżując wyłącznie w sferze wyobraźni, gdy o tych zjawiskach czytam i piszę.

Następnie razem z Charlotte przeszukali dom. W trakcie przeszukiwania, jak był na to czas, to i rozmawiali. Chciał wiedzieć jak najwięcej o synu Eugenia i treści opowieści Castora, które jej zdradził, a w zamian oferował wszystkie swoje informacje, które by interesowały Charlotte. Przekonywał ją również, że warto by było, gdyby studiowała "Dzięki temu pełniej zrozumiesz to co widujesz w swoich podróżach. Warto na ten przykład studiować nowy kierunek, który nazywa się psychiatria: gdziekolwiek nie pojedziesz tam zobaczysz powtarzające się reguły w zachowania ludzi wszystkich ras."

Armiel 02-08-2016 09:08

SOPHIE

Sophie podjęła decyzję. Napisała krótki list, w którym podziękowała
Spadkobiercom za wspólną pracę i drugi, w którym zrzekła się prawa do
spadku.

W sytuacji, gdy los dawał jej szansę na wzięcie udziału w wyprawie jej
życia, nie mogła tej szansy odrzucić.

Nie śpiesząc się przespacerowała się na dworzec kolejowy w Marsylii i zakupiła bilet do Paryża. Stamtąd czekała ją krótka przejażdżka do Calais i dalej, do Wielkiej Brytanii.

Cztery godziny później, siedząc w wygodnej salonce i wpatrując się w widoki za oknem, nie żałowała niczego. A już na pewno nie szaleństwa i zagrożeń ze strony kultystów, jakie czekały na nią, gdyby dalej zajmowała się sprawą Castora.

Miała jedynie nadzieję, że duch zmarłego nie będzie jej za to nawiedzał po nocach.

Trudno.

Podjęła decyzję.

Los mógł ją tylko zaakceptować.

MARC

Wbrew wcześniejszym obawom Cahroltte okazał się świetną towarzyszką
poszukiwań. A „letni domek” okazał się być skarbnicą nie tylko
wspomnień, ale i rzeczy, które fascynowały Marca. Skrzyneczki ze
znaleziskami z całego świata, kartony z książkami, których z jakiś
powodów de Overneyes nie chciał widzieć w swoim domu, dzieła sztuki o
niewielkiej wartości historycznej i pieniężnej, ale stanowiące gratkę
dla kolekcjonerów i zbieraczy dziwacznych kolekcji.

Wśród książek, z oderwaną okładką i w ogólnym stanie mocnego
podniszczenia Marc znalazł trzecią księgę, na której obecność tak
bardzo liczył w spadku. Wyrzuconą pośród roczniki czasopism codziennych
i literaturę o wątpliwej ezoterycznej wartości.

Ręce Marca trzęsły się, kiedy rozkładał swoje znalezisko na biurku, by w świetle lampy przyjrzeć się lepiej podniszczonym stronom zadrukowanym nierówną czcionką o wykrojach odpowiadających maszynom stosowanym w szesnastym wieku we Francji. Czasy, kiedy wolnomularstwo nabierało siły sprawczej odebranej później przez Rewolucję. I te wykonane w drzeworytach szkice przedstawiające głównie rogate istoty oraz ich matkę, Kozę zwaną Shub-Niggurath. Kozę o tysiącu młodych. Demoniczne wcielenie zła, któremu cześć oddawały wiedźmy i ludzie, szukający drogi by oszukać śmierć.
Księga została jednak potraktowana w niemal barbarzyński sposób., Poplamiona, nadpalona, z powyrywanymi licznie kartkami nie zawierała wszystkich tajemnic, których Marc tak bardzo pragnął jeszcze nie tak dawno.
Teraz jednak, przypatrując się koziemu monstrum na rycinie i okultystycznym znakom oraz mając na uwadze to, czego doświadczył w domu Overneyes’a Marc czuł wielkie wątpliwości, czy dobrze robi wyciągając demoniczny manuskrypt spośród śmieci, w którym go znalazł.

- Panie Marc – był tak zamyślony, że kiedy Charlotte weszła do pokoju, gdzie zajmował się znaleziskami o mało nie podskoczył.

- Tak sobie pomyślałam, że może spróbowalibyśmy odprawić rytuał z tej księgi. Ten, który mówi o kontroli nad bestią, z którą być może za jakiś czas będziemy mieli do czynienia. Jeśli wierzyć tym sprawom. Sprawdzimy, czy to działa?

Marc spojrzał przez zakurzone okno na zewnątrz. Było popołudnie. W brzuchu burczało mu z głodu. Do zmroku zostało jeszcze kilka godzin. W sam raz na jakiś obiad i ewentualne podjęcie decyzji przez zmrokiem.

