lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Survival horror, 18+] Sezon na śmierć (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/17119-survival-horror-18-sezon-na-smierc.html)

Tabasa 12-06-2017 12:35

[Survival horror, 18+] Sezon na śmierć
 
13. czerwca 2016 roku,
Apollo High School, miasto St Cloud,
1000 44th Ave., Minnesota 56303,
Stany Zjednoczone.



Ostry dźwięk szkolnego dzwonka zaganiał wszystkich uczniów powoli do klas. Korytarze pustoszały, choć nie wszystkim spieszyło się, by znów zasiąść do ławki po kilku minutach tak wyczekiwanej przerwy. Wśród nich było kilku uczniów ostatniego rocznika, których do klasy musiała zapraszać wychowawczyni, Kate Marshall. Wiecznie uśmiechnięta kobieta była ulubienicą swoich pupilów, nawet tych, którym zbytnio nie szło z literatury angielskiej, której uczyła. Wymagająca, ale otwarta na swoich uczniów, szybko zyskała sobie ich sympatię. Gdy wszyscy z dwunastej klasy zajęli w końcu miejsca, Kate omiotła ich wzrokiem. W ostatniej klasie zostało ich szesnaścioro i za chwilę mieli decydować, jaką dalszą drogę edukacji wybrać, lub w jakiej pracy zakotwiczyć, bo nie wszystkich stać było na college. Wcześniej jednak zamierzali wybrać się na wycieczkę z dala od cywilizacji, by spędzić ze sobą ostatnie chwile w tym zestawieniu i tej szkole w ogóle.

Dwie minuty po dzwonku drzwi do klasy otworzyły się i najpierw w środku pojawiła się Lindsey Hoy, sztywna i nielubiana przez wielu nauczycielka fizyki, Rick Gaudencio, wyluzowany belfer od historii, który lubił opowiadać sprośne żarciki oraz Brett Lambo, zdystansowany, wymagający i nieco oderwany od rzeczywistości nauczyciel astronomii. Dołączyli do Kate Marshall, która z założonymi rękoma stała oparta o blat swojego biurka.
- Przypominam, że jutro około ósmej trzydzieści wyjeżdżamy do Beaver Creek Resort przy Beaver Hut Lake. Co prawda wszyscy opłacili wycieczkę o czasie, jednak nie wszyscy oddali formularze zdrowotne, dlatego proszę zabrać je ze sobą jutro. Kto tego nie zrobi, zostanie w kampusie i ucieknie mu sprzed nosa fantastyczna przygoda. - Nauczycielka poprawiła okulary. - Panna Hoy, pan Gaudencio i Lambo będą wraz ze mną nadzorować tę wycieczkę, więc liczę, że cały tydzień minie nam w przyjemnej atmosferze.
- Na pewno, już my tego dopilnujemy. - Wtrąciła fizyczka, obdarowując uczniów słabym, nerwowym uśmiechem.
- Och, nie bądźmy tacy restrykcyjni, w końcu to ma być czysty relaks. - Gaudencio puścił oczko do uczniów. - Możecie zabrać ze sobą napoje... no napoje, sami wiecie jakie, co ja wam będę tłumaczyć.
- Panie Gaudencio...
- Oburzyła się Hoy. - Jak pan może...

- Co? Przecież niczego złego nie powiedziałem. Poza tym, droga koleżanko, życie ma się jedno i należy korzystać, ale pani chyba mało o tym wie
- powiedział historyk, a przez klasę przetoczyła się fala śmiechu.
- No już, spokojnie. - Odezwał się Lambo, klaszcząc w dłonie. Po chwili wszyscy zamilkli. - Nie zabieracie ze sobą żadnego jedzenia, gdyż prowiant wliczony jest w cenę wycieczki i będziemy mieć go pod dostatkiem przez cały tydzień. Oprócz lasów wokół ośrodka do naszej dyspozycji będzie jezioro, zjeżdżalnia i rowery wodne, do tego piaszczyste boisko do soccera i koszykówki. Resztę atrakcji sprawdzimy sobie na miejscu.
- Na pewno nie będziemy się tam nudzić, a wy będziecie mogli spędzić jeszcze trochę czasu we własnym gronie, nim rozstaniemy się na dobre. - Dodała Kate, uśmiechając się entuzjastycznie.

Hoy skinęła na nich i wskazała palcem drzwi, więc wszyscy nauczyciele wyszli przed klasę, rozmawiając przyciszonymi głosami, z których najbardziej wybijał się atakujący ton fizyczki i zlewcze odpowiedzi Gaudencio. Po niemal dziesięciu minutach pani Marshall wróciła do środka sama i usiadła za biurkiem.
- Po lekcjach podejdźcie do sekretariatu po broszurkę, która raz jeszcze o wszystkim wam przypomni odnośnie wycieczki. No i mam nadzieję, że nikt się nie spóźni. A teraz otwórzcie książki do literatury na stronie pięćdziesiątej ósmej...

Tabasa 12-06-2017 20:25


14 czerwca 2016 roku,
St Cloud, Minnesota,
Stany Zjednoczone.



Dwa autobusy szkolne zostały podstawione równo o ósmej trzydzieści, choć niektórzy i tak dotarli do kampusu spóźnieni, przez co ostatecznie spod szkoły wyjechali z piętnastominutowym opóźnieniem, a to mocno podniosło ciśnienie pani Hoy. Na szczęście nikt nie zapomniał formularza zdrowotnego, które zgarnął pan Gaudencio, nim zasiadł za kółkiem pierwszego z żółtych Chevroletów w towarzystwie pani Marshall. Drugim kierował Lambo, tam też kilkoro uczniów miało nieprzyjemność podróżować z podenerwowaną fizyczką, która niemal co chwilę obrzucała ich dziwnymi spojrzeniami, jakby brzydziła się przebywać z młodzieżą w tej samej przestrzeni. Młodzieżą, która w większości nie zachowywała się cicho, co pewnie jeszcze bardziej działało nauczycielce na nerwy.

Był niemal koniec roku szkolnego, od początku czerwca żar lał się z nieba, więc taka wycieczka na łono natury, z dala od zgiełku była ostatnią szansą, by szesnaścioro uczniów dwunastej klasy z Apollo High spędziło ze sobą trochę czasu razem, nim na zawsze rozejdą się ich drogi. Jak w każdej klasie, można było tu znaleźć całkowity przekrój postaw - od osób cichych, skrytych w sobie, przez pilnych uczniów, aż do przebojowych jednostek, najbardziej wyróżniających się w tłumie, ale niekoniecznie na klasówkach. Teraz jednak nauka nie miała znaczenia, dla tych ludzi liczył się relaks i przygoda. Coś, czego na pewno długo nie zapomną.

Zajęci rozmowami lub innymi sprawami, niezbyt zwracali uwagę na to, co się dzieje za szybami autobusów. Lambo i Gaudencio najpierw wyjechali na drogę stanową, a po dwóch godzinach takiej jazdy wybrali spokojniejszą trasę prowadzącą przez gęste lasy Superior National Forest. Wcześniej zatrzymali się na jakiejś lokalnej stacji benzynowej, gdzie reszta mogła zrobić ostatnie zakupy, rozprostować nogi, albo skorzystać z toalety. Po wyruszeniu w dalszą drogę początkowo mijali jakieś samochody, ale im głębiej się zapuszczali, tym trasa stawała się coraz bardziej wyludniona, aż w końcu wjechali w kompletną dzicz.


Pół godziny później dojechali do niewielkiej budki z bramą i szyldem zapraszającym na teren Beaver Creek Resort. Pani Marshall i pan Lambo rozmówili się z wysuszonym mężczyzną pod wąsem, który pilnował, by nikt niepowołany nie wjechał na teren ośrodka, okazali mu jakieś dokumenty a w zamian otrzymali pęk kluczy i zostali wpuszczeni za szlaban. Nieznajomy z budki przyglądał im się z kamiennym wyrazem twarzy, gdy autobusy z wolna ruszyły w głąb lasu, co niektórym wydało się dość dziwne. Szybko jednak skupili się na swoich sprawach i zapomnieli o ponurym strażniku.

Po kolejnym kwadransie trasy wijącej się pomiędzy sosnami, cedrami i brzozami, w końcu wyjechali na wielką polanę. Już z autobusów dostrzegli kilkanaście drewnianych domków (większych i mniejszych), rozrzuconych po całym terenie, oraz wielki słup z amerykańską flagą ustawiony mniej więcej po środku. Lambo i Gaudencio zaparkowali na wydzielonym do tego celu kawałku żwirowego parkingu i wypuścili wszystkich na zewnątrz. Pierwsze, co ich uderzyło po wyjściu z dusznych i nagrzanych autobusów, to wspaniały zapach leśnego powietrza, wesoły trel ptaków wśród listowia i delikatny szum ciepłego wiatru w koronach drzew. Między domkami w oddali dostrzegli molo i część jeziora, którego tafla odbijała srebrem promienie słoneczne. Było gorąco, jednak widoki w jakiś sposób orzeźwiały zmysły. Cały krajobraz był niezmiernie uspokajający.

Pani Marshall wyciągnęła z plecaka coś, co wyglądało jak przewodnik i zaczęła go przeglądać, gdy Hoy i Gaudencio ruszyli szybkim krokiem do jednego z drewnianych domków, bodajże największego na tym terenie, przed którym stało kilka pomalowanych na różne kolory ławek. Zniknęli w środku i po dłuższej chwili wybiegli, a fizyczka krzyknęła z wyraźną ulgą w głosie.
- Wszystko jest! Dowieźli zaopatrzenie, tak jak zapowiadali!
- Świetnie
- odrzekła Kate, rozglądając się po okolicy i co chwilę wlepiając wzrok w broszurkę, próbując ogarnąć, co jest czym. - Ok, chodźcie ze mną, moi drodzy.
Skinęła na uczniów, a ci z mniejszym bądź większym entuzjazmem ruszyli za swoją anglistką. Po kilkudziesięciu metrach weszli na niewielki, drewniany mostek, który miał jedynie oddzielać główną część polany od reszty i ich oczom ukazała się niewielka zatoczka z domkami otoczonymi lasami.


- Proszę bardzo, wasze kabiny sypialniane. - Pani Marshall omiotła teren ręką. - Panie zajmują domki po lewej, panowie po prawej. Z opisu wynika, że każdy z domków podzielony jest na cztery sypialnie z prysznicami, więc rozlokujcie się, jak wam wygodnie.
Spojrzała na zegarek.
- Macie pół godziny na rozpakowanie się, odświeżenie się i chwilowy odpoczynek, potem zbiórka przy maszcie z flagą. Zrobimy mały tour po całym ośrodku, żebyście zobaczyli, co gdzie jest. Do zobaczenia niebawem.

Uśmiechnęła się do uczniów, po czym ruszyła w stronę największego domku, gdzie czekali na nią Lambo i Hoy. Gaudencio stał przy autobusach i wyrzucał ze schowków torby i plecaki.
- No ruszcie się, nie będę wam tego tachał do pokoi, księżniczki i królewicze! - Zaśmiał się wesoło, krzycząc w ich kierunku.


Nami 14-06-2017 21:14


Claire Lockhart była na ogół dziewczyną uśmiechniętą, nie wykazującą żadnych problemów, która na wszystko odpowiadała “nie ma sprawy, da się załatwić” oraz “w porządku, nic mi nie jest”. Nikt prócz jednej osoby nie wiedział, co tak naprawdę dzieje się w jej wnętrzu, z jakimi emocjami zmaga się na co dzień oraz jak ogromny i potężny jest huragan rozpętujący chaos w jej młodym umyśle. Nocą, gdy samotnie leżała w łóżku, lubiła wtulać się w pachnącą męskim aromatem koszulkę i wyobrażać sobie, że osoba ta leży obok niej. Rodzice nie pozwalali jej zazwyczaj znikać na noc, toteż nie miała nigdy okazji spać obok chłopaka, o którym myślała - choć niejednokrotnie “spała” z nim, to nigdy obok. Dzień przed wyjazdem nie mogła zasnąć, to też dużo myślała. Pisała smsy, póki nie przestano jej odpisywać, myślała wiele o sobie, o nim, o relacji. Uśmiechała się na wspomnienie jego dotyku, gdy dłonią przeczesywał jej rude kosmyki włosów, kiedy mówił pochlebnie o niej urodzie, inteligencji, osobowości. Widziała smutek w jego oczach w swych gorszych momentach, kiedy płakała siedząc tuż obok. Krok po kroku w myślach dochodziła do chwili poczucia winy. Ogromnego, przeraźliwego przeświadczenia, że gdyby jej nie było, życie niektórych ludzi byłoby o niebo lepsze. Jej rodzice nie musieliby znosić jej złych humorów, martwić się gdy wracała późnym wieczorem, chodzić na zebrania szkolne i denerwować się tym, że po raz kolejny Claire jest zagrożona z historii. Młodsza siostra Hannah, nie musiałaby dzielić się niczym, wszystko byłoby tylko jej, wraz z uwagą ich rodziców. W szkole nikt nie musiałby znosić jej widoku, nieudolnych zagrań w siatkówkę podczas lekcji wuefu, niewiedzy na zajęciach grupowych w klasie ani potknięć podczas prób do szkolnych przedstawień. Życie ludzi, którzy ją poznali, byłoby pozbawione tych wszystkich irytujących sytuacji, które wydarzyły się wyłącznie z jej winy. Nawet Dean, któremu przysporzyła tyle kłopotu, Kimberly, która mogłaby zamiast niej mieć o wiele lepszą przyjaciółkę oraz Lulu, która była nieświadoma fascynacji Claire wobec jej chłopaka. W końcu wszyscy ci ludzie, którzy choć raz musieli spojrzeć na jej twarz, mieliby święty spokój - a przynajmniej tak myślała.


W dniu wyjazdu Claire była uśmiechnięta i promienna, trzymał jej się humor i chętnie rozmawiała z Kimberly na temat całej tej wycieczki. Była wyraźnie zachwycona możliwością spędzenia wolnego czasu gdzieś z dala od tego zgiełku, nauki i kontroli rodzicielskiej, której jako nastolatka nie mogła niestety uniknąć. Rudowłosa przede wszystkim zadbała o swój wygląd - mimo iż nikt nie wiedział, a jej koleżanka mogła zacząć się domyślać - wygląd dla Claire był sprawą bardzo istotną. Lubiła wyglądać skromnie, ale zwracając na siebie uwagę. Jej bluzka na ramiączka była więc najprostszym topem koloru szarego, jednak w tej jakże banalnej i niedrogiej bluzce, jej obfity biust stawał na wysokości zadania. Dodatkowo dopasowane do ciała, czarne jeansy podkreślały młode, jędrne pośladki. Sięgające za łopatki, długie, rude włosy, w świetle słońca zdawały się błyszczeć złotem i miedzią, kusząc swym świeżym wyglądem. Roześmiana buzia była o wiele ładniejsza, niż ta pochmurna, a dziewczyna zdawała się emanować wewnętrzną energią. Zdarzały się chwile gdy spoglądała na grupę klasowych chłopaków, stojących w paczce nieopodal autobusu, do którego mieli niedługo wsiąść. Nieświadomie zagryzała dolną wargę, gdy niebieskie tęczówki błądziły w ich kierunku. Nie byli pewni na kogo spogląda w szczególności, choć Danny mógłby postawić nawet stówę, że “ślini się na jego widok”. Ktoś inny jednak mógłby mieć do tego stwierdzenia małe obiekcje, a czy słuszne? Być może.
Kiedy w końcu uczniowie usadowili się w busach, Claire bez najmniejszego wahania siadła razem z Kimberly. Miała ochotę na towarzystwo, a Kim była wśród dziewczyn najbliższą jej osobą. Rozmawiały głównie o błahych sprawach, Claire nie ciągnęło do tego, aby mówić coś poważniejszego, wylewać żale bądź opowiadać o problemach. W sumie jak zawsze zapewniała, że u niej takowych nie ma, że wszystko jest w porządku, świetnie, a wręcz lepiej być nie mogło - wszystkie te stwierdzenia były kłamstwem pod maską jej wesołego uśmiechu, który wydawał się być na tyle szczery, że ciężko było poddać pod wątpliwość łgania koleżanki. Claire nawet wspomniała, że biorąc pod uwagę wycieczkę w głęboką dzicz, specjalnie ubrała się tak luźno i zwyczajnie, podkreślała wręcz, że wygląda “tak sobie”, ale to i tak nie jest ważne, bo jadą w takie warunki, że strój najprostszy sprawdzi się najlepiej. Nie omieszkała również napomknąć na temat swoich włosów, których nie zdążyła uczesać czy makijażu, który robiła w pośpiechu. Nie było w tym żadnej pustej rozmowy, po prostu luźno zaczęła rozmowę o “byle czym”, zaczynając od najprostszych tematów, czyli porannej pobudki i przyszykowania. Nawet zagaiła na temat swojej siostry i spytała, co o tej całej wycieczce myślą rodzice Kim i czy zgodzili się na wyjazd bez żadnego “ale”; w co Claire po prostu wątpiła.

