Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-03-2017, 10:13   #1
 
Tabasa's Avatar
 
Reputacja: 1 Tabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputację
[Horror, 18+] Hotel na wzgórzu

"Ostatni wysiłek rozumu, to uznać, że istnieje nieskończona mnogość rzeczy,
które go przerastają; wątły jest, gdy nie dosięga tej świadomości."

- Pascal


Hotel "Goodrest Inn",
North Bay Road, hrabstwo St. Croix,
WI 52011, Stany Zjednoczone,
20 listopada 1990 roku, 1.00 AM



Robert Woodward klapnął ciężko na fotel z butelką wina w jednej i szklanką w drugiej dłoni. Polał szybko czerwonego płynu i wypił duszkiem, przy akompaniamencie wiatru wyjącego i uderzającego o framugi nieszczelnych okien. Jesień, która natarła z pełną mocą w połowie listopada skutecznie odstraszała mu klientów, a zima ponoć miała być jeszcze gorsza. No i te problemy z dziwnymi wydarzeniami i odgłosami w całym hotelu, które od pewnego czasu zgłaszali niemal wszyscy bywalcy "Goodrest Inn". Jak ma nie być dziwnych odgłosów, skoro to stary budynek? Dziewiętnastowieczny chyba nawet, jeśli się nie mylił. Zresztą, nie interesowało go to. Kupując go na licytacji liczył, że biznes będzie się dobrze kręcił. I było tak do pewnego momentu, a potem nagle ludzie zaczęli widzieć różne dziwne rzeczy i pojawiać się w progach hotelu coraz rzadziej. Szlag by to trafił. Wpakował w tę dziurę dobytek życia i nie zamierzał się tak łatwo poddawać.

Wypił jeszcze jedną szklankę wina i ruszył na cowieczorny obchód terenu, w końcu z rana musiał wcześnie wstać, więc wypadałoby się niebawem położyć do łóżka. Z szuflady kredensu w kuchni wygrzebał nieporęczną latarkę i schował za pazuchę. Najpierw zaczął od holu, potem sprawdził okna w biurze, jadalni i obu pokojach gościnnych. Okazało się, że jakimś cudem okno w drugiej sypialni stało otworem, a wiatr targał firaną na wszystkie strony, wnosząc ze sobą nocny chłód i pierwsze krople deszczu. Rob westchnął ciężko, dopadł do okna i szybko je zamknął. Wtedy na korytarzu usłyszał coś dziwnego. Jakby szuranie. Wyraźne i głośne. Marszcząc brwi wyskoczył z sypialni i rozejrzał się. Niczego podejrzanego nie dostrzegł, a wszędzie panowała wręcz grobowa cisza. "To pewnie rozprężenia desek od wiatru", pomyślał, przekonując sam siebie i odwrócił w stronę sypialni. Omiótł ją raz jeszcze spojrzeniem i zamknął drzwi.

Niemal krzyknął, a serce podeszło mu do gardła, gdy zwracając się w stronę holu, wyrosła przed nim znikąd pani Wingate, staruszka, która zatrzymała się w hotelu dwa dni temu.
- Jezu Chryste, chce mnie pani wysłać na tamten świat? - Zapytał Rob, biorąc głęboki wdech i kładąc prawą dłoń na wciąż łomoczącym sercu. - Co się stało? O tej porze powinna pani już spać.
- Prze... przepraszam, panie Woodward, ale...
- To pani się tak skradała korytarzem?
- Wszedł jej w słowo.
- Nie, dopiero co zeszłam.
- Dobrze, to o co chodzi?
- Rob przejechał dłonią po włosach, rozglądając się po zakamarkach holu.
- Coś biega na strychu. Musi być duże, bo robi masę hałasu. W tę i wewtę. Nie mogę spać - rzuciła babinka, krzywiąc się. - Ma pan szczury?
- Nie, proszę pani, nie mam i mam na to odpowiednie certyfikaty
- odparł Woodward, nieco poirytowany sugestią.
- To muszą być szczury, bo co innego? Niech pan to sprawdzi.
- Dobrze, chodźmy.
- Pan przodem.


Staruszka wskazała mu drogę pomarszczoną, bladą dłonią, a mężczyzna ruszył spokojnym krokiem na piętro. Skrzypiące deski przecinały ciszę nocy, wywołując mieszane uczucia. Będąc na górze, Rob wymacał na ścianie włącznik światła i przydusił przycisk. Nic się nie wydarzyło. Powtórzył czynność jeszcze dwa razy, jakby wierzył, że korytarz rozświetlą stare żyrandole pod sufitem. Bezskutecznie.
- Pewnie wywaliło korki, ten budynek ma oddzielne zasilanie na parter i piętro - powiedział do staruszki, choć chyba bardziej chciał przekonać siebie, niż ją. - Rano się tym zajmę.
Poświecił latarką, a blada wstęga światła rozproszyła nieco mrok korytarza. Zatrzymał się na chwilę przy drzwiach prowadzących na strych. Przyświecając sobie, ujrzał zamknięty zatrzask. Nasłuchiwał dłuższą chwilę, ale nie usłyszał żadnych szelestów, stukań ani chrobotów.
- Musiało się pani coś przyśnić, albo to wiatr hula po strychu - powiedział Rob, choć nie był aż tak przekonany co do swoich słów.
Nagle zegar w dole wybił 1.30 a przez cały budynek przetoczyło się dziwne zawodzenie, jakby hotel był żywą istotą i próbował zabrać głos w tej sprawie. Rob i jego towarzyszka przez chwilę wpatrywali się w siebie, a gdy nic więcej się nie wydarzyło, mężczyzna wskazał jej dłonią pokój.
- Proszę wracać do siebie, musiało się pani wydawać - powiedział.

Wtem, tuż nad ich głowami rozległ się mrożący krew w żyłach hałas. Coś, szurając, poruszało się wyraźnie po strychu. Moment później ich uszu doszło stłumione uderzenie, jakby jakieś stare graty zostały strącone na podłogę i potoczyły się po niej. Rob poczuł, jak zamiast krtani ma jeden wielki sopel lodu, a po plecach spłynął mu wodospad ostrych igiełek.
- To też mi się wydawało? - Zapytała staruszka, wskazując sufit drżącą dłonią.
- Niech pani wraca do siebie, zaraz to sprawdzę, tylko przyniosę drabinę z piwnicy - rzucił, a pani Wingate pokiwała energicznie głową.
- Wrócę, ale jutro wyjeżdżam. Żeby człowiek na starość nie mógł się nawet w hotelu dobrze wyspać. Dobranoc panu. - mruknęła i moment później była już w swoim pokoju, trzaskając ostentacyjnie drzwiami.
"Świetnie, tylko tego mi jeszcze brakowało", pomyślał Rob i spojrzał raz jeszcze w stronę włazu na strych. Podrapał się po policzku, nasłuchując. Nic więcej się nie wydarzyło, korytarz był zupełnie cichy. Ruszył z wolna w kierunku schodów i doszedł do wniosku, że strych sprawdzi z rana, jak okna w skosach będą wpuszczać więcej światła. Miał zamiar zadzwonić też do swoich serdecznych przyjaciół, by przyjechali i rzucili na to okiem. Sam przekonał się właśnie, że działy się tutaj dziwne rzeczy, a chłodne spojrzenie na sprawę kogoś z zewnątrz z pewnością mu się teraz przyda.