- Co pan na to?

BERTRAND

Prunier miał mieszane uczucia, co do sposób, w jaki załatwił sprawę. Nie miał jednak zbyt wielu dróg wyboru. Zdrajca wśród spadkobierców był bardzo prawdopodobnym wariantem. Mógł też być jednak zagrywką psychologiczną L:a Costy – wcielonego diabła i fanatyka.

Po wysłaniu depeszy Prunier kilkadziesiąt minut spędził na dworcu szukając dogodnych połączeń i w końcu znalazł takie, które dało mu możliwość dotrzeć do Carcassonne z wyprzedzeniem czasowym, po spędzeniu nocy w Beziers. Nocy, nadal wypełnionej koszmarami i strachem. Wcześniej jednak zadbał o to, aby reszta badaczy z Marsylii otrzymała depeszę o tym, co ustalił i gdzie się wybiera.

Potem został już tylko czas na podróż i nerwowe oczekiwanie.

* * *

W nocy uliczki Carcassonne pustoszały. Robiły się ciche, wyludnione, jakby zamykała je klamra strachu. Teraz Prunier to rozumiał. Teraz to wyczuwał. Ręka, ta z tajemniczym znakiem, świerzbiła go od popołudnia wprowadzając w drażliwy nastrój. Ile by się nie drapał to swędzenia nie dało się pozbyć. Jakby świąd dotykał nie skóry lecz tego, co skrywało się pod nią. Mięśni, ścięgien, kości i żył.

Gdzieś niedaleko zaczął ujadać pies, a potem otworzyły się drzwi do restauracji i stanął w nich Gonzaga. Prunier dopił kawę, którą sączył pod parasolkami na zewnątrz, jako ostatni gość. Dużo bardziej spóźniony.

- Monsieour Prunier – Gonzaga przywitał go z serdecznym uśmiechem, jak serdecznego kompana. Tylko oczy miał zimne. Nieszczere. – Pan LiCi wspomniał, że będzie pan czekał na nas. Cieszę się, że zdecydował się pan zrobić krok do przodu. To zagwarantuje panu prawdziwą przyszłość. Już niedługo wszystko się pozmienia. Zobaczy pan. A decyzja, którą podejmie pan tej nocy, zaprowadzi pana na sam szczyt nowego świata.

Gonzaga nie był sam. Niedaleko zawarczał silnik ciężarówki i po chwili podjechała pod restaurację dość sfatygowany samochód zdolny zabrać ze dwanaście osób. Dwie osoby wyszły z restauracji za Gonzagą i dołączyli do niego i Pruniera. Nie powiedzieli nawet słowa. Kelnerzy. W szoferce był trzeci mężczyzna i jeszcze dwóch z tyłu, pod plandeką.

- Ja pojadę przodem, pan z tyłu z moimi kolegami.

Bertrand nie miał specjalnego wyboru. Wsiadł i usadowił się na siedzisku obok czwórki „kolegów”. Milczących typków o lśniących fanatycznie oczach. Bali się. Wyczuwał ich strach. On też się bał, chociaż pewności siebie dodawała mu broń ukryta w kieszeni.

Ruszyli szybko opuszczając starą część miasta, a potem samo Carcassonne.


OTTONE i LUIS

Wyznaczone przez Gonzagę miejsce leżało jakieś dwa kilometry od Carcassonne. Ledwie widzieli w oddali światła miasta. Proste skrzyżowanie – od brukowanej drogi odbijała druga, polna. Nieopodal jakieś zabudowania gospodarcze – sadząc po zapachu –kurza ferma. Dalej tylko oświetlone blaskiem wąskiego sierpa księżyca trawiaste pagórki, niezbyt strome. Tu i ówdzie jakieś drzewo.

Samochód zobaczyli dość szybko. Dwa światła przecinające mroki nocy. Potem usłyszeli warkot silnika. Po kilku minutach hałaśliwy moloch zatrzymał się przed nimi nie gasząc silnika.

- Panowie – to był Gonzaga który wychylił się z szoferki od strony pasażera. – Wskakujecie do tyłu.

W budzie czekało już pięciu mężczyzn. W dwóch z nich rozpoznali twarze kelnerów z knajpki, którą zarządzał Gonzaga. Dwóch nie znali w ogóle. Ostatnim był Prunier.


BERTRAND, OTTONE i LUIS

Kiedy już wszyscy znaleźli się w trzęsącej ciężarówce, pozostało im jedynie oczekiwać na przebieg wydarzeń, aby zareagować w odpowiedniej chwili. Czegokolwiek wymagałaby taka „reakcja”. Nie mogli porozmawiać. Silnik zagłuszał wszystko, a wyboje wymagały skupienia na trzymaniu się deski. Chwila nieuwagi i można było znaleźć się na podłodze czy wylądować na innym z pasażerów. A to byłoby niestosowne.