Gdy tylko dojechali, Claire miała zamiar zająć pokój wraz z Kimberly. Miała nadzieję, że jeśli ktoś do nich dołączy to co najwyżej Vesna i Samantha. Nie miała ochoty dzielić przestrzeni z blondyną lub świruską. Aromatyczna koleżanka również nie bardzo pasowała, ale może na jakiś czas z wieloma odświeżaczami powietrza dałoby się ją znieść. Najlepiej jednak jakby się podzieliły, że po dwie osoby na pokój, wtedy byłoby i luźno, i komfortowo a przede wszystkim, bardziej prywatnie. Ruda miała nawet nadzieję, że pierwszego wieczoru uda się jej wkręcić na jakąś posiadówę wraz z “popularnymi”, ale tylko jeśli będzie tam Vesna lub Kim - bez nich czułaby się skrępowana. Miała wrażenie, że to jej moment, aby pokazać się reszcie, że nie jest cichą myszą, a osobą wartą uwagi. Choć sama w to nie wierzyła, chciała aby inni tak myśleli.
Nim ruszyła do pokoju jej spojrzenie znowu powędrowało w stronę chłopaków. Westchnęła głęboko, dzięki czemu jej biust uniósł się do góry i pomału wrócił na swoją poprzednią pozycję. Piersi były jędrne i wysoko osadzone, w tak młodym wieku jej ciało jeszcze się trzymało. Nie miała co prawda żadnych wyrzeźbionych mięśni czy wklęsłego brzucha. W dotyku jej ciało było delikatne, gładkie i miękkie, nie umięśnione i wysportowane. Mimo to była szczupła, ale nie obdarzona figurą modelki. Ponownie nieświadomie zagryzła zębami dolną wargę, jednak gdy którykolwiek z facetów to zauważył, odwróciła szybko wzrok i ruszyła w stronę domku.

Rozpakowanie się nie zajęło wiele czasu, gdyż Claire lubiła mieć ciuchy w walizce. Przepakowała tylko parę drobnych gratów do plecaczka, który zamierzała ze sobą wziąć. Spray na owady, krem z filtrem, kosmetyczka z zawartością, telefon, portfel, szczotka do włosów, podręczny kompas i chusteczki nawilżające. Przed wyjściem jeszcze zdążyła się odświeżyć, ułożyć włosy, poprawić makijaż oraz strój, a przede wszystkim głośno odetchnąć. Skorzystała ze wszystkich dogodności, na jakie pozwala łazienka, po czym ustąpiła Kim. Porozmawiała z Deanem, wkrótce dołączyła do nich także Hart.

Potem poszli razem na spotkanie pod flagą, jednak w połowie Holender wrócił się po coś. Claire śmiejąc się cicho prysnęła Kim sprayem na owady, aby koleżankę nic nie zeżarło. Zrobiła jednak to “z partyzanta”, zaskakując tym samym szatynkę.
- Jedyne czego nie lubię w takich miejscach, to komarów - uśmiechnęła się promiennie, po czym dyskretnie zaczęła rozglądać się po otoczeniu, czekając na resztę klasy oraz pomysły nauczycieli.

Kenshi 14-06-2017 21:42

feat. Okaryna, sunellica, Ombrose, Gormogon & Ardel. Dzięki za dialog! :)
 
Rzadko się zdarzało, żeby matka podwoziła go pod szkołę, ale jak już się zdarzało, to Danny spływał po fotelu terenowego BMW i naciągał kaptur od bluzy mocniej na głowę, żeby nikt go nie przyczaił. Uważał to za przypał, że w takim wieku musi jeszcze czasami zgadzać się na takie akcje, ale skoro starzy byli hojni i dawali mu hajs na niemal każdą jego zachciankę, to sam też mógł się przecież trochę poświęcić. Zwłaszcza, że jakby przyjechał swoim stuningowanym Nissanem Skyline'em, to pewnie po powrocie z wycieczki już by go tutaj nie było. Wolał nie ryzykować, bo uwielbiał swój samochód.

Pożegnał się z matką, która oczywiście musiała go jeszcze piętnaście razy wyprzytulać, wycałować i życzyć fantastycznej zabawy, po czym zabrał z bagażnika swój plecak i wypchaną po brzegi torbę sportową. Przebiegł się kawałek w stronę szkoły, gdzie już z daleka dostrzegł zaparkowane autobusy i zaledwie kilkoro uczniów wpełzających do środka, niczym mrówki. Znaczy: z deczka się spóźnił. No a skoro się spóźnił, to nie było sensu się przemęczać, więc zwolnił i spokojnym, spacerowym krokiem doczłapał do miejsca zbiórki.
- Nie spieszyło ci się, Calistri - syknęła na niego Hoy.
- No nie bardzo, pani Hoy. Taka piękna pogoda już od rana, szkoda zmarnować. I tak byście beze mnie nie wyjechali. - Wzruszył ramionami, uśmiechając się szeroko. Nie cierpiał tej nauczycielki, ale przekonał się już nieraz, że luźne zachowanie to to, co działa na nią jak płachta na byka. Nie dawał się więc prowokować, a tak naprawdę, to miał w dupie co ona tam sobie pierdoli pod nosem.

Przeciągnął się, ziewając. Był wysokim chłopakiem, a zadbaną, sportową sylwetkę zawdzięczał treningom piłkarskim i pływaniu. Danny był bowiem skrzydłowym w szkolnej drużynie soccera St Cloud Stallions (idealna nazwa, sam się uważał za ogiera) i stanowej Minnesota Lumberjacks, a także miał za sobą już siedem występów w drużynie narodowej do lat 18, gdzie zaliczył dwie asysty i strzelił bramkę. Po powrocie z zawodów wszyscy mu gratulowali, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że podąża dobrą drogą. Uwielbiał się ruszać i nieważne dla niego było, czy to na boisku piłkarskim, czy w łóżku. Bo seks był drugim ulubionym hobby Calistriego. Natura obdarzyła go gębą i uśmiechem, za którym oglądały się nawet babki w wieku jego matki, więc dlaczego miałby tego nie wykorzystać? Do tego dochodziła wspaniała osobowość i Danny mógł siebie uważać za mężczyznę kompletnego pod każdym względem. I za takiego się oczywiście uważał.

Wrzucił torbę do schowka w autobusie, minął panią Marshall rozmawiającą z Lambo, jakby była dla niego powietrzem i nim wszedł do środka, oczywiście obrzucił spojrzeniem jej zgrabny tyłek. Niezła była z niej “konserwa” i aż uśmiechnął się do siebie na samą myśl tego, co będzie działo się w ośrodku.
- Siema, mordy! - Krzyknął od schodków, unosząc rękę i z szerokim uśmiechem zerkając po zebranych w autobusie. Jego ekipa siedziała na końcu, więc szybko tam przeszedł, zatrzymując się na moment przy Lindsay i Kenie, którzy zajmowali siedzenia przed Marty’m i pozostałymi.
- Cześć, Lyndsay, nowe tipsy? - Wskazał palcem na jej zadbane dłonie i sztuczne paznokcie. - Klasa, sam bym takie nosił, jakbym był dziewczyną. Świetnie wyglądasz. - Danny utkwił spojrzenie w przedziałku między obiema piersiami blondynki, wizualizując sobie, co by z nimi zrobił, a potem szybko zerknął na siedzącego obok chłopaka i przybił z nim żółwika. - Kenny, moja morduchno. Ale ci wywaliło tricepsa, co żeś ostatnio podnosił, człowieku? Z dnia na dzień wyglądasz na coraz większego. Czym ty się żywisz?
Zarechotał i klapnął na tylnym siedzeniu, pomiędzy Marty'm, Deanem i Jerry'm.
- Dzięki za przytrzymanie miejsca, chłopaki. Chyba bym zszedł, jakbym musiał jechać w drugim autobusie z tą starą labadziarą. - Skrzywił się na samą myśl o Hoy.
- Zauważyłeś?! - zaterkotała śpiewnie patrząc na swoje nowe tipsiki z cyrkoniami i brokatem - Zajebiste, prawda? A kosztowały jak za psa wyścigowego - rzuciła dodatkowo niepoprawnym porównaniem rozczapierzając pokazowo szpony i sama na nie spojrzała z dumą.

Ken za dużo nie mówił. Jego czas reakcji jak zwykle był dość opóźniony. Mruknął coś tylko, że testuje nowe odżywki i proszki proteinowe, uśmiechając się dumnie do własnego bicepsa, którego pogłaskał czulej niż własną dziewczynę, po czym wyjrzał przez okno, przyczaić kto jeszcze z nimi jedzie w autobusie.
Po podkrążonych oczach, można było łatwo stwierdzić, że zdążył już nieźle przypakować i właściwie… to poszedł by w kimę.
- Jasna sprawa - odparł krótko Jerry, poprawiając się, żeby za bardzo nie zawadzać.
- Spoko ziomek, przecież nie dopuściłbym, żeby usiadł tu ktoś spoza ekipy. Chociaż… - Marty zaśmiał się wstając, żeby przywitać się z kumplem.
Marty był jednym z pierwszych, którzy dotarli na zbiórkę. Gdyby nie liczyć kujonów, to można by było powiedzieć, że był najwcześniej. Zaraz po oddaniu formularza belfrom ruszył w kierunku autobusu, żeby zająć ekipie miejsca. Wybrał oczywiście ten, w którym nie jechała pani Hoy. Usiadł w najbardziej taktycznym miejscu pojazdu - na końcu. Teraz czekał już tylko na resztę ekipy. Miał nadzieję, że szybko się zjawią.
Po przywitaniu się z Danny’m usiadł obok niego i szturchnął go łokciem, wskazując na swój plecak. Gdy tamten popatrzył w kierunku plecaka Marty rozsunął go lekko, po czym wskazał na dwie butelki wódki.
- Pijemy wieczorem?- zapytał kumpla.

- No ba! - Calistri się zaśmiał. - Ja też mam trochę butelek w torbie, zakosiłem staremu z barku, trzeba będzie tylko schłodzić odpowiednio. Jak się gdzieś zatrzymamy, będzie można wysłać Kenny'ego, żeby kupił parę zgrzewek browarów, na trzeźwo to ja tego tygodnia na pewno nie przetrzymam. - Zaśmiał się. - Chociaż na chlanie i ruchanie zawsze się siła znajdzie. - Zatarł dłonie i rozłożył się wygodniej na swoim siedzisku. - Życie jest piękne!
Przez okno zobaczył nagle swoją “dziewczynę” Lulu, która również go spostrzegła, wsiadając do autobusu fizyczki. Calistri nawet się nie uśmiechnął na jej widok, tylko rzucił.
- Ja pierdolę, co za ulga, że McKenzie nie jedzie z nami. Znowu przez całą drogę by mi pierdoliła o tym, że nasz związek nie wygląda, jakby sobie życzyła. A co ja jestem? Święty Mikołaj, żeby spełniać jej marzenia uczuciowe? No źle mówię, mordy? - Danny spojrzał na kolegów i koleżankę.
- Z profilu nawet jesteś podobny, tylko czapki brakuje. A od piwa brzuch się pojawi, nie martw się.- ironicznie dorzucił Marty. Musiał powstrzymać się od śmiechu.
- Taa, i brody do podłogi. Nie bądź taki dowciapny - rzucił wesoło Calistri.

Larkins się wyraźnie ożywił, oglądając za siebie na dwóch kolegów.
- To po chuja z nią jesteś jak ci tak przeszkadza? Jakby mi moja nie pasowała… bez obrazy landryneczko… to bym dał takiej kopa w dupe i nara… - Footballista oparł się ponownie, uśmiechając do swojej dziewczyny.
- Właśnie! Misiaczek ma rację! Jak jest głupią pindą to ją rzuć. Po co ci taka grzeczna? Kompletnie do ciebie nie pasuje - zapiszczała i przytuliła się do ramienia swojego napakowanego chłopaka -Ja wiem, że nie każdy może mieć takie szczęście, aby od razu znaleźć takiego Misia jak ten mój… Ale po co się tak męczyć?
- Bo widzisz, Ken, ty to taki człowiek z zasadami jesteś, od razu wykładasz kawę na ławę i cześć. A ja to złote serduszko mam i nie chcę, żeby McKenzie potem cierpiała i łzy wylewała. Wolę się trochę poświęcić, a i mam z tego swoje korzyści. - Danny wyszczerzył idealnie białe ząbki i poruszał miarowo brwiami. - Poza tym na wszystko przyjdzie czas, przecież nie będę z nią do końca życia. - Prychnął.
- Akurat wam się udało Lindsay, nie każdy ma tyle szczęścia co wy.- Zawtórował koleżance Marty. Mówił to w taki sposób jakby był zmęczony faktem, że mówili o tym prawie przy każdej rozmowie. Następnie szybko zmienił temat:
- Chcę wytatuować sobie drugą rękę, co o tym myślicie?
- Zajebisty pomysł, bro. Znam dobrego tatuażystę w "2 Cherry's", mogę pogadać, może spuści ci nawet z ceny
- rzucił Danny. - No chyba, że chcesz po zupełnej taniości, to idź do Kai, ona też coś tam dziara, ale ja bym nie ryzykował. Profesjonalka to profesjonalka, tyle powiem.

Wyciągnął z kieszeni iPhone'a siódemkę i wrzucił aparat wyciągając przed siebie rękę, tak, by złapać wszystkich ziomków w kadrze.
- A teraz, mordy, uśmiech, bo zaraz was wkleję na insta i fejsa. Lajki muszą się zgadzać. - Poczekał, aż się wyszczerzą i cyknął trzy zdjęcia. Po chwili skupił się na wklepywaniu coś w telefon, ale cały czas przysłuchiwał się rozmowie.
Gdy olbrzymowi przypomniało o telefonie, sam swój wyciągnął i odpalił PokemonGO.
- Ja pierdole… za chuja nie czaje o co w tym chodzi… ale Britt chciała bym jej złapał pikajczu… - mówił bardziej do siebie, dziobiąc wielkim paluchem w ekran, by wpisać login i hasło, które miał zapisane na dłoni. - Kot… weź się tym zajmij…
Ken wcisnął blondynie najnowsze, białe jabłko, po czym spróbował wyciągnąć nogi pod fotelem, by przygotować się do dłuższej jazdy.
- Może wytatuują mi pingwina na klacie? Sądzicie, że mają biały tusz? - zapytał z uśmiechem Jerry. Czekał na przynajmniej kilka chichotów i także wydobył telefon z odmętów jeansowych kieszeni.
Marty zaśmiał się.
- Dla ciebie wszystko Misiaczku - zaszczebiotała Lindsay i przejęła od chłopaka telefon - O rany! Najnowszy! Kiedy dostałeś?! Nic się nie chwaliłeś! Poczekaj - rozgadała się, aby na końcu cyknąć sobie szybką fotkę ze swoim chłopakiem i ustawić ją na tapetę - Od razu lepiej, prawda? - przymiliła się do Kennego kompletnie zapominając o tym o czym gadała reszta paczki. Po tym zajęła się tym o co ją proszono.
- Ja jebiu.. Tu nic nie ma Misiu!

Dean van der Vean siedział w tym czasie na tylnym siedzeniu w samym rogu i spoglądał przez okno. Wyszczerzył się jedynie do selfie, po czym z powrotem spochmurniał. Tak właściwie wydawał się nie tyle smutny, co zamyślony. Pozwolił ogólnemu harmidrowi spływać po nim. Nie mieszał się do rozmowy. Aż do tej chwili.
- Piękne paznokcie - rzekł do Lindsay z leniwym uśmiechem. Następnie jakby zastanowił się przez chwilę. - Myślę, że pasowałaby do nich nowa kurtka, równie błyszcząca. A może jeszcze bardziej!
Następnie zwrócił wzrok na Kena.
- Britt spodobałby się nie tylko Pikachu, są też inne pokemony. Ale żeby je złapać, trzeba mieć Poke Coins - westchnął. Dean tak właściwie zablefował. Jednak miał nadzieję, że trafił w mechanizm Pokemon GO. - A to z kolei kosztuje dużo prawdziwej forsy - skrzywił się. - Nawet tatuaże w “2 Cherry’s” ostatnio podrożały - tym razem spojrzał na kolegę obok.
- Kiedy ona tylko o tym pikajczu gada… chce być jak jakiś tam Asz Keczup. - Wzruszył ramionami dryblas, zwracając się do kumpla, po czym spojrzał w cycki Lindsay.
- Dostałem go po ostatnim wygranym meczu międzystanowym… myślałem, że wiesz, pytałem się ciebie czy warto go kupić. - Następnie ziewnął głośno.