 
Tabasa jest offline  
Stary 02-03-2017, 14:53   #2
 
Tabasa's Avatar
 
Reputacja: 1 Tabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputację

Hotel "Goodrest Inn",
North Bay Road, hrabstwo St. Croix,
WI 52011, Stany Zjednoczone,
29 listopada 1990 roku.


Rok 1990 powoli dobiegał końca, a był to rok ciekawy, jeśli spojrzeć na niego z perspektywy. Michaił Gorbaczow został prezydentem Związku Radzieckiego, a kto interesował się NBA wiedział, że pod koniec marca Michael Jordan ustanowił własny rekord zdobytych punktów w jednym meczu. W kwietniu natomiast NASA wystrzeliła pierwszą rakietę nośną o nazwie Pegasus, a w maju Światowa Organizacja Zdrowia usunęła homoseksualizm z listy chorób i zaburzeń. Praktycznie z każdego miesiąca można było wybrać ciekawe wydarzenie, a ostatnio umysły Amerykanów zaprzątała komedia familijna "Home Alone", która zbierała fantastyczne recenzje i waliły na nią tłumy widzów. Czwórka ludzi podróżująca do hotelu na wzgórzu North Bay Road rozmyślała jednak nad czymś zupełnie innym.

Telefon od Roberta Woodwarda zaskoczył ich wszystkich, bez wyjątku. Mężczyzna miał mieć jakieś problemy w hotelu, który kupił dwa lata temu i poprosił, żeby ludzie, których uważał za przyjaciół, lub przynajmniej bardzo dobrych, zaufanych znajomych, sprawdziło, co dzieje się w budynku. Nie chciał przez telefon rozwodzić się nad całą sprawą, obiecał, że opowie o wszystkim, gdy znajdą się na miejscu. Część osób do których zadzwonił zgodziła się przyjechać, inni mieli ważniejsze sprawy na głowie, niż pomoc mężczyźnie, z którym nie widzieli się od kilku albo i kilkunastu lat. Nie wszyscy wierzyli też, że sprawa jest na tyle delikatna, by trzeba było stawić się na miejscu. Ci jednak, którzy postanowili to uczynić wiedzieli, że Robert nie zadzwoniłby, gdyby naprawdę nie potrzebował pomocy. Dlatego byli w trasie. Dlatego dwudziestego dziewiątego listopada postanowili zająć się czymś, co miało na zawsze odmienić ich życia, choć jeszcze tego nie wiedzieli.

By dotrzeć na wzgórze, na którym leżał "Goodrest Inn" należało odbić od głównej, asfaltowej drogi wiodącej z Pine Springs w wąską, piaszczystą dróżkę, która pod wpływem lejącego deszczu zamieniła się w błotnistą breję. Już od wjazdu na North Bay Road kierowców alarmowały znaki o ostrych zakrętach i ograniczeniach prędkości do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Przy takiej pogodzie i o tej porze roku tylko idiota chciałby gnać szybciej między rosnącymi przy ścieżce drzewami. Po kilku minutach jazdy las przerzedzał się, otwierając widok na wzgórze i znajdujące się na nim ponure domostwo. Cały teren okalało metalowe ogrodzenie, które wieńczyły dwa słupy na których siedziały posępne gargulce wpatrujące się w nadjeżdżających gości z rozwartymi pyskami. Między nim znajdowała się otwarta brama z kutego żelaza, zapraszająca na dość stromy podjazd. Szyld z nazwą hotelu znajdujący się na ogrodzeniu wisiał tylko na dwóch mocowaniach, przechylając się pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Najpewniej wiatr zrobił swoje.


Wszyscy, którzy przyjeżdżali pod dom, odnosili wrażenie, jakby cofnęli się w czasie o co najmniej sto lat. Oczami wyobraźni można było ujrzeć powozy konne podjeżdżające pod wejście i elegancko ubranych mężczyzn oraz kobiety. Hotel, na który został przerobiony budynek był w istocie większą posiadłością, jakich pełno było na całej mapie Stanów Zjednoczonych i przypominał raczej motel lub bed & breakfast. Wykonana w neogotyckim stylu rezydencja była jedyną na wysokim wzgórzu, z którego patrzyła majestatycznie na rozciągające się wokół pola, łąki, lasy oraz jezioro Little Falls. No i na Pine Springs, niewielkie miasteczko znajdujące się około dwunastu mil na zachód od hotelu, które było jedyną ostoją cywilizacji w okolicy. Latem widok był obłędny, a okoliczna natura przyciągała turystów, jednak wraz z nadejściem jesieni i niemal nieprzerwanych opadów deszczu, miejsce stawało się ponure i depresyjne, a droga dojazdowa zamieniała w błotniste ściernisko.

Zaproszeni przez Roberta przyjaciele pojawili się w progach domu o różnych porach, jednak jeszcze przed obiadem. I choć Emma oraz Wes bywali tutaj od czasu do czasu, czy to w sprawach biznesowych, czy prywatnych, wciąż nie mogli wyzbyć się tego dziwnego, ciężkiego uczucia, które towarzyszyło przyjezdnym już od momentu zaparkowania samochodu na żwirowym podjeździe. Dom miał w sobie coś tajemniczego, a ciemne okna sprawiały wrażenie mrocznych i ponurych, zapadniętych w sobie ślepi obserwujących każdy ruch gości. Wrażenia dopełniała pogoda - od trzech dni lało niemal non stop, a stalowoszare niebo wisiało tak nisko, jakby miało za moment zwalić się na ziemię i uwolnić wszystkie pokłady wody, którą zarzucało okolicę. Wiatr hulał tutaj agresywniej, niż w Pine Spring, wgryzając się lodowatym dotykiem pod ubrania.

Wnętrze było nie mniej ponure, niż fasada domu. Duże okna wpuszczały przy takiej pogodzie bardzo niewiele światła, co przy ciemnej boazerii i tapetach na ścianach potęgowało posępny, nieprzyjemny klimat. Naprzeciw wejścia znajdował się korytarz biegnący w głąb domu, a po prawej stronie szerokie schody na piętro. Tuż obok nich recepcja, w której urzędowała pulchna, farbowana na rudo kobieta po pięćdziesiątce, ze źle nałożonym makijażem. Emma i Wes znali pannę Fossett, która pracowała u Roba jako recepcjonistka, pozostałym natomiast przedstawiła się i choć uprzejmie, to z wyczuwalną rezerwą. Roberta nigdzie nie było widać, jednak Anne Fossett miała na to wytłumaczenie.
- Pan Woodward nadzoruje prace nad wstawieniem nowego zamku w tylnych drzwiach. W nocy był straszny wiatr i musiał tak dmuchnąć, że wyrwał klamkę z zamkiem z drzwi. To nie powinno potrwać długo. Szef prosił, żeby się rozgościć w salonie, lub przy barku.