Na szczęście jazda nie trwała już zbyt długo, co najwyżej z dziesięć minut. Ciężarówka wytraciła i tak niedużą prędkość, zatrzymała się. Silnik zgasł i zrobiło się cicho. Tak cicho, że aż niezręcznie.

Trzasnęły drzwi szoferki. Dwukrotnie. Kelnerzy i ich kompani zaczęli wychodzić z ciężarówki spoglądając z wyczekiwaniem na trójkę spadkobierców.

Opuścili pojazd z ciekawością i niepokojem rozglądając się wokół.

Byli chyba na terenie jakiegoś folwarku czy winnicy. Kilka ceglanych budynków i jakaś szopa. Parę drzew okalających zabudowania z lewej strony – chyba jakiś sad.

Gonzaga wyrósł przed nimi uśmiechając się bielą zębów.

- Jesteśmy na miejscu – powiedział niepotrzebnie. – Proszę za mną, panowie.

Ruszył pierwszy prowadząc ich wybrukowanym dziedzińcem do szopy. Dużej, solidnej konstrukcji z cegieł o spadzistym dachu krytym deskami.

Dwóch mężczyzn otworzyło odrzwia do szopy i spadkobiercy stanęli w wejściu do czegoś, co mogło być tylko zaimprowizowaną świątynią.

Pod sufitem zawieszono na łańcuchach i lnach czaszki zwierzęce i ludzie oraz inne kości –piszczele, żebra, które mogły należeć zarówno do zwierząt jak i do ludzi. Były też świece. Kilkanaście dużych, kościelnych gromnic ustawionych wokół masywnego posągu. Monstrualnej rzeźby mierzącej co najmniej trzy metry.

- Oto i on. Większy brat naszego Pana z piwnic Castora de Oveneyes. Czyż nie jest piękny?

Był raczej paskudny. Przytłaczający. W jakiś niewypowiedziany sposób bluźnierczy i złowieszczy. Pięknym raczej by go nie nazwali.

- Zostawimy panów na chwilę – uśmiechnął się zimno Gonzaga, a uśmiech ten nie spodobał się żadnemu z nich. – Przemyślcie swoje decyzje. Swoje zdecydowanie. A kiedy będziecie gotowi podejdźcie do Brata – zapewne chodziło mu o posąg – i klęknijcie przed nim.

Skierował się do wyjścia. Przyjrzeli się szopie szukając potencjalnych dróg ucieczki. Nie było tak źle. Nad nimi rampa na której składowano siano i małe okienko do jego wrzucania pod sufitem. Drugie wyjście z boku, podobnie jak pierwsze zasłonięte tylko dechami. Nie byli zamykani w pułapce, chociaż nie wiedząc dlaczego, tak się czuli.

- I jeszcze jedno, panowie. – Gonzaga zatrzymał się przy wyjściu. - Nasz mistrz powiedział, że każdy z was podjął pewną decyzję. Że nie można osiągnąć sukcesu i potęgi bez zdolności do wyrzeczeń i poświęceń. Odrzucenia tego, co najcenniejsze. Dlatego też zaszczytu spotkania z Większym Bratem i przyłączenia się do nas dostąpi tylko dwójka z panów. Trzeci musi zginąć i to pozostałą dwójka go zabije. Tylko tak będziemy w stanie uwierzyć w szczerość waszych intencji.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

- Macie kwadrans. – Usłyszeli głos zza desek. - Potem uznamy, ze wasze intencje nie są jednak szczere i zginiecie wszyscy. I pamiętajcie. Brat was obserwuje. I jeśli uzna za wrogów nie wyznawców pochłonie waszą krew. Powodzenia panowie.

Cattus 12-08-2016 22:58

SZOPA KULTYSTÓW. Luis, Bertrand, Ottone


- Nie zamierzam zabić któregokolwiek z was w ramach jakiegoś chorego testu. - Głos Ottone’a był cichy, ale słyszalny dla jego towarzyszy. - Nie wiem, jakie mielibyśmy szanse stąd wyjść. Jeśli wszyscy mielibyśmy zginąć, to jestem gotów się poświęcić, ale tylko wtedy, kiedy nie będzie innego wyjścia z tej sytuacji - zastrzegł i przełknął ślinę. - Jakie mamy szanse na ucieczkę? Jest nas trzech, mamy broń - wyciągnął z kieszeni rewolwer. - Ich jest pięciu, a przynajmniej o tylu wiemy. Nie widzę innego wyjścia stąd, szans na ciche zniknięcie też nie.*