Następnie van der Veen uśmiechnął się również do Marty'ego i Danny'ego.
- Jeżeli ktoś z was chce trochę zarobić, to będę czekał za kiblami na stacji benzynowej - rzekł. Jak mniemał, na jakiejś się zatrzymają. - Mam na myśli konkretną forsę - wyszczerzył się. Następnie skierował wzrok na nauczycieli siedzących na przedzie, dając tym samym znać, że obecne warunki nie są dość komfortowe na wyjawienie więcej szczegółów.
- Mi tam dodatkowy hajs niepotrzebny, mówię starym, ile chcę i dostaję - rzucił leniwie Danny, wciąż coś wklepując w telefonie. Nie raz chwalił się, że jego rodzice są cieszącymi się uznaniem w St Cloud weterynarzami i cała rodzina żyje na bardzo wysokim poziomie. Co jakiś czas podnosił wzrok znad iPhone'a, by ukradkiem zerkać w stronę siedzącej na przodzie Kate. Raz czy dwa ich spojrzenia spotkały się, ale chłopak nawet się nie uśmiechnął, zachowując chłodne pozory obojętności.
- Starzy też mi dają hajs kiedy tylko powiem, żeby to zrobili. Oni wręcz rzygają pieniędzmi. Poza tym ciągle są gdzieś służbowo. Pogadaj z Kenem, zdaje się, że on potrzebuje tych Pokedolców - odpowiedział Deanowi Marty wyciągając z plecaka IPhone’a - A co do tatuażu to nie chodzi o to gdzie, ale kto - dorzucił jeszcze chłopak śmiejąc się w znaczący sposób. Dean nie dołączył się do śmiechu. Co prawda już nie chodził z Kayą, ale to nie znaczyło, że chciał widzieć przy niej innego faceta. Z chęcią wepchnąłby Marty’emu do dłoni garść dolarów i wysłał do tego “2 Cherry’s”.
- Misiu niczego nie potrzebuje!- Lindsay zapiszczała ze złością i pomachała chłopakom najnowszym jabłkiem przed nosami trzymanym opazurzoną łapą - No, hello? Nie róbcie mi z chłopaka biedaka! - mruknęła po czym dała Kennemu buziaka w policzek zostawiając na nim odcisk różowej szminki. Roztarła go jednak po chwili kciukiem pieszczotliwym gestem i wróciła do monitorowania ekranu telefonu. Nie miała pojęcia czym jest ‘pikajczu’, ale wiedziała, że go złapie! Dla Misiaczka! W imię miłości! Ale najpierw ukradkiem doładuje mu konto w ‘poke coins’ jak zauważył Dean.

Van der Veen westchnął i głębiej wepchnął się w swój róg. Znowu wyjrzał przez okno. Powinien wiedzieć, że nie wszystko da załatwić się pieniądzmi i manipulacją. A nawet jeśli, to tylko bardziej upodobniłoby go to do ojca. A tego przecież nie chciał. Nie powinien o tym nawet pomyśleć.
Przynajmniej wciąż mógł liczyć na Claire.
- Weź mała… jak ja nie znoszę tych twoich mazideł, kurwa, potem łażę taki wytapetowany, wszyscy ze mnie ryją, a ja nie wiem o co biega… - Footballista wytarł się w ramię i kopnął w fotel przed sobą. - CIASNO TU! - wydarł się do nauczycieli z przodu, po czym zapadł się w siedzenie, nabzdyczony jak sam Posejdon. - I nudno w chuj… zachciało się jechać do lasu… - burczał pod nosem, opierając się o ścianę i zamykając oczy.
Czarnoskóry nie był zainteresowany dziwną ofertą. Potem by wyszło, że jest jak stereotypowi czarni - tylko problemy z pieniędzmi i szemrane interesy. Nic nie powiedział, żeby nie podpaść Holendrowi, miał nadzieję, że wrzaski wielkiego kretyna odwrócą uwagę od braku jego odpowiedzi.
Dziewczyna posłała swojemu Misiaczkowi całusa i uśmiechnęła się promiennie. Resztę drogi jednak czuwała jak ogar przy telefonie chłopaka.

Gadali niemal przez cały czas, a gdy zatrzymali się na stacji benzynowej w jakimś Wypizdówku Wielkim, zrobili zrzutę na browary i wysłali Kenny'ego po zakupy, jednocześnie go ubezpieczając. Dean - jako, że pieprznięta fizyczka miała na niego oko - został w autobusie i monitorował sytuację z siedzenia, mając dyskretnie puścić strzałkę do Calistriego, gdyby Hoy miała ich przyłapać. Larkins bez problemu zgarnął pięć zgrzewek Budweisera i nawet, jeśli sprzedawca miał jakieś "ale" do tych zakupów, to postura futbolisty skutecznie odwiodła go od jakiejkolwiek dyskusji. Przemycili wszystko do autobusu i w dobrym nastroju ruszyli w dalszą podróż. Danny zacierał dłonie, bo wiedział, że jak dziewczyny się spiją, to będą łatwiejsze i będzie można sobie poużywać, ile wlezie. Pod koniec podróży wrzucił sobie na słuchawki swoją ulubioną kapelę metalową - Asking Alexandria i rozmyślając o tym, jak dużo będzie dymał przez ten tydzień, aż nie mógł się doczekać. Co jakiś czas zerkał w stronę Kate, przywołując w myślach widok jej świetnych cycków.


W końcu dojechali na miejsce i piłkarz był pod wrażeniem. Rozległy teren, domki, niedaleko jakieś jeziorko, klawa okolica na fajne spędzenie czasu. Atmosfera niemal jak na obozach piłkarskich, tylko tutaj nie będzie musiał zasuwać dzień w dzień. Jeszcze bardziej ucieszył się, gdy Kate zaprowadziła ich w miejsce, gdzie mieli spać - sypialnie dziewczyn znajdowały się vis a vis domków chłopaków, więc idealnie! Nie będzie problemu zakraść się pod osłoną nocy do jakiejś chętnej koleżanki na małe co nieco. Danny już sobie układał cały misterny plan w głowie, gdy usłyszał drącego się od strony autobusu Gaudencio.
- No a za co panu płacą?! - Odkrzyknął Calistri, rechocząc.
Akurat historyk był w porządku i nie obrażał się o takie żarty, więc można było sobie czasami pozwolić na więcej. A nawet, jakby się obrażał, to Danny'emu to wisiało.

Zabrał swoje rzeczy i wszedł po schodach pierwszego domku od mostku. Zaraz za nim pojawił się Marty. Gdy Daniel zobaczył, w jakich warunkach przyjdzie im spać, westchnął ciężko.


- Dwójki? No chyba kogoś tu zdrowo pojebało! - mruknął i podszedł do łóżka, sprawdzając palcami miękkość materaca. - Jak ja mam niby spać na czymś takim? A o dobrym seksie to już można zapomnieć...
Przejechał dłonią po idealnie wyżelowanym czubie na głowie.
- No nic, jak trza to trza. Ja biorę dół. Jak chcesz, to bierz górę, Mart, a jak nie, to możesz sobie wybrać coś w innym domku, miejsca widzę tu jest, że ho ho - powiedział Danny, zerkając na kumpla. - A jak w nocy chrapiesz, to tym bardziej idź se poszukaj innego łóżka.- Zaśmiał się.
Po długiej podróży w taką pogodę cały się lepił, więc z torby wyciągnął ubrania na zmianę i szybko wskoczył pod prysznic. Dziesięć minut później, spsikany środkiem na komary i nasmarowany kremem przeciwsłonecznym wyszedł na zewnątrz w świeżych, luźnych ciuchach. Miał na sobie koszulkę Under Armour, krótkie spodenki Nike i sneakersy New Balance. Na nadgarstku wyróżniał się superwytrzymały zegarek G-Shock z limitowanej edycji wydanej na trzydziestolecie marki, za który rodzice chłopaka zapłacili dwa tysiące dolców. Danny lubił dobrze wyglądać i świetnie się czuł, przyciągając uwagę pozostałych.

Ledwo wyszedł z domku, a pech chciał, że trafił na idącą w stronę mostku McKenzie. Danny przyspieszył kroku, żeby nie musieć z nią gadać, jednak ona również to zrobiła.
- Unikasz mnie? - Zapytała, gdy się zrównali.
- Nie, skąd ten pomysł? - odparł D. wrzucając dłonie w kieszenie spodenek.
- Bo od trzech dni prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, a ponoć jesteśmy w związku. Chyba trochę inaczej to powinno wyglądać, nie sądzisz? - Spojrzała na niego swoimi wielkimi oczami. W jej twarzy było coś takiego, że ilekroć Danny na nią spojrzał, kojarzyła mu się jako biedna, bezbronna dziewczynka. Taki zbity psiak, który tylko chce, żeby go przygarnąć i pogłaskać.
- Nie wiem, jak powinno wyglądać, nigdy w żadnym poważnym związku nie byłem, bo nie muszę - odparł prosto z mostu Calistri, wzruszając ramionami. - Myślałem, że skumałaś to już na początku naszego "chodzenia".
- Myślałam, że ci zależy.
- Słuchaj, przez chwilę było fajnie, pomizialiśmy się i te sprawy, ale nie rób ze mnie swojego Kena, bo moją Barbie na pewno nie jesteś
- rzucił wesoło. - W sumie jak chcesz, to możemy nawet olać ten nasz "związek", bo do niczego mi to nie jest już potrzebne.
- Jesteś świnią, wiesz? Mam nadzieję, że karma ci w końcu za wszystko odpłaci
- burknęła, przyspieszając kroku. Po chwili jeszcze odwróciła się w jego stronę. - I tak naprawdę wcale mi się nie podobałeś i nie podobasz.
- No cóż, nie każdy ma dobry gust
- odrzekł, śmiejąc się. - Tylko potem nie przychodź przepraszać! - Krzyknął za nią i dorzucił jeszcze "Idiotko" pod nosem.
Poczekał na kumpli i razem z nimi ruszył pod maszt z flagą, ciekaw dalszych atrakcji. Przy okazji nacieszył oko kształtami Vesny, Claire i oczywiście Kate. Już nie mógł doczekać się wieczoru.

Ombrose 14-06-2017 22:05

ft. Nami & Pan Elf
 
- Czy ktoś jeszcze ma przy sobie formularz zdrowotny? - zapytał pan Gaudencio. - Przypominam, że wszyscy, którzy zapomnieli go doręczyć, zostaną w kampusie.

Dean czuł na sobie spojrzenie pani Hoy. Fizyczka niczym Meduza wwiercała w niego ślepia. Van der Veen stanął tyłem, tak jak niegdyś Perseusz i nie dał zamienić się w kamień. Ku niezadowoleniu nauczycielki wyciągnął z plecaka dokument i podał go historykowi. Nie wątpił, że stara Gorgona wolałaby, aby został w szkole. Albo żeby został z niej wyrzucony. Albo żeby padł trupem i zginął na miejscu. Tymczasem chłopak miał inne plany na nadchodzące dni.

Van der Veen ruszył za historykiem oraz panią Marshall. Wsiedli do jednego z dwóch autobusów. Nastolatek skierował się na sam tył, gdzie siedzieli koledzy z klasy.

Usiadł w samym rogu, po czym schylił się do plecaka po kolejną porcję kremu z filtrem UV. Dyskretnie natarł nim nadgarstki i przedramiona aż do łokci. Od dziesiątego roku życia bał się promieni słonecznych, a w środku czerwca żar lał się z nieba. Nic nie stanowiło dostatecznego zabezpieczenia - ani metalowy dach nad głową, ani korony drzew gęsto oblepione zielonymi liśćmi, pod którymi skryto Chevroleta. Nawet gorące powietrze zdradziecko falowało, napierając na szybę. Dean wyciągnął dłoń i dotknął szkła. Zapiekło.

Chłopak mieszkał w najróżniejszych zakątkach globu i najlepiej wspominał zimny klimat Reykjaviku, chłód Oslo oraz przyjemny mróz Zatoki Cooka na Alasce, gdzie uczył się pływać. Jednakże prażąca aura posłała jego myśli w kierunku Barcelony oraz małego gabinetu przy Via Laietana. Czy też Via Lewiatana, jak drwiąco przekręcał. Były to dni dłużących się poranków, zbyt kwaśnych landrynek oraz twardych foteli oprawionych w przetarte reprodukcje znanych obrazów. Dean z wahaniem siadał na tajemniczym uśmiechu Mony Lisy, podczas gdy jego terapeuta wybierał ekspresjonizm Krzyku Muncha. Wtedy Van der Veen w pełni rozumiał, dlaczego namalowana postać tkwi zastygnięta w tak wielkim przerażeniu.

Diego Catalán - nomen omen katalończyk - mierzył sto dwadzieścia centymetrów i ważył tyle samo. Pomógł Deanowi jedynie w poprawie asertywności, gdyż chłopak już nigdy więcej nie pozwolił, aby ojciec wmanewrował go w coś podobnego. Jego przygoda z profesjonalnym wsparciem duchowym zakończyłaby się właśnie w tym momencie, gdyby nie Apollo High School i tutejszy psycholog szkolny. Tym razem wynikło z tego przynajmniej tyle dobrego, że poznał piękną Vesnę Pavičić i wysportowaną Annikę Williams.

Głuchy grzechot silnika autobusu szkolnego przywołał Deana do skwarnej teraźniejszości. Nachylił się do plecaka, kiedy nauczyciele nie widzieli i zaczerpnął porządny łyk z piersiówki. Piekące czterdzieści procent rozkosznie rozlało się po przełyku i pozwoliło zapomnieć o czterdziestu stopniach na termometrze. Teraz Van der Veen gotowy był do wyjazdu. Toteż wyjechali.



Dean odżył, kiedy dojechali do Beaver Creek Resort.
Falująca, kusząco błyszcząca tafla wody przyzywała go. Zapewniała ochłodę, ukojenie, zmycie potu podróży. Van der Veen miał ochotę pobiec na molo, skoczyć i zanurzyć się w krystalicznych odmętach jeziora. Zanurkować i dotknąć dna, po czym powoli, niespiesznie wypłynąć na powierzchnię. Zrozumiał za czym tęsknił dopiero wtedy, gdy to zobaczył.

- Chodźcie za mną, moi drodzy - z transu wytrącił go głos pani Marshall.

Dean skrzywił się, ostatni raz powiódł wzrokiem po akwenie, po czym obrócił się i ruszył za nauczycielką. W drodze do przydzielonego domku przypadkiem wpadł na Kim Hart (nie pierwszy, nie ostatni raz), uśmiechnął się do Claire i posłał drętwe spojrzenie swojej nemesis, pani Hoy.


Dean wyszedł, aby rozejrzeć się po otoczeniu. To było takie spokojne miejsce. Wysokie, zielone drzewa górowały nad drewnianymi domkami, a niebieskie niebo napawało optymizmem. Postanowił, że zostawi wszystkie swoje zmartwienia i troski w St Cloud; mógłby przysiąc, że znalazł się w innym wymiarze.
Jego wzrok spoczął na twarzy znajomej. Claire siedziała na schodach przed swoim domkiem, a delikatny wietrzyk powiewał jej pięknymi, płomiennymi włosami. Wyglądała tak ślicznie, że Dean przez moment zaniemówił. Prędko wrócił do swojego pokoju i wyjął z walizki zawiniątko. Następnie ponownie wyszedł na zewnątrz i skierował się w kierunku Lockhart.

Powitał ją uśmiechem.
- Wiem, że jest czerwiec… ale niedawno był maj, a to prawie kwiecień. Czyli to jakby marzec - rzekł. W tym momencie Claire zaśmiała się. Blondyn tak szybko przeskakiwał miesiące, że miała wrażenie, iż zaraz znajdzie się w grudniu przy wigilijnym stole. Dean w końcu rozłożył materiał, z którym przyszedł. - Wesołego Dnia Świętego Patryka! - rzucił, po czym usiadł obok swojej korepetytorki z fizyki. Uśmiech dziewczyny poszerzył się znacznie, a jej usta rozwarły się w zdumieniu.
- No nie wierzę! - po głosie rozpoznał, że jej zaskoczenie było tym pozytywnym.
Podał jej wzorzysty, zielony ręcznik, na którym wyhaftowano wiele koniczynek oraz duży napis.