Taką mniej więcej historią powitała całą czwórkę. Emma i Wes nie potrzebowali, by ich zaprowadzić do salonu, który znajdował się po lewej stronie od wejścia, natomiast pozostałych pokierowała panna Fosset. Pierwsza trafiła tu Gwen, za nią Wes i Emma, a jako ostatni przybyli Saoirse i Henry.


Główny salon hotelu urządzony był minimalistycznie, ale i ze smakiem. W oczy rzucał się zwłaszcza komplet pięknych mebli obitych burgundową skórą, fikuśny stolik na którym zostawiono drewnianą szachownicę z ułożonymi pionami, oraz kandelabr pamiętający z pewnością poprzednią epokę. Kominek był wygaszony, a obok niego, na szafce, stała stylowa lampa. Po prawej stronie od wejścia znajdował się niewielki, zabudowany barek, gdzie za szybą ustawiono przeróżne alkohole, którymi można się było częstować. Ciszę tego pomieszczenia przerywało jedynie równo tykając zegar wiszący na ścianie oraz przemykające obok drzwi salonu pokojówki, które uśmiechały się do przyjezdnych, a jednocześnie jakby czegoś... obawiały? Nie dane było jednak tego sprecyzować, gdyż szybko oddalały się do własnych prac.

Nie minęło dziesięć minut, jak zebrani w salonie usłyszeli warkot silnika pod domem, trzaśnięcie najpierw drzwiami samochodu, a potem drzwiami wejściowymi i podniesiony głos w hallu. Nim zdążyli wyjrzeć z salonu, co się dzieje, do środka wpadł wysoki i chudy jak kij od szczotki mężczyzna w czarnym garniturze, który był na niego co najmniej o numer za duży i zupełnie nie pasującym, fioletowym krawacie. Charakteryzował się długimi włosami, zarostem i szalonym spojrzeniem. Spojrzeniem, którym nie pogardziłby żaden psychopata. Pod pachą ledwo trzymał trzy stare (sądząc po nieco podniszczonych obwolutach), opasłe tomiszcza, omiótł zebranych podejrzliwie wzrokiem, prychnął i energicznym krokiem niemal wybiegł z salonu. Moment później Emma, Gwen, Wes, Henry i Saoirse usłyszeli tylko stłumiony dźwięk pokonywanych miarowo schodów na piętro.

Dziwny mężczyzna zniknął, a wiatr na zewnątrz przybrał na sile, tak samo jak ulewa, która młóciła ciężkimi kroplami szyby, niemal zupełnie przesłaniając widoczność i zlewając wszystko w jedną, szarą masę. Roberta wciąż nie było widać.

 

Ostatnio edytowane przez Tabasa : 02-03-2017 o 15:00.
Tabasa jest offline  
Stary 04-03-2017, 14:34   #3
 
druidh's Avatar
 
Reputacja: 1 druidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputację
Saoirse weszła do salonu ostatnia niosąc nieco podniszczoną walizkę podróżną z ciemnobrązowej skóry.
Miała niezbyt długie czarne włosy z grzywką sięgającą oczu. Twarz, typowej irlandzkiej urody (jeśli ktoś uważa Irlandki za urodziwe), miała smutną i zamyśloną, a jej oczy biegały po wszystkich szczegółach, które napotkały. Nie bardzo dało się stwierdzić, czy był to bezmyślny odruch, czy może czegoś szukała lub gromadziła informacje.
Ubrana była w czarny wełniany golf oraz równie czarne spodnie bez wyrazu. W ręce miała też książkę w czarnej okładce, na której można było dostrzec postać mężczyzny.
Pachniała resztką jakichś ciężkich kwiatowych perfum, które przywodziły na myśl samotność. Spod perfum przebijał się jednak zapach czegoś przypominającego tandetne indyjskie kadzidełka.
Po wejściu do salonu stała chwilę, a potem niezręcznie przepchała fotel stojący koło kominka bliżej ściany, usiadła i zagłębiła się w lekturze.
 
druidh jest offline  
Stary 04-03-2017, 19:11   #4
 
Orthan's Avatar
 
Reputacja: 1 Orthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputację
O Henrym można był powiedzieć że jest przykładem typowego angielskiego dżentelmena - angielskie akcent, styl ubierania i pewna wyróżniająca pedantyczność. Brakował tylko parasola, który dopełniał by ten wizerunek.
Prócz tego charakteryzowały go pewne zamyślenie, jak by myślami był gdzie indziej. Oczywiście uwadze obserwatorów nie mogły ujść niebieskie inteligentne oczy, burza niesfornych brązowych włosów.

Wchodząc do starego hotelu, Henry na korytarzu otrzepał swój płaszcz z wody tak że po chwili wokół zgromadziła się spora kałuża. W duch żałował że nie wziął ze sobą parasola, mógł przewidzieć że w listopadzie będzie taka okropna pogoda. Widząc tutejszą recepcjonistkę, skiną tylko głowa i powiedział.

-Przepraszam, na korytarzu zostawiłem sporą kałuże. Pogoda.

Henry wszedł do salonu, rozglądając się uważnie. Wystrój salony opisał by jako typowo angielski, z rezerwacją że dla klasy wyższych. Przynajmniej jedna rzecz była dobra, to że salonie był kominek i to że oprócz niego był barek. W taką pogodę nie ma nic lepszego niż szklaneczka czegoś mocniejszego. Widząc że jedna z pań ustawiła swój fotel w pobliżu kominka, sam uczynił to samo. Oczywiście proponując przy tym swą pomoc reszcie towarzystwa. Gdy już uporał się z fotelami, zbliżył się do barku i zwrócił się do zgromadzonych.

-Coś mocniejszego proszę Państwa, sądzę że gospodarz się nie obrazi jeśli czegoś się napijemy - tym bardziej w taką pogodę.
 
__________________
''Zima to nieprzyjemny czas dla jeży, dlatego idziemy spać''

Ostatnio edytowane przez Orthan : 09-03-2017 o 15:21.
Orthan jest offline  
Stary 04-03-2017, 19:13   #5
Konto usunięte
 
Kenshi's Avatar
 
Reputacja: 1 Kenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputację
Pub "The Drunken Duck"
Pine Springs, hrabstwo St. Croix,
22 listopada 1990 roku, wieczór,



"The Drunken Duck" był pubem wyjątkowym z wielu względów. Prowadzony przez rodzinę Harrisów od zarania dziejów, posiadał renomę miejsca rodzinnego, do którego chciało się wracać po ciężkim dniu pracy. I to był fakt. To tutaj czuło się przyjemną, ciepłą atmosferę, a uniesioną od wejścia ręką witano się zbiorowo z wszystkimi w środku. Wes uwielbiał tutaj przychodzić. Zwykle za barem stawał właściciel Johnny, z którym stolarz chodził do podstawówki, albo jego wesoła żona Charlotte i wtedy humorystycznym historiom nie było końca. Tutaj jadało się śniadania, wpadało na lunch, a potem, po robocie, raczyło wybornym, lokalnie warzonym piwem. Wes zresztą uwielbiał zapach tego lokalu - niezmienny od wielu, wielu lat, przypominający czasy, gdy ojciec za dzieciaka zabierał go tutaj na frytki i colę. W powietrzu unosiła się również niemal niewyczuwalna woń drewna, gdyż Harrisowie od czasu do czasu zamawiali nowe meble do lokalu, gdy miejscowi pobili się z przejezdnymi i przy okazji coś zniszczyli. Taggartowi było miło, że w jakiś sposób mógł być częścią tego miejsca, nawet, jeśli były to tylko stoliki i ławy z Woodhaven.

