Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-03-2012, 11:57   #491
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Granica została przekroczona. Czy miało to miejsce na stoku doliny, w arabskim obozowisku, w szpitalnym pokoju kiedy dzięki opłaconej przez Brandta opiece kurował zwichniętą nogę, czy podczas przedzierania się śladem ruskiego popa wraz z Paolem przez zarośla podmiejskich fabrycznych kwartałów, dla niego to stało się tu i teraz. Podczas szalonej galopady przez wypełniony duszącym dymem i żarem korytarz.
Pędzony ogniem płomieni i zimną determinacją szalonego araba nie mniej szalony koń przeniósł go na drugą stronę. W inną rzeczywistość. Tu, gdzie już nic nie dziwiło. Gdzie makabryczne płaskorzeźby ożywały pod dotykiem palców i nie wzbudzały już swoją przemianą żadnych uczuć prócz obrzydzenia. Tu, po tej stronie ognia przyjmował wszystkie wynaturzenia tak naturalnie, jakby się pośród nich urodził i wychował. Akceptował je. Bombardowany makabrą umysł przestał się buntować. Przestał stawać okoniem. Bo tak było łatwiej.

Zastrzelił tego araba nawet nie bardzo wiedząc, czy pakuje kule w plecy właściwemu człowiekowi. Zaskoczył ich. Chyba tylko temu, że siedział za Mansurem Luca zawdzięczał że przeżył pierwsze starcie, a i tak wyleciał z siodła i wyrżnął plecami o ścianę. Zanim doszedł do siebie tamci byli już w zwarciu. Trąby grały aż wibrował grunt. Już się zaczęło i rytuał trwał! Ale czy już dobiegł końca? W obawie że nie zdąży strzelił gotowy dalej pociągnąć za spust, gdyby okazało się że źle wybrał. Na szczęście dla Mansura wybrał dobrze. Dla siebie też, bo oszczędził kilka pocisków. Dalej pobiegł sam. Bał się że nie zdąży.

Kolejne mijane trupy sprawiły, że poczuł się pewniej. Spodziewał się zasadzki, a tu… taka niespodzianka. Nie był pierwszy. Nie był sam! Komuś udało się wedrzeć do świątyni i dobrze wykonał swoją robotę. Serce rosło w chłopaku. Tym bardziej, że wśród trupów nie rozpoznał żadnego ze swoich.

Wrota były obrzydliwe. I ogromne. Ale pokryte makabrycznym reliefem stwarzały szanse na dostanie się ponad nie, do wnęki przez którą, na co Luca liczył będzie mógł dostać się na drugą stronę. Rozważał możliwość rozpieprzenia ich dynamitem, ale szkoda mu było ostatniego ładunku. Zresztą, zawsze mógł to zrobić, gdyby nie udało się przedostać górą.
Gdyby przewidział że maszkara z płaskorzeźby zacznie się ruszać, w życiu by na nią nie wlazł i od razu zabrał się do dynamitu. Szczęściem był na tyle wysoko, by wskoczyć do dziury. Hiddink chyba odpadł. Luca nie miał bladego pojęcia, czy monstrum było tylko iluzją mającą odstraszyć, czy realnym zagrożeniem, jednak nie miał zamiaru wracać by się przekonać. Raz, że w ciasnocie szybu nie bardzo miał jak. Dwa, że jego nadzieje na przedostanie się tą drogą okazały się słuszne.
Hiddink i Chopp będą musieli poradzić sobie sami.

To, co zobaczył na dole wstrząsnęło nim do głębi. Gdyby to było inne miejsce, inny czas, wkraczająca procesja mogła wyglądać dostojnie. Mogła by nawet zachwycić podniosłym nastrojem… Gdyby nic o nich nie wiedział…
Luca żałował że kiedy jeszcze miał okazję nie spytał Shardula ani Leo jak to będzie wyglądało. Nic mu nie powiedzieli, więc teraz nie miał pojęcia co nastąpi. Domyślał się tylko… czegoś bardzo złego. Bo czegóż mógłby się spodziewać po tych zboczeńcach? Zbyt wiele razy oglądał resztki po ich rytuałach. To, co miało nastąpić tutaj, pewnie ohydą i bestialstwem przebije wszystko, co dane mu było widzieć do tej pory. Nie miał więc wątpliwości jaki los przeznaczony był tym niemowlętom. Jedyne co dziwiło, to że nigdzie nie widział ghouli. W sumie to był ich jarmark. Powinno być ich zatrzęsienie. Ale tym lepiej dla niego. Stał właśnie przed okazją, by kilkoma celnymi strzałami zakończyć plany krwawego kultu i nie zamierzał jej zaprzepaścić.
Wziął na cel brodacza w centrum, który wyglądał, jakby kierował ceremonią. Tymi zboczonymi dziwkami z gołymi cyckami zajmie się potem, a miał dla każdej z tych suk przynajmniej po jednej kuli.

