22-01-2016, 06:20 | #11 |
Reputacja: 1 | Godzina piąta to faktycznie nieludzka pora na pobudkę! Szczególnie dla tych, którzy kładli się grubo po północy lub żyli jeszcze w innej strefie czasowej. Mount był jednak bezlitosny i głośny walenie w drzwi wyrwało tych, których nie obudziły wcześniej ustawione budziki. Nie było litości, ani wymówek. Mount okazał się gorszy, niż sierżant musztry w amerykańskiej armii, chociaż mordę darł zdecydowanie mniej. W końcu byli jego klientami i płacili niewąski szmal, za możliwość „ekstremalnej” pobudki. Nie potrzebowali zbyt wiele czasu na zebranie swoich rzeczy i ogarnięcie się, bo większość po prostu prawie się nie rozpakowywała. O szóstej spotkali się na śniadaniu, niektórzy zbyt zmęczeni „po wczorajszym” by przyjąć w siebie poranną dawkę tłuszczu i węglowodanów. Bo trzeba było przyznać, że kuchnia wyglądała jak paśnik dla grubasów – smażony bekon, kurczaki w panierce, amerykańskie naleśniki, jajecznica, smażone kiełbasy – istna dawka kalorii. - Bez obaw – Mount nie oszczędzał się. – Spalicie wszystko machając pagajami! Jedzcie. Następny taki posiłek zjemy dopiero wieczorem. A takie frykasy zobaczycie dopiero za sześć dni, kiedy znów dotrzemy do cywilizacji. Żartował. Zabawiał rozmową. Pomagał znaleźć wspólny język. Mimo dość szorstkiego wyglądu radził sobie z tym nie najgorzej. Widać było, że ma doświadczenie. - Potem będziemy jedli jeden ciepły posiłek, robiony na kuchence turystycznej. Energię dostarczy wam suszone mięso i batony energetyczne. Wiosłować! Tym razem chodziło mu o jedzenie, ale za kilka godzin mieli okazję przekonać się, że ich przewodnik będzie używał tego słowa częściej i w innych okolicznościach. - Pozamiatane? To spotykamy się za pół godziny na przystani. Komu chce się dwójkę, niech robi teraz. Potem, w kajaku, będzie ciężko. Zarechotał. A im tak jakoś, odechciało się jedzenia. * * * Kajaki były dwuosobowe. Eleganckie i dość pojemne, – co w praktyce oznaczało, ze mieszczą się w ich dwie osoby z niewielkim bagażem osobistym. Poza tym na każdym z pięciu kajaków umieszczono dodatkowy pakunek – z namiotem i sprzętem biwakowym dal dwóch osób oraz zapasami jedzenia i picia. Każdy otrzymał kamizelkę i kask ochronny, które mieli prawo zdjąć tylko na lądzie. Dobrali się parami lub pomógł im to zrobić Mount. Bruce i Arise – nieco zmęczeni wczorajszą imprezą i wspólnie spędzoną nocą. Angelique i Bobby „Bear” – jako druga załoga. Mikołaj i Connor – jako trzecia, John i Frank jako czwarta i Mount i Aron – jako ostatnia załoga. Taki podział wydawał się być i logiczny i miał uzasadnienie, a Mount dokonywał go kierując się zarówno wolą uczestników spływu, jak i swoją oceną ich możliwości – być może błędną. - My prowadzimy! – zakomunikował. – Przypominam. Żadnych wyścigów, chyba że tak powiem. Początek będzie spokojny. Nabierzecie sił i wprawy, przyzwyczaicie się do wioseł. I jeszcze jedno, płyniecie w parach, bo jeśli ktoś się źle poczuje, zasłabnie czy będzie czuł, ze nie da już rady, niech krzyczy – postaram się doprowadzić nas do bezpiecznego miejsca i dać odpocząć. Jasne?! Zepchnęli kajaki na wodę, zajęli swoje miejsca, wzięli wiosła w ręce i zaczęli przygodę swojego życia. Pierwsze dwie godziny zajęło im wiosłowanie przez jezioro, a potem przez wypływającą z niego rzekę. Potem jednak zrobiła się bardziej rwąca i – aby utrzymać się na fali i nie zaliczyć niechcianej kąpieli – musieli dać z siebie trochę wysiłku. To była prawdziwa frajda! Męcząca, kpiąca adrenaliną przyjemność. Dzika, jak nurt rzeki, który ich porwał. Na początku, mniej wprawni zaliczyli niegroźne wywrotki. Ale takie bardziej do śmiechu, niż strachu. Kajaki jednak spisywały się doskonale, szybko powracając do właściwej pozycji. Rzeka wpłynęła do innej rzeki, ta do kolejnej i koło południa płynęli już szeroką, wzburzoną drogą szybkiego ruchu – spienioną, rwącą. Nie byli na niej sami. Obok nich podobnych wrażeń doświadczali pontonierze i inni kajakarze – zarówno w pojedynczych kajakach, jak w i w podobnych do ich łodziach. Widać było, że trasa cieszy się dużą popularnością. Koło południa przybili do brzegu, gdzie odpoczywali godzinę razem z innymi amatorami rzecznych eskapad, odpoczywając, jedząc, rozmasowując siniaki. Byli zmęczeni, ale szczęśliwi. O pierwszej Mount znów kazał im zepchnąć kajaki na wodę, zająć miejsca w niewygodnych siedziskach i popłynęli w dół. - Za godzinę zrobimy wasz pierwszy wodospad. Malutki. Nabierzemy wprawy! Jak będziemy do niego się zbliżać, trzymajcie się środka i nie wypuście wioseł! * * * I faktycznie. Mount poprowadził ich w jakąś odnogę, w której nurt zwężał się, nabierał prędkości. Musieli bardzo uważnie wiosłować, by nie wpaść na jakąś skałę, nie wywrócić się. Nie raz i nie dwa wybijali się jednak w powietrze, w rozbryzgach spienionej wody tak wysoko, że wydawało im się, że fruną a nie płyną, by za chwilę walnąć dziobem o taflę rzeki, w fontannach wody, które obryzgiwały w większości siedzącą z przodu osobę. Nurt przyśpieszał i kajaki również. Tempo było takie, iż tym o słabszej woli zdawało się, ze kajak zaraz roztrzaska się o niewidoczną w wodzie skałę! Że materiały polimerowe, czy z czego je zrobiono, popękają, a zaraz po nich popękają ciała i kości głupców, którzy odważyli się rzucić rzece wyzwanie! A potem usłyszeli szum, głośniejszy, niż łoskot przetaczającej się rzeki i ujrzeli, że rzeka kończy się przed nimi! Że spada w dół! - Trzymajcie się środka! A potem były krzyki! Dzikie! Podszyte szczęściem i strachem! Były urwane ”Oh, fuck!” – wyrzucane bezwiednie z otwartych do wrzasku ust! I była woda rozbryzgująca się nad nimi. Kajak Arisy i Bruce’a zaliczył wywrotkę, jako jedyny, lecz Mount był w pobliżu i wyciągnął ich z kipieli, gdy nurt niósł przewrócony bokiem kajak przez kotłującą się kipiel, aż w końcu z pomocą innych łódź znów wskoczyła na fale, pognała do przodu. A potem rzeka znów rozlała się, zwolniła i resztę dnia płynęli już spokojnie mogąc