Podszedł do baru i witając się z kilkoma podpitymi kumplami, którzy próbowali go zagadywać, udało mu się w końcu zwrócić uwagę Charlotte, uwijającej się za kontuarem.
- To samo, co zawsze, złociutki? - Zapytała.
- Nie inaczej, złociutka - odparł wesoło Wes, uśmiechając się pod nosem.
Omiótł wzrokiem salę, która pękała w szwach. Znał niemal wszystkich gości, mniej lub bardziej. Jeśli mieszkasz w tak małej mieścinie od zawsze, trudno nie znać kogoś choćby z widzenia. Udało mu się w końcu wypatrzyć wolny stolik pod oknem w głębi pomieszczenia i tam skierował swe kroki. Co chwilę słyszał swoje imię wykrzykiwane ponad panującym gwarem płynącym z głośników klasycznym rockiem, gdy jedna, czy druga znajoma twarz zapraszała go do stolika. Kurtuazyjnie kręcił głową, dając znać, że dziś nie przyłączy się do picia. Nie, żeby nie lubił, bo głowę do chlania miał. Dziś jednak chciał zostać sam. Pomyśleć. Zjeść, napić się do smaku. Odpocząć.
Od ponad miesiąca mieli w Woodhaven masę roboty, co było normalne o tej porze roku, więc produkcja szła pełną parą. Taggart zastanawiał się nawet, czy nie przyjąć kilku lokalnych chłopaków tymczasowo do pracy, ale to okaże się pod koniec grudnia - jak na razie dopinali terminy, choć już zaczęły się nadgodziny. Rozmyślając o robocie, niemal nie zauważył, jak Betty (jedna z kelnerek) doniosła mu posiłek do stolika. Wyglądał i pachniał tak, że Wesowi aż skręcało kiszki.


Podziękował i zabrał się za steka z frytkami, popijając od czasu do czasu idealnie schłodzonym piwem. Nie minęło może pięć minut, jak przy stoliku znalazła się Charlotte.
- Dzwoni ten twój kumpel z hotelu. Woodward. Mówi, że chce z tobą gadać i że to coś ważnego.
Stary, poczciwy Rob. Jak nie mógł dodzwonić się na stacjonarny w domu, bądź telefon komórkowy, to doskonale wiedział, że znajdzie Wesa w "Kaczce", jak skrótowo mówili o pubie bywalcy.
- Że też nie mógł poczekać, aż zjem... - mruknął Taggart i przecierając usta papierową chusteczką ruszył za Charlotte na zaplecze, gdzie znajdował się telefon.

Dość szybko okazało się, że chodzi o hotel. W którym dzieją się jakieś dziwne rzeczy. Rob chciał, żeby Wes zajrzał i sprawdził, o co chodzi, bo on ma kupę roboty i nie może się na tym skupić. A Wes to niby leżał do góry fiutem całymi dniami, tak? Gdyby nie fakt, że znali się ponad piętnaście lat i Rob pomógł mu, gdy ten miał cięższy okres w życiu, nie kiwnąłby palcem, bo miał teraz od cholery roboty w firmie. Ale przyjaźń była najważniejsza, zresztą, tak uczyli go rodzice. Mógł wziąć kilka dni wolnego, przecież Alan się wszystkim zajmie pod jego nieobecność, a wyrwanie się z Pine Springs do hotelu mogło być całkiem niezłym pomysłem.
Z takim przeświadczeniem wrócił do stolika i zajął się stygnącym posiłkiem, zastanawiając się, ile prawdy jest w tym, co powiedział Rob i co mu opowie na miejscu. Oby to tylko nie były jakieś bajeczki o duchach i nawiedzonych domach.



29. listopada 1990,
"Goodrest Inn", hrabstwo St.Croix,


Pogoda była tego dnia paskudna, a wycieraczki z ledwością nadążały ze zbieraniem wody z przedniej szyby. Wes pokonywał krętą i błotnistą drogę do hotelu ostrożnie, ale i dynamicznie, żeby czasem nie ugrzęznąć w zalegającym wszędzie błotku. To było zresztą często utrapienie przyjezdnych, gdy pierwsze, co ich witało na urlopie, który zamierzali spędzić w posiadłości Roba, to spotkanie z wielkim pick-upem Marshalla Hodge'a, tutejszego mechanika i złotej rączki, który wyciągał (i to dosłownie) ludzi z opresji błotnistego podjazdu do Goodrest Inn. Wypadając zza zakrętu, Taggart wystraszył jakieś czarne ptaszysko siedzące na środku drogi i ucztujące na martwym, niewielkim gryzoniu. Ptak ledwo czmychnął przed wozem drwala, a ten tylko pokręcił głową i skrzywił się. Nie cierpiał zwierząt wypadających mu pod koła, albo biorących za pewnik, że ktoś ich ominie, bo przecież siedzą sobie na środku drogi. Minął jeszcze dwa ostrzejsze zakręty i znalazł się na prostej drodze do hotelu. Zostawiając za sobą bramę, zatrzymał wóz na podjeździe, upewniając się, że nie blokuje innym dojazdu.


Zaciągnął ręczny, zgasił silnik i wyskoczył na ulewę ze swojego ukochanego Forda Rangera. Wziął wóz w leasing dwa lata temu i był nim zachwycony. Zresztą, zawsze ufał amerykańskim firmom i jak na razie się na nich nie zawiódł. Sprawdził jeszcze, czy narzędzia na pace są dobrze zabezpieczone przez przeciwdeszczowy brezent i przebiegł się do wejścia. Recepcjonistka wyjaśniła mu sytuację, więc nie pozostało nic innego, jak poczekać na Roba w salonie. Gdy tam wpadł, dostrzegł jakąś blondyneczkę, z którą przywitał się jedynie skinieniem głowy. Od razu widać było, że nietutejsza, więc Wes nie zagadywał, zresztą, nie miał tego w zwyczaju. Podszedł do okna i porozglądał się trochę, na tyle, na ile pozwalały zupełnie zalane przez deszcz szyby. Potem skierował się do niewielkiego barku i nalał sobie whiskey.
- Pani też coś polać? - Zapytał kurtuazyjnie.