Strzelił. Z dobrej leżącej pozycji. Dwa razy. Celując w korpus. Z odległości w której znajdował się od brodacza to nie były trudne strzały. Jednak efekt trafienia przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Kule przeszły przez brodatego kapłana - bo człowiek ten nie mógł być niczym innym, jak jakimś kapłanem - jakby był jedynie fatamorganą, zwyczajną ułudą. Luca widział, jak pociski rozpryskują się na przeciwległej ścianie. A potem .... potem trafiony brodacz.... rozsypał się w proch, uniesiony na wietrze przez niewidzialny wiatr!
Nie no, cholera! Najpierw ożywające drzwi, teraz znikający ludzie… Przez dłuższą chwilę chłopak nie wiedział co począć. Przeciwdziałać realnym przeciwnikom potrafił. Nawet ghoula można było zastrzelić. Ale jak do czorta zaszkodzić fatamorganie? Fatamorganie, która mimo że znikła nadal śpiewała!
Nie niepokojone akolitki tymczasem smarowały na ciałach noworodków skomplikowane znaki i symbole.

Nim zdążył wyjść z oszołomienia znów w oczy uderzyło go czerwone światło. A kiedy odzyskał wzrok ujrzał… zupełnie inną salę. Niby tą samo. Z posągami - ale te same posagi zdawały się być dużo ... starsze. Ujrzał tłum ludzi, ghuli i kilka dziwnych stworzeń, które wyglądały jak opasłe ślimaki przyniesione w lektykach. Leo opowiadał mu kiedyś o nich. Kutruby. Samce ghuli. Zbyt opasłe, by poruszać się o własnych siłach. Władcy stad samic, z którymi mieli nieprzyjemność się spotkać. Ujrzał również dziurę w posadzce, nad którą, Jezu Chryste! unosił się .... Lynch! Lynch z ostatniej wizji! Brązowa skóra, żółte oczy, zmarszczki i białe, długie włosy. To musiał być ten demon. Rash Lamar. Widział również straszliwą maszynerię - dzieło szaleńca. Wiertło właśnie wyrywało kawałki ciała z kolejnej ofiary rytuału. Wrzask konającego człowieka przeszył uszy Luci nawet pomimo trąbienia. Nikt z uczestników ceremonii nie patrzył w jego stronę. Główny kutrub zajęty był przewodzeniem rytuałowi. A reszta wpatrywała się w coraz większą czeluść pod nogami Rash Lamara.

Ta nagła zmiana była jak uderzenia obuchem. Flesz i nagle inna, odmienna rzeczywistość. W co wierzyć? Któremu obrazowi bardziej zaufać? Był ogłupiały. I jak bezbronne zwierzę w obliczu rzeźnika były niemrawy i sparaliżowany gdyby nie wypadki ostatnich miesięcy. Gdyby nie granica, oczyszczająca, a możliwe że kalająca moc płomieni. Pomimo że umysł chłopaka pracował na zupełnie abstrakcyjnych poziomach pamięć komórkowa została. Ręce same, bez udziału świadomości repetowały broń. Wystrzelone łuski potoczyły się w dół, a puste miejsca w bębenku zajęły kolejne pociski.
Szybko, choć nie bez oporu przyjął do świadomości kolejny, jeszcze bardziej nieprawdopodobny niż poprzedni obraz. Wchłonął go i zaakceptował. A potem podjął kolejną próbę. Wycelował i zaczął strzelać. Tym razem do unoszącego się w powietrzu potwora. Za którymś razem musiał do ciężkiej cholery przebić się przez iluzję. Musiał. W przeciwnym razie jego obecność w tym miejscu traciła sens.

Kule trafiały w cel. Luca widział, jak wbijają się w pierś białowłosego monstrum, widział dziury na nagim ciele bryzgające ciemną posoką. Wystrzelił cztery razy. Trzy razy trafił. Przestał. Przestał, bo…
Spojrzenie żółtych oczu powędrowało w stronę otworu, na którym leżał. Stwór uśmiechał się nie przerywając inkantacji nawet wtedy, kiedy kula przebiła mu płuca. Luca widział, jak rany ... zarastają, jakby tkanka regenerowała się w sposób niepojęty dla śmiertelników. Zaprzeczając wszelkim prawom biologii i medycyny.
Ale jednak strzały chłopaka coś dały. Od tłumu kultystów celebrujących rytuał oderwała się, szybka jak strzyga postać. Serce chłopaka zabiło szybciej. To była Haran Yakashipu. Matka Rash Lamara. Potwór z bagien. Królowa ghulic, która pędziła prosto na niego pokonując przestrzeń w przeraźliwym, nie dającym nadziei na ucieczkę tempie.

Ale Luca nie uciekał. W jednym rewolwerze miał jeszcze dwie kule, w drugim nadal sześć. A ona żeby go dosięgnąć musiała niemal wleźć w otwór. Kiedy będzie naprawdę blisko - dopiero wtedy miał zamiar otworzyć do potwora ogień. Ze wszystkiego co miał.
 