napawać się surowością i pięknem górskich krajobrazów widzianych z pokładu. W końcu ponownie dobili do skalistego brzegu, gdzie Mount wyciągnął kajak na kamienie, wypakował z nich sprzęt obozowy i zaczął krzątać się przy rozbijaniu obozowiska. - Dobra. Zabieramy się za namioty. Potem gotowanie i zasłużony odpoczynek. Ktoś podejmie się pichcenia? Zacznijmy od masła orzechowego. Uśmiechnął się przyglądając ekipie z nowym zainteresowaniem. - Musze przyznać, że nieźle sobie poradziliście. Pierwszy wodospad zaliczony i to bez większych problemów. To już coś. Jutro ruszymy o dziewiątej. Zaczniemy krótkim docinkiem łagodnego spływu, potem dwa wodospady, nieco większe od tego, który zrobiliśmy dzisiaj, potem jakieś dwadzieścia mil wzburzoną rzeką. Później zacznie się pod górkę. Dosłownie. Będziemy musieli przetargać łodzie osiem mil górami do jeziora Wampatuga. Tam wpłyniemy na początek interesującego nas szlaku. Jest siła? Uśmiechnął się ponownie. - Dobra. Bierzmy się za namioty i obozowisko. Potem mamy ze dwie godziny wolnego nim zapadnie noc. Jak ktoś lubi, może połowić pstrągi, porobić zdjęcia. Tam – wskazał spory nawis nad rzeką – jest świetny widok, chociaż trochę trzeba się powspinać. Działajmy, panie i panowie, nim pośniemy! Klasnął w dłonie wyrywając ich z przyjemnego otępienia w które chętnie uciekali. |
22-01-2016, 14:35 | #12 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Uśmiechnął się tylko do siebie, gdy usłyszał walenie w drzwi pokojów oraz szorstki, tubalny głos Mounta nawołujący do pobudki. Wcale nie współczuł tym, którzy zabalowali na imprezie integracyjnej, w końcu każdy miał swój rozum i wiedział, co dla niego najlepsze. Sam był już na nogach od dwudziestu pięciu minut i pozwolił sobie tylko na dwa przypomnienia zegarka o pobudce, nim dźwignął się z wyra i ubrał. Mając chwilę, ogarnął plecak, sprawdzając, czy wszystko jest dobrze popakowane i czy parakord odpowiednio trzyma, a potem chwycił za telefon i napisał sms-a do Shelby, że jest już na nogach i że o ósmej wyruszają na szlak. Dziewczyna na pewno jeszcze spała (spanie to było coś, w czym miała czarny pas), ale na pewno miło jej się zrobi, gdy w końcu odbierze wiadomość. Mając jeszcze godzinę do śniadania, pozwolił sobie na nieforsowną przebieżkę po okolicy, ale nie oddalał się zbytnio od ośrodka. Gdy w końcu spotkali się na wspólnym posiłku, niektórzy wyglądali na mocno wczorajszych, ale Connor nie komentował. Nałożył sobie kopiec jajecznicy na talerz, do tego parę naleśników oraz dwa skrzydełka kurczaka w panierce. Do całości posiłku standardowo doszła woda - mógł co prawda napić się kawy bez cukru, która przyspieszała metabolizm, ale zdawał sobie sprawę, że dzisiaj jego metabolizm i tak będzie pracował na najwyższych możliwych obrotach, więc pozostał przy mineralce. Zresztą, Mount również omieszkał o tym wspomnieć. W końcu znaleźli się na przystani, gdzie dowiedział się, że będzie pływał z Nicholasem, jeśli dobrze zapamiętał jego imię. Na oko jego partner nie wyglądał na zaprawionego w bojach survivalowca, ale w końcu nie należało oceniać książki po okładce. Najpewniej Mount wiedział, co robi, a Mayfield nie oponował. - Masz doświadczenie z kajakami? Bywałeś już na takich spływach? - Zapytał Nicholasa, zakładając kamizelkę oraz kask i regulując jego paski, by głowa była dobrze zabezpieczona. Wymienili kilka zdań, po czym wpakowali się do kajaka, a Connor przy okazji wcisnął swój plecak w wolną przstrzeń, upewniając się, że ten nie chybocze się na żadną stronę. Wellex rzucił kilka ostatnich wskazówek dla tych, którzy mieliby nie nadążyć z rytmem spływu i wypłynęli. Pogoda dopisywała, a przez pierwsze dwie godziny wiosłowali przez jezioro i rzekę. Było spokojnie, więc oprócz baczenia na to, co dzieje się na wodzie, Connor raczył wzrok fantastycznymi widokami. Dopiero później zrobiło się nieco ciekawiej, gdy nurt stał się bardziej rwący i niektórzy pozaliczali niegroźne wywortki. Strażak siedzący na przedzie kajaka zdawał sobie sprawę, że to dopiero rozgrzewka przed tym, co będzie na nich czekać dalej i cieszył się, czując pracujące mięśnie ramion, barków i pleców. To był specyficzny rodzaj radości, gdy podejmowany wysiłek sprawiał ci przyjemność i powodował, że nastrój dostawał konkretnego kopa serotoninowego. Przebijali się przez rwącą rzekę aż do południa, gdzie Mount zarządził odpoczynek. Mayfield właściwie nie zdążył się nawet dobrze rozgrzać, ale wiedział, że pozostałym taki przystanek może się przydać na zregenerowanie sił. Zwłaszcza nie chciał być w skórze tych, którzy wczoraj popili. Poleżał trochę na kamieniach, wpatrując się w niebo i zajadając batona proteinowego, jednocześnie przysłuchując rozmowom towarzyszy. Ucieszył się, gdy po zwodowaniu kajaków Mount oświadczył im, że za godzinę zmierzą się z pierwszym wodospadem. Mały, czy nie mały, w końcu miało zacząć dziać się coś konkretniejszego. I się działo. Nurt rzeki przyspieszał, stawał się bardziej zdradziecki i trzeba się było trochę namachać wiosłami, by nie wpaść na jakąś skałę, albo wywrócić. Wybijali się w powietrze, by z powrotem opadać, rozbryzgując fale, nabierali prędkości, a Connor czuł się szczęśliwy jak nigdy ostatnio. Z każdą kolejną chwilą nieposkromiony żywioł napędzał go i nakręcał coraz bardziej, a mięśnie - napięte jak postronki - przyjemnie paliły bólem, gdy wykonywał kolejne manewry kajakiem. Nie wiedział, czy Nicholas bawi się równie dobrze, czy już zdążył popuścić, ale w sumie mało go to obchodziło - najważniejsze, że on był w swoim żywiole. Po chwili dopłynęli w końcu do wodospadu, z którym mieli się zmierzyć. - WHOOO-HOOOO!!!! KOOOWAAABUNGAAAA!!! - Wykrzyczał wesoło Mayfield, gdy po prostu... runęli w dół. Kajak uderzył z impetem w spienioną wodę i Connor z Nickiem musieli się nieco "nagimnastykować", by utrzymać łódkę w odpowiedniej pozycji. Nie wszystkim się to udało, ale obaj panowie nie mieli za bardzo jak zawrócić, by wspomóc Arisę i tego