Niedługo później, ku zaskoczeniu Taggarta, w hotelu pojawiła się Emma. Znał się z nią praktycznie od dzieciaka, tak samo jak z całą jej rodziną. Nie żeby byli jakimiś wielkimi przyjaciółmi, ale tu i ówdzie trafiali na siebie, a pojawienie się znajomej twarzyczki Wes przyjął z szerokim uśmiechem.
- Cześć, Emma, ciebie Rob też zaprosił w związku z tymi jego "problemami". - Wes uniósł obie ręce i palcami dłoni zrobił niewidzialny cudzysłów. - Chcesz coś? Whiskey? Koniak? Rob jest dobrze zaopatrzony, z tego, co widzę. - Drwal uśmiechnął się i siorbnął alkohol ze szklanki.
Gdy po kilkunastu minutach w salonie pojawili się kolejni nieznajomi, mężczyzna zaczął się nad tym zastanawiać. Czyżby Robbie postanowił w jednym czasie ściągnąć kilkoro ludzi, żeby mu pomogli? Bo z całą pewnością to nie byli hotelowi goście, którzy czekali cholera wie na co i obrzucali innych ciekawskimi spojrzeniami. Taggart na razie tylko im się przyglądał, nie zabierając głosu. Gdy Rob się pojawi, wszystko z pewnością stanie się jasne. No chyba, że będą naprawiać te drzwi do wieczora...

Grobową atmosferę przerwało wtargnięcie jakiegoś oszołoma, który wyglądał, jakby urwał się z psychiatryka. Facet ściskał jakieś książki, a potem spieprzył na górę, jakby przed kimś uciekał, albo mu się przypomniało, że zostawił włączone żelazko.
- Coraz ciekawiej - rzucił Wes, zerkając na Emmę i polewając kolejne whiskey. Co prawda było jeszcze przed obiadem, ale kto powiedział, że o tej porze nie można sobie strzelić kilku głębszych? Tak na lepszy apetyt?
 
Kenshi jest offline  
Stary 05-03-2017, 01:01   #6
 
druidh's Avatar
 
Reputacja: 1 druidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputację
15 Richmond Cottages, Dublin
18 listopada 1990

Saoirse rozkładała powoli kartę za kartą oglądając je uważnie i wodząc palcami. Od czasu do czasu to wciągała powietrze, to stukała w blat, to znowu mruczała coś pod nosem. Mężczyzna siedzący naprzeciw niej czekał niecierpliwie i wyglądał na zdenerwowanego.
- Sean - powiedziała w końcu. Mężczyzna nieomal poderwał się z miejsca. - Cesarz. Hmm… Widzisz tutaj? - Sean patrzył, ale nie widział nic. Wysuszoną skórę na jej palcach. Zadbane, krótko ścięte paznokcie oraz stare i mocno zużyte karty. No i blat stołu. Trochę porysowany. Pokiwał głową, jakby jednak coś zrozumiał.
- I co? Co mówią?
- Władza jest drogą, ale drzwi nie wyważysz. Musisz ostrożnie zapukać. Kiedy złoto przebije żelazo nie wahaj się, ale bądź ostrożny.
- No, ale co to znaczy?
- Sean, te karty tłumaczą świat od tysiąca lat. Liczysz, że powiedzą ci dokładnie co i komu powiedzieć, żeby załatwić ten kontrakt? Idź, prześpij się, pomyśl, jak coś ci przyjdzie do głowy to dzwoń.

Sean McGreedy, budowlaniec z czteroletnim doświadczeniem, człowiek nerwowy, który stracił dwie umowy po tym jak prawie pobił swoich kontrahentów potrzebował wróżby, która dałaby jego firmie pracę. Kontrakt zaś był w zasięgu ręki, ale trzeba było odrobiny cierpliwości.


15 Richmond Cottages, Dublin
22 listopada 1990

Telefon zadzwonił późno wieczorem, kiedy Saoirse prawie zbierała się do spania. To był Sean.
- Udało się! Rozumiesz! One mówiły prawdę! - nie uznał za stosowne, aby się przedstawić - Poszedłem z nim dziś pogadać i pierdolił jak to on przez trzy godziny o jakich dzieciach, robocie, odpowiedzialności i tradycji i czymś tam kurwa jeszcze. I kiwałem mu głową cały czas, choć myślałem, że krew mnie zaleje, bo nie znoszę tych pierdolonych urzędasów, co to myślą, że wszystkie rozumy zjedli, a nigdy w życiu nawet normalnej roboty się nie chwycili. Ale tak jak mówiły, byłem ostrożny. Ostrożny, rozumiesz. I on powiedział wreszcie, że cena jest dobra, że się zgodzą. Mam to! W tych kartach jest moc. I wiesz co jeszcze? Wiesz co? - Saoirse wiedziała, ale klient to klient. - Olśniło mnie dzisiaj jak oglądałem telewizor. Złoto przebije żelazo, to o niej! Dama odchodzi, na pewno wybiorą Mayora, bo kogo by mieli.
- Jesteś geniuszem Sean, mówiłam ci, że sobie poradzisz z wróżbą. - Saoirse była już znużona całym dniem i nudną książką. I to jego “odkrycie”, był pracowity, ograniczony i świetnie płacił.
- Dzięki za wszystko, muszę iść.
- Dobrej nocy, Sean.
- Dobrej nocy, Seer.
Rzuciła książką w kierunku kosza i ułożyła się na łóżku. Telefon zadzwonił ponownie.
- Tak, Sean?
- Sean?

Głos Roberta obudził ją w mgnieniu oka.
- Robert? Boże! Tyle lat… - słuchała go w milczeniu, przypominając sobie jak ważnym był dla niej człowiekiem.
- Jasne... Nie ma żadnego problemu... Będę... Nie trzeba... Ostatnio dobrze stoję na nogach... No dobrze... - wstała i zapisała coś na kartce - Jutro sprawdzę wszystko i przyjadę jak najszybciej. - nie mogła potem zasnąć przez kilka godzin więc przed zaśnięciem zdążyła się jeszcze spakować.


Pine Springs, hrabstwo St. Croix,
29 listopada 1990 roku, wieczór,

Przyleciała do Minneapolis dziś rano. Myślała, że wizyta w Stanach po tylu latach zrobi na niej większe wrażenie, ale szczerze mówiąc nie czuła nic. No nie dokładnie. Ten facet obok którego siedziała w samolocie był obrzydliwy. Próbował ją oczarować pusząc się jak paw i opowiadając… nie pamiętała już co. Uznał krótkie ‘przepraszam’ i nos wciśnięty w książkę za zaproszenie do rozmowy. Potem jeszcze ten ten tępak w kasie na dworcu. Przynajmniej ten taksiarz z Pine Springs skupiał się bardziej na tym żeby nie wypaść z drogi niż zajmować ją rozmową. Za to wręczał jej resztę tłustą, mokrą ręką, a z ust śmierdziało mu jakimś amerykańskim żarciem. Próbowała uniknąć dotknięcia jego dłoni, ale nie dała rady. Była jak lepkie odnóże jakiegoś mackowatego potwora. Koszmar.