Bogdan jest offline  
Stary 01-03-2012, 13:26   #492
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Pomiędzy posągami, jak wypatrzył detektyw, można było przejść wąską kładką do kolejnego posągu z trąbą. Była tam kamienna drabinka, droga w dół, być może jedyna. Być może droga prowadząca w objęcia śmierci. Jakaś minuta, może dwie w dół - kombinował Garrett. Każda oszczędność na czasie to ryzyko upadku. W dodatku podczas przeprawy przez wąską kładkę łatwo mogą mnie wypatrzyć.

Wychylił się, przenosząc uwagę ku tym na dole. Sami nieznajomi. Na pewno nie biali. Dziwne, stroje mieli niby arabskie, a jednak nieodparcie wydawali się detektywowi jacyś....jacyś inni. Nie stąd.

Nie z tego czasu.

Nie, bzdura. Bzdura! Zaklął pod nosem, jeszcze raz przyglądając się kopule. Pierwotny plan polegający na podczepieniu pod "sufit" ładunków wybuchowych, aby całe cholerstwo zawaliło się jeszcze gorszemu cholerstwu na łeb, spalił na panewce. Konstrukcja architektoniczna umiemożliwiała nawet zawieszenie tam dynamitu, nie mówiąc o tym by jakoś dam dotrzeć. Miał myśleć o kolejnym posunięciu, ale poprzednia myśl uparcie wracała. Nie dawała mu spokoju. Emily zobaczyła nagle, jak Dwight skacze jak oparzony z powrotem w kierunku szczeliny, prowadzącej ku "zapleczu" mechanizmu drzwi. Garrett szukał potwierdzenia. A może raczej dowodu, że jego niedorzeczny domysł jest tylko niedorzecznym domysłem.

Niestety, zaglądając do otworu, zyskał więcej pewności że nim jednak nie jest. Koła, które były przecież zaśniedziałe i niosące ślady korozji, teraz były jak prosto z fabryki. Czyste, naoliwione. A już bez wątpienia nie można nie było nie zauważyć, że nie ma tam też własnoręcznie przywiązanej przez detektywa liny.

- Nie ma. - mruczał do siebie, z głową po drugiej stronie szczeliny - I'll be stuffed...Nie ma jej!
Po chwili był już z powrotem, z miną jakby się na coś zdecydował.

- Zwróciłaś uwagę, cholera, na ich stroje? Jakieś inne niż tutejsze brudasy...- cicho rzucił do Emily Garrett, wpatrzony znów w to co dzieje się na dole. Kobieta zdała sobie sprawę, że detektyw szybkim ruchem sprawdza sztucer i zaczyna podnosić lufę ku górze. Zamiar przełożenia sztucera przez galerię i wycelowania w dziwnych ludzi po chwili potwierdziły kolejne słowa Dwighta.
- Szykuj broń. Nie wiem, co do kurwy nędzy się stało ani co oni zamierzają. Ale nie wygląda mi na to, by chcieli zrobić tym niemowlakom coś miłego. Zaczniemy na trzy.
- Co? Nie pasuje... - rzuciła pod nosem, mrużąc oczy i do bólu wpatrując się w symbole noszone przez przybyłych. Podniosła rękę - Garrett, to wyznawcy Mitry... bóstwa światła?
- Światła...? - detektyw znieruchomiał, ustawiając lufę na balustradzie i popatrzył na kobietę - Co to oznacza...? Dlaczego więc...
Przerwał, bo nagle rozległy się huki wystrzałów. Detektyw odruchowo schyłił głowę i wycofał się z bronią w dół, za osłonę.
- Niech mnie szlag, jesli wiem, co to wszystko znaczy - jęknęła, ale on już tego chyba nie słyszał.




* * *


Mam ucho do giwer. Każda śpiewa swoim własnym głosem, swoją własną pieśń. Te wystrzały, dwa wystrzały, byłem pewien - oddano ze znajomej mi dobrze broni.Taki dźwięk wydawała jedynie armata Logana, którą ten podarował młodemu Manoldiemu.
- Luca...- parsknąłem cicho , ostrożnie wychylając sam czubek głowy.
Może nie powinienem. Prowadzący ceremonię kapłan zmienił się w obłok dymu i znikł na naszych oczach. Iluzja? Echo? A skąd...Rozejrzałem się bystro dookoła, próbując ustalić miejsce z którego padły strzały i wypatrzyć chłopaka. Chyba już wiedziałem. Potem znów przeniosłem wzrok na to, co działo się na dole.

Brodacz zniknął, czy też rozsypał się w pył dziwaczny, ale ceremoniał trwał dalej! Półnagie dziewczyny ułożyły kwilące niemowlęta u stóp dziewięciu posągów i malując im ciała mlekiem z piersi oraz krwią z serdecznego palca przeciętego maleńkim nożykiem noszonym przy pasach zaczęły kiwać się inkantując nierówno słowa w jakimś pradawnym, zapomnianym języku. Kule przeszły przez brodatego kapłana - bo człowiek ten nie mógł być niczym innym, jak jakimś kapłanem - jakby był jedynie fatamorganą, ułudą. Jednak jego głos trwał...Mój umysł znajdował się w stanie dziwnej dwoistości. Jakby wszystkie te niedorzeczne historie, zrobieni z dymu ludzie, blaski przenoszące nas gdzieś w przestrzeni czy czasie - jakby to wszystko zostało odkreślone grubą kreską, jakby mogło być traktowane tylko jako dawny sen, nie wartą zastanawiania się marę. Myślę, że umysł robi takie rzeczy, by chronić się przed raniącą go prawdą. Zamknął to więc w szczelnej kapsule, każąc mi zajmować się tylko tym co realne, pewne. Na przetrwaniu, na celu.