Luis po chwili wahania podszedł do towarzyszy i przemówił szeptem, upewniając się że nikt poza nimi go nie usłyszy.
- Ja to zrobię, wy musicie kontynuować dzieło. Podjąłem już decyzję. Zaraz spróbuję zniszczyć posąg, tylko rozejże się za czymś.
Odwrócił się i wolnym krokiem minął posąg zachowując możliwie duży dystans. Rozglądał się za jakimś narzędziem. Siekiera byłaby dobra. Właśnie pożałował że nie zabrał ze sobą dynamitu. Jedna laska rozwiązała by problem, choć z drugiej strony szansa pozostałych na wniknięcie w szeregi wroga zostałaby przekreślona.

- Nie wygłupiaj się Luis. Za stary jesteś na ofiarne jagniątko. - prychnął Prunier.
- Możemy podpalić stodołę i zwiać przez to okienko. Wystarczy przerzucić słomę pod wejście i podpalić. Jeśli zależy im na posągu będą próbowali się tu dostać. Dla niepoznaki możemy kilka razy wystrzelić, że niby walczymy.
Bertrand zastanawiał się na głos.
- Albo udamy, że jeden z nas zginął i dwóch pozostałych wyjdzie. Gonzaga przyjdzie sprawdzić i wtedy go załatwimy. Tylko że pewnie będzie się spodziewał podstępu. W sumie pierwszy plan lepszy. To jak? Louis sprawdź posąg, a ja i Ottone zrzucimy na dół trochę siana.
Zaproponował Bertrand odganiając natrętną myśl, że jeden z tych dwóch może być zdrajcą. Na wszelki wypadek starał się ich dyskretnie obserwować.

- Pierwszy plan brzmi sensowniej, bo będą bardziej zdezorientowani. To może zatrzeć przewagę, którą mają z racji tego, ilu ich jest. - Ottone ostrożnie skierował się w kierunku siana. Nie mogli zwlekać.

Zrzucenie siana nie stanowiło problemu. Ottone i Bertrand wspięli się po drabince na poddasze stodoły, które skrzypiało straszliwie i zepchnęli w dół zeschniętą trawę korzystając ze znalezionych na szczycie wideł i grabi.
Za to Luis czuł dziwną obawę zbliżając się do posągu. Jakby … jakby kamienne oczy obserwowały go czujnie, uważnie, drapieżnie. Im bliżej był tym uczucie to było silniejsze. Kamień - szary i porowaty, wyglądał jak skóra. Czarne oczy - lśniące i wilgotne, do złudzenia przypominały żywe. Posąg otaczała dziwna woń. Lekko kwaśna, lekko piżmowa, jak smród spoconego zwierzęcia. Słonia? Tylko Luis nie był pewny czy słonie w ogóle się pocą. A jak pocą, to czy pachną właśnie tak jak posąg. Luis bał się, bał się podchodzić bliżej. Tak jakoś … irracjonalnie.

Im bliżej podchodził Luis, tym posąg stawał się bardziej przerażający. Lecz czy na pewno był to tylko posąg? Paskudztwo wyglądało jakby zaraz miało zamiar zacząć się ruszać i ich wszystkich rozszarpać.
Gdy tylko kolejne kupy siana zaczęły spadać na dół, Deullin zrozumiał co za chwile się tu wydarzy i z pewnością nie chciał być w centrum tego piekła. Miał już wystarczająco paskudne wspomnienia związane z ogniem, więc podbiegł do drabinki i wspiął się na górę.
- Ognia? Zapytał, podpalając zawczasu nabitą fajkę.

- Dzięki, ale mam zapałki. - rzucił Prunier skręcając wiecheć ze słomy i podpalając go.
Zamierzał podpalić bele w kilku miejscach i wycofać się na górę do Louisa nieświadom rozterek kompana.
Ottone, otrzepawszy się przynajmniej częściowo z siana, zrobił to samo.

Do Luisa coraz bardziej docierało co zamierzają zrobić. Podpalenie szopy będąc w środku z sekundy na sekunde wydawało się mniej rozsądne. Czy nie zdawali sobie sprawy jak szybko rozniosą się płomienie? Jeśli tu zostaną chwilę za długo upieką się jak prosiaki. Tylko jabłek im brakowało.
Deullin wyciągnął rewolwer i podszedł do okienka, ostrożnie wyglądając na zewnątrz. Oceniał jakie sza szanse na wyjście tą stroną i możliwie nie połamanie sobie nóg.