drugiego, którego imienia nie zapamiętał. Na szczęście Mount był na posterunku. Gdy wypłynęli na nieco spokojniejsze wody, Connor odwrócił głowę i szczerząc się jak dziecko rzucił do Nicholasa. - To było mega, nie. - Bardziej w formie stwierdzenia, niż pytania, a potem wrócił do oglądania okolicy. Póki co był zadowolony, jednak oczywiście liczył, że im dalej będą się posuwać, tym wzrośnie handicap wyprawy. Chciał się zmierzyć ze swoimi słabościami i sprawdzić, ile jego wysportowane ciało jest w stanie wytrzymać. Tylko taki reset pozwoli mu wrócić do pracy z nowymi siłami - dziwnie brzmiało, ale tak właśnie funkcjonował Mayfield. Wciąż czuł się bardzo dobrze, choć po niektórych widać było, że z chęcią zakończyliby tę zabawę już pierwszego dnia. Wellex chyba też to zauważył, bo w końcu przybili do kamienistego brzegu, by się zatrzymać. Wyrzucenie sprzętu na ląd oznaczało tylko jedno - mieli tu przenocować. Connor bez zbędnych słów chwycił za spakowany namiot i skinął głową na Nicka, by ten mu pomógł z rozbiciem. Znalazł odpowiednie miejsce nieopodal, a po wypakowaniu przejrzał instrukcję - trafił im się namiot z podwójną warstwą materiału, zatem i na tym polu organizator wycieczki nie zawiódł. Strażak miał już doświadczenie z namiotami, więc najpierw oczyścił miejsce, w którym rzeczony miał stanąć z kamieni o ostrych krawędziach, które mogłyby zniszczyć podłogę namiotu, a potem zabrali się za jego rozstawianie. W międzyczasie pilnował, by odciągi nie były nadmiernie napięte oraz sprawdzał poprawność rozstawienia namiotu pod kątem zachowania właściwego dystansu pomiędzy sypialnią a tropikiem. Niedługo później ich nocne schronienie stanęło w obozowisku jako jedno z pierwszych. Wrzucił plecak do środka, starając się, by nie napinał ścianek namiotu, a gdy usłyszał od Mounta pytanie o to, kto bierze się za gotowanie, uniósł ręce na wysokość klatki piersiowej i pokręcił głową. - Na mnie nie liczcie, pewnie nawet wodę na herbatę bym przypalił. - Uśmiechnął się lekko, po czym spojrzał na nawis, który wskazał palcem ich koordynator. Wciąż miał jeszcze w sobie sporo energii, więc szybko się zdecydował na odwiedzenie tego miejsca. - Idę się trochę powspinać, ktoś chce się zabrać? - Zapytał, poczekał na reakcję otoczenia, po czym spokojnym, marszowym krokiem skierował się w stronę skałek. Ponapawa się trochę widokami, o które ciężko było w Stillwater, a potem wróci na obiad. Tak, to był dobry plan.
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |
23-01-2016, 15:50 | #13 |
INNA Reputacja: 1 | Pikanie budzika obudziło ją niemal natychmiastowo. Wstała rześka, wypoczęta i w końcu nie bolał jej kręgosłup. Materac na łóżku był naprawdę wygodny, a samo spanie w obcym niż domowy pokój, okazało się wcale nie być takie straszne. Kobieta niemalże natychmiastowo podniosła się do pozycji siedzącej i rozciągnęła prężąc całe ciało i napinając mięśnie. Było to niesamowite uczucie. Pora, o której wstawała, nie była akurat dla niej niczym strasznym, normalnie było trzeba tak wstać by rano pójść biegać, a potem praca, także zupełny standard.
__________________ Discord podany w profilu |
23-01-2016, 16:10 | #14 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Frank Jackson - małomówny optymista. ~ Coo... To juużż? Dopiero co sie położyłem przecież... I po grzyba on sie tak drze jakby ktoś zaspał czy co... ~ walenie pięścią w drzwi i wrzaski jakie Frank kojarzył z filmów o armi i ich sierżantach zdecydowanie nie były jego najsympatyczniejszą metoda pobódki. Rozgrzane przez noc wygodne łóżeczko zdawało się w tej chwili najcudowniejszą rzeczą na świecie. Po cholerę to wyłażić w ten ciemny, mokry, zimny świat poza nim? Pozwolił sobie na chwilę takich dumań. Jak co rano. Choć co rano jeszcze spał o tej porze. Chyba, że był kocioł w tv to bywało różnie. Czasem mogli go już wzywać o tej porze a czasem jeszcze był w robocie. Dobrze, że takie numery nie zdarzały się zbyt często. Kto wie, może i by znów zasnął ale swoje dołożył budzik w telefonie. Spojrzał na niego nieprzyjemnym wzrokiem ale głupia maszyna była uodporniona na takie spojrzenia i dzwoniła dalej. Jak co rano. Mimo to każdego nastepnego rano Frank uparcie próbował tej sztuczki. Chcieć to móc no nie? Kto wie, może byłby pierwszym na świecie człowiekiem który umie uciszać budziki w telefonach spojrzeniem? Miałby własne show albo rpogram no i zarobiłby miliony, kupił sobie willę gdzieś w jakimś fajnym miejscu i do tego odpowiedni zestaw samochodowo - laskowy i byłby gicior. Telefon jednak uparcie mu udowadniał, że do tego mitycznego levelu gaszenia go wzrokiem jeszcze Frank nie doewoluował. Jak co rano. Jackson więc westchnął ciężko i ostatecznie załatwił sprawę ręcznie odrzucając ciepłą kołderkę i wstając wreszcie z łóżka. --- Choć właściwie gdy już na serio otworzył oczy to jednak i znikło całe rozleniwienie zastąpione przez ekscytację i podniecenie nadciągającą przygodą. Przecież tyle na to czekał! I sprawdzał tyle ofert i prospektów i w końcu zamówił już sobie termin, miejsce, załatwił wolne no i tak jeszcze tyle się naczekał. No ale wreszcie tu był! Tak to mu zdecydowanie pprawiło humor i ubierał a potem zbierał się już całkiem raźno. Na śniadaniu sobie nie żałował. Obżarł się aż poczuł się pełny. Było tyle dań, że nawet jak nabrał po trochu tego czy tamtego to i tak się naszamał do oporu. Musiał przyznać, że ich przewodnik w sumie nie był taki zły już później. Frank uważał, że przesadził z tą sierżancką pobudką no ale kto wie, może taki klimat i tradycje tu maja czy kolo ma taki styl. W kazdym razie gdy już weszcie znaleźli się na molo, potem w kajakach i w końcu wyruszyli zaczął się przyzwyczajac do tego faceta. Jego pewność siebie i żartobliwa szorstkość dodawały otuchy. --- Okazało się, że jest w kajakowej parze z John'em czyli łysym brodaczem o posturze boksera. - Słuchaj John, bardzo by ci przeszkadzało jakbym płynął z przodu? Wiesz mam aparat i chciałbym pocykać