- Zobaczyłem w sklepie i od razu pomyślałem o tobie. Nawet jeśli nie utożsamiasz się ze swoim irlandzkim dziedzictwem, to przynajmniej jest zielony… a to twój ulubiony kolor - dodał. - To koniec roku, potem już nie będzie czasu na dawanie prezentów - westchnął.

- Jest świetny! - stwierdziła bez większego namysłu, odbierając z jego rąk prezent.
- Nie no, po prostu nie spodziewałam się, że mógłbyś o mnie pomyśleć. Choć nie ukrywam, że ciekawi mnie jak akurat wyglądam, gdy o mnie myślisz… - spauzowała na chwilę i zagryzła dolną wargę, co nierzadko jej się zdarzało. Jej skupiony na zielonym ręczniku wzrok powędrował w jednej chwili na twarz chłopaka, nie odstępując go ani na chwilę, póki nie uzyskała odpowiedzi na zadane właśnie pytanie -... jestem chociaż ubrana? - mruknęła, uśmiechając się kusząco i unosząc brew ku górze. Złożyła ręcznik kładąc to sobie na kolanach i wpatrywała się w przystojnego i uroczego Holendra.

Dean był zaskoczony kierunkiem rozmowy. Dyskretnie rozejrzał się, czy nikt ich nie podsłuchuje, po czym uśmiechnął się. Nachylił się i pocałował Claire w policzek.
- Masz na sobie tylko to - pogładził dłonią zieloną tkaninę. - Przez jakiś czas, potem już tylko mniej - podparł się od tyłu dłońmi i spojrzał w niebo. Zdawało się, że nawet światło słoneczne mu nie przeszkadza.
- Jak ci się tu podoba? - zapytał. - Tak spokojnie, jak na innej planecie.

- Tak, miła odmiana - odpowiedziała z zadowoleniem. Była usatysfakcjonowana jego reakcją, poczuła jak ciepło przepływa przez jej ciało. Zamknęła na chwilę oczy odchylając głowę daleko w tył i wzięła potężny wdech. Potrzebowała skupienia na czymś innym niż własnej, niepohamowanej chęci, przez którą robiła się strasznie monotematyczna. W końcu jej oczy się otworzyły, a głową powróciła do pozycji pionowej.
- Nie czujesz się źle? No wiesz, będziemy pewnie wiele czasu spędzać na dworze, a trochę tu…. Parno? Gorąco, no wiesz. - Nie chciała wprost mówić o słońcu, ale łatwo było się domyśleć. Jej samej taka pogoda również nie sprzyjała, słońce było wrogiem jej jasnej karnacji i powodowało wysyp piegów.
Po chwili milczenia przewróciła oczami, widząc z daleka zmorę swojego “kolegi”. Miała nadzieję, że on szybko nie zauważy znienawidzonej nauczycielki, wiedziała jak bardzo “to coś” psuje jego humor.

Dean westchnął.
- Wziąłem bardzo długi prysznic i do tej pory już zdążyłem zużyć pół butelki filtru - rzekł. Trochę przesadził, jednak faktem było, że bardzo dokładnie posmarował się przed opuszczeniem domku. - To miejsce trochę przypomina mi wieś, gdzie zabierała mnie matka... kiedy jeszcze żyła. Miałem może sześć, siedem lat. Kompletna głusza, ale przy tym duże jezioro. To były dobre czasy - dodał. - Takie wspomnienie mogłoby mnie zasmucić, ale w rzeczywistości czuję się dzięki niemu bezpiecznie - dotknął jej dłoni. Była ciepła i rozgrzana przez słońce, ale w ogóle mu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie.

Podążył wzrokiem tam, gdzie ukradkiem spojrzała Claire. Zmarsowiał, widząc panią Hoy.
- Wciąż jesteś po mojej stronie? - zapytał już znacznie poważniej. - Wiesz, o czym mówię... - zawiesił głos.

- Zawsze. Tuż obok, nad i pod… - rzuciła sugestywnie, jednak widząc jego poważną minę postanowiła sobie darować. Westchnęła również poważniejąc.
- Wolałabym byś zrezygnował. Wiem, że ta kobieta jest niesprawiedliwa wobec ciebie, wręcz się znęca. Jesteś cudownym i niegłupim chłopakiem, a ona stara, złośliwą flądrą! Bardzo mi zależy na twoim szczęściu, ale nie chce byś musiał ponosić ogromne konsekwencje, jeśli ona umrze.... Pomogę ci, zawsze będę. Ale może jeszcze to przemyślisz? - zmartwiona ścisnęła jego dłoń. Każdy dotyk sprawiał, że narastało w niej pożądanie. Nie mogąc przestać o tym myśleć, muskała zmysłowo opuszkami palców jego dłoń.

Oni widzieli Hoy, ale stara nauczycielka nie była świadoma, że ją obserwują. Podeszła do jednego z domków i stanęła na palcach, aby dojrzeć, co dzieje się w środku. Najwyraźniej nic ciekawego, bo chwilę potem kontynuowała przechadzkę.
- Widziałaś to? - Dean mruknął z niedowierzaniem, by po chwili zaśmiać się gorzko. Dziewczyna jedynie smutno się uśmiechnęła. Żałowała, że nie ma szans na przekonanie go do rezygnacji. Dean przeniósł wzrok z powrotem na Claire i nagle złagodniał, widząc jej śliczne rysy. Odgarnął pasemko rudych włosów za ucho. Lubił ich dotykać.
- Tak właściwie nie chodzi tylko o zemstę. Chcę ją nauczyć, że to, co robi, wcale nie jest niewinne. Każdy bullying ma konsekwencje. Widziałem niedawno dziewczynę z młodszych klas, która wybiegła z lekcji na korytarz po tym, jak Hoy doprowadziła ją do płaczu. Co jeżeli pewnego dnia nauczycielka natrafi na kogoś słabego psychicznie, mającego na dodatek wiele innych problemów i dojdzie do wielkiego nieszczęścia? Czy Hoy poniesie jakieś konsekwencje? Czy w ogóle zauważy swój wkład w taką tragedię? Może moje środki są mocne, ale właśnie takimi dysponuję. Nie zamierzam stać bezczynnie, tak jak wszyscy inni - żachnął się. Następnie spojrzał na dłonie Claire i przesunął palcami po jej nadgarstkach. Irlandka zrozumiała. Zamyśliła się, a z jej twarzy na chwilę zniknął uśmiech. Mógł dostrzec jej prawdziwą, depresyjna aurę, która potrafiła dobić największego optymistę. Patrzyła w dół na bliskość ich dłoni. Milczała. Dean posmutniał i wyglądał na zamyślonego. Jak gdyby coś sobie przypominał.
- Nie zamienimy tych fiolek, tylko zmieszamy ze sobą ich zawartość, żeby było po połowie. Hoy nie umrze - Dean przyrzekł. - Nawet jeśli na to zasługuje - dodał ciszej, na co ona kiwnęła głową.
- Ufam ci - wtrąciła błyskawicznie, zupełnie jakby miała naszykowana odpowiedź. Taka reakcja potwierdzała szczerość jej słów.
Nachylił się żeby czule pocałować Claire w policzek, jednak ta odwróciła głowę, aby złączyć ich wargi. Zrobiła to na krótko, aczkolwiek było w tym wiele namiętności i pożądliwości, zupełnie jakby ten pocałunek był wstępem do głębszej interakcji. Oderwała się bardzo szybko, aby nikt nie zauważył.
- To ma dla mnie duże znaczenie, że mnie wspierasz - wyznał Dean.
- Liczę na to, że po tej całej akcji będziesz wystarczająco nakręcony. Trzy dni bez ciebie to trochę za dużo - uśmiechnęła się znacząco, zabierając rękę i poprawiając włosy. Zerknęła tylko na moment na jego rozporek od spodni, ale szybko przeniosła spojrzenie gdzieś przed siebie, a następnie na nauczycielkę fizyki.
- Kiedy chcesz to zrobić? - spytała cicho.

Dean uśmiechnął się i już miał odpowiedzieć, kiedy usłyszał szelest otwieranych drzwi za plecami. Prędko odsunął się od Clair i spojrzał w kierunku odgłosu. Rzeczywiście miejsce, w którym znajdowali się, wcale nie było intymne. Powininen o tym pomyśleć! Tyle że… zapewne nawet z tą świadomością poszedłby do Claire.

Drzwi domku sypialnianego otworzyły się i ukazała się w nich Kimberly. Zaczesała dłonią włosy do tyłu i spojrzała z góry na Claire i towarzyszącego jej Deana.
- O! Cześć, Dean - powiedziała, przenosząc znaczące spojrzenie na swoją przyjaciółkę.
Nie czekając na odpowiedź wyminęła ich ostrożnie i zeszła po schodkach, by w końcu stanąć przed nimi. Poprawiła zawiązane wokół pasa rękawy jeansowej katany i rozejrzała się dookoła.
- Kim - przywitał się van der Veen.
- Co knujecie? - spytała Hart, gdy jej wzrok powrócił na rudą i Holendra, który prędko spojrzał w innym kierunku.
- Dostałam podziękowanie za pomoc w fizyce - Claire oznajmiła dumnie, pełna radości i wysunęła przed siebie trzymane teraz w rękach zawiniątko. Był to zielony, gruby ręcznik.
- Obczaj jaki ładny. Mam nadzieję, że moje częste wizyty pomogą Deanowi w utrzymaniu formy - powiedziała na tyle sugestywnie, by tylko on zrozumiał to inaczej, niż temat fizyki.
- I flądra zrozumie, że nie zasłużył na takie traktowanie. Akurat się tu przechadzała i temat zszedł na gorsze. Szkoda, że musi tu być i psuć humor, nie? Jeszcze twojego ojca by tu brakowało do kompletu - zażartowała okrutnie ze śmiechem.
Kimberly sięgnęła po zielony ręcznik i rozłożyła go, by mu się przyjrzeć. Po krótkiej ocenie faktury materiału i ogólnej jego prezencji, złożyła starannie ręcznik i oddała Claire.
- Będzie pasował do twoich włosów - stwierdziła, posyłając Claire uśmiech.
Potem Kimberly spojrzała w stronę, gdzie wcześniej przechadzała się pani Hoy.
- Nie przesadzacie czasami? Wiem, że to trudna osoba, ale… - Hart wróciła wzrokiem do swoich rozmówców. - Nie wiem, ja tam z nią problemów nie mam. - Wzruszyła ramionami.
- Jednak mój tato to już zupełnie inna bajka - stwierdziła, trochę pochmurniejąc. - Wiecie, że gdyby nie był odpowiedzialny za szpital, to pewnie pojechałby z nami jako dodatkowy opiekun?
Kimberly westchnęła ciężko na samą myśl.
- Ciebie i mnie traktuje stosunkowo normalnie, bo nie mamy problemów z Tym przedmiotem. Ale niektórych traktuje nie fair, nawet sobie nie wyobrażasz - sprostowała krótko zerkając na Deana. W końcu na pewno też miał coś do powiedzenia.

Van der Veen skinął głową Claire, po czym niepewnie uśmiechnął się do Kimberly. Lubił dziewczynę, ale nie byli przyjaciółmi. Co prawda często widzieli się na mieście, jednakże zazwyczaj nie znajdywali wspólnego tematu do rozmowy i dlatego nie zatrzymywali się na długo. Czy mógł jej ufać? Dean nie wahałby się przed powierzeniem życia Connorowi Hartowi, z którym niegdyś się przyjaźnił... zanim ten został zmuszony do opuszczenia miasta. Jednak Kim nie była swoim bratem i van der Veen nie miał w stosunku do niej równej pewności.
- Bądź szczera - poprosił, nawiązując kontakt wzrokowy. - Jak wiele słyszałaś?
Przesunął się, robiąc miejsce na schodach Kim. Miał nadzieję, że dziewczyna usiądzie.
- Siadaj z nami! - zachęciła ją Claire uśmiechem - I tak musimy czekać na resztę, a tu przynajmniej jest trochę cienia.
Kimberly uniosła jedną brew, nie bardzo wiedząc do czego odnosiło się pytanie Deana. Spojrzała na Claire, a potem dosiadła się do nich.
- To znaczy? - spytała Deana.
- E… - zaczął van der Veen. Uznał, że Kimberly chyba rzeczywiście nic nie podsłuchała. Ale jeśli z taką powagą zadał jej to pytanie, to musiał brnąć dalej. Postanowił poświęcić swojego czarnoskórego kolegę, aby zyskać wiarygodność. - Bo właśnie… to niby nie nasza sprawa… ale napomknąłem Claire, że masz sekretnego adoratora i zastanawialiśmy się, czy wiesz, że Jerry… No… I czy nie spróbować was jakoś z sobą zeswatać - zaśmiał się niezręcznie. - Ale się wygadałem. Jednak to fajny facet, więc tego… może już lepiej zamilknę.

Przy odrobinie szczęścia Jerry nigdy nie dowie się, że właśnie został wsypany.

- Jestem wciąż zaskoczona - zaplątała się nieco Claire, która pierwsze słyszała.
- I tak bym ci powiedziała prędzej czy później - wzruszyła ramionami i puściła do Kim oczko.
- To i tak jeden z fajniejszych chłopaków w klasie, więc nie jest to takie przerażające. Bałabym się bardziej, gdyby to był Harold! - wzdrygnęła się ruda na samą myśl o tym. Tym bardziej gdy ten pomazał sobie twarz jakimś świństwem.
- Ja pieprzę, ale on jest dziwny. Przeraża mnie, a was? A zresztą zapomnijmy o tym - machnęła w końcu ręką. Miała wiele chaotycznych myśli, gdyż nagle kłamstwo Deana, w którym musiała uczestniczyć, wybiło ją z rytmu swobody. Była lekko zmieszaną, a w głowie kołatało się setki obrazów, wspomnień i wyobrażeń. Złączyła razem kolana, przyciskając do siebie uda. Patrzyła gdzieś w ziemię, podgryzając od wewnątrz dolną wargę. Nie wiedziała już co powiedzieć.

- Jerry chodzi na basen - Dean kontynuował. - Świetnie pływa i jest na serio wysportowany. Pozostaje w drużynie bardziej dla przyjemności i relaksu, choć jakby chciał, to myślę, że mógłby osiągnąć naprawdę dużo.
Van der Veen miał nadzieję, że tą prawdą osłodzi Afroamerykanina w oczach Kim. Nie wierzył, że niczego nie podejrzewała… Czarnoskóry co chwilę patrzył na nią maślanymi oczami i uśmiechał się na jej widok. Wystarczyło dodać dwa do dwóch. Dean miał nadzieję, że ten niespodziewany kierunek, w którym poszła rozmowa, przyczyni się do czegoś dobrego.
- To dobry materiał na chłopaka - dodał. - Na pewno nie musisz obawiać się, że cię zasztyletuje, to nie Harold.
Nie do końca był pewien, jak to się stało, że wmieszali do sprawy Svensona, ale miał nadzieję, że to zadziała. Dean cieszył się, że Claire z taką łatwością przystosowała się i poparła jego wersję wydarzeń. Miał ochotę ją pocałować, jednakże pomiędzy nimi siedziała Hart.
- Nie obawiam się Harolda - odparła Kimberly, która słuchając, jak Dean próbował wychwalać Jerry’ego, czuła się trochę nieswojo. - I wiesz, sama potrafię ocenić, kto jest dobrym materiałem na mojego chłopaka. Nie potrzebuję do tego przedstawiciela handlowego, który zarzuci mnie atutami swojego towaru. A Jerry jest człowiekiem, nie przedmiotem.
Mimo to zaczęła zastanawiać się nad słowami Holendra. Czy to faktycznie była prawda? Czemu wcześniej tego nie zauważyła? A może zauważyła, ale podświadomie zignorowała wszelkie znaki?
- Nieważne… - mruknęła, wyobrażając sobie minę swojego ojca, gdyby się o tym dowiedział. Oparła brodę na dłoni i wpatrzyła się przed siebie.