Ale nie było to proste. Przez barierę zaczęło przebijać się coś jeszcze. Jakby ... echa jakiś innych strzałów dochodzące do moich uszu gdzieś z dużej odległości. Rozdzierające całą moją racjonalność domysły wróciły, choć starałem się im oprzeć z całych sił. Nie! Złapałem się za głowę. Nie pozwól...Musisz...Oddziel to...Skup się na tym, co pewne. Przetrwaj. Osiągnij swój cel. A jeśli będziesz musiał wybrać między jednym, a drugim...




* * *


Garrett uniósł głowę, nasłuchując i pytająco spojrzał na Emily. Uzyskawszy potwierdzenie, że to nie jego osobiste przesłyszenie, przerzucił sztucer na swoje plecy, mocując go tam za pomocą paska. Gdy to zrobił, ruszył zdecydowanie w kierunku dostrzeżonej wcześniej kładki prowadzącej do kolejnego posągu. Wyglądało na to, że chce dotrzeć do widocznej tam kamiennej drabinki umożliwiającej zejście na sam dół.

Nie tracąc więcej czasu Garrett ruszył wąską kładką pomiędzy posągami, bez trudu utrzymując równowagę. Obejrzał się raz, Emily ruszyła za nim. Zajęło mu ledwie kilkanaście sekund, kilkanaście sekund morderczo niebezpiecznej ścieżki nad otchłanią, i już znalazł się na głowie posągu obok, tam gdzie znajdował się również ustnik potężnej trąbity wmurowanej w posąg i interesująca go bardziej drabinka. Była dość szeroka i zejście nią nie powinno sprawić żadnych kłopotów nawet rannemu człowiekowi. Z miejsca, w którym się znalazł widział Lucę, który z rozdziawioną, okrwawioną gębą wpatrywał się w inkantujące swoje hokus-pokus dziewczęta. Manoldi znajdował się w jednym z “otworów wentylacyjnych” nad drzwiami, w alternatywnej drodze do sali rozważanej przez Garretta nim pantera wskazała mu drugą ścieżkę.Chyba nie widział detektywa całą swoją uwagę poświęcając sali.

- Pssssttt...- syknął do niego detektyw, nie zatrzymując się. Było jednak zbyt głośno.

Tymczasem na dole dziewczęta nasmarowały na czołach dzieci jakieś znaczki i nagle......

Światło...To....czerwone światło...Znowu...Oczy....Oczy...

Otwórz...oczy.

Kiedy otworzył oczy ujrzał ze zdumieniem, że stoi na drugiej głowie posągu, lecz przy trąbie klęczy ghul. Ghul, wyglądający jednak mniej plugawie, a bardziej ludzko, i dmie w ustnik z całych sił. Wysmarowany krwią i nieczystościami zdawał się nie widzieć niczego wokół siebie. Dziewczęta znikły. Posągi znów okryły się kurzem, a posadzka odłamkami kości i piaskiem. Nad czeluścią lewitował białowołosy, potężny potwór, a wiertło potwornej maszyny rozwiercało kolejną, piątą już ofiarę. Szczelina nad którą unosił się kutrub zdawała się powiększać.
Dwight, którego sztucer nadal tkwił przewiązany na plecach, odruchowo chwycił za rękojęść załadowanego od nowa rewolweru i powolutku wyciągnął go zza pasa. Emily była już też prawie po tej stronie...Detektyw wahał się tylko chwilę, oceniając czy pewien rodzaj hałasu może zostać przytłumiony przez dźwiękowe pandemonium . Wyszło mu na to, że tak.

Garrett powoli, jak najmniej ruchów, przystawił rewolwer do samego łba trębacza z tyłu i pociągnął za spust...




* * *



Nie czuję nic, gdy jego łeb rozbryzguje się w przestrzeni. To dziwne, jak cicho w tym całym piekielnym zgiełku. Łapię osuwające się truchło i przewieszam przez instrument żeby z dołu wyglądało mniej więcej na kształt który nadal jest na swoim miejscu. Kątem oka widzę, jak Emily przebiega obok i już przesuwa się w kierunku kolejnego posągu. Wyłapuję jej prawie obłędny wzrok wbity w ciało siostry rozciągnięte tam w dole pod machiną śmierci i już wiem. Ona ma już tylko jeden cel. Dotrzeć na sam dół i uwolnić Teresę od tego świdra, zanim...