Anonim 14-08-2016 11:48

- Panie Marc. – głos Charlotte nagle i bezceremonialnie wyrwał Verniera ze świata fantazji, w którym całkowicie zanużył się. Dziewczyna weszła do pomieszczenia i wzrokiem raz jeszcze omiotła półki z różnymi książkami i innymi szpargałami. Wszystko to już sprawdziwi i nie było tam nic ciekawego, ale Charlotte chciała dać chwilę czasu mężczyźnie, aż odpowie jej. Chwila przedłużała się, a smutny wzrok Marca wpatrywał się w oblicze dziewczyny. W końcu spojrzeli sobie prosto w oczy.

W końcu Charlotte ponownie przerwała ciszę przedstawiając swoją propozycję dalszych działań:
- Tak sobie pomyślałam, że może spróbowalibyśmy odprawić rytuał z tej księgi. Ten, który mówi o kontroli nad bestią, z którą być może za jakiś czas będziemy mieli do czynienia. Jeśli wierzyć tym sprawom. Sprawdzimy, czy to działa? - Vernier przysłuchiwał się jej i przez dłuższy czas analizował co powiedziała, aż w końcu odparł z uśmiechem:
- Jestem żonaty. - po czym roześmiał się, a dziewczyna patrzyła na niego ze zdziwieniem. Vernier widząc brak zrozumienia żartu wyjaśnił uśmiechając się od ucha do ucha niczym kot Cheshire z Alicji w Krainie Czarów - No skoro jest nas tylko dwójka, a ja będę odprawiał rytuał to ty byś była bestią, nad którą przejąłbym kontrolę.

Dziewczyna stała zakłopotana, lekko zaczerwieniła się i wydusiła z siebie:
- Ale mi nie o to chodziło! - ale Vernier tylko śmiał się, a w końcu i Charlotte zaczęła się śmiać.

Jak oboje już się uspokoili to Marc przyznał, że pomysł nie jest zły, ale po pierwsze potrzebowaliby jakiś obiekt do eksperymentów, a po drugie nie jest wykluczone, że taki rytuał działał wyłącznie na bestie.
- A co jeżeli na przykład szczur zamieniłby się w bestię przez takie nadprzyrodzone sztuczki? Musimy pamiętać, że mamy tu do czynienia z szatańskim dziełem, więc korzystamy z tego wyłącznie, gdy nie mamy innego wyjścia. Aktualnie, z tego co mi wiadomo, nauka nie zna potworów, które mogłyby przechodzić przez materię, a więc i nie zna sposobów na ich powstrzymanie. Rytuał (jakkolwiek go nazwiemy) to takie narzędzie, ale porównajmy to do samolotu, który podarowalibyśmy dzikim: mają narzędzie do błyskawicznego transportu, ale czy rozumieją co to jest? Nawet, gdy umieliby wystartować, pilotować i lądować, czy byliby w stanie chociażby naprawić silnik, wyprodukować paliwo? Jak duża szansa by była, że skończyliby niczym Ikar? - Vernier spojrzał na strzępki książki, które wciąż trzymał - Dla mnie ten rytuał to jest po prostu taki samolot, którym w teorii potrafię wystartować, lecieć i wylądować, ale nie wiem jak w praktyce lot powinien wyglądać, czy każdy lot jest identyczny i jak rozpoznać zbliżającą się katastrofę. Dlatego moim zdaniem powinniśmy odprawić rytuał dopiero w momencie, gdy będzie to niezbędne dla naszego i świata istnienia.

Charlotte kiwała głową przytakując, a w końcu powiedziała:
- Brzmi logicznie, ale... a co jeśli instrukcja pilotażu tego samolotu była błędna? Co jeśli dla przykładu rytuał ten wzmocni potwora albo właśnie doprowadzi do zagłady świata? Co wtedy?