Dean zamyślił się, próbując zinterpretować słowa Kim. Spojrzał na nią zaskoczony. Jego próby zwrócenia uwagi na dobre strony kolegi skończyły się drastycznie źle.
- Nigdy nie sugerowałem, że Jerry jest przedmiotem - rzekł. - Miałem nadzieję, że go lubisz - dodał smutno.
“Gbadamosi skończy ze złamanym sercem, sądząc po reakcji Kim”, pomyślał. Dean wolał szczęśliwe zakończenia tego typu historii.
- Nie powiedziałam, że go nie lubię… - Kimberly zaczęła mimowolnie zawijać kosmyk włosów na palcu wskazującym prawej ręki.
- To na pewno skomplikowane - ostrożnie przyznał Dean. - Jednak kończymy szkołę i drogi nas wszystkich w tym momencie rozchodzą się, być może na zawsze. Przepraszam, jeżeli poczułaś z mojej strony presję, ale to dlatego, bo smuci mnie, że został nam już tylko jeden wspólny tydzień - westchnął. - Jednak czasami tyle starczy, by rozwinęło się coś naprawdę wyjątkowego - dodał, uśmiechnął się i wstał. - Chyba czas już iść - spojrzał na zegarek.

Jego własne słowa uzmysłowiły mu, że rzeczywiście zostało niewiele czasu nim wszyscy rozstaną się na dobre. A to znaczyło… że być może wreszcie powinien powiedzieć Kim prawdę o jej bracie. Hart bez wątpienia wyglądała na kogoś, kto ma w planach wyjazd do jakiegoś college’u. Dean zrozumiał, że ta wycieczka była ostatnią okazją na wyjawienie prawdy. A Kimberly zasługiwała na to, by ją znać.

Również Claire miała swoje przemyślenia. Spojrzała na blondyna jakby ze smutkiem. Jeśli znowu zostanie sama, to co zrobi? Czy w ogóle będzie miała jeszcze ochotę, by żyć? By wychodzić z domu? Bo niby gdzie miałaby iść, po co… zaczęła żałować, że tak bardzo ukrywali relacje między sobą. Wydawało jej się jednak, że Dean nie chce się z tym ujawniać, że się jej wstydzi. Nawet jej to nie dziwiło, właściwie było oczywiste. Nie będzie robiła mu wstydu przed samym zakończeniem szkoły. Pozwoli mu po prostu zapamiętać siebie jak najlepiej. Pomoże w czym będzie chciał, zaspokoi jego, a przy okazji swoje, żądze, a potem pozwoli mu odejść udając, że wcale jej na nim nie zależy. Uśmiechnęła się bardzo słabo, a potem odwróciła wzrok i podniosła się z siadu. Widać było smutek wymalowany na jej twarzy.
- Tyłek mnie już boli, pójdę pod flagę, może zaraz się zlecą - uśmiechnęła się sztucznie do Kim i Deana, po czym odwróciła się i zaczęła pomału zmierzać na miejsce zbiórki, grzebiąc po drodze w plecaku

Kimberly spojrzała na siedzącego obok Deana. Uśmiechnęła się do niego niezręcznie. Nie miała nic przeciwko niemu, właściwie nawet go lubiła. Tak po prostu, jak kolegę z klasy. Pewnie gdyby mieli więcej wspólnych tematów do rozmów, to mieliby szansę na całkiem fajną przyjaźń. Niestety, rzadko mieli o czym razem rozmawiać. Często to Claire była wspólnym mianownikiem. Albo Connor. Na samo wspomnienie starszego brata Kim trochę posmutniała. Zupełnie jakby odszedł z tego świata - a on tylko uciekł z domu. Kiedyś byli bardzo blisko, zawsze mogła na niego liczyć - był w końcu jej starszym bratem, który chronił ją przed złem tego świata zupełnie jak ojciec, tylko w bardziej wyrozumiały sposób.
- Hej, Claire, zaczekaj! - krzyknęła za przyjaciółką i wstała ze schodków, po czym pobiegła za rudą.


Minął kwadrans. Dean - odświeżony, zakwaterowany i przebrany - stawił się przy maszcie z flagą. W miejscu wskazanym przez wychowawczynię na punkt zbiórki.

Gormogon 14-06-2017 23:04

Marty Blake był na zbiórce przed czasem, co dość mocno zdziwiło nauczycieli, ponieważ chłopak zazwyczaj był spóźniony na lekcje oraz wszelkie szkolne wyjścia, które nie były związane z zawodami sportowymi. Na te zawsze był przynajmniej z półgodzinnym zapasem. Koszykówka była rzeczą, na której naprawdę mu zależało, i to może właśnie dlatego, pomijając fakt, że był wybitnym graczem, został wybrany na kapitana szkolnej drużyny. W sezonie, który właśnie się zakończył zdobył najwięcej punktów w lidze, co dawało nadzieje na przyszłość w NBA. Wyniki Martiego wynikały nie tylko z ciężkiej pracy na treningach i siłowni, ale także ze wzrostu koszykarza. Nie każdy osiemnastolatek mógł pochwalić się 196 centymetrami wzrostu.

Tego dnia wyjątkowo zdarzyło się, że Marty do szkoły został podwieziony przez swojego ojca. Od dawna miał z nim popsute relacje, Thomas Balthazar Blake nieustannie był na wszelakich wyjazdach służbowych po całych stanach i nie miał czasu na żadną poważną rozmowę z synem od dwunastych urodzin. Zresztą z matką było podobnie, też nie miała czasu dla syna. Martiego przestało już to obchodzić, ważne, że rodzice dawali mu pieniądze na wszystko czego potrzebował i pozwalali mu urządzać w domu regularne imprezy. Jedynym momentem, kiedy mógł poczuć się tak jakby należał do normalnej rodziny, mimo opinii Frank'a Hart'a na jego temat, były spotkania z Kimberly, z którą znał się od lat. Rozumiał, że mężczyźnie mogą nie pasować jego tatuaże i dlatego traktuje go w taki, a nie inny sposób. Poza tym był to syn starej przyjaciółki jego żony, która po studiach nie miała już ochoty z nimi się często spotykać. To właśnie dlatego, że pośrednio Kim pomagała mu uporać się z zaistniałą sytuacją i pomagała mu ze szkołą postanowił być jej niewidzialnym aniołem stróżem. Mało kto miał na tyle odwagi, żeby mu się postawić.
Gdy Thomas uruchomił silnik swojego Jaguara XF spojrzał w kierunku syna i machinalnie, bez emocji powiedział:
- Jak ci idzie w koszykówce synu?
Marty nie odpowiedział. Nie miał ochoty rozmawiać.
W momencie kiedy szary Jaguar zajechał pod teren szkoły młody Blake wyskoczył z auta zabierając ze sobą torbę i plecak. Ojciec rzucił za nim czymś na kształt "Cześć synu, baw się dobrze.". Wtedy Marty odwrócił się i powiedział:
- Byłbym zapominał ojciec, dasz tysiaczka, przydałby się.

Z plikiem banknotów od Thomasa w kieszeni zbliżył się do nauczycieli. Przywitał się z nimi zwykłym "dzień dobry" i zaraz po oddaniu formularza belfrom ruszył w kierunku autobusu, żeby zająć ekipie miejsca. Miał nadzieję, że szybko się zjawią, ponieważ ojciec nieźle wyprowadził go z równowagi. Chciał ich też zapytać o opinie na temat jego nowego pomysłu. Chciał sobie strzelić nowy tatuaż. Jego rozmyślania przerwało pojawienie się Claire. Dzisiaj wyglądała pięknie.
Gdy tylko pojawili się kumple wywiązała się rozmowa, która trwała, aż do przyjazdu na stację benzynową. Tam wysłali Kena, aby ten zakupił dodatkowy alkohol. Marty miał ochotę na imprezę w ośrodku, taką na której byliby wszyscy z klasy. W tym przekonaniu utwierdziła go rozmowa z resztą paczki. Był trochę zmęczony ich towarzystwem. Wyjątek stanowił Danny.

Autobus zatrzymał się na terenie ośrodka wypoczynkowego. Marty podążał za Dannym aż do wybranego przez kolegę pokoju.
- Dwójki? No chyba kogoś tu zdrowo pojebało! - mruknął Danny i podszedł do łóżka, sprawdzając palcami miękkość materaca. - Jak ja mam niby spać na czymś takim? A o dobrym seksie to już można zapomnieć...
Przejechał dłonią po idealnie wyżelowanym czubie na głowie.
- No nic, jak trza to trza. Ja biorę dół. Jak chcesz, to bierz górę, Mart, a jak nie, to możesz sobie wybrać coś w innym domku, miejsca widzę tu jest, że ho ho - powiedział Danny, zerkając na kumpla. - A jak w nocy chrapiesz, to tym bardziej idź se poszukaj innego łóżka.-
- Nie, nie chrapie, biorę górę- odpowiedział mu Marty.- I tak nie zamierzam spać, rozkręcamy imprezę, nie stary?

Wyszedł z domku, żeby kumpel mógł się przebrać. Sam zmienił tylko t-shirt. Czekając na zbiórkę usłyszał rozmowę Dannyego z Lulu. Było mu jej szkoda. Chciał podejść i mu walnąć prosto w ryj. Mimo całej sympatii do najlepszego kumpla nie mógł mu wybaczyć stosunku do kobiet. Traktował je wyłącznie jak przedmioty. Ładne przedmioty. Marty miał już dosyć tego dnia, ale powstrzymał się i nie zareagował, chyba jednak zbytnio lubił Dannyego.
Blake zdecydował się jednak podejść do opuszczonej, zapłakanej dziewczyny i spokojnym głosem odezwał się do niej:
- Wszystko w porządku? Gdybyś potrzebowała porozmawiać to się nie krępuj, chętnie pomogę.

Pipboy79 15-06-2017 03:38

Jack Brooks - pechowy awanturnik


https://www.youtube.com/watch?v=GgTxN5Oy1lo



Nic nigdy nie szło tak jak powinno
od dziecka pod prąd, zawsze kłopoty
nauczyciele mnie nienawidzili
przez nich przestałem chodzić do szkoły




Jack siedział na krześle żółtego autobusu. Obojętnie wpatrywał się niewidzącym spojrzeniem na mijane za oknem drzewa. Las chyba nawet. Przespał większość drogi ale teraz chyba na sam koniec już przebudził się. Dalej był tak samo drętwy jak gdy wsiadał do autobusu. Dalej zastanawiał się jakim cudem się w to wszystko wpakował. Jak to się stało? Jak do tego doszło? No jakoś samo. Samo się to wszystko zrobiło. Bezwolnie i bez pytania świat wtłoczył go w swoje tryby napędzane złośliwym losem i kotnrolowane przez wrednych cwaniaczków co zawsze zdawali się być w niewłaściwym dla Jacka miejscu i czasie. Tak było choćby wczoraj. Kurwa mać! Wczoraj to było jakieś epickie kombo nawet jak na Brooksa! Przynajmniej ta głupia wycieczka dała mu czas odespać to wszystko. Wkurzony ruchem znów pociągnął z puszki. Dobrze, że się jeszcze to piwo nie zdążyło zagrzać. Bo spieniło się jak cholera od tej jazdy o czym świadczyły plamy na spodniach i koszuli Jack’a jakie powstały przy otwieraniu pojemnika. Wczoraj. Jack znów zacisnął zęby jak przypomniał sobie te wczoraj.


---



Rano - gabinet szkolnego psychologa



- Prace społeczne. - powiedział spokojnie facet po drugiej stronie biurka. Trzymał w dłoniach butelkę z modelem statku wewnątrz. Przyglądał się pewnie tym masztom jakie teraz leżały już luzem.

- Prace społeczne? Pan tak na poważnie? - Jack zapytał Jack jakoś też hipnotycznie wpatrzony w tą butelkę. To było niechcący! No trochę go poniosło i uderzył pięścią w blat biurka no ale ta butelka musiała jakoś krzywo stać, że spadła… Po co ją stawiał na samym brzegu? Ale ten odgłos upadku szkła i taki podejrzanie suchy, cichy dźwięk jakby coś pękało jednak trochę go speszył.

- Tak Jack. Prace społeczne. Tak na poważnie. - pokiwał głową facet w marynarce odkładając butelkę z uszkodzonem już modelem żaglowca i patrząc na swojego gościa. - Sam mówisz, że kadzidełka cię wkurzają i są głupie, że składanie modeli cię wkurza i jest głupie, że medytacja jest do bani i cię wkurza, i taniec też jest do bani. I cię wkurza oczywiście. - facet kiwnął głową streszczając jakoś tak niezbyt przyjemnie to co przed chwilą powiedział, czy wykrzyczał właściwie Brooks co zakońćzyło się właśnie trzaśnięciem pieści w blat stołu i upadkiem szklanego opakowania żaglowca. Uczeń chciał coś powiedzieć ale zabrakło mu słów. - Mówisz, też, że praca cię uspokaja. Więc popracuj Jack. Społecznie. Zrób coś konstruktywnego. Wiesz, tworzenie zamiast niszczenia. - facet łagodnie tłumaczył i rozkładał to składał dłonie w piramidkę w miarę jak mówił.

- A konkretnie to jakie prace? - zapytał nieufnie i niepewnie uczeń z najstarszej klasy. Czuł w tym podstęp. Na pewno stary chciał go w coś wrobić albo ośmieszyć. Jak wszyscy. Musiał być więc czujny.

- Pomożesz panu Emerdsonowi. Popracujesz. Zobaczymy co on powie. Przyda ci się wreszcie jakaś dobra opinia kogokolwiek o tobie na koniec szkoły Jack. Z tą opinią pójdziesz w świat. Dobrze mieć cokolwiek pozytywnego w papierach które będą się za tobą ciągnąć przez resztę życia. - tłumaczył szkolny psycholog. Tłumaczył łagodnie i rozsądnie i w końcu Jack się zgodził. Jak ostatni kretyn! No jak mogło się to skończyć inaczej?! Teraz wściekle zapił kolejny łyk piwa i mocniej naparł butem na zagłówek siedzenia przed sobą.


---



Przedpołudnie - damskie prysznice




całe dni stałem w bramie, marzyłem
o tym by zdobyć bogactwo i sławe
lepsze ubranie, drogi samochód
by mieć złudzenie, że wreszcie coś znacze



Pan Emerdson. Stara dziadyga pewnie tak stary jak ta cała buda. Szkolny techniczny od napraw i serwisów. Dotąd Jack jakoś nie miał z nim do czynienia bardziej niż inni uczniowie. Ale za to szybko go poznał. Okazał się wrednym, leniwym skurwysynem.

- Krótka piłka młody. Ja tu rządzę i masz robić co ci każę albo ci załatwię taką opinię, że ci się odechce numerów. Skoro już tu jesteś to się świetnie składa. Zbliża się przegląd okresowy kanalizacji a coś się zapchało. Wejdziesz tam i przepchasz. Tak proste, że nawet taki tuman jak ty powinien sobie z tym poradzić. Tu masz plany, latarkę i krótkofalówkę. A. I najważniejsze. Szacunek. Masz się do mnie zwracać per “panie Emerdson”. Zrozumiano? - stary dziadyga popatrzył nieprzyjemnym, złośliwym wzrokiem na młodego pomocnika. Ten łypnął na niego równie nieprzyjemnym wzrokiem.

- Gdzie jest to wejście? - zapytał na ile dał radę spokojnie. Choć dłoń mu się sama zwinęła w pięść gdy usłyszał fanfaronadę tego starego dupka który najwyraźniej “się poczuł”. Jack nie wiedział co on tam poczuł ale wiedział, że sam najchętniej poczułby jego nos na swojej pięści. No ale podobno miał walczyć z agresją. No to walczył.


---



- Panie Emerdson chyba wyszłem poza mapę. Tu się nic nie zgadza. Kiedy ktoś ostatni raz tu zaglądał? Tu jest wszystko przeżarte, wszystko się sypie. Przeciek jest. Nawet cegły są przegnite. - zapytał gdy przedostał się w końcu do odpowiedniego zaworu. Chyba wieki tu nikt nie zaglądał. Jack się wkurzał by z każdym przebytym metrem był już pewny, że stary pierdziel wykorzystał go do roboty jaką sam powinien zrobić. A nie robił i to pewnie od wielu lat. Wieków pewnie. To i wszystko tu się zasyfiło. Znalazł przeciek. Faktycznie był. To i w końcu ktoś musiał to zrobić po tylu latach no i kurwa mać akurat ten cholerny mądrala zza biurka pospołu z tą gadziną w kombinezonie wrobili go w tą robotę!

- No to weź zawór i wymień po to tam jesteś! I nie cwaniakuj bo cię załatwię! Ja teraz idę na przerwę na lunch więc mi nie przeszkadzaj. - krótkofalówka zaskrzeczała starczym skrzekiem w klaustrofobicznych ciemnościach rozświetlonych latarką Jacka.