parę fotek. - spytał go gdy już szykowali swój kajak ale jeszcze nie było jasne gdzie kto siądzie. Gdyby nie zdjęcia wcale by mu nie zależało na tym z której strony ale do zdjęć lepsze widoki miałby z przodu. Choć na jakieś specjalne udry na samym początku wyprawy nie miał ochoty, z tylnego miejsca też by nacykał swietne fotki. - Hej, słuchajcie... Może nim ruszymy na szlak i wszyscy jesteśmy tacy czyści i cali to sobie cykniemy razem fotkę co? - rzucił w tłumek zbierający się przy kajakach. Wiedział, że takie zbiorcze fotki nawet już po zakończeniu przygody czy imprezy prawie od razu zmieniają sie w fajne pamiątki. A po latach to już w ogóle. Data, podpisy, opisy, jakieś zabawne uwagi i już był klimat i wracały wspomnienia. A potem to akurat na tego typu imprezach integracyjnych mogło być różnie z tym kompletem. Zgadywał, że nazwa trasy z łamaniem w centrum to tak nie tylko chwyt marketingowy. --- Ruszyli z samego rańca. Okazało się, że wedle ordynku zarządzanego przez Mount'a ich kajak płynął mniej więcej w środku. Na drogę schował swój "profeszynal" aparat do wodoodpornego pokrowca a zmienił na mniejszy, poręczniejszy który może nie miał takiego multispektrum robienia fotek jak większa maszyna ale za to był wodoodporny. Tak naprawdę jednak okazję do cyknięcia fotki miał tylko na początku trasy. Potem jak się zaczęły te ciekawsze przeprawy miał i głowę i ręce zajętą pokonywaniem spienionej wody. Podobało mu się jak jasna cholera! Rzeka wierzgała wodnym pojazdem na wszystkie możliwe strony. Zachowywała się jak znarowiony koń na rodeo próbujący zrzucić swojego jeźdźca. Adrenalina buzowała mu w żyłach gdy pokonywali zakręt za zakrętem, raz szybciej, raz wolniej aż w końcy dotarli do kulminacji w postaci pierwszego wodospadu. Zbliżajacy sie co raz bardziej huk wzmagający instynktowny niepokój przed niebezpieczeństwem, bicie serca które jakoś idiotycznie dało znak o swoim istnieniu, moment wahania czy ten tysiąckrotnie sprawdzony sprzet tym razem też zadziała a potem ta specyficzna świadomość, że nie ma już odwrotu nawet jakby się chciało jeszcze wycofać. Ale nie chciał. Pruł wodę wiosłem sadząc prosto w przepać. Już widział w oddali i poniżej spokojniejszą, cichą wodę ale tu gdzie byli jeszcze huczała i rozbryzgiwała, białą kipiela na wszystkie strony. Już dziób kajaku wystawał przez moment w powietrzu, potem jakby balansował aż wreszcie zaczął spadać w dół. Poczuł ten specyficzny nacisk w żołądku gdy spadali zupełnie jak na huśtawce czy windzie ekspresowej. Widział jak kipiel pod wodospadem zbliża się prąc na zderzenie czołowe a potem na moment wszystko zniko w tej białej kipieli zasłaniając wszystko. Równie nagle wypłynęli z niej cało już na dole, na tej dziwnie spokojnej wodzie zostawiajac z kazdym metrem kipiel i huk za sobą. - Jeeaaahh!!! - wrzasnął na całe gardło Frank gdy wyszli cało z tego rzecznego chrztu na tym szlaku. Uwielbiał to. Własnie po to tu przyjechał. I po to w ogóle jeździł w takie miejsca. By poczuć to co przed chwilą. Zmierzyć się z przeciwnościami, własnymi obawami i pokonać je. Satysfakcja była odpowiednio proporcjonalna do skali trudności. W takich chwilach mógł się czuć lepszy od mięczaków którzy siedzieli w domach i biurach nie majac jaj i samozaparcia by choćby raz w życiu spróbować czegoś takiego. --- - Zdjęcia? To ja bym się też przeszedł. - zgłosił się do spaceru na wskazane wzgórze. Widać je było stąd czyli z niego widać by było i miejsce postoju. A pewnie i wiele więcej. Powinna być kozacka panorama wokół, może nawet gdzieś by w oddali złapał ich ośrodek albo dalszy bieg rzeki która mieli podróżować. Tak, powinno byc kozacko. Tak na oko podejście nie wyglądało na zbyt trudne ani nie było zbyt daleko. Wierzył, że powinien dać radę i nie wyjść na mięczaka. Na poczatek miał już parę świetnych fotek, teraz po drodze przejżał i stwierzuł, że się szykuje swietny materiał na fotorelację z tego spływu. Byli już na suchym lądzie więc zabrał ze sobą "profeszynala". Widział, że ten Connor też chciał iść to we dwóch byłoby raźniej. A w takiej dziczy to z tego co się orientował to samemu się chyba było lepiej nie szwendać. Jakby coś zlazło za długo i by po ciemności wracać trzeba było miał ze sobą latarkę.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
23-01-2016, 19:13 | #15 |
Reputacja: 1 | - Daaaj żyć… - jęknął Bruce, tylko po części przebudzony przez walenie do drzwi. Zazwyczaj po hucznych imprezach można było go zobaczyć dopiero koło południa. Jednak sam dobrze wiedział co miało czekać dzisiejszego dnia, i nie mógł robić z tego powodu nikomu wyrzutów. Opierając się na ramionach, spojrzał na leżącą obok niego Japonkę i uśmiechną się mimo woli. Mimo wszystko nie żałował, że tak późno położyli się spać. Delikatnym pocałunkiem w szyję przywitał ją, po czym oznajmił, że czas już wstawać. Niestety. |
23-01-2016, 22:40 | #16 |
Reputacja: 1 | “Prawie jak w armii”- była to pierwsza myśl po przebudzeniu Barkera. I ponownie zaświtała mu w głowie na widok posiłku. Jedzenie było kaloryczne i było go sporo, więc Bobby sobie nie żałował nakładając sporo na talerz i omijając wszystko co zielone. Wolał soczyste posiłki, tym bardziej że ich przewodnik miał rację…. czekała ich ciężka przeprawa. Dla Bobby’ego nie był to pierwszy spływ kajakowy, więc znał ich przebieg. Dlatego też nie krępował się dobierając sobie kilka dokładek. I mimo zaangażowania Mounta Billy raczej nie angażował się w rozmowy. Wada wymowy sprawiała, że nie przepadał za wypowiadaniem się publicznie. Rozmowa z jedną osobą, to jeszcze nie był problem… ale więcej? Wolał unikać. Po posiłku była przemowa przewodnika. Ktoś zaproponował zdjęcie grupowe, do którego Bear gotów był pozować. Sam jednak nie potrzebował pamiątki. Nie miał ze sobą żadnej kamerki, żadnego aparatu, żadnej komórki… Był na urlopie i nie chciał by kojarzył mu on się z pracą. Chciał odpocząć. Ange okazała się równą babką. Konkretną i bezproblemową