Dopiero gdy wysiadła z auta uświadomiła sobie w pełni dlaczego tutaj jest. Spojrzała na dworek. Ponury klasyk. Irlandia była takich pełna. Poukrywane za zagajnikami i murami obok wąskich dróżek. Przynajmniej nie będzie tu zbyt dużo ludzi i pewnie dostanie jakiś wielki przyjemny pokój. Potrzebowała snu i kąpieli. I będzie mogła znów zobaczyć się z Robertem twarzą w twarz. Przez jedną chwilę w jej oczach zagościły łzy. Są w jej życiu ludzie, dla których była gotowa przelecieć pół świata, a matka do śmierci twierdziła, że z nikim się nie zaprzyjaźni.
Weszła do środka.
 
__________________
by dru'

Ostatnio edytowane przez druidh : 05-03-2017 o 01:06.
druidh jest offline  
Stary 07-03-2017, 16:29   #7
 
Pan Elf's Avatar
 
Reputacja: 1 Pan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputację

[MEDIA]http://o.aolcdn.com/dims-global/dims3/GLOB/legacy_thumbnail/750x422/quality/95/http://www.blogcdn.com/slideshows/images/slides/126/448/8/S1264488/slug/l/land-rover-defender-10-1.jpg[/MEDIA]

- You give love a bad name! - zawtórowała Bon Joviemu, kiedy mknęła szosą swoim Land Roverem, bębniąc dłońmi o kierownicę w rytm wygrywanych na gitarze dźwięków.
Co jakiś czas, kiedy samochód zbliżał się do skrzyżowania, spoglądała na rozłożoną na siedzeniu obok mapę, na której dokładnie zaznaczyła sobie trasę, którą miała przebyć.
- Pine Springs - mruknęła, kiedy w końcu dostrzegła tę nazwę na drogowskazach. - Większego zadupia nie mógł sobie wybrać.

~ * ~

Minęło kilka dni, odkąd Gwen odsłuchała wiadomość nagraną na automatycznej sekretarce. Była wtedy w swoim mieszkaniu w Seattle, prawie dwa tysiące mil od Pine Springs w Minnesocie. Wróciła niedawno z Kuwejtu, gdzie kręciła odcinek swojego kasowego programu telewizyjnego “Shooting Truth” na temat tamtejszego konfliktu zbrojnego.
Spodziewała się, że jej sekretarka będzie przepełniona wiadomościami - czy to od zatroskanych rodziców, czy od któregoś z rodzeństwa lub nawet przyjaciół. Nie przewidywała jednak, że usłyszy tak dobrze jej znany, choć już od wielu lat nie słyszany głos.
- Cześć, Gwen - rozległ się niski, męski głos, kiedy skończyła odsłuchiwać wiadomość od swojej siostry.
Niemal natychmiast zatrzymała się w pół kroku z kubkiem gorącego kakao w dłoni. Spojrzała przez ramię w stronę aparatu telefonicznego, wsłuchując się w głos Roberta Woodwarda, a ciarki przeszły przez jej ciało. W jednej sekundzie przez głowę przemknęły jej miliony wspomnień, jakby ktoś nagle podniósł tamę i uwolnił szalony nurt rzeki, zalewając wszystko wokół.
- Wiem, że nie rozmawialiśmy ze sobą odkąd… - urwał na moment. Widocznie dla niego wspomnienie tamtego dnia nadal było bolesne.
Gwen wiele razy zastanawiała się czy postąpiła wtedy właściwie i jak wyglądałoby jej życie teraz, gdyby podjęła inną decyzję. Usiadła na białej kanapie, ściągając z głowy ręcznik i uwalniając kaskadę mokrych blond włosów, które opadły jej na ramiona i plecy. Przenikliwe spojrzenie jej niebieskich oczu wciąż utkwione było na telefonie.
- Widziałem, że odniosłaś sukces. Gratuluję! Naprawdę. Osiągnęłaś to, o czym marzyłaś, a czego ja ci dać nie mogłem… - ponownie urwał. Znowu wkraczał na grząski grunt. Gwen cicho westchnęła.
Po tym jak jej program okazał się kasowym hitem już po wyemitowaniu pierwszego odcinka, często myślała o tym, by odnowić kontakt z Robertem, jednak nigdy nie znajdowała na to wystarczająco odwagi, a później sprawy się jeszcze bardziej skomplikowały i było już za późno.
- W każdym razie chciałem cię o coś prosić. Wiem, że po tylu latach to może być nie na miejscu, ale sprawa wydaje mi się być na tyle poważna, że potrzebuję twojej pomocy.
Gwen nie wiedziała dlaczego, ale zaraz po wysłuchaniu całego nagrania, zaczęła się pakować do wyjazdu. Może obudziły się w niej dawno uśpione uczucia, może czysta chęć pomocy bliskiej jej sercu osobie albo też wrodzona ciekawość i żądza poznania prawdy.

~ * ~

- Dwanaście mil stąd?! - niemalże wykrzyczała, kiedy zapytała jakiegoś miejscowego o Goodrest Inn.
- Tak, tak. W tamtą stronę. Skręci pani na skrzyżowaniu w prawo, potem na następnym w lewo i prosto. Jak minie pani takie niewielkie wzgórze, to potem cały czas szosą i pani dotrze. W ogóle wygląda pani znajomo. Zaraz, zaraz… - Mężczyzna, którego pytała o drogę, około czterdziestki, łysiejący i z piwnym brzuszkiem, zaczął się nad czymś zastanawiać, przyglądając się badawczo Gwen.
- Gwendoline Marrows! - krzyknął tak niespodziewanie, że Gwen aż wzdrygnęła się. Uśmiechnęła się jednak do niego życzliwie. - “Shooting Truth”! Jest pani niesamowita! Tyle pani przeżyła! Z żoną jesteśmy stałymi widzami.
Gwen więc spędziła jeszcze kwadrans na rozmowie z nieznajomym fanem z Pine Springs, zanim zdołała się uwolnić i odjechać we wskazanym przez niego kierunku.
Przywykła jednak do tego, że była osobą rozpoznawalną. Początki oczywiście były trudne, bo popularność zyskała nagle, bez żadnego ostrzeżenia. Z biegiem czasu jednak udało jej się oswoić z tym, że ludzie zaczepiali ją na ulicy, niezależnie od tego gdzie się znajdowała. Nie dziwiło ją nawet to, że i w Europie była znaną osobą, bo nawet tam trafił jej program.

- No nieźle… - skomentowała, kiedy nachylała się nad kierownicą, by przyjrzeć się dwóm gargulcom witającym ją podczas przejazdu przez bramę wjazdową.
Zatrzymała swój samochód na podjeździe i wyłączyła silnik. Radio umilkło, przerywając w połowie hit zespołu Queen, a ona sama odpięła pasy i rozejrzała się dookoła.
Ponury budynek hotelu Goodrest Inn wcale nie zachęcał do tego, by wysiąść i zajrzeć do środka, a kiepska pogoda tym bardziej nie napawała optymizmem. Gwen przez chwilę zastanawiała się czy dobrze trafiła, jednak szyld mówił jednoznacznie, że było to właśnie to miejsce, którego poszukiwała.
Spędziła kilka dni w podróży za kierownicą samochodu, więc nawet nie zamierzała dłużej zastanawiać się nad decyzjami życiowymi Roberta Woodwarda i jego inwestycją w ten okropny budynek rodem z tanich horrorów. Chwyciła więc swoją torbę, narzuciła na głowę kaptur i wyszła na zewnątrz. Z bagażnika zabrała jeszcze dwie ogromne walizki i zatargała je ze sobą do środka.