- Lunch? A ja? Kiedy ja będę miał przerwę na lunch? Głodny jestem. - już olać ten durny zawór ale do cholery był głodny! Nic nie jadł od rana. Rano też nic co by można tak naprawdę uznać, że jadł więc tym bardziej był głodny. A tamten stary pierdziel ględził o jedzeniu! Brooks od razu się zrobił dwa razy bardziej głodny.

- Zjesz jak skończysz. Wymień ten zawór raz dwa to coś zjesz. - krótkofalówka znów zasyczała złośliwością odpowiedzi. Brooks wściekły przekręcił jej przycisk by się rozłączyć. Był taki głodny! Próbował się skupić na tym zaworze. Stary dał mu jeden na wymianę. Ale wszystko zaczęło się sypać, ledwo się dotknął do tej starej rury okazała się złośliwie zapieczona, użył WD, użył klucza, za mocno się zaparł, klucz odskoczył i uderzył go w czoło, Jack też odskoczył więc uderzył się w głowę o niski sufit a potem w potylicę o przeciwną ścianę. Wtedy z rury zaczęło tryskać szlamem, Brooks się wkurzył więc go kopnął, rura nagle po prostu odpadła, Jack jęknął bo teraz trzeba było jeszcze dorobić po obu stronach nowe rury by mieć gdzie wstawić zawór, więc kopnął ten złom jeszcze raz a potem nagle wszystko zaczęło się sypać! Dosłownie! W panice zobaczył obsypujący się sufit, jakieś dziwne burczenie jakby cały budynek się miał zawalić właśnie na niego i faktycznie się zawalił! A przynajmniej Jack gdzieś poleciał, coś się rozpadło, coś posypało, ciemność zaczęła go wciągać, Jack zaczął w panice krzyczeć, gdzieś leciał i spadał i nagle stała się światłość!

Ruch zatrzymał się zaraz po tym jak Jack grzmotnął w coś twarzą. W coś płaskiego, twardego i mokrego. Jak mokra podłoga. Kafelki. Takie z guzkami, antypoślizgowe jak pod prysznicami. Zalane wodą i bardzo kontrastowały te jasne kafelki z ciemnymi grudami starego cementu, okruchów cegieł, ziemi i to wszystko pod prysznicem zmieniało się w jedno błoto z jakiego próbował wygrzebać się Jack. Gdzie on do cholery był?! Było ciemno a teraz było skrajnie jasno. Panowała piwniczna, przegniła stęchlizną a teraz pachniało szamponem i myciem. Było ciasno a teraz leżał gdzieś tam. No i było cicho a teraz otaczał go babski pisk. W końcu to do niego dotarło. Wylądował w babskich prysznicach! Ulżyło mu. Czyli nadal był w szkole.

Ale jednak oczywiście nie mogło być tak prosto. Nie miał pojęcia co jest z tymi laskami nie tak ale zaczęły się drzeć i piszczeć. Chciał wyjaśnić i uspokoić a tu jakaś rzuciła go czymś! Chyba szamponem. Zasłonił się i chciał coś powiedzieć i wytłumaczyć, może nawet uspokoić ale ledwo odsłonił twarz i któraś zdzieliła go ręcznikiem! No do cholery jasnej! A potem nagle zrobiło się cicho i stał przed panią Hoy i Marshall. Skąd one się tu wzięły?!

- Eee… Dzień dobry. - Jack nie był pewny jak przełamać te ich baaardzooo nieprzyjazne spojrzenie jakim go przywitały gdy już zdjął z twarzy ten ręcznik w jaki go ktoś rzucił.

- Co tu robisz Jack? To jest damski prysznic. - pani Marshall zażądała wyjaśnień i coś nie wydawała się w tej chwili ani miła ani łagodna. Za nimi dwiema jakoś nagle zaczął pęcznieć tłum a wokół Jacka nagle zrobiło się pusto. Jak zwykle. Jak się w coś wkopał.

- Bo ten… Naprawiałem rurę… I ten. Bo zawór trzeba było wymienić. I no to zacząłem. Bo pan Emerdson mi kazał… - Tak było! Ale jakoś jak nagle stał mokry od tej wody, tego szlamu z rury, w tym jaskrawym świetle i tak patrzył na tych wszystkich czystych ludzi jacy wokół się zbierali, ich spojrzenia, i twarze czuł się jak jakiś parch w tym czystym, uporządkowanym świecie i jakoś z każdym słowem język plątał mu się bardziej.

- Jaką rurę? W damskiej przebieralni? Dlaczego stresujesz dziewczęta Jack? - pani Hoy nie wydawała się zadowolona z odpowiedzi młodzieńca i dalej w jego opinii próbowała go uwalić.

- Ja stresuje?! Kóraś rzuciła mnie szamponem! I dziewczyny na pewno przesadzają! Piszczą nie wiadomo o co. Przecież to całkiem normalne, że jak ktoś idzie pod prysznic to nagle ściana wybucha i ktoś przez nią wpada no nie? - Brooks odzyskał rezon u liczył, że chociaż temat lasek spławi. Panikary i przesadystki! Kto by je słuchał?! Ale jakoś jak zaczął mówić i widział przeszywające spojrzenia obydwu nauczycielek i własne słowa… To brzmiało tak jakoś… Chyba słabo.

- Jaką ścianę? - zapytała zaniepokojona pani Marshall a Jack skrzywił się gdy dotarło do niego, że chyba o ścianie to jeszcze nie wiedziały. No tak. W zamieszaniu trochę jakby przeszedł z pryszniców do przebieralni i tej rozwalonej ściany stąd nie było widać. Zaniepokojna pani Hoy ruszyła już do pryszniców obadać sprawę.

- Ale ta ściana to miała błąd konstrukcyjny. - zaczął na wszelki wypadek tłumaczyć. - No gdzie by tam po paru kopach ściana się zapadła? No widziała pani kiedyś taką słabą ścianę? No przecież ściany to można kopać i nic. - zapewnił ją ze znawstwem tematu Brooks. Na kopaniu i niszczeniu się przecież znał jak mało kto. - Więc ten. Znalazłem tą słabą ścianę i dobrze, ze teraz bo potem mogło się to komuś na łeb zwalić czy co. - Brooks czuł, że chyba znalazł wyjście z tej matni. Jeszcze szło z tego wykarskać. Dopóki nie usłyszał zza pleców pani Hoy.

- O mój boże Jack! Co ty zrobiłeś z tą ścianą?! Jest kompletnie zniszczona! - wydarła się zdenerwowana nauczycielka widząc skalę zniszczeń. W międzyczasie przez tłum przepchał się pan Emerdson i pani Marshall streściła mu w paru słowach co się stało.

- Co ty opowiadasz Jack?! Kazałem ci naprawić przeciek w kompletnie innej części szkoły! Co ty tu robisz Jack!? Zapewniam, że ten chłopak działał na własną rękę absolutnie go tam nie wysyłałem! - zaskrzeczał gniewnie pan Emerdson ciskając gromy gniewu i wzrokiem i palcem wskazującym.

- Ale tam bym nic nie zrobił. Zawór trzeba było wymienić, mówiłem przecież panu. To poszłem po rurach i zawór był tutaj. - Jack zaczął tłumaczyć się już składniej bo nadal go ten dziadyga wkurzał jak od razu zakładał metalową pieluchę odcinając się od niego.

- Zapewniam panią, że ten chłopak działał na własną rękę. W ogóle go tutaj nie powinno być. Te zniszczenia to jego sprawka. - dziadyga perorował obydwu nauczycielkom sącząc antybrooksowy jad do ucha. Obydwie kiwały głową chyba zgadzając się z jego słowami.

- Doprowadź się do porządku Jack. I zgłoś się do dyrektora. - powiedziała na koniec pani Marshall po czym ona, pani Hoy i dreptający za nimi technik opuścili lokal. Jack poczuł jak znów zalewa go fala żółci i wściekłości. Wrócił do miejsca gdzie ziała czernią dziura w ścianie prysznica. Ewidentnie kontrastowała z jasnymi barwami ścian i pryszniców. Z dziury spływał monotonny strumień błota też kontrastując płynną czernią z wodą i pianą spływającą w sąsiednich prysznicach. O co tyle hałasu? No nie była taka duża. Daliby mu trochę cementu i porządnych cegieł, potem szpachla i będzie jak nowa. Nosz kurwa mać co za cholerne palanty! Pod wpływem impulsu cisnął kluczem w tą dziurę. Coś tam uderzyło i trysnęło iskrami. Światło zamigotało i zgasło.

- Jaaackkk! Do dyrektora! Natychmiast! - z drugiej strony pomieszczenia doszedł go rozzłoszczony głos nauczycielki. Ehhh… Poczuł jak ramiona mu same opadają. Znowu wszystko się sprzysięgło przeciwko niemu.


---



Południe - sala konferencyjna



Życie ucieka tak szybko, a
ja wciąż marnuje swój czas
dla kobiet i brudnej forsy
patrzę się śmierci w twarz



- A więc mówisz Jack, że to ty jesteś ofiarą? I że się broniłeś tak? - nauczyciel po drugiej stronie biurka dopytał się zerkając na pozostałe elementy ciała nauczycielskiego.

- No tak. - Jack z świeżo założonym plastrem na łuku brwiowym, rozciętymi wargami i puchniejącej twarzy do której przykładał paczkę lodu potwierdził swoje zeznanie.

- A co powiesz na to? - zapytał spokojnie nauczyciel i włączył pilotem telewizor. Tam odpaliło się jakieś nagranie z kamer bezpieczeństwa. Widać było całkiem wyraźnie siedzącego po drugiej stronie młodziana jak tłucze głową innego ucznia o blat stołu. Uderza raz i na blacie zostają ciemne rozbryzgi krwi. Potem znowu, i znów pojawiły się kolejne. I jeszcz, i jeszcze raz aż nagle podbiega od tyłu pan Lambdo i odrzuca Brooksa od drugiego chłopaka. Brooks siedzący teraz w gabinecie podrapał się po głowie. No zapomniał, że tam są kamery. Zresztą nie było to zbyt istotne wtedy czy były czy nie i tak by zrobił swoje. Ale na tym filmiku no nie wyglądało to zbyt dobrze dla niego. Jakoś tak mało defensywnie.

- Ej ale to była końcówka. Ale to oni zaczęli! Ja się tylko broniłem. - mimo beznadziejnie wyglądającej sprawy Jack jednak spróbował się wybronić.

- Uderzając głową Trevora w ławkę?! - zapytała zdegustowanym tonem pani Hoy.

- No tak. Przecież to łatwiejsze niż uderzać ławką w jego głowę bo te ławki to nie takie lekkie no ale może ma pani rację i następnym razem to spró… - Jacka zaciekawił ten pomysł. No stara jędza mogła mieć rację. Uderzania ławką faktycznie jeszcze nie próbował.

- To poważna sprawa Jack a ty sobie kpiny tu urządzasz?! Rodzice Trevora złożyli skargę! Musieli go odbierać z pogotowia! - pan Lambdo stracił zwyczajową cierpliwość i wydawał się być bardzo niezadowolony z postawy Jacka.

- Dlaczego to zrobiłeś Jack? - zapytała łagodnie pani Marshall.

- Bo gruby był. Jak go lałem w babzun to go nic nie ruszało. Dopiero jak go podciąłem to się wywalił i zacząłem go napieprz… Znaczy uderzać w baniak by go wreszcie coś ruszyło. - Jack wyjaśnił swój motyw postępowania. Pani Marshall jednak jakoś dziwnie przymknęła oczy i opuściła twarz na jakieś papiery leżące na biurku.

- A Michaela i Douga dlaczego pobiłeś? Też się broniłeś? - zapytał pan Lambdo dalej drążąc temat. Tu zaskoczył nieco Brooksa. Douga? Ktoś pobił Douga? Jack zdążył go pchnąć tylko gdy uciekał i tamten poleciał. Nie wiedział co dalej bo miał Michaela i Trevora na karku. Wiedział tylko, że Doug już potem nie wrócił ale myślał, że wymiękł. Doug więc nie był na jego koncie. Ale jak ktoś go rozłożył to Jack mógł mu tylko pogratulować i postawić browca.

- No tak! Bo uciekałem bo ich trzech było a ja byłem sam. A wie pan jak jest trzech to trzeba rozciągnąć peleton i rozwalać palantów pojedynczo. - Jack wyjaśnił nauczycielowi dlaczego przyjął taką postawę nie mając zamiaru prostować póki co sprawy Douga.

- Chwilę przed tym zdarzeniem pan Gaudencio skonfiskował ci kij którym groziłeś tym trzem chłopcom. Oni oskarżyli cię o prześladowanie, rasizm i zastraszanie. - Lambdo poinformował Jacka o kolejnych zarzutach. To nie było tak! Jack znów czuł jak się zaczyna gotować z bezsilnej wściekłości.

- Kłamią! - wybuchnął Jack. - To oni mnie naszli jak wynosiłem śmieci z tego głupiego prysznica! Ja nie zaczynałem! Próbowałem medytować! I liczyć! By nie być agresywny ale uwzięli się na mnie! I teraz chronią się nawzajem to mnie oskarżają! I to nie był kij tylko gazrurka! - Jack desperacko wykrzyczał swoją wersję wydarzeń. Bo tak było! Ale widząc twarze nauczycieli czuł jak osuwa się w ciemność. Już go pewnie skreślili i postawili kropkę nad i.

- A dlaczego prześladowałeś tych trzech chłopców? Dlaczego po tym zdarzeniu poszedłeś za nimi? - zapytał nauczyciel patrząc badawczo na ucznia siedzącego po drugiej stronie biurka.

- A gdzie miałem iść?! Wracałem do szkoły! Przecież to najbliższe wejście od śmietnika! To oni się na mnie zaczaili i napadli! Broniłem się! Tylko się broniłem! No i jak? Miałem prześladować ich trzech na raz? Bym ich dorwał pojedynczo jakbym chciał im coś zrobić! - złość na tępotę tych wapniackich belfrów napędzała Brooksa dodając mu sił. Wskazał trzymaną paczką z lodem na okno gdzie gdzieś tam był ten śmietnik i wejście do szkoły gdzie cała ta heca się zaczęła kończyć i zmierzać, że teraz siedział tu po tej stronie biurka naprzeciw ciała nauczycielskiego.

- No i właśnie z tym jest problem Jack. Zawsze chcesz coś komuś zrobić. - powiedział pan Lambdo patrząc surowo na młodzieńca.

- Jack, czy ktoś oprócz ciebie widział co się stało i może potwierdzić twoje słowa? - zapytała pani Marshall i Jack się nad tym zastanowił. Mignęło mu parę osób po drodze. Ale albo się tłukł albo uciekał to nie przyglądał się im. Nie miał więc pomysłu kto by mógł jeszcze świadczyć na jego korzyść. Podniósł więc wzrok ze swoich kolan, spojrzał na anglistkę i wzruszył ramionami.

- Dobrze Jack, my musimy teraz porozmawiać a ty poczekaj na zewnątrz. - dla Brooksa te słowa jakoś dziwnie kojarzyły się z mową sędziego gdy dla picu musi zrobić przerwę by się namyśleć czy naradzić a wyrok i tak już jest postanowiony. Wzruszył więc ramionami jeszcze raz, wstał z krzesła i przeszedł do poczekalni.


---



Moje serce dawno już pękło
Zapomniał o mnie Bóg
Też o Nim teraz nie myślę,
Gdy lufę wkładam do ust



Gdy usiadł z ulgą na krześle westchnął. Wyrzucił paczkę z lodem do śmietnika bo i tak już się zgrzała w tym upale. Był pewny, że nie przebije się przez tych trzech pacanów. Całe wydarzenie sprzed zaledwie kilkudziesięciu minut znów stanęły mu przed oczami. Bo wynosił śmieci. Cały wór. Z tego rozwalonego prysznica. I się go czepnęli. Cała trójka, Mathias, Doug i Trevor. Czepiali się go za te prysznice, czy nie pomylił się, jak trzeba być tępym by pomylić kible i w ogóle zaczynali już regularnie jechać po nim. I iść.

Ale próbował. Próbował być grzeczny i miły albo chociaż nie sprawiać problemów. Psycholog polecał mu różne techniki i wszystkie były albo pedalskie albo głupie albo pedalskie i głupie. Ale jedna z niewielu co coś chyba może i trochę działała było liczenie. Trzeba było policzyć do 10 to miało pomóc w opanowaniu złych emocji. No to Brooks idąc z tym worem zaczął liczyć jak pan psycholog zalecał.