Przytłumiony dźwięk innego wystrzału odrywa moją uwagę od Vivarro. To Luca rozpoczął swój ostatni występ. Kule nie robią wielkiego wrażenia na białowłosym potworze, za to inny, znajomy mi potwór z bagien leci by dosięgnąć śmiałka. Właściwie nie ma się co wahać. Włoch rozpoczął nasz desperacki atak, jedyny na jaki nas stać - wszystko jedno - bo rytuał właśnie wchodzi w decydującą fazę i na podminowywanie machiny jest już po prostu za późno. Pozostało mi tylko się do tego dołączyć. Ostatni, desperacki szturm. Jeśli nie zniszczyć kompletnie, to przynajmniej przeszkodzić, zakłócić, przerwać.

Kiedy te myśli biegną w mojej głowie, ja już schowany za balustradą rozwiązuję worek i wyszarpuję dynamit. Starając się odciąć od wszystkiego, co się tam dzieje najszybciej jak umiem przygotowuję laski dynamitu na najkrótsze lonty, by eksplodowały zaraz po upadku.

Stąd, gdzie jestem, nie mam szans pomóc Luce. Ale mogę sprawić, że jego odwrócenie uwagi będzie miało sens. Jego poświęcenie będzie miało sens wtedy, gdy dzięki jego ściągnięciu sobie na kark najstraszliwszego strażnika ten nie przeszkodzi mi w tym co chcę zrobić. Jeszcze tylko obraz biegnącej Emily staje mi przed oczyma, gdy kolejny gotowy dynamit ląduje w rzędzie przygotowanym do rozpoczęcia ataku. Jeśli są, jak twierdzi Vivarro, jacyś bogowie światła - to któryś z nich właśnie taraz nie pozwala mi poświęcić Teresy, a być może i Emily. Rzucać dynamitem gdzie popadnie, byle na środek zgromadzenia, nie bacząc na straty - czy to wśród wrogów czy przyjaciół.

Wyjmuję zapalniczkę.

Nie mogę przekreślić wszystkiego, co przeszła i co osiągnęła w trwającym już całe miesiące biegu ku swojej siostrze. Rozwiązanie pośrednie musi mi wystarczyć. Gdy Luca zacznie swój nierówny pojedynek, mój dynamit zacznie śpiewać swoją własną pieśń. Najpierw wrzucę parę lasek przez trąbę - pchając z całej siły - by poleciały od wylotu jak najdalej. Po drugiej stronie sali, niż leży przywiązana Teresa. To, że dynamit będzie pojawiał się jakby znikąd, z dołu - powinno rozpocząć zabawę na dole: nie zwracając jednocześnie uwagi na miejsce gdzie naprawdę jest ktoś, kto go miota. Zanim się zorientują, chaos powinien już być na tyle duży, by nikt nie zwracał już uwagi, skąd polecą już następne pociski.

A ja będę je wtedy rzucał bardziej ku środkowi zgromadzenia. Nie na stronę, gdzie jest Teresa. Bardziej tam, gdzie będę widział białowłosy łeb. Teresa, i Emily jeśli tam dotrze, powinny przeżyć. Liczę na to, bo pierwsze eksplozje z trąby przy ścianie powinny sprowokować spanikowany tłumek wyznawców do ucieczki w drugą stronę sali - gdzie ciżba stanie się naturalną osłoną wyłapującą odłamki które będą tam lecieć, gdy zacznę rzucać już w stronę środka. A do tego Teresa jest przywiązana, leży, powierzchnia którą skierowana jest w stronę wybuchów jest mniejsza niż stojących na ziemi. Muszą mieć szczęście. A ja muszę sprawdzić, czy biały łeb tak samo dobrze poradzi sobie z dynamitem co z kulami...

To wszystko teoria...A jak będzie naprawdę? Jest tylko jeden sposób by się przekonać.

Sięgam po pierwszą laskę dynamitu i trzaskam zapalniczką...It's showtime, motherfuckers...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 01-03-2012, 18:33   #493
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Jak tylko ogień pozwolił, biegli dalej. Tym bardziej, że słyszeli strzały. Najpierw spotkali Mansura. Był ranny, ale nie pozwolił sobie pomóc. Gnał ich do przodu. Trzeba się spieszyć.

Później była jakaś następna postać. Trup. W dość rozpaczliwym stanie. Wyglądał, jakby załatwiły go gule, ale Walter i tak rozpoznał sukinsyna: Tołoczko. W jednej chwili stanęły mu przed oczami z lasu za Bostonem, gdzie Walter, przywiązany do drzewa, stracił palec. Teraz role się odwróciły. Chopp wyciągnął nóż, który zawsze nosił przymocowany do łydki, uklęknął nad trupem i podniósł jego dłoń. Palec chciał odciąć powoli, trzymając jego rękę w swojej, ale okazało się to wcale niełatwym zadaniem. Palec nie chciał tak łatwo się odciąć. W końcu musiał oprzeć go o posadzkę i zaczął kroić, jak jakiś pieprzony schab z kością. Co jakiś czas patrzył na jego twarz, czy czasem nie zdradza jednak oznak życia, ale niestety, Tołoczko na pewno nie odczuwał w tym momencie bólu. Po kilku chwilach, palec był odcięty. Chopp chwilę na niego popatrzył i walczył z pokusą schowania go sobie do kieszeni. Ostatecznie rzucił go na martwe ciało i splunął. Był przekonany, ze jeśli byłby seryjnym mordercą, jako trofea po każdym zabójstwie, zatrzymywał by sobie właśnie palec.