Marcowi Vernierowi przypomniał się rytuał, który odprawił z Castorem de Overneyesem. Wszystko zrobili zgodnie z instrukcją, ale jedynym jego efektem była kłótnia pomiędzy nimi i rozejście się. Nie było zadnego kontaktu z zaświatami, nie było przywrócenie jego brata do życia, nie było też wnuka Castora. Wszystko to były po prostu bajki i bzdury. Tamten rytuał również był opisany w przekonywujący sposób, było tam mnóstwo szczegółów i mieszaniny naukowego i spirytualistycznego bełkotu. Nic, nic tam nie działało, bo i nie mogło działać. Do tego odprawiali ten rytuał bezpośrednio nad kamieniem, w którym były uwięzione międzywymiarowe demony. Castor nie był normalny. Vernier odpowiedział:
- Wtedy, przepraszam za słownictwo, będziemy mieli przejebane. - westchnął głęboko po czym pokazał Charlotte znalezioną rycinę. - Według tego co wcześniej przeczytałem to właśnie istota zwana między innymi Shub - Niggurath tworzy takie potwory z jakimi mamy do czynienia i w tej sprawie. - wyjaśnił Marc, a Charlotte, otrząsając się po wulgaryźmie wypowiedzianym przez mężczyznę, dokładnie przyjrzała się obrazkowi po czym stwierdziła:
- Dziwne, że to jest zarówno płci męskiej jak i żeńskiej.
- Nie dziwne zważywszy na to, że w niektórych szalonych traktatach wyczytałem, że jedną z oznak końca świata będą próby zrelatywizowania płci i pod pozorami rozszerzania wolności przekonywanie dzieci, że w każdym momencie mogą zmienić swoją płeć skoro ta, którą mają im się nie podoba. Oczywiście społeczeństwo przeciwstawi się temu, ale sam widziałem siłę rażenia nowego uzbrojenia w czasie Wielkiej Wojny. Nie jest wykluczone, że w przyszłości garstka ludzi będzie mogła siłą przejąć władzę nad milionami. Zostawmy to jednak i zajmijmy się księgą, którą znalazłem. W niej również może ukrywać się jakiś rytuał, czy czar, który mógłby nam pomóc.


Charlotte nic nie odpowiedziała tylko usiadła na fotelu obok tego zajmowanego przez Verniera. Oboje teraz siedzieli przy stoliku wystarczająco dużym, żeby rozłożyć strzępki książki na sześć części. W milczeniu oddali się analizie kartek - segregowaniu ich według kolejności, sprawdzaniu, czy nie ma na nich jakichś dopisków, czy podkreśleń, a w końcu pobieżnemu przeczytaniu treści i sporządzeniu notatek tworzących swoisty spis treści. Zajmowali się tym dzień i noc wiedząc, że terminy ich gonią - przerwy jedynie robili na podstawowe czynności takie jak na przykład spanie, jedzenie i picie. Noce i dnie przemijały niemal niezauważenie.

Armiel 15-08-2016 10:39

Stodoła płonęła wysokim, jasnym słupem ognia. Łuna pożaru rozświetlała ciemności nocy w promieniu kilku kilometrów. Dym unosił się w górę ciężką, brudną wstęgą dopełniając czerń nocnego nieba i przesłaniając gwiazdy i wąski sierp księżyca niewiele grubszy od litery „C” cierpiącej na zaburzenia żywienia.

Żywioł szalał, dziki i nieposkromiony rzucając niespokojne, rozszalałe cienie na ściany pobliskich zabudowań i stojącą nieopodal ciężarówkę koło której zasłaniając oczy przed żarem stały dwie osoby. Na ich twarzach brud mieszał się z potem a w lśniących oczach gorzało szaleństwo przy którym pożar stodoły był niczym ognisko skautów.

Dokonało się. Nie było odwrotu przed tym, co miało się wydarzyć w niedalekiej przyszłości.

JAKIŚ CZAS WCZEŚNIEJ, TO SAMO MIEJSCE…

Podpalona słoma wpadła na dół, na resztę zrzuconego zawczasu siana. Pojawił się dym, a zaraz po nim płomień. Ogień łapczywie rozprzestrzeniał się po wyschniętej sieczce łapczywie pochłaniając kolejne kawałki paliwa. Dym, który przy tym się wydobywał rozprzestrzeniał się chyba szybciej niż płomienie. Uderzył w nozdrza trójki mężczyzn, wśliznął się do ust niczym niewidzialna macka, wyrywając z podrażnionych płuc kaszel.

I wtedy stało się to, czego się obawiali najbardziej, a co nie miało prawa się stać. Posąg ożył!

Statua wydała z siebie potężny dźwięk, ni to rąbnięcie słonia, ni to chichot demona (chociaż żaden z mężczyzn nie bardzo wiedział, jak ten chichot miałby brzmieć). Potężny, przeszywający uszy bólem ryk. Oszałamiający i powodujący, ze nogi same zrywały się do biegu.

Ogień musiał zranić potwora. Lub zdenerwować. Było oczywiste, że nie mogli dłużej pozostać w szopie z nieprzyjaznym … czymś.

Pierwszy drzwiczki do zrzucana słomy otworzył Ottone rozglądając w panice za drabiną. Chciał skoczyć, lecz nie zdążył. Kula trafiła gro prosto w głowę, a krew i mózg bryznęły na stojących za antykwariuszem Bertarnda i Luisa.
Szok i niedowierzanie. Kolejne pociski uderzyły w deski, śmignęły im nad głową i zmusiły do cofnięcia się w głąb stryszku. Przejrzeli ich! Zabezpieczyli się przed zdradą! Uzbroili i zapewne obstawili wszystkie możliwe drogi ucieczki.