Wnętrze przywitało Gwen przyjemnym ciepłem i suchotą. Nie zdążyła przemoknąć do suchej nitki, jednak jej przeciwdeszczowa kurtka cała ociekała i kilka niesfornych kosmyków włosów, które nie chciały pozostać pod kapturem, zlepiło się od deszczu i teraz nieprzyjemnie przyklejały się do policzków.
Z cichym westchnięciem odstawiła swoje dwie potężne walizy i rozejrzała się po pomieszczeniu. W półmroku, za ladą recepcji, siedziała pulchna kobieta o widocznie farbowanych na rudo włosach i źle nałożonym makijażu. Gwen lekko zmarszczyła brwi przyglądając się grudkującemu się podkładowi, po czym podeszła do recepcji, zsuwając z głowy kaptur.
- Gwendoline Marrows - przedstawiła się. - Jestem gościem Roberta Woodwarda.
- Pan Woodward nadzoruje prace nad wstawieniem nowego zamku w tylnych drzwiach. W nocy był straszny wiatr i musiał tak dmuchnąć, że wyrwał klamkę z zamkiem z drzwi. To nie powinno potrwać długo. Szef prosił, żeby się rozgościć w salonie, lub przy barku - odpowiedziała farbowana recepcjonistka, jakby była to wyuczona specjalnie na tę okazję formułka.
Gwen przyjęła te słowa bez większego zainteresowania. Nie chciała wdawać się w dłuższą rozmowę z recepcjonistką, bo zaczęła odczuwać ogromne zmęczenie po podróży i z chęcią zamierzała się rozgościć w salonie. Zatargała więc ze sobą swoje bagaże i rozsiadła się wygodnie na kanapie. Tam otworzyła jedną z walizek i wyciągnęła z niej kamerę i sprzęt do nagrywania, po czym zaczęła im się bacznie przyglądać czy czasem nie ucierpiały w podróży.
Po jakimś czasie do salonu wszedł mężczyzna. Pierwsza myśl, jaka przeszła przez głowę Gwen, to oczywiście, że był to Robert. Jednak z lekkim zaskoczeniem musiała stwierdzić, że był to zupełnie ktoś inny. Nie znała go, ale łatwo udało jej się ocenić, że musiał pochodzić z tutejszych okolic. “Cóż, jeśli takich tu mają facetów, to chyba muszę się zastanowić nad częstszymi wizytami” pomyślała, mierząc nieznajomego od stóp do głowy.
Uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi na skinienie głowy, po czym widząc, że nie kwapił się do rozmowy, sama wróciła do swojej kamery.
- Gin z tonikiem - powiedziała, gdy ten zaproponował coś do picia. Gwen zaczęła się wtedy zastanawiać kim właściwie był ten mężczyzna i co tam robił. No i oczywiście gdzie, do cholery, był Robert i ile miała na niego czekać?
Na pierwsze dwa pytania szybko uzyskała odpowiedź. Była dziennikarką, więc doskonale potrafiła dochodzić do różnych wniosków z podsłuchanych rozmów. Kiedy do salonu weszła kobieta o imieniu Emma (jak zwracał się do niej mężczyzna od drinków), okazało się, że i oni musieli zostać zaproszeni przez Roberta do hotelu ze względu na jego tajemnicze problemy. Musieli więc być jego przyjaciółmi.

- Rozumiem, że wszyscy zostaliśmy zaproszeni tutaj przez nieobecnego Roberta? - zagadnęła, mając dość niezręcznej ciszy i ciekawskich spojrzeń, kiedy przybyło jeszcze dwoje innych gości. - Gwendoline Marrows - przedstawiła się, choć spodziewała się, że nie będzie to wcale potrzebne.
Gwen niewiele różniła się od osoby, którą mogli znać z telewizji, wywiadów czy nawet okładek czasopism. Była całkiem atrakcyjną, szczupłą blondynką o niebieskich oczach. Ubrana w spodnie z ciemnego jeansu, czarne sportowe buty i białą bluzkę, na którą narzucona była ciemnozielona przeciwdeszczowa kurtka. Oczy miała lekko podkreślone nienagannym makijażem, a usta muśnięte matową szminką.
Wtedy też do salonu wtargnął mężczyzna o obłąkanym spojrzeniu. Gwen przyjrzała mu się badawczo, kompletnie ignorując jego bezczelną reakcję na ich widok. Miała już wiele do czynienia z różnymi osobami, również z tak zwanymi psycholami, lecz ten miał w sobie coś dziwnego i niepokojącego.
- Dobra, mam już dość tego czekania - stwierdziła. - Idę poszukać Roberta - oznajmiła, pakując kamerę i cały wcześniej wyciągnięty sprzęt z powrotem do walizki, po czym, zostawiając bagaże w salonie, ruszyła na poszukiwania.
Wcześniej jednak zamierzała zapytać recepcjonistkę o tajemniczego jegomościa, który pognał na piętro hotelu.
 
Pan Elf jest offline  
Stary 08-03-2017, 14:59   #8
Konto usunięte
 
Kenshi's Avatar
 
Reputacja: 1 Kenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputację
Drwal nalał eleganckiej blondyneczce ginu z tonikiem i podał szklankę, uśmiechając się lekko.
- Wes Taggart. - Przedstawił się. - Wychodzi na to, że Robbie musiał naprawdę uznać, że coś tu jest nie tak, skoro ściągnął aż tyle osób. Z chęcią bym się już dowiedział, o co tyle krzyku.

Mężczyzna rozsiadł się w fotelu, a jego wygląd od razu zdradzał, że nie zajmuje się w życiu pracą w cieplarnianych warunkach. Znoszone dżinsy, uwalone błotem solidne buty za kostkę, do tego flanelowa, ciepła koszula i czapka stanowiły zwykle jego codzienne odzienie. Zresztą, nie przykładał wielkiej wagi do ubioru, tak samo jak i wyglądu, choć oczywiście dbał o higienę. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną - nie typem mięśniaka, ale praca w tartaku od dzieciaka wyrobiła w nim siłę i kondycję, której niejeden mógł mu pozazdrościć. No i prawy sierpowy miał taki, że każdy po trafieniu szedł z miejsca spać. I choć dawno tego nie sprawdzał, to jednak pewne rzeczy się nie zmieniają.

Gdy Gwendoline stwierdziła, że rusza na poszukiwania Roba, Wes tylko wzruszył ramionami i odprowadził ją wzrokiem. Nie chciało mu się biegać po hotelu i szukać kumpla, zwłaszcza, że przecież sam miał do nich przyjść. Poza tym zwykle zdarzało się, że gdy Wes przyjeżdżał i Anne kierowała go w miejsce, w którym ponoć miał znaleźć Woodwarda, jego tam nie było. Dlatego tym razem zamierzał spokojnie siedzieć na tyłku i czekać. Dopił whiskey, po czym wskazał palcem na szachownicę leżącą na stole.
- Grasz pan trochę? - Spojrzał na elegancika w gajerku i dźwignął się z fotela, żeby podejść do stolika.