Później spotkali Lucę. Stał pod wrotami. Wysokini wrotami, po których Walter nie miał szansy się wspiąć. Cholerna ręka. Cholerne, cholerna, cholerna ręka! Ale Hiddinkowi też się nie udało. Spadł tym swoim ciężkim tyłkiem na ziemię, która aż się zatrzęsła. Ale to nie był tylko upadek Herberta – coś musiało się wydarzyć po drugiej stronie tych drzwi. Luca, któremu się udało, zaczął strzelać. Ale nie dane było im się dowiedzieć, co tam się dzieje. Przynajmniej na razie.

Szczelina. Niedaleko wrót. Walter dostrzegł ją kątem oka. Może to drugie przejście. Może. Po drugiej stronie była jakaś maszyneria. Zbyt jednak stara, żeby była tą maszynerią, której szukali. Była też lina. I rzeczy. Emily! Była tu. Poszła do góry! Wspięła się. Żyje! Ale wspięła się. Wspięła. Znowu ta cholerna ręka. Cholerna ręka! Będzie musiał tu zostać. Zostać i czekać, aż Hiddink się dostanie na górę i łaskawie go wciągnie za sobą, ale Chopp wątpił, żeby ranny grubas dał radę to zrobić, a Mansur, który w końcu ich dogonił szukał innej drogi.

Nagle, Walter usłyszał we własnej głowie głos. Zmroziło go momentalnie. Bladym Choppem rzuciło aż na ścianę. Gos zdawał się być przyjazny, ale mimo wszystko nie powinno go tam być, a brzmiał tak realnie. Ktoś mówił w jego głowie. Ktoś, kto brzmiał, jak...

-Idź już, Herbercie! Nie trać czasu! - pogonił wydawcę, bo nie chciał, żeby ten słyszał, jak księgowy gada sam do siebie.

-Kim jesteś?

-Znasz mnie przecież, sri Chopp. Znasz. To, że człowiek ginie, nie oznacza, że go nie ma - szept był cichy, melodyjny, tak jakby sam Mahuna Tulavara mówił do ucha Waltera.

-To niemożliwe, niemożliwe... - Walter powtórzył to słowo jeszcze kilkakrotnie. Nie wiadomo, czy mówił to do głosu w głowie, czy bardziej do siebie, żeby się uspokoić. W końcu, przezwyciężając swój opór, zapytał: -Mahuna?

-Tak. To ja.

-Cały czas nas obserwujesz? - pytał dalej niepewnie. -Czy Emily jest cała? - ostatnie pytanie wypowiedział już pewnie i szybko.

-Próbuję wam pomóc. Pieczęcie .... puszczają... wszystko.... się miesza. Wszystko....

-Mahuna! Mahuna! Nie odchodź - Walter krzyczał. -Mahuna... - zamilkł i rozglądał się niepewnie. Nasłuchiwał, czy głos ponownie się odezwie, ale wokół zapadła cisza, którą mąciły tylko odgłosy wspinaczki, uprawianej przez Hiddinka oraz niekończące się odgłosy rytuału, który trwał tuż obok nich. Tuż obok nich. Na wyciągniecie ręki.Tak mało im potrzeba, żeby tam dotarli. Luca już tam jest, Emily prawdopodobnie też, a on nie może przez tę cholerną rękę. Trąby grały mu nad uchem, niemalże czuł na plecach oddech Rash Lamara, który pewnie wypowiadał teraz jakieś zaklęcia. Mahuna w jego głowie, wspinający się Hiddink, rzeczy Emily, walające się po ziemi i jeszcze Mansur, szukający przejścia na własną rękę.

Właśnie. Mansur. Gdzie jesteś, Mansur?

Walter, nie patrząc na Hiddinka, ruszył w kierunku szczeliny, żeby przecisnąć się z powrotem na drugą stronę. Przeciskając się, spojrzał na Herberta i pomyślał, że gdyby nie okoliczności, śmiałby się chyba do łez z jego wyczynów, ale przypomniał sobie tylko, że nie dał mu swojego dynamitu. Szkoda by było, jeśli Walter miałby się nie dostać do środka.

Nie dostać do środka? Nie dostać?

-Mansur... Mansur – zaczął wołać szeptem księgowy, wciąż przeciskając się przez szczelinę.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 03-03-2012, 21:53   #494
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Widok, który ukazał się ich oczom, był dla Emily ciosem. I to ciosem wymierzonym prosto między oczy.
Zawahała się na kamiennym balkonie jak baletnica, tuż przed wielkim potrójnym cabriole.
Odzyskała równowagę, choć od patrzenia w dół kręciło się w głowie.
Przywarła do ściany, brudną dłonią zasłaniając usta. Chciała krzyczeć, ale najlżejszy dźwięk, który przedarłby się w dół przez huk trąb i metry odległości, mógł kosztować Teresę życie.