współpracy. Ekwipunek Bobby’ego był prosty i pozbawiony elektroniki. Barker był staromodnym człowiekiem i technologiczne gadżety niespecjalnie go obchodziły. Jedyne co było niezwykłe w jego ekwipunku, a co Ange zobaczyła podczas wsiadania do kajaka to nóż wyglądający jak miniaturka katany, co było dziwne, bo… Bobby nie wyglądał na pasjonata kultury dalekiego wschodu. Spływ zaś był tym co misie lubią najbardziej. Walka z żywiołem i własnym zmęczeniem pod koniec i całkiem przyjemne machanie pagajami przed pierwszym testem. Ange okazała się całkiem wytrwałą partnerką w zmaganiu się ich z żywiołem. Bear był pod wrażeniem. Mokry i uradowany Bobby był w swoim żywiole pracowicie machając pagajem nadał tempo i kierunek kajakowi wybierając trasę tak by nie obciążać za bardzo Ange… w końcu żadnemu z nich się nie spieszyło. Dzika przyroda i dzika zabawa. Nic więc dziwnego, że mokry Bobby wychodził z kajaka z radosnym uśmiechem na twarzy. To był jego rodzaj zabawy. Zresztą nie był to pierwszy spływ kajakowy w jego karierze. Zaliczył już kilkanaście takich spływów. Łatwiejszych i trudniejszych. Nie był jakimś miłośnikiem ekstremalnych wrażeń, ale lubił mniej uczęszczane, a przez to dzikie szlaki. Rozkładanie namiotów… w tym przypadku było to męskie zajęcie. Namiot który trafił się Ange był bardzo duży.. z początku Bobby nie zorientował się czemu. Wszak sam lubił dużą przestrzeń podczas snu. Zaś Ange siedziała obok Arisy i Bruce’a i o czymś rozmawiali. Po pewnym czasie wstała i odwróciła się do Bobbyego - Bear, jakby co to ja idę się wspinać, okej? - spytała z pewną dozą troski w głosie. - Okk… kkiedy mam zaczcząć cię szuukkać lub wszszczynać allaarm? I Ile sobbie ddajesz czczasu na ttą góórkę?- zapytał z uśmiechem Bobby przyglądając się szczytowi na który Ange chciała się wspiąć. Kobieta wzruszyła ramionami. Nie chciała drzeć się przez pół obozu, więc po prostu na chwilę odeszła od brata i jego dziewczyny, by podejść do nowo poznanego znajomego. - Nie mam pojęcia, ale myślę, że Mount mniej więcej wie ile zajmuje wejście i zejście. Jego też poinformujemy, żeby wiedział. - Przerwała na chwilę i przeczesała włosy dłonią. - Słuchaj, właściwie to tak sobie pomyślałam, że bardziej komfortowe będzie dla nas obojga, jeśli zamienimy się namiotami, w sensie…Oddam swoje miejsce bratu, a ja pójdę spać z Arisą. Namiot to jednak nie pokój, nie ma się co oszukiwać. Sądzę, że nam obojgu będzie tak lżej - dokończyła uśmiechając się przyjacielsko do Bear’a. - Tto naamioty są dwuuossobe?- zdziwił się Bobby zaskoczony jej słowami, po czym skinął głową z uznaniem. -Nieee maaa spraawy… ttak rzeczywiiście będzie llepiej. - Super. Cieszę się więc, że się ze sobą zgadzamy. Poza tym, jest tego plus, bo poznasz Bruce’a, a to przesympatyczny człowiek! Na pewno będzie wam wesoło dzielić namiot - dodała jeszcze na pocieszenie, uśmiechając się przymilnie. A Bobby wybuchł śmiechem głośnym i gromkim. Po czym dodał zawstydzony.- Wwwybacz… to brzzmiało… jak… bo, podobne tektsy ttooo słyszaaałem, ffwieele razy.. zaraz pppoo… “możeemmy być tyylko przyjacióółmi” Tak mmmi się głuuupioo sskojaa… rzyło.- odetchnął głęboko i uśmiechnął się.- Nniee musiszsz się ttak przeejmmować. Fffajnie żeee płłyniemy raazem. Namioot spokoojnie mogę dzieelić z kiiimś innym. Chooooćby z Brrucceem. - Ja tylko nie chcę, by było Ci przykro, bo miły jesteś. Więc też chcę być - wytłumaczyła się zupełnie, jakby czuła taką potrzebę - No i cieszę się akurat, że pływamy razem, bo sama bym sobie nie poradziła. Więc dzięki. Swoją drogą, Ty nie chcesz się powspinać? - Nie. Mooże innym rrrazem. Spróóóbuję coś złoowić… choć bardziej to będzie moczeenie kija ffwwodzie. Bo…- nachylił się ku niej i szepnął cicho.- Niee bardzo.. umieeem ugogogotować.. co złowię….no pppoza zwykłyym nabicieem na kij. Aleee pewnie ssą inni chętni na wspinaaczkę. Możee lornnnetkę ci pożyżyczyć? - O, a masz? Dajesz! - podekscytowała się na samą myśl o lornetce - A te ryby to się zrobi jak wrócę, o ile do tego czasu ich nie wsuniecie! Choć samo nabicie na badyl i upieczenie też nie będzie złe. Bobby kucnął, by sięgnąć do plecaka. Pogrzebał w nim i podał dziewczynie lornetkę.- Ppproszę bardzo. Tto porządna mmmyśliwska lorrnetka… ffwłaściwiee wwojskowa z demmobilu. Ale naprawdeee ddobra. - Dzięki. - odebrała od niego lornetkę z uśmiechem - Jak tylko wrócę to Ci oddam. To powodzenia w łowieniu, my lecimy, pa! - pomachała mu na pożegnanie i pognała w kierunku zbierającej się grupki, która postanowiła udać się na górę. Bobby odpowiedział również machaniem dłonią i udał się do Mounta pożyczyć wędzisko. Po atrakcji jaką był spływ, miał na razie dość gwałtownych wrażeń i zapierających dech w piersiach widoków. Wolał spokój moczenia kija w wodzie.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. Ostatnio edytowane przez abishai : 25-01-2016 o 18:40. |
24-01-2016, 22:17 | #17 |
Reputacja: 1 | Mikołaj spał, leżąc na brzuchu, z głową przekręconą na bok, w kierunku drzwi wejściowych do jego pokoju. Ciągle był ubrany w swój garnitur, jednakże jego aktualny stan pozostawiał wiele do życzenia i nie było śladu po jego wczorajszej nienaganności. Rozporek spodni był rozpięty, tak samo jak połowa guzików koszuli, a krawat zaprzyjaźniał się z marynarką leżąc na ziemi obok łóżka. Nagle ciężkie łupanie do drzwi wyrwało Mikołaja ze snu. Gwałtownie otworzył oczy i przez chwilę wpatrywał się nieobecnym wzrokiem gdzieś w kąt pokoju. Nie wiedział, czy owe łupanie było tylko efektem kaca czy faktycznie pobudką zorganizowaną przez Mounta, ale po chwili dotarło do niego gdzie jest i co się dzieje. Podniósł się i wsparł na łokciach. Jedną ręką przetarł po ustach i brodzie, ścierając resztki gęstej śliny, która wisiała mu u kącika ust. - [po polsku] Ja pierdole... jak zwykle... - powiedział do siebie i dzieżko opadł na twarz. Jednak po chwili podjął się heroicznego wyczynu i wstał z łóżka. Chwiejnym krokiem udał się do łazienki. *** Na śniadaniu