- Zejdźcie ze mnie co? - zaproponował Brooks na tyle neutralnym tonem na jaki się zdobył. 10, 9…

- No co jest Jack? Ogłuchłeś? Straciłeś mowę w tym babskim kiblu? No pytam się coś! - Brooks parł do przodu zmierzając ku śmietnikowi a trójka cwaniaczków podążała za nim jak cień. Mathias wyforsował się do przodu zrównując się z Jackiem.

- Daj mi spokój. - Jack wiedział, że ci trzej go prowokują. Czuli się pewnie bo właśnie byli we trzech. W pojedynkę pewnie żaden z nich by mu tak nie pyskował. Wkurzało go to. 8, 7...

- Pewnie to jakiś przygłup. - parsknął gruby Trevor do śmieciowora i pleców Jacka. Szedł i gadał jakby tylko czekał kiedy uda mu się sprowokować Brooksa. W końcu albo by dał po sobie jechać albo by zaczął to co zwykle. Ale przewaga 3:1 była solidną podstawą by czuć się pewnie.

- Sam jesteś przygłup. - Brooks szedł ze wzrokiem wbitym o dwa kroki przed sobą. Czuł, że zaczyna tracić kontrolę. Miał coraz większą ochotę po prostu trzasnąć te pewne siebie gęby. Ale dwie awantury jednego dnia to nawet jak na niego było trochę za dużo. Ci trzej pewnie też żerowali na takiej ocenie sytuacji. Co go cholernie wkurzało. 6, 5…

- Co ty białasie powiedziałeś do mojego kolegi?! - krzyknął czarnoskóry Mathias wrzeszcząc prawie Brooksowi w twarz i tarasując wejście do śmietnika.

- Z drogi czarnuchu. - wycedził Jack i korzystając, że padło magiczne słowo odsunął dłonią przeszkodę. Mathias się aż zapowietrzył ale tylko na chwilę. Zaraz ruszył za Brooksem a wraz z nim Doug i Trevor. Byli już przy zabudowanych niewysokim murkiem śmietnikach. Ci trzej jednocześnie blokowali wyjście i parli na Jacka zamykając go w matni ściaśniającej się z każdym ich krokiem. 4, 3...

- Dobra kurwa przegiąłeś! - Mathias w końcu dostał swój pretekst i szedł na Brooksa już unosząc pięści. Zaraz za nim szli dwaj jego kumple. 2, 1…

Jack nie miał zamiaru się tłuc z trzema na raz. Znał swoje i ich możliwości. Trzech to było za dużo. Rzucił więc wór na Mathiasa którym ten nagły atak zachwiał. Sam przeskoczył za kontener. Tamci na moment stracili werwę i koordynację i Brooks to wykorzystał pchając na nich kontener. Wielki Trevor bez trudu powstrzymał ten atak swoimi łapami ale dzięki temu Brooks wyrwał się z matni przy ścianie śmietnika. Dopadł do kolejnego i wyszarpał z niego sterczącą gazrurkę którą wyrzucił tu poprzednim kursem. Zdzielił nią pojemnik aż echo poszło. Trzech napastników zatrzymało się wpatrzonych w metaliczny przedmiot w pięści Brooksa. Sytuacja momentalnie się odmieniła. Teraz on stał w przejściu i blokował im wyjście. A w rękach miał broń jaka mogła wyrównać ich przewagę liczebną. Wiedzieli o tym bo z miejsca stracili rezon i zaczęli się cofać.

- Chłopcy! Co tu się wyrabia?! Jack! To znowu ty?! - zza pleców Brooksa u zdumieniu i jego i pozostałej trójki objawił się najpierw głos Gaudencio i prawie od razu on sam.

- Jack nas prześladuje! Chciał nas pobić tą pałką! - Mathias od razu skorzystał z odmiany sytuacji i poskarżył się na Brooksa.

- Coo?! - zaskoczonego pojawieniem się nauczyciela Brooksa zamurowało na takie stężenie ściemy.

- No dokładnie! I nazwał Mathiasa czaruchem! Może pan to sobie wyobrazić? To jakiś rasista! - Doug dołożył swoją cegiełkę do oskarżeń jakie zaczął jego kumpel a Trevor popierał kwiajac energicznie głową.

- Jak mogłeś tak powiedzieć Jack?! Natychmiast przeproś Mathiasa. I oddaj tą pałkę. - nauczyciel zrugał i słowem i spojrzeniem ucznia z najstarszej klasy i wyciągnął na koniec rękę bo kawałek złomu.

- To jest gazrurka. - odwarknął wściekły pomocnik woźnego podając rzeczony przedmiot nauczycielowi. - A czemu mam przepraszać za czarnucha? Przecież jest. - wskazał brodą na Mathiasa. Znów go ugotowali. Pieprzone gnojki. Czuł jak go zalewa fala frustracji ale przy nauczycielu nie mógł dać jej upustu. No i się zaczęło. Gaudencio puścił tamtych trzech a Brooksa uraczył pogadanką o tym jak to niefajnie jest być rasistą w dzisiejszym świecie i jak bardzo Jack się myli no i standard czyli czemu znowu są z nim problemy i że jest rozczarowany postawą młodego Brooksa. Taa…


---




Ryzykowałem dla paru groszy
Szybszy od glin, w kieszeni fanty
Wierzyłem w miłość i jej spełnienie
Biedny i głupi, naiwny smarkacz



Ale Mathias i reszta nie odpuścili jak sądził Jack. W końcu Gaudencio skończył i polazł więc Brooks mógł wrócić do szkoły. Właściwie to miał ochotę coś wszamać. Zastanawiał się czy wracać do pryszniców czy od razu iść na stołówkę. Z tą myślą wszedł przez drzwi i dostał cios w żołądek. Czekali na niego!

Pierwszy cios Mathiasa zgiął go w pół. Kolejne trafienie w wyeksponowaną twarz jakim uraczył go Doug rzuciło go z bokiem z powrotem na drzwi. Mathias już spuszczał z góry pięść na jego głowę gdy Jack wreszcie zdołał zareagować. Sam zdzielił go pięścią w żołądek. Cios był raczej słaby ale dzięki temu pięść Mathiasa ledwo musnęła jego twarz. Wtedy dostał potężne uderzenie od Trevora w plecy. Potężne łapy wybiły mu powietrze z płuc i sprawiły, że przyklękł na kolano. Z okazji skorzystał Doug który kopnął go ale na szczęście tylko w udo. Dało to czas Mathiasowi na kolejny cios. Brooks zdołał tylko odwrócić głowę więc pięść trafiła w czaszkę a nie twarz. Ale i tak od tego łomotu zaczęło mu szumieć w głowie. Za dużo! Było ich za dużo! Musiał się wyrwać!

Odwrócił się w stronę Mathiasa i wyrzucił przed siebie ramiona. Te jak tłoki uderzyły czarnoskórego przeciwnika i ten poleciał do tyłu. Brooks zdołał wstać jednocześnie uderzając bokiem pięści w głowę Douga. Trevor był zbyt wolny by go zatrzymać więc Jack runął naprzód. Mathias go jeszcze próbował złapać gdy obok niego przebiegał ale pięść trzaśnięta w nos skutecznie go spacyfikowała. Wyrwał się! Biegł! Ale oni też!

Jack biegł przez korytarz prowadząc ten mini peleton. Zaraz za nim był Doug, potem Mathias i na końcu telepał się Trevor. On nie miał realnych szans dogonić Brooksa ale co innego gdyby zrobił to któryś z jego kumpli. Sprintem pokonali korytarz i na jego końcu Jack zderzył się z drzwiami. Otwarcie ich zabrałoby mu z sekundę ale tej właśnie sekundzie na plecy spadł mu Doug a Mathias już do nich dobiegał. Nie było czasu! Jack trzasnął pięścią w twarz Douglasa a gdy ten na moment go puścił kopnął go w pierś więc ten poleciał z jękiem w tył, gdzie wpadł przez jakieś boczne drzwi znikając Brooksowi z oczu. Naprzód!

Przemknął przez drzwi ale moment zwłoki z Dougiem kosztował go zbyt dużo. Poczuł jak łapy Mathiasa zaciskają się na jego barkach. Stracił równowagę i obydwaj polecieli na podłogę. Mathias wylądował na górze. - To za czarnucha! - wrzasnął i zdzielił pięścią w twarz Jacka. Twarz zapiekła i w skroniach zaszumiało Brooksowi ale wiedział, że nie może dać się przygnieść bo zaraz doleci do nich Trevor i pewnie Doug i wtedy już klops.

Kopnął więc kolanem w plecy Mathiasa i ten poleciał do przodu. Zanim zdążył coś zrobić Jack trzasnął swoją pięścią w jego twarz. Z satysfakcją poczuł jak knykcie jego palców coś rozgniatają i łamią w twarzy przeciwnika. Mathiasem zachwiało i Jack skorzystał z okazji by się spod niego wysunąć. Złapał się za jakiś stolik i podniósł się akurat by zobaczyć jak drzwi się otwierają i przechodzi przez nie Trevor. Musiał złapać oddech! Więc rzucił tamtego krzesłem i odwrócił się by odbiec. Ale nagle coś łupnęło go w plecy tak bardzo, że aż upadł. Zorientował się, że Trevor widocznie też rzucił go krzesłem, może nawet tym samym. Ale pary w łapach miał mnóstwo więc i rzut był potężny.

Zanim zdołał znów odbiec spaślak już był przy nim. Zdołał tylko podnieść się do pionu gdy Trevor trzasnął go tak mocno, że Jack znów poleciał na podłogę przewracając po drodze kilka stolików. Zbierał się z tego rumowiska gdy nadbiegł Mathias i najwyraźniej zamierzał na Brooksie roztrzaskać kolejne krzesło. Ten zdołał jednak przewrócić w ostatniej chwili lekki stolik i krzesło trafiło w niego zamiast w Jacka. Sam Jack z furią kopnął w kolano Mathiasa. Tamten zawył i odskoczył osuwając się na stoliki i ostatecznie też upadając na ziemię. Jednak do leżącego na podłodze Brooksa torował sobie drogę przez stolikowe morze Trevor. Wydawał się być niepowstrzymany jak żywa góra.

Jack chwilę próbował odczołgać się na plecach ale zrozumiał, że grubas za prędko skraca dystans i w końcu go dopadnie. Więc przy pomocy krzeseł i stolików podciągnął się ale gdy oparł się o stolik grubas już był przy nim. Jack zdołał trafić grubego z kilka razy ale na nim jakoś to wrażenie nie zrobiło. A pięść Trevora trzasnęła Jacka w bok zmiatając go o stolik dalej jak szmacianą lalkę. Znów upadł na ziemię. Jęcząc i nie mogąc złapać oddechu widział jak grubas pokonuje ostatnie kroki i jest już znowu przy nim. Nie miał szans wstać. Więc nie wstawał. Kopnął go w piszczel. Grubasa zastopowało. Więc kopnął go jeszcze raz w to samo miejsce i zaraz potem w kolano. I jeszcze raz! Trevor opadł na kolana ciężko sapiąc walcząc z bólem tak samo jak jego przeciwnik walczył o odzyskanie oddechu. Jackowi udało się to trochę prędzej. Zrozumiał, że z tak odpornym przeciwnikiem zwykłe metody nie wystarczą. Więc gdy dowlókł się do ciężko sapiącego grubasa który też usiłował powstać i pewnie zaraz by mu się udało a osłabiony Jack niezbyt mógłby go zatrzymać. Więc zadziałał póki jeszcze mógł coś zrobić. Złapał oburącz za głowę grubasa i trzasnął nią o blat stołu. Trevor stęknął ale próbował opędzić się od natręta swoją łapą. Ta trafiła przeciwnika ale ten zdążył trzasnąć jego głową jeszcze raz o blat stolika. Wielkie trzęsące się ramię zwiotczało ale nadal niemrawo odpychało Jacka od siebie. Jack więc uderzył jeszcze raz, i jeszcze, i znowu i nagle go ktoś odrzucił od grubego. Pan Lambdo! Krzyczał i w ogóle. Jack musiał złapać oddech. Usiadł więc ciężko na jakimś stoliku ocierając dłonią krew z twarzy i czekał co się stanie. Dobrze, że Douglas wymiękł. Inaczej mogło być z nim krucho. Nie miał jednak pojęcia o co ten Lambdo się tak pieni. Jack nie miał jeszcze siły mówić no ale przecież się bronił. Jak zwykle. Finał okazał się być tam gdzie zwykle czyli na dywaniku u szkolnych władz co ostatecznie zaowocowało czekaniem w poczekalni dyrekcji i rozmyślaniami pt. “Jak to się stało?”. I w gratisie kto mógł widzieć początek zajścia z tymi pajacami? A właściwie kto widział i chciałby powiedzieć cokolwiek co by nie obciążało Brooksa.


---



Ale marzenia to bańki mydlane
Prysły, gdy powinęła się noga
Sam jak palec wepchnięty do celi
Chciałem umierać i wzywałem Boga



Dzisiaj - obóz wakacyjny



Dojechali. Jack zgniótł pustą puszkę po piwie i wrzucił pod siedzenie przed sobą. Wstał i wyszedł razem z innymi na zewnątrz. Ładnie. Chyba. Dość drętwo. Ale chyba ładnie. I spokój. Przynajmniej nikt się tu chyba nie darł. Jak w domu. Przez moment był ten nieprzyjemny dla Jacka moment gdy musiał pójść w pobliże Gaudencio by wziąć swój plecak. Po ostatnich wydarzeniach nie miał zamiaru się wychylać więc po prostu wziął swój plecak i ruszył przed siebie. Domki dla chłopców i dziewczynek. Dobre sobie. Przez tydzień czasu. Mhm. I kto niby tego będzie pilnował? Gorzej z alkiem. Jak takie zadupie to będzie tu jakiś sklep? No bo tydzień wolnego w takim zadupiu bez alk… Trzeba będzie się rozpytać jeśli coś tu nie widać będzie po ręką. Może tego dziadygę z tej budki na wjeździe.

Jack rozmyślając o tych problemach zaopatrzeniowych jakie właśnie dostrzegł doszedł do domku który wybrał dla siebie. Czyli tak bardzo na samym końcu jak się dało. Wrzucił plecak na dolną koję i rozejrzał się po wnętrzu. Nie tak źle. Ale mogło być lepiej. Dobrze, że były prysznice. Czyli woda. Zabrał plecak z łóżka i napuścił wodę do zlewu. Zimną. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Skrzywił się. Wyglądał z tymi rozcięciami, plastrami i siniakami jakby ktoś mu spuścił łomot. Wzruszył ramionami. Przemył twarz zimną wodą, zmoczył włosy i od razu zrobiło się mu lżej. No i wody już naleciało odpowiednio. Wyjął z plecaka kolejne puszki i butelki i wsadził do zlewu. Na zbyt długo nie starczy. Jak ocenił wzrokiem i doświadczeniem. Ale jednak na początek może być. A na zbiórce trzeba będzie rozpytać i ten sklep. I tak mieli łazić jak lemingi właśnie chyba w tym celu. Na dobry początek wakacji wyjął jedną puszkę z wody i pstryknął z charakterystycznym syknięciem. - No to chlup. - burknął do obitej twarzy w lustrze.

sunellica 15-06-2017 15:20



Ken był dobrym chłopcem. Życzliwym… uczynnym, grzecznym.
- Kurwa matka gdzie moje bokserki? Miałaś mi je wyprać i spakować do torby, ja pierdole… OJCIEC! OJCIEEEC! - Młody Larkins wyturlał się z pokoju niczym roztrzęsiona, plus size baletnica.
- Nie drzyj ryja, rano jest! - Równej wielkości, jak i okrzesania, co Ken facet, wywalił z kopa świeżo odmalowane drzwi do sypialni, wręczając synowi kilka par gaci. - Masz… głąbie. Widzie, że wdałeś się w matkę i panikę uskuteczniasz przed samym kurwa wyjazdem.
- James! Na litość Boską jesteśmy świeżo po remoncie! - Jessie wbiegła po schodach z naręczem majtek, rzucając się do różowych drzwi w kucyki pony, które zaczęły się uchylać. - Britt, wracaj do łóżka kochanie… jest dopiero 4 rano.
- Nie panikowałbym, gdyby mi matka spakowała… - burknął obrażony footballista, wracając do siebie z górą bielizny w rękach.
- Pamiętaj o pikajczu! Pamiętasz? Pamiętaj! - piskliwy głosik słodkiej księżniczki, przedarł się przez zamkniętą parę drzwi.
- Gówno, dupa, kurwa, cycki… chuj… chuj! - Nelly zaskrzeczała wesoło, przciągając łapkę pod czerwonym skrzydełkiem. Popatrzyła ciekawsko przez okratowane wejście do drugiego pokoju, którym był jej „klatką” i wyjęła orzeszka zaczynając go skubać.
Chłopak dosypał papudze karmy, po czym dopakował sportową torbę, upychając nogą nie chcące zmieścić się w niej ubrania. Po czym zszedł do piwnicy gdzie miał własną siłownię, by móc przypakować przed wyjazdem.