Teresa... To była ona.
Siostrzane serce biło w arytmicznym, szalonym tempie. Mimo odległości poznawała skrępowane ciało z wycelowanym w nie bezlitosnym stalowym świdrem.
Dudniło jej w uszach.
Znalazła ją, w końcu ją znalazłą! Przemierzyła świat, pogrzebała ojca i przyjaciół. Roztrwoniła majątek. Ale znalazła. Teresa Vivarro leżała w dole. Musiała być przerażona. Musiała być zziębnięta i głodna. Otoczona kordonem istot, o których istnieniu jeszcze kilka miesięcy temu nie miały pojęcia.
Jeśli się nie ruszy, jeśli nie zrobi czegoś, jej siostra umrze. Dziewczęca skóra zostanie rozdarta, a kości skruszone. Jasna krew zrosi ziemię, otwierając drzwi największemu złu.


Nim się otrząsnęła... to dziwne światło.

Nie od razu dotarło do niej, co się dzieje. Kuturb na środku sali zniknął, a Garrett miotał się pomiędzy krawędzią kamiennego balkonu a dziurą, z której wypełzli. Przyczaili się w górze jak wystraszone zwierzątka. Popatrzyli po sobie. W dole, przed ich oczyma rozgrywał się dziwaczny spektakl, w którym obsadzono aktorów z innych czasów. Emily znała się na tym, a jednak nie potrafiła precyzyjnie określić ich pochodzenia. Kojarzyła jednak symbole noszone przez biorących udział w makabrycznym widowisku aktorów. Mitra, bóstwo światła nijak pasował do tego obrazka...
Nie spodziewała się strzałów, mimo, że Garrett wodził już lufą po dziwnych postaciach. Padały skąd inąd. Wytężyła wzrok i dopiero wtedy zobaczyła niewyraźną sylwetkę wciśniętą w te same otwory nad drzwiami, które zauważyła zanim wspięła się w ślad za Garrettem.

Obserwowała poczynania detektywa z niepokojem, z bijącym sercem. Kiedy znalazł się na drugim posągu przez komnatę znów przetoczyła się fala czerwonego światła. Jej oszołomione zmysły zwariowały. Zamiast dziewcząt i niemowląt znów ujrzała ową piekielną maszynę, wiertło rozrywające kolejnego nieszczęśnika. Lewitującego nad otchłanią białowołosego potwora. Tłum uczestników ceremoniału. Wrzeszczący. Wzywający imionami diabła ukrytego w zapomnianej świątyni.
Ruszyła za Garrettem. Powoli i ostrożnie, ale coraz szybciej nabierając pewności siebie. Przejście okazało się być kaszką z mleczkiem. Przebiegła prawie przez wąską półkę dołączając do detektywa, który właśnie wyciągał pistolet skulony za plecami dmącego w ustnik trąbity ghula.
Poszło szybko.

- Dwight - obawa o siostrę ściskała jej gardło, więc tylko wymienili spojrzenia. Głową wskazała kolejna kolumnę, która przybliżyć ją miała do siostry. Ruszyła bez wahania. Roztańczoną kładkę pokonała równoważąc się bronią, na tyle szybko na ile pozwalał rozsądek..
Gdy poczuła pod stopami pewniejsze podłoże, uniosła do ramienia kolbę remingtona, obierając za cel łeb kolejnego ghula. Stał tam, gdzie ona planowała zejść w dół.
Wystrzeliła i stwór zniknął jej z pola widzenia.
Zaklęła pod nosem - nie mogła mieć gwarancji, że trafiła, ale ruszyła przed siebie, asekurując się bronią. Parła w kierunku Teresy, w nadziei, że Garrett osłoni jej tyły.
Wypatrywała też najlepszej sposobności, by zdeponować ładunek, który ciążył jej w torbie.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 03-03-2012, 22:17   #495
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
LUCA MANOLDI

Luca strzelał do pędzącej susami potwory.

- Boże – przemknęło przez myśli chłopaka. – Jaka ona jest szybka!

I faktycznie była. Tam, na bagniskach w Indiach, najwyraźniej nie odzyskała jeszcze pełni swych sił i mocy. Królowa ghuli. Suka pośród suk, jak za chwilę miał przekonać się Manoldi.

Trafił ją jedną z wystrzelonych kul, ale równie dobrze mógł cisnąć w nią kitem do osadzania szyb.

Dopadła go jednym potwornie wysokim i szybkim susem. Tego się nie spodziewał. Zdążył raz tylko nacisnąć spust loganowej armaty, robiąc dziurę w brzuchu poczwary, gdy cuchnące łapsko chwyciło go za włosy, nim zdołał wsunąć się w dającą poczucie bezpieczeństwa szczelinę. Była zbyt szybka. Zbyt szybka i zbyt silna.