Może uda im się pyknąć w szachy, tak dla zabicia czasu, nim pojawi się Rob. Wes mistrzem nie był, ale ojciec - świeć Panie nad jego duszą - czegoś go tam nauczył. Tym bardziej fajnie będzie sprawdzić się z jakimś miastowym gogusiem. Jeśli tamten oczywiście umiał grać.
 
Kenshi jest offline  
Stary 09-03-2017, 22:55   #9
 
druidh's Avatar
 
Reputacja: 1 druidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputację
Nie znali się, to pewne. Robert musiał być naprawdę w potrzebie skoro wezwał pięć osób z całego świata, tylko po to, żeby załatwić jakąś sprawę. Przyglądnęła się uważnie, nie było tutaj żadnego oczywistego klucza. Jedyne wytłumaczenie jakie przychodziło jej do głowy, to fakt, że musieli znać Roberta. Ten w czapce musiał być lokalny, podobnie jak ta od koni. Elegant rządzi się barkiem, a musiał przylecieć z daleka więc Roberta zna, podobnie jak pani kamerzystka. ‘Skąd ja ją znam? Wygląda na to, że już ją kiedyś widziałam.’ Czytanie książki w gadającym i nieznanym towarzystwie jej nie szło, więc przyglądała się tym, którzy na nią nie patrzyli. Pan Czapka musiał robić w drewnie. Pewnie właściciel tartaku. Buty miał brudne, do tego drzazgi na ubraniu. Właścicielem drugiego pick-up’a była osoba, która zapachniała końmi, gdy Saoirse koło niej przechodziła. ‘Ciekawe, czy to tutaj powszechne?’ Rzuciła okiem na wewnętrzne części jej nogawek - pewnie będą wytarte. Elegant natomiast przyjechał z daleka. Robert mógł znać jakiegoś szlachcica, obycie i maniery mężczyzny były widoczne, ale z drugiej strony nie miał w sobie tego lekceważącego stosunku do świata i innych jakim charakteryzowali się Anglicy z długim rodowodem. Więc raczej nie... Ma pieniądze, to pewne i to sporo, więc pewnie jakiś specjalista. I ta blondynka… Skąd ja ją znam? Była Amerykanką, więc nie mogła to być jej nawet odległa lub przypadkowa znajoma. Chyba, że ze studiów, trudno jej było ocenić wiek kobiety. Z drugiej strony mogła ją widzieć w gazecie. Drogie ubranie, chyba nawet lepsze od Pana Eleganta. Kamera musi być dla niej ważna. Matki po wejściu do pomieszczenia najpierw rozbierają dzieci, zwykle kobiety poprawiają włosy i ubranie, a ta tutaj ogląda kamery, jakby zaraz miała ich wszystkich nagrywać. Jeep przed domem musiał być jej.

Do pomieszczenia wpadł mężczyzna, który sprawiał wrażenie wyraźnie wzburzonego, albo zdenerwowanego. Bibliotekarz? Raczej nie, bo w garniturze. Ludzie zwykle nie biegają z książkami. Robert szuka pomocy w eksperckich książkach i przyjaciołach.

- Whiskey jeśli jest, najchętniej irlandzką - uśmiechnęła się nerwowo do eleganta. Źle czuła się w towarzystwie osób, których nie znała, miała jednak wrażenie, że skala przedsięwzięcia Roberta nie mogła być przypadkowa. Bardzo chciała pomóc nawet jeśli miałoby się to wiązać z dyskomfortem psychicznym.
Zmęczenie podróżą zaczynało ją powoli dopadać.
 
__________________
by dru'

Ostatnio edytowane przez druidh : 11-03-2017 o 13:34.
druidh jest offline  
Stary 10-03-2017, 00:23   #10
 
Orthan's Avatar
 
Reputacja: 1 Orthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputacjęOrthan ma wspaniałą reputację
Boston, Boston University School of Medicine - University Hospital
22 listopada 1990


Godzin 18:00

Henry przyglądał się uważnie zdjęciu rentgenowskiemu, wyraźnie było widać liczne złamania kości promieniowej do tego kości nadgarstka też nie był w najlepszym stanie - księżycowata i trapezikowata była popękane. Operacja tego feralnego kierowcy będzie najwyraźniej wygląd na tym że w jego ręce zostanie umieszczona spora ilość metalu. Henry westchnął gdyby nie pijany kierowca dzisiejszy dzień należał by do jednych z bardziej swobodnych, a tak będzie musiał jeszcze trochę posiedzieć w pracy. Na razie Henry sięgnął po telefon leżący na biurku i wystukał numer, po czym odezwał się do słuchawki.

-Siostra Martha. Tu Doktor Morgan czy może Pani poinformować anestezjologa, zapewne Doktor Robertsa żeby przybył za kwadrans do sali operacyjnej. A i niech ktoś powiadomi moich studentów że za kwadrans operacja, możesz powiedzieć że będzie dużo metalu i gipsu.

Odkładając słuchawkę, Henry przejrzał jeszcze notes wizyt i spotkań po czym wyszedł z gabinetu kierując się do szpitalnej windy.

godzina 21:45

Henry ziewnął przeciągle, była już późno a on ciągle siedział nad papierami czasami myślał że praca lekarza polega na 75 procentów papirologi a pozostałe 25 procent to leczenia. Na całe szczęście operacja się udałą, a młodzież przynajmniej czegoś się nauczyła. W tym momencie jego rozmyślania przerwał nagły dzwonek telefonu

-Doktor Henry Morgan, słucham? Robert Woodward? Tak to mój znajomy, przyjaciel z studiów. Tak proszę połączyć, nie nie jestem zajęty.

Chwilę poczekał na połączenie, zastanawiając co też chciał by od niego Robert - nie widzieli się od czasów studiów, nie licząc kilku przypadkowych spotkań.

Tak słucham, Witaj Robercie, nie nie jestem zajęty. Pomoc, oczywiście od czego ma się przyjaciół. Tak, przyjadę. Nie nie będzie żadnego problemu.


Kilka dni później

Henry spakował się i zniósł swoje rzeczy do samochodu. Porsche 912 nie było duże, ale w zupełności starczył na jedną osobę i jej walizki.

Obecnie

Henry uśmiechnął się do czytającej kobiety i podał jej szklaneczkę whisky.

- Proszę, mam nadzieję że przyjemna lektura?

Słysząc pytanie mężczyzny uśmiechnął się i odpowiedział.

-Chętnie zagram, od czasu do czasu grywam. Może Kasparowem nie jestem, ale coś tam potrafię proszę Pana.

Po czym podszedł do stolika szachowego i patrząc na pionki zamyślił się.


 
__________________
''Zima to nieprzyjemny czas dla jeży, dlatego idziemy spać''
Orthan jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:44.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172