zjawił się zupełnie inny człowiek. Miejsce garnituru zajął wysokiej klasy strój myśliwski moro, zamiast eleganckich butów na nogach znajdowały się nieprzemakalne buty trekingowe topowej firmy, a na nadgarstku wstrząso-, wodo- i kurzoodporny zegarek Garmin tactix. Mikołaj na plecach miał ten sam wojskowy plecak co w momencie przybycia do ośrodka. Każdy, kto choć trochę znał się na sprzęcie survivalowym wiedział, że to co ma na sobie mężczyzna było warte małą fortunę, co dodatkowo sprawiało, że inni uczestnicy wyprawy spoglądali na niego mniej przychylnie. Sam Mikołaj starał się robić dobrą minę do złej gry. W głowie ciągle mu huczało i chyba nie był do końca trzeźwy, jednak przywitał się ze wszystkimi i postarał się zjeść jak najwięcej, szukając złotego środka pomiędzy pełnym brzuchem, a zwróceniem wszystkiego na skutek podrażnienia żołądka alkoholem. *** Gdy zostali przydzieleni w pary trafił na Connora, co nie wzbudziło większych emocji u Mikołaja. Szczerze mówiąc, to wolałby być w kajaku z jedną ze ślicznotek, ale jak się okazało wczoraj - obie były zajęte. Trochę zniechęciło to chłopaka do flirtu, jednak nie było takiego wagonu, którego nie można było odczepić. Na pytanie swojego kajakowego partnera odpowiedział -Tak, kilkukrotnie w Polsce.- po czym przeszedł do czynności, które trzeba było wykonać przed wypłynięciem. Wpakował się do kajaka, zapiął kamizelkę, kask, aż finalnie znalazł się na pokładzie z wiosłem w dłoni. Mimo kaca czuł rosnące podcienienie i adrenalinę, cieszył się jak dziecko, co wyraźnie było widać po jego twarzy. *** Pierwsza część spływu pozwoliła mu przypomnieć sobie zasady i metody spływu. Cieszył się, że całość zaczyna się spokojnie, miał czas na ponowne wprawienie się i rozkoszowanie widokami. Jednak zbyt często owymi pięknymi widokami były urocze towarzyszki wyprawy niż otaczająca go przyroda. Po przerwie, która zarządził Mount, zaczęła się prawdziwa jazda. To było to dlaczego Mikołaj zdecydował się na ten spływ. Prędkość, fale, walka z siłami natury, woda chłoszcząca twarz! Każda fala, każdy moment, kiedy mężczyźni musieli walczyć o to aby ich kajak się nie wywrócił sprawiał mu radość i dawał temu ujście głośno się śmiejąc. - [po polsku] Haha, taaak jest! - krzyczał. Gdy usłyszał o wodospadzie był wniebowzięty. Dawno już wypocił kaca i mógł skupić się jedynie na chłonięciu adrenaliny, którą jego nadnercza produkowały w ilościach hurtowych. Gdy razem z Connorem ustawili kajak na środku, zgodnie z instrukcjami Mounta, Mikołaj napiął wszystkie mięśnie w nerwowym oczekiwaniu. Nagle jego żołądek podniósł się do góry, niczym na kolejce górskiej a z jego gardła wydarł się okrzyk - [po polsku] OOOO KURWAAAA! HAHA! - Po lądowaniu, na pytanie towarzysza odparł po angielsku -No stary, zajebiście! Dla takich chwil warto żyć, co nie, bracie? - *** Gdy zatrzymali się na nocleg Mikołaj był kompletnie wypompowany fizycznie. Uwielbiał to uczucie, bolały go wszystkie mięśnie jak po dobrym treningu na siłowni. Mimo wszystko, był gotowy do dalszego działania. Gdy Mount wydał polecenia Mikołaj pomógł przy rozbijaniu namiotów. Nie miał ochoty na wspinaczkę, najchętniej posiedziałby przy ognisku trzymając w ramionach jedną ze ślicznych dziewczyn. No ale właśnie rzeczone dziewczyny wyraziły chęć towarzyszenia Connorowi. Cóż, Mikołajowi nie zostało nic innego jak ruszyć z nimi, a nóż nadarzy się jakaś okazja do zamienienia kilku zdań na osobności. -Chętnie się z wami zabiorę, jeśli można- powiedział po angielsku do swojego kajakowego partnera, po czym spojrzał na dziewczyny i uśmiechnął się do nich, zupełnie ignorując odpowiedź mężczyzny.
__________________ Może jeszcze kiedyś tu wrócę :) |
26-01-2016, 18:18 | #18 |
Reputacja: 1 | Pobudka pół godziny przed czasem nie wpłynęła negatywnie na Arona. Często wszak wstawał o dziwnych porach by uprawiać swoje hobby, dodatkowo podniecenie spowodowane coraz bliższym spływem sprawiło, że sen miał nadzwyczaj lekki a po przebudzeniu tryskał energią. Tak jak sobie zaplanował, nim inni wstali zajął łazienkę i pozwolił sobie na trochę dłuższy ciepły prysznic. Przy śniadaniu żołądek trochę się buntował przed przyjęciem tylu kalorii ale doktor Cage szybko uciszył jego protesty. Zwykle wolał zjeść lekkie śniadanie i w czasie dnia dodatkowe posiłki lecz doskonale rozumiał, że tym razem normalny rozkład dnia nie wchodzi w grę. Ochoczo podjął rozmowę z Mountem, coraz bardziej się aklimatyzował i odkrył, że nawet znajdzie się jeden czy dwa tematy na które mogli by porozmawiać. *** Z wielkim pietyzmem sprawdził swój sprzęt, kask, kamizelkę. Wszystko co zależało od niego zamierzał dopiąć na ostatni guzik. Z doświadczenia wiedział, że nawet mały błąd kosztował bardzo wiele, choć w przeciwieństwie do jego pracy tutaj kosztem nie będzie powtarzanie wszystkich obliczeń lecz coś znacznie bardziej bolesnego. Otrząsnął się z tych pesymistycznych myśli, nie zamierzał pozwolić by takie rozważania zepsuły mu przyjemność z wyprawy. W końcu był tu po to by poczuć adrenalinę, by ciszyć się bliskością dzikiej nieujarzmionej natury. Już kilka minut po tym jak wsiadł do kajaka odkrył, że popełnił wielki błąd. Jego okulary w kilka chwil pokryły się drobnymi i większymi kropelkami wody co skutecznie utrudniało mu dostrzeżenie czegokolwiek. W dodatku zdjąć ich nie miał jak, linka zabezpieczająca je przed zgubieniem była za za krótka i nie dało się ich ściągnąć póki kask tkwił na głowie. Pomysł by pozwolić im swobodnie wisieć na szyi również odrzucił, soczewki były wytrzymałe ale nie niezniszczalne a podczas spływu szansa na ich uszkodzenie była bardzo wysoka. Postanowił się przemęczyć jeden dzień. Na szczęście zajął miejsce z tyłu kajaka jako mniej doświadczony więc postanowił zdać się na swego partnera. Szybko też odkrył, że choć widzi słabo to jednak na tyle dobrze by nie być ciężarem. *** Wychodząc na brzeg Aron chwiał się i zataczał niczym pijany. Tak też się czuł pijany ze zmęczenia tak fizycznego jak psychicznego. Zwłaszcza wodospad wdał mu się we znaki. Krótka chwila swobodnego spadania niemal wywróciła jego żołądek na drugą stronę i tylko cud sprawił, że nie pozbył się przy tym jego zawartości. Lecz był szczęśliwy, serce waliło mu w piersi jakby chciało uciec, mięśnie bolały, żołądek strajkował a w głowie się kręciło lecz był szczęśliwy. Uśmiech wręcz nie schodził z jego ust, i sam fakt że te usta drżały ze zmęczenia niczego nie zmieniał. Już po tym pierwszym dniu był pewien, że Steve miał rację. Każdy musi choć raz w życiu przeżyć coś takiego by poczuć, że żyje naprawdę. Nie był pewien czy pomagał przy rozbijaniu namiotu i czy z kimś rozmawiał, zmęczenie było zbyt wielkie więc kiedy tylko pojawiła się perspektywa snu Arno zwyczajnie zgasł jak świeczki na torcie które zdmuchnął zaledwie kilka dni temu. Zapadł w mocny zdrowy sen. |