Przy ich jedynej drodze ucieczki leżał tylko Ottone, a krew z jego przestrzelonej czaszki rozlewała się po deskach, spływała w szczeliny i skapywała w dół, do szopy, gdzie czyhała przebudzona groza.

I wtedy coś uderzyło w podporę strychu, łamiąc grubą belkę jak zapałkę. Rampa zaczęła przechylać się w bok, ciało Ottone’a zaczęło zsuwać po powstałej pochyłości. Powoli, w stronę zadymionej i ogarniętej płomieniami stodole, pozostawiając za sobą ślad krwi.

Luis i Bertrand oniemieli, gdy ujrzeli poruszający się w dymie kształt. Monstrualny, groteskowy, słoniowaty potwór z niespodziewaną gracją pochwycił ciało Ottona, uniósł w jednej z potężnych łap a potem z rozdziawionego pyska wyłonił się przypominający mackę jęzor i przywarł do krwawiącej twarzy ich martwego kompana.

Palącą się stodołę wypełnił przeraźliwy, przyprawiający o mdłości odgłos ssania i siorbania.

Luis nie wytrzymał! Krzyknął przeraźliwie i zaczął strzelać w kierunku potwora z trudem utrzymując równowagę na przechylonej powierzchni stryszku. Trafiał lecz kule wydawały się nie robić wrażenia na pożywiającym się koszmarze! Bertrand przyłączył się do walki z podobnym jednak skutkiem.

Potwór odrzucił w bok ciało Ottona, dziwnie plastyczne, jakby to nie były ludzkie zwłoki lecz skórka po czymś soczystym co właśnie przed chwilą zostało pozbawione soków. Ślepia bestii zwróciły się w stronę strzelających do niego ludzi. I wtedy jedna z kul trafiła potwora prosto w oko. Bryznęła posoka i stwór wydał z siebie przeraźliwy dźwięk! Niczym skowyt piekielnej sfory.

Luis złapał się za uszy, wypuścił broń z ręki i stracił równowagę. Poleciał w dół, staczając się kilka kroków od rozszalałego z bólu demona. W zrodzonej w instynktownej próbie przetrwania panice zaczął pełznąć w głąb stodoły, krztusząc się panoszącym tuż przy ziemi dymem. Byle dalej od potworności żywiącej się ludźmi, jak owocami. Nie zdążył.

Bestia skoczyła z nadspodziewaną lekkością i spadła nogą na plecy człowieka. Luis wrzasnął, kiedy kolos pogruchotał mu kości, kiedy żebra porozrywały mu płuca. A potem wrzasnął po raz drugi kiedy jęzor demona przebił mu plecy zasysając łapczywie krew. I wrzeszczał kiedy strugi życiodajnego płynu wraz z kawałkami żył i skóry znikały przez tą groteskową ssawkę w brzuchu bestii. A potem ucichł.

I kiedy krzyk przyjaciela zamarł i z zadymionego dołu dało się słyszeć jedynie odrażające siorbanie Bertrand odzyskał kontrolę nad wcześniej sparaliżowanym ze zgrozy ciałem. W bezrozumnym odruchu rzucił się do ucieczki wybierając jedyną drogę, byle dalej od potwora. Przez okno ze strychu.

Upadł z wysokości czując, jak nogę przeszywa mu potworny skurcz bólu. Oślepiło go światło latarki. Uniósł broń i strzelił. Ktoś krzyknął. Zagulgotał. Zaskowytał. Latarka zgasła.

Kultyści zaczęli strzelać na ślepo. Większość pocisków poszła za wysoko dziurawiąc ściany szopy, ale jedna zabłąkana kula trafiła Bertranda w bark.
Poderwał się do biegu ,kusztykając na skręconej nodze, bo nie bardzo miał za czym się ukryć. Jego jedyną szansą było dostać się za róg stodoły! Strzelając w stronę napastników, aż skończyła się amunicja jakimś cudem zrealizował swój plan.

Wbiegł za róg, krzywiąc się z bólu i wtedy kolejna kula trafiła go w plecy. Upadł, nie mając sił na nic innego. Pozbawiona amunicji broń wypadła gdzieś, znikła w ciemności ale Bertranda już to nie obchodziło. Był tylko ból.
Przetoczył się na plecy widząc obok siebie płonącą stodołę. Jęzory ognia wylewające się przez szczeliny między deskami. Dym brudzący w niebo.
Ktoś do niego podszedł. Mężczyzna z brodą. Komiwojażer i człowiek, którego podejrzewali o zabójstwo przyjaciółki de Overneyesa. Przez chwilę myśli Bertranda pokierowały się w stronę przeklętego starucha, przez którego wplątał się w tę kabałę.