Podróż do leśnego ośrodka przebiegła mu we względnym spokoju. Ken po prostu poszedł w kimę, gdy jego dziołcha łapała za niego pikajczu dla siostry.
Na miejscu został dość obcesowo obudzony, sprawnym chwytem za krocze. Przerażony poderwał się niemal na równe nogi, mało nie przywalając Lindsay z łokcia w zęby.
- Kurwa mała… aleś mnie wystraszyła, ja pierdole… - Rozejrzał się niepewnie, przyglądając chatkom za szybą. - Gdzie jesteśmy? - spytał jak ciele, wychodząc za blondyną i niosąc za nią wszystkie jej rzeczy.
Byli na miejscu. Na jakiejś wsi… to Ameryka nie składała się z samych miast?
Sprawdził telefon.
Brak zasięgu… dobra, jakoś się wytrzyma.
Sprawdził Pokemony, ale okazało się, że internetu też nie miał.
KURWA! Gdzie oni się znaleźli? Czy to na pewno były jego Stany? Bardziej przypominało Meksyk…


Pan Elf 15-06-2017 16:43


[MEDIA]http://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/69/27/f9/6927f9f9cb209b9a8a27dddabb20f26f.jpg[/MEDIA]

- Oooooooh girls! They wanna have fuuuun!
Był rok 2016, jednak pokój Kimberly Hart często bywał swoistym wehikułem czasu do lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Szczególnie w takie wieczory, jak ten poprzedzający dzień wycieczki, kiedy to rodzice siedemnastolatki mieli dyżur w szpitalu i ta mogła słuchać ulubionych utworów na cały regulator i wydurniać się ile wlezie.
Jedną z takich piosenek była oczywiście ta autorstwa Cyndi Lauper, której Kimberly wesoło pomagała w wokalu, skacząc po swoim łóżku z suszarką udającą mikrofon. Czasami też stawała przed dużym, stojącym lustrem, śpiewając i wyginając się w rytm piosenki do swojego odbicia. Była dziewczyną średniego wzrostu, bardzo szczupłą i niezbyt hojnie obdarzoną przez naturę - miała oczywiście z tego powodu kompleksy, szczególnie kiedy porównywała się do swojej przyjaciółki Claire. Gdyby nie wzrost, to pewnie nadawałaby się na modelkę - gdyby w ogóle chciała. Miała za to bardzo ładną buzię o dziewczęcych rysach i nienagannej cerze oraz duże, niebieskie oczy. Swoje niedoskonałości, w postaci mało obfitego biustu, zawsze starała się jakoś starannie ukryć, oczywiście ku uciesze jej konserwatywnego ojca, który bardzo rzadko miał cokolwiek przeciwko temu, co na siebie zakładała jego córka. Tak więc nigdy nie nosiła bluzek z dekoltem, bo i chwalić nie miała się czym. Kusych spódniczek też nie zakładała, chociaż nogi miała wystarczająco długie i ładne - wiedziała jednak, że ojciec nigdy nie pozwoliłby jej tak wyjść z domu. Czasami miała wrażenie, że najchętniej widziałby ją opakowaną jak zakonnica.
Kiedy jednak rodziców nie było w domu, a w nią wstępował diabeł lat osiemdziesiątych, szalała po swoim pokoju w rytm tanecznej muzyki, udając że jest samą Cyndi Lauper czy Madonną.
W końcu jednak klapnęła na łóżko, oddychając ciężko po szalonych tańcach i wplotła palce obu dłoni w swoje długie, brązowe i lekko falujące włosy, przymykając na moment powieki. Odsapnęła chwilę, po czym przekręciła się na bok i sięgnęła po telefon leżący na szafce stojącej tuż obok łóżka.
W pierwszej kolejności wystukała wiadomość tekstową do Claire Lockhart, swojej przyjaciółki. Nie wiedziała jak to się stało, że się zaprzyjaźniły, ani tym bardziej kiedy to się stało. Po prostu pewnego dnia zaczęły ze sobą rozmawiać trochę więcej i okazało się, że całkiem dobrze się ze sobą dogadują i od tego czasu trzymały się razem.

Czy to dziwne, że już nie mogę się doczekać jutra? Kocham swoich rodziców, ale sama wiesz, że czasami… No dobra! Często przesadzają! Szczególnie mój ojciec. Dobrze będzie choć na chwilę się stąd wyrwać. Czasami zazdroszczę Connorowi, że miał na tyle odwagi, by uciec stąd na zawsze.

Po chwili namysłu napisała kolejną wiadomość.

Nie wiem kompletnie co mam ze sobą zabrać! Nie to, że chciałabym się jakoś szczególnie podobać komukolwiek, ale sama wiesz… Chyba napiszę do Vesny. Nie zaśpij jutro! No i oczywiście siedzimy razem. Buziaki!

Kimberly wstała z łóżka i podeszła do swojej szafy. Rozsunęła drzwi i wyciągnęła walizkę na kółkach. Potem zaczęła przyglądać się swoim ciuchom i zastanawiać się nad tym, co ze sobą zabrać. Po dłuższej chwili sięgnęła po telefon komórkowy i zadzwoniła do Vesny. Obie dziewczyny miały podobny gust co do ciuchów, poza tym również dobrze się dogadywały. Nie były może najlepszymi przyjaciółkami, ale na pewno Vesna należała do grona tych bliższych znajomych.
- Hej, Ves! Mam problem… Nie wiem kompletnie co ze sobą zabrać! Poza tym potrzebuję twojej pomocy z jeszcze jedną rzeczą. Wiesz, jaki jest mój ojciec. Dlatego musisz przemycić dla mnie przynajmniej jedną parę krótkich, jeansowych szortów, bo inaczej ugotuję sobie nogi w tym, co pozwoliłby mi zabrać.
Kimberly zawsze starała się robić wszystko, by rodzice byli z niej dumni. Dobrze się uczyła, choć nie była kujonką. Po prostu była inteligentną, spostrzegawczą i rozgarniętą dziewczyną, która nie potrzebowała ślęczeć non stop nad książkami. Szczególnie lubiła chemię i biologię. Sama pragnęła w przyszłości zostać chirurgiem, choć czasami zastanawiała się czy nie było to marzenie wpojone jej przez rodziców. Do tego nigdy nie sprawiała problemów w szkole. Była osobą uprzejmą i poukładaną - takie cechy wyniosła z domu. Była jednak też nastolatką, która walczyła z własną pewnością siebie. Chciała dobrze wyglądać i zależało jej na akceptacji rówieśników, dlatego też zamierzała pozwolić sobie na trochę luzu podczas wycieczki - bez względu na zdanie Franka Harta.

Następnego dnia, rankiem, Kimberly dotarła na miejsce zbiórki jako jedna z pierwszych. Miała nietęgą minę, kiedy wychodziła z samochodu swojego ojca. Pożegnała się jednak z nim pocałunkiem w policzek i życzliwym uśmiechem, po czym pociągnęła swoją walizkę na kółkach w stronę stojących już autobusów.
Przywitała się z nauczycielami, wręczając im wypełniony formularz, który wyciągnęła z plecaka. Uśmiechnęła się do każdego z nich, nawet do pani Hoy. Jak każdy uczeń, tak i Kimberly nie bardzo przepadała za tą kobietą, jednak nigdy nie miała z nią większych problemów. Wystarczyło dobrze się uczyć i zawsze być przygotowanym. Coś w niej było jednak takiego, że Kimberly czuła się nieswojo na jej lekcjach. Może po prostu była surowa, ale czasami jej spojrzenie potrafiło zmrozić krew w żyłach, a każde zajęcia były bardzo stresogenne.
- Cześć, Marty - przywitała się z kolegą, który na zbiórkę dotarł jeszcze przed nią. - Nie spodziewałam się, że będziesz tutaj przed czasem. Potrafisz zaskoczyć! - Uśmiechnęła się do niego.
Znali się już jakiś czas. Ich matki były przyjaciółkami za czasów studiów, a Kimbrely pomagała Marty’emu w nauce, do której bardzo rzadko się przykładał. Zawsze jednak starała się jak mogła i z czasem naprawdę zaczęło jej zależeć na tym, by chłopak skończył szkołę. Uczyli się oczywiście w jej domu, w salonie, gdzie ojciec Kim mógł mieć oko na to, co wyprawiają. Uważał bowiem, że Marty nie był najlepszym kandydatem na znajomego dla jego córki - wytatuowany, a do tego z problemami w szkole, czego oczywiście nie omieszkał wypomnieć przy każdej możliwej sytuacji. Często kończyło się to kłótniami córki z ojcem, których Blake był świadkiem.
- Jak twoi rodzice? - spytała, chowając dłonie w kieszenie jeansowej katany. - Albo wiesz co? Nieważne, nie psujmy sobie humorów. W końcu mamy okazję wyrwać się na krótką chwilę z tego naszego małego piekła - powiedziała, wpatrując się w mijający ich samochód Franka Harta, który tylko rzucił nieprzychylnym spojrzeniem na Marty’ego.
Po chwili jej telefon zaświergotał. Spojrzała na wyświetlacz i westchnęła ciężko, kiedy zauważyła, że to wiadomość od jej ojca.
Jakiś czas później zaczęli zjawiać się pozostali uczniowie, w tym Claire, do której Kimberly pomachała już z daleka. Nie minęło wiele czasu, zanim wszyscy zaczęli powoli dzielić się na grupki. Kimberly stała razem z dziewczynami, z którymi zazwyczaj się trzymała i w ich towarzystwie też usiadła w autobusie. Obok siebie miała oczywiście Claire, a na siedzeniach przed siedziały Vesna i Samantha.

Droga do ośrodka minęła całkiem sprawnie. Kimberly opowiedziała dziewczynom o tym, jak ciężko było jej przekonać ojca, by zgodził się na tę wycieczkę. Na początku był kategorycznie przeciwko, twierdząc, że na pewno będą tam pić mnóstwo alkoholu, zażywać narkotyki i uprawiać seks i to bez zabezpieczeń! Potem, kiedy poprosiła panią Marshall, by skontaktowała się z jej rodzicami, Frank nieco się uspokoił, chociaż do ostatniej chwili wstrzymywał się z decyzją.
Oczywiście nie obyło się bez mnóstwa wykładów o młodych dziewczynach zachodzących w ciążę, o skutkach zażywania narkotyków, palenia papierosów, alkoholu, o chorobach wenerycznych i wszystkim tym, o czym mógł opowiedzieć ordynator miejscowego szpitala.
- I oczywiście dzisiaj rano, przed wyjściem, koniecznie musiał przeczesać moją walizkę. Jakby mi wcale nie ufał i uważał, że zapakowałam same wyzywające ciuchy. Jeszcze jakbym miała się czym chwalić… - Kimberly westchnęła i przewróciła oczami, ciężko opierając się o oparcie fotela. - I oczywiście przez całą drogę powtarzał mi, co może mnie spotkać, jeśli będę się zadawać z niewłaściwymi ludźmi. Czyli w jego języku - jakimkolwiek chłopakiem. Boże! Jak to dobrze, że dane mi będzie od tego wszystkiego odpocząć. Marzę już, żeby udać się do college’u.

Na miejscu Kimberly zajęła pokój razem z Claire. W tym samym domku znalazły się jeszcze Vesna, Samantha i Lindsay. Z tą ostatnią Kimberly miała najmniej wspólnego. Po prostu ze sobą nie rozmawiały, kiedy nie musiały. Hart nie miała nic przeciwko niej, ale też nie uważała jej za materiał na koleżankę. Niewiele sobą reprezentowała, prócz tego, że chyba każdy chłopak w szkole za każdym razem wiódł za nią wzrokiem.
- Zapowiada się ciekawie… - mruknęła pod nosem, taszcząc za sobą walizkę.
Lindsay była poza tym dziewczyną Kenny’ego, sąsiada Kimberly, z którym przyjaźniła się w dzieciństwie. Dużo razem się wtedy bawili - czy to na sąsiedzkich grillach, czy biegając po okolicznych lasach i wspinając się na drzewa. Z biegiem lat przyjaźń zamieniła się w zwykłą znajomość. Kimberly nadal lubiła Larkinsa, czasami starała się pomóc mu w nauce, poza tym wiedziała, że zawsze mogła liczyć na jego pomoc. Przyjaciółmi jednak już nie byli, zostawiając tę relację jedynie w miłych wspomnieniach beztroskiego dzieciństwa i zabaw w poszukiwaczy przygód.
W pokoju Kimberly jako druga skorzystała z łazienki, którą wcześniej okupowała Claire. Hart wykorzystała ten czas na dobór nowego stroju. Po w miarę sprawnym odświeżeniu się, poprawieniu lekkiego makijażu i rozczesaniu włosów, spojrzała na swoje odbicie.
Miała na sobie luźną białą koszulkę obciętą tak, by odsłaniała płaski brzuch i jasne jeansy z podwiniętymi do kostek nogawkami. Na stopy wsunęła białe tenisówki i spryskała się jeszcze kwiatowym perfumem.
- Okej, jestem gotowa! - oznajmiła przyjaciółce, kiedy wyszła z łazienki i wcisnęła kosmetyczkę wraz ze szczotką do włosów do plecaka. Przewiązała się jeszcze w pasie jeansową kataną i wyszła na zewnątrz.

Porozmawiała chwilę z Deanem i Claire, po czym ruszyli wspólnie do miejsca zbiórki.
- Chłopcy na pewno zamierzają urządzić dzisiaj imprezę - stwierdziła, spoglądając w stronę domków przeznaczonych dla chłopaków, do którego wrócił się van der Veen.
Nie wiedziała sama czy chciałaby wziąć w tym udział. Mimo tego, że rodzice nie mieli na nią teraz żadnego wpływu, to nie czułaby się komfortowo robiąc wszystko to, przed czym próbowali ją wcześniej ustrzec - a przynajmniej ojciec. Matka Kimberly wyznawała trochę inne zasady i w zupełności ufała swojej córce - wiedziała, że ta ma własny rozum i dobrze wie, co jest dla niej dobre.
Kimberly westchnęła, a w oddali mignęły jej sylwetki Deana i Jerry’ego. Holender pomachał w ich stronę. Odmachała, po czym odwróciła wzrok i skupiła się na rozmowie z przyjaciółkami oraz tym, by nie zostać ponownie zaatakowaną przez Claire i jej spray przeciw owadom. Choć była jej jednak za ten atak wdzięczna, bo swojego środka na owady zapomniała wyciągnąć z walizki.

Ardel 15-06-2017 19:27

Jerry był zadowolony. To było uczucie, które idealnie opisywało jego stan ducha. W niewielkim pokoju, który miał szczęśliwie na własność, w przeciwieństwie do jego dwóch siostrzyczek, rozlegała się przyjemna muzyka z berimbau jako głównym instrumentem. Nie przyznawał się do tego przed kumplami, ale lubił swoje afrykańskie korzenie.

Z radością pakował się na wycieczkę, wiedząc, że będzie mógł spędzić nieco czasu z Kimberly, której śliczna buzia potrafiła czasem spędzić mu sen z powiek. No i jeszcze będzie mógł spróbować śliwowicy, którą zdobył od znajomego, Franka Dembinsky'ego. Nigdy nie pił dużo, nie lubił robić z siebie błazna (a przynajmniej w niezamierzony sposób). Odstawiwszy rozmyślania na bok, skupił się na pakowaniu. Głupio byłoby mu potem prosić kogoś o jakąś banalną rzecz, której mógłby zapomnieć.


Kiedy dotarli już na miejsce, swoją drogą nazwa "bobrowy strumień" nieco go rozbawiła, zarzucił niewielką torbę na ramię i zaczął zastanawiać się, w którym miejscu znaleźć dla siebie posłanie. Najlepiej chyba będzie się ze sportowcami gdzieś usadowić... Odszukał jeszcze wzrokiem, jak to miał w zwyczaju, Kimberly. Pomachała mu! Uśmiechnął się do niej szczerze, orientując się po chwili, że uwydatnia w ten sposób, swój wielki nos. Skrzywił się mimowolnie, mając nadzieję, że dziewczyna tego już nie zobaczyła. No nic, pora na rozlokowanie w obozie.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:42.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172