26-01-2016, 19:43 | #19 |
Reputacja: 1 | To było nie fair, że mimo braku większej aktywności podczas imprezy integracyjnej, Arisa była bardziej zmasakrowana niż Bruce. Wyciągnięta z głębokiego snu nie kontaktowała do czasu wylewania na swoją głowę ciepłej wody prysznica. Snuła się z kąta w kąt próbując naśladować poranny rytuał powracania do życia. Nie wychodziło jej to zbyt sprawnie, brakowało paliwa, które nie zostało dostarczone. Na szczęście perspektywa przeorganizowania priorytetów tak, by życiodajny napój znalazł się na samej górze, mogła zaistnieć dzięki "współpracy". Jedno realizuje najważniejsze zadanie, a drugie wspiera zajmując się rzeczami marginalnie nie istotnymi dla tego typu przedsięwzięcia. Tak oto, piętro niżej i po paru minutach, wybudzenie wodą prysznica mogło połączyć się z cenną energią zawartą w kawie... W nosie można było mieć jakieś śniadanie wpychane na siłę - kawa jest ważniejsza. |
26-01-2016, 22:08 | #20 |
Reputacja: 1 | Podejście pod górę nie należało do najłatwiejszych, ale też nie było aż tak trudne. Na szczyt prowadziła wąska ścieżka z jednej strony zakończona osuwiskiem. Wymuszająca ostrożność i rozwagę, jeżeli ktoś nie chciał wylądować kilkadziesiąt metrów niżej z połamanymi kośćmi. Na najcięższych odcinkach czekała ich wspinaczka. Nisko pochyleni, czepiając się skał i luźnych kamieni, walcząc o oddech i pokonując zmęczenie. Ale opłaciło się. Po drugiej stronie ujrzeli rozległe przestrzenie leśne. Patrząc na zieleń stykającą się z niebem i przełom rzeki, którą jutro popłyną dalej – prosto w ten dziki, puszczański teren. Zmęczone ciała owiewał przyjemny wiatr. Aż nie chciało się schodzić w dół, do obozowiska, gdzie reszta uczestników spływa zajmowała się biwakowaniem i odpoczynkiem. Ale zejść było trzeba, bo powoli robiło się ciemno. Zeszli w samą porę. Jak znaleźli się na dole, zrobiło się już całkiem ciemno. Obozowisko zakryły ciemności. - Są nasze zguby – zażartował Mount. – Teraz sobie podsumujemy pierwszy dzień. I pogadamy o sobie. I tak minęły im dwie następne godziny. Na podsumowaniu, podczas którego ich przewodnik tłumaczył im, co powinni robić następnym razem, jak wywali się kajak, jak trzymać kurs, jak radzić sobie z wodospadami i wirami. Wyglądało na to, że facet obserwował ich uważnie. I potrafił doradzić. Jak mentor. Bez wzbudzania poczucia winy czy wytykania palcami. Twardo lecz profesjonalnie. - Jutro wpłyniemy na naprawdę wymagający nurt. Potrzebujecie pełnej koncentracji. Zatem siku, paciorek i do śpiworów. Z chęcią posłuchali jego rady. * * * Tej nocy chyba nikt z nich nie spał dobrze. Powodem nie był nadmiar świeżego powietrza, przemęczenie czy odgłosy natury za cienką, brezentową ścianą. Tylko sny. Męczące koszmary, z których – po przebudzeniu – niewiele jednak pamiętali. Oprócz tego, że senne widziadła dały im nieźle w kość. I Mio, że nie budzili się po nocach z krzykiem, lecz raczej przezywali swoje lęki gdzieś, można powiedzieć, w głębi swych własnych jaźni, pogrążonych w nocnej malignie, to jednak … czuli się wymęczeni. Nic więc dziwnego, że obóz nad ranem przypominał senne pobojowisko, niż miejsce, w którym grupa energicznych ludzi zaczynała nowy, aktywny dzień. Nie pomogło solidne, chociaż proste śniadanie, mocna i słodka kawa podawana „po wojskowemu” i ociekające syropem klonowym słodkości upieczone przez Mounta. Dzień zaczął się paskudnie. I już. * * * Na wodę wyruszyli po dziewiątej starannie uprzątnąwszy obozowisko. W tych samych składach, co poprzedniego dnia i w tym samym szyku. Tym razem jednak od razu zmuszeni byli walczyć z żywiołem, bić się o to, by nie zatonąć, nie roztrzaskać o jakiś ukryty w wodzie głaz. Rzeka nabrała szybkości, zwężający się nurt spiętrzył wodę, nadał jej pędu. Ich przestrzeń ograniczyła się do spienionej wody przed nimi i widoku towarzyszy z przodu. I odgłosów rwącej rzeki. Nim minęło południe każde z nich zaliczyło przynajmniej jedną wywrotkę lub przynajmniej jakąś nieprzyjemną przygodę – a to zderzenie z kamieniem, uderzenie w skałę czy obrócenie kajaka wokół osi, gdy łódź wpadła w zdradzieckie zawirowanie. Sforsowali dwa kolejne wodospady – chyba jednak mniejsze niż ten, który pokonali wczoraj. W końcu, koło pierwszej, Mount skierował się ku lesistemu brzegowi, a oni za nim. Wylądowali jednak o kilkanaście metrów od siebie, porwani nurtem i znów zmuszeni byli płynąć lub brnąć brzegiem dźwigając kajaki na ramionach. W końcu jednak siedzieli obok siebie, zmęczeni, zajadając się wysokoenergetyczną żywnością. Sycąc złaknione siły mięśnie. - No – Mount wyszczerzył do nich swoje zębiska. – Nie było tak źle. Rozgrzewka za nami. Jęknęli. Ci, co mieli siłę. Bo niektórym zabrakło energii nawet na to. - Po łyczku czegoś na rozgrzewkę – Mount puścił w ruch srebrną piersiówkę która, jak szybko się okazało, napełniona była mocnym, rozgrzewającym alkoholem. - Odpoczniemy godzinę. Potem płyniemy dalej. Tak do piątej. Przed nami jeden ostry wodospad. Punkt kulminacyjny dzisiejszego dnia. Pokonamy go i znajdziemy się nad jeziorem Wampunawanuk. Tam odpoczniemy i – jeśli