- To za Gonzagę – powiedział brodacz unosząc dubeltówkę.

Bertrand poczuł satysfakcję. Najpewniej to właśnie Gonzaga oberwał przypadkowy postrzał, kiedy ostrzeliwał się przez szaleńcami po wyskoczeniu z okna.

Huknął strzał i kula roztrzaskała mu pierś zamieniając płuca i organy wewnętrzne w krwawego siekańca.

MARC

Marc skończył śniadanie przygotowane przez Charlotte i sięgnął po notes. Trafił na coś, co dawało cień szansy, ze w końcu pojmie z jakimi mocami przyszło mu się zmagać. Ziewnął ciężko. Był przemęczony ale ten rodzaj zmęczenia lubił najbardziej.

Charlotta siedziała w salonie. Obrócona do niego plecami. Zaczytana.
- Znalazłem coś intrygującego – podzielił się z nią swoją radością. – Wydaje mi się, że wiem czym jest stworzenie, które było w piwnicy. Castor…

- Większy Brat Chaugnar Faunga.

Za późno zauważył, że nie są już sami. Za późno zauważył krople krwi skapujące z desek stołu przy którym siedziała Charlotta.

- Chachur Fughurru.

To był Mandel Goulet. Komisarz z Marsylii prowadzący sprawę zabójstwa Carrolyn de Euge. Nic dziwnego, że sprawa była prowadzona tak nieudolnie.
Marc zamarł. Pistolet z tłumikiem. Trzymany pewnie w ręce. Wiedział ze zginie więc zrobił wszystko, co mógł. Cisnął trzymaną w ręce książkę w stronę policjanta i skoczył licząc na to, że zdąży rozbroić napastnika.

Przeliczył się.

Mandel strzelił mu prosto w pierś. Marc poleciał w tył, na ścianę.
- Nie da się powstrzymać zmian – powiedział żandarm nawet smutnym głosem. A potem strzelił po raz drugi. Tym razem trafiając nieszczęsnego Verniera prosto w serce.

Kilka sekund później Marc Vernier mógł poznać sekret, nad którym głowiły się niezliczone pokolenia ludzi – co jest po tym, jak człowiek umrze.

SOPHIE

Ożywcza bryza owiała jej twarz słoną wodą. Ląd był coraz bliżej. Anglia. Albion. Kolebka ważnych odkryć. Spojrzała raz jeszcze na rozgwieżdżone niebo przypominając nie tak dawny koszmar, który wygonił ją nocą na pokład.

Gdzieś grała muzyka. Kawałek dalej na pokładzie kręcili się ludzie śmiejąc się i tańcząc. Ona wolała przez chwilę pobyć sama i ochłonąć.

- Pani L’Anglais? =- zapytał ktoś obok niej.

- Tak… - potwierdziła odruchowo.

Marynarz. Steward.

- Depesza do pani. Z Marsylii.

Z Marsylii! Miała złe przeczucia.

- Na mostku. Tędy.

Wskazał drogę.

Ruszyła i wtedy, gdy znalazł się za jej plecami zaatakował.

Sophie nawet nie wiedziała, co ją zabiło.

Uderzył przez kark. Szybko. Precyzyjnie. Śmiercionośnie.
Po chwili ciało z cichym pluskiem zniknęło za burtą, a morderca, jakby nigdy nic zdjął uniform stewarda i wmieszał w tłum bawiących się ludzi.


KILKA MIESIĘCY PÓŹNIEJ, HISZPANIA

Francisco Franco Bahamonde przyglądał się La Coście spokojnie z oddaniem.

- Udało się? – zapytał swojego tajnego doradcy.

- Tak. Będzie pan miał ich do pomocy. Jak kiedyś Hannibal. Dzieci wielkiego Przedwiecznego pomogą panu wejść na szczyt i zdobyć Hiszpanię. Tylko będzie pan musiał zapłacić cenę.

- Cokolwiek.

- Krew. Mnóstwo krwi.

- Możesz nawet utopić Hiszpanię we krwi, La Costa. Bylebym mógł rządzić. A co z ludźmi, którzy mogli nam przeszkodzić? Coś wiedzieli. Ten adwokacina z Marsylii? Ludzie z tego całego Zakonu?

- Nie stanowią już problemu. Adwokat przeżył załamanie nerwowe i powiesił się w swoim domu. A reszta. Cóż. Wypadki chodzą po ludziach.


KONIEC PRZYGODY


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:47.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172