będziemy mieli siłę – przeniesiemy łodzie cztery mile w górę, nad brzeg Rozszalałego Konia. To początek Szlaku Pojebańcow, tak naprawdę. I dopiero wtedy zobaczycie, na co się pisaliście. I teraz uwag. Wodospad to nie przelewki. Gdy porwie nas nurt, trzymamy wiosła w górze, nad głową albo na kolanach. Nie opuszczamy do wody, bo je pogubimy. Jasne. * * * To było szaleństwo! Rzeka zwęziła się tak, że odnieśli wrażenie, ze ledwie się na niej mieszczą! Kamienie! Rozbryzgi! Zaciśnięte do krwi usta. Obolałe mięśnie! Zasłonięte goglami oczy wpatrzone w rozszalały nurt przed nimi. Ja pierdolę! Ja pierdolę! Niejednemu przez myśl przebiegały tylko te słowa i nic więcej. I w końcu jest! Tuż przed nimi! Szum w uszach narasta. To woda spływająca w dół, rozbryzgująca się na kamieniach gdzieś niżej. I wtedy to widzą. Rzeka kończy się! Urywa! Tam nic nie ma! Tylko przepaść, cholera wie, jak głęboka i zdradliwa! A oni walą prosto na nią! Jak bezmyślne lemingi skaczące ze skały na śmierć. Pierwszy do przeszkody podchodzi Mount. Jego kajak wbija się w środek nurtu! Cage razem z nim! W panice unosi ręce w górę! Za późno! Krzyk więźnie w gardle, gdy kajak leci w dół! Podskakując, miotając się jak dzikie zwierzę, próbujące zrzucić jeźdźca! Cage wrzeszczy, trzymając kurczowo wiosło. Kajak płynie i płynie, zalewany strugami wody. Bruce i Arise – są w drugim kajaku. Pędzą naprzód czując, ze zupełnie tracą kontrolę nad łodzią! Lekka, kompozytowa konstrukcja przechyla się niebezpiecznie, zanurza w nurt. Woda zalewa im usta tłumiąc krzyki. Kajak uderza o coś dziobem, chyba się obraca. Nie mają już na nic wpływu, chociaż Bruce nadal próbuje walczyć. Popełnia błąd – instynktownie próbując wyprostować kajak wiosłem. Siła wody wyrywa mu pagaj z rąk, chociaż udaje mu się wyprostować kurs. Na chwilę. Porywa ich spieniony nurt. Ciska nimi w wodę. Mają wrzenie, ze szorują po skałach. Prują kompozyt o dno, a potem już tylko dziki pęd, wirowanie wokół, szum w uszach, woda w ustach, nosie i płucach. Angelique i Bobby’ego również porywa kipiel. Ciska, miota, lecz odpowiedni balans ciałem pozwala im wejść w nurt tak, jak trzeba. Dziób pruje wodę, mija skały, dno szoruje po kamulcach. Huk wody i krwi wypełnia uszy. I płyną. Płyną w dół, rwącą rurą, spadając, bezwolni, zalewani wodą. Mikołaj i Connor – wpadają w nurt, dziób zanurza się za bardzo i przez chwilę mają wrażenie, że kajak zaraz stanie w pionie, przewali się. Jednak siła mięśni i balans ciałem robi swoje. Wiosła idą na kolana. Kajak zmienia się w bolid prujący rozszalałą kipiel, prześlizgujący się po kamieniach, tnący jak syntetyczne ostrze dziką rzekę. Czują że lecą! Że spadają bez kontroli – na Łab na szyję, ale w końcu dziób łodzi wbija się w spokojniejsze fale, kajak zwalnia. Są! Przeszli. John i Frank na końcu. Pracują mięśniami – skupieni, walcząc z rozszalałym żywiołem. Spływają, niczym kawałek drewna niesiony rozszalałym nurtem, w rozbryzgach wody, raz tylko ocierając się o jakiś głaz z hukiem . W końcu jednak wszyscy są na jeziorze Wampunawanuk. Mogą obejrzeć i spojrzeć na wodospad, którym spłynęli. Adrenalina opuszcza żyły. Płuca domagają się odpoczynku. Ale odpoczynku nie ma. Trzeba odszukać porwane nurtem pagaje – jaskrawe barwy łatwo wypatrzyć na wodzie. A potem do brzegu. * * * Brzeg witają jak rozbitkowie wyspę. Wymęczeni. Mount każe wyciągnąć kajaki na brzeg. Jezioro Wampunawanuk jest dość spokojne. Po szaleństwie wodospadu chyba nawet wzburzony strumień byłby spokojny. Ciemna woda z której wystają skały. Porośnięty lasem brzeg. I cisza. Górska cisza z szumem wodospadu w tle. Kajaki zostają wyciągnięte pomiędzy nadbrzeżne kamienie. Niedaleko widać ślady po ognisku, jakąś zerwaną linkę, coś, co wygląda jak kawałek paska. Tak. To pasek. - Śmieciarze pieprzeni – widać, że Mounta drażni widok odpadków w wodzie. – Pewnie to ci z Cyprys Vacation. Ćwoki analne! Potem przewodnik się reflektuje. - Dobra. Odpoczynek. Potem łodzie na garby i zasuwamy w góry. Musimy zdążyć przed zapadnięciem zmroku. Tutaj zapuszczają się grizli. Uwierzcie, nie chcemy spotkać takiego miśka. Dlatego nie wyrzucamy jedzenia. Żadnych śmieci, które mogą zostawić trop. Czeka nas kilka mil z kajakami. Lepiej, by noc nie zastała nas w lesie. * * * Kajaki ważyły chyba z tonę. Szli, targając je parami, trzymając za specjalne uchwyty. Spoceni, obolali, na granicy upadku. Leśną ścieżką wydeptaną zapewne przez dziką zwierzynę. - A co to takiego – Mount zatrzymał się przyglądając drzewu. – Wcześniej tego tutaj nie widziałem. Na gałęzi wisiał łapacz snów. Indiańska plecionka z sznurka, kości i patyków. - Tam jest kolejny – Connor zwrócił uwagę na następny ‘amulet”. Potem ujrzeli kolejne. I kolejne. Całą ścieżkę w różnych odstępach ktoś przyozdobił rożnymi plecionkami. Dziwne wzory – mniej lub bardziej urozmaicone. „Amulety” wyraźnie wyznaczały szlak, którym szli. - Na północy mieszka kilka indiańskich rodzin – wyjaśnił Mount, chociaż wyraźnie i on był zaskoczony widokiem plecionek na drzewach. – Jak zaginął mój kumpel, rok temu, pomagali nam go szukać. Może to ich robota? W każdym razie nie traćmy czasu, dobra. W końcu, kiedy ręce płonęły a ramiona odmawiały posłuszeństwa, usłyszeli szum rzeki i wyszli nad jej brzeg. - Doskonale – z ulgą złożyli kajaki w wyznaczonym przez przewodnika miejscu. – Teraz rozbijamy obóz. - No pięknie! Tutaj też jest! – To był Smith. Potężny mężczyzna wskazywał dłonią największy z amuletów, jaki do tej pory widzieli. Zrobiony z czaszki jakiegoś rogatego stwora, zawieszony na konarze drzewa nad rzeką. Łapacz snów wisiał w towarzystwie kilkunastu mniejszych, bujających się na wietrze wiejącym od gór. - Dobra. Walić to! – Mount wyglądał na poirytowanego. – Bierzmy się do roboty. Trzeba rozbić namioty, nanieść drewna i rozpalić ognisko. Jeżeli panie mogą, to niech w tym czasie skorzystają z butli i naczyń, zrobią nam coś gorącego do picia i jedzenia. Została nam najwyżej godzina do zmroku. |