Wywlokła go, niczym szczeniaka z nory za kudły jednym szarpnięciem, prawie odrywając mu głowę a potem, bez najmniejszego wysiłku cisnęła w dół, do sali, gdzie trwał szaleńczy rytuał.

Przeleciał kilka metrów w powietrzu i rąbnął o ziemię, obok potężnego, oblepionego krwią i bebechami wiertła, które nadal wdzierało się w ziemię. Bolały go plecy i nie mógł złapać oddechu. Może nawet na chwilę stracił przytomność. Pistolet wyleciał mu z rąk, potoczył się gdzieś w bok. Luca leżał, łapał oddech i wpatrywał się oszołomiony w pracujące obok niego wiertło. Pełznął na plecach zbierając siły i wyciągając zapasowy rewolwer.

Przed nim nagle wylądowała Haran Yakashipu. Morda królowej demonów rozszerzyła się ukazując paskudne kły. Luca wymierzył drżącą z bólu dłonią słysząc gdzieś niedaleko od siebie przeraźliwy wrzask i wtedy zalało go czerwone światło.

Z boku, bardzo blisko, coś wybuchło.


HERBERT HIDDINK

Wspinał się ostrożnie, ale dzięki linie nie było to zbyt trudne. Metalowe części mechanizmu dawały doskonałe oparcie dla stóp podczas wspinaczki, i na górę Hiddink dotarł dość szybko i nawet niezbyt spocony.

Spojrzał w dół, gotowy pomóc Walterowi i zaklął pod nosem, bo księgowy gdzieś zniknął. Wyglądało na to, że albo zawrócił, – w co Hiddinik szczerze wątpił – albo poszedł szukać innej drogi.

Nie tracił więcej czasu i korzystając z wąskiego przejścia wyszedł na mały balkonik po raz pierwszy widząc salę, w której odprawiano rytuał, na własne oczy.

Znajdował się na szczycie jednego z dziewięciu monumentalnych, demonicznych posągów a w dole .... Boże ... lepiej by nigdy nie widział tego, co dzieje się w dole.

Na środku pomieszczenia widział .... dziurę. Czarną czeluść, nad którą unosił się potężny stwór – brązowoskóry i białowłosy. To musiał być Rash Lamar, który teraz z imienia stał się prawdziwą, przerażającą postacią.

Wokół niego kłębili się ludzie, ghule i poczwarne, przypominające skrzyżowanie ślimaka pozbawionego skorupy i ghula kutruby. Opasłe monstra przekraczające zdolność ludzkiej tolerancji i wyobraźni.

Herbert widział opuszczające się wiertło, a szczątki poprzednich ofiar maszyny wyraźnie świadczyły, co dzieje się z człowiekiem, kiedy metalowy przedmiot wkręci się w jego trzewia.

Widział też Lucę Manoldiego. Młody Włoch miał najwyraźniej problemy. Pełzał po ziemi na plecach wyciągając pistolet i mierząc do potwornej ghulicy zbliżającej się do niego z sadystyczną powolnością. W dole coś wybuchło z potężnym hukiem. Raz, drugi, kolejny i ponownie! Wydawało mu się, że widzi Garretta na posągu obok, który wychylił się na moment i cisnął coś z góry w dół. Dynamit z płonącym lontem.

I wtedy wiertło wkręciło się w kolejną ofiarę. Ta wrzasnęła, a z czeluści pod stopami Rash Lamara wydobył się podmuch jaskrawego, krwistego blasku. Herbert zamknął oczy.


WALTER CHOPP

Przecisnął się przez wąską szczelinę bez trudu, jak za pierwszym razem. Znalazł się na korytarzu przed monumentalnymi wrotami i zaczął rozglądać się za Mansurem.

Ujrzał go dość szybko. Arab właśnie kończył wspinaczkę po rzeźbach okalających wrota i na oczach Waltera, gibkim manewrem, przeskoczył na krawędź pierwszego otworu wentylacyjnego nad drzwiami, zza których dało się słyszeć następujące po sobie odgłosy wybuchów.

Walter krzyknął w stronę Mansura. Wojownik zawahał się, zatrzymał. Potem zaczął gwałtownie gestykulować dając mu znak, by się pośpieszył. Walter jęknął. Czy Arab chciał, aby się wspiął. Szaleństwo. Ale w chwilę później już był przy posągu i rozpoczął wędrówkę w górę, czepiając się kikutem występów i chwytając dłonią pewniejszych punktów.
Mansur czekał. Zaciskał zęby, pewnie wściekły na powolność Waltera, ale czekał.

A kiedy, jakimś niewyobrażalnym wręcz cudem, Choppowi udało się wgramolić w zasięg ręki wychylonego Araba, Mansur chwycił go za dłoń, kiedy Chopp przez chwilę balansował na krawędzi bliski upadku.

Uchwyt Araba był jak ścisk szczęk imadła, a mimo odniesionej rany wojownik okazał się być nadzwyczajnie silny. Wciągnął, cały czerwony Choppa na górę, a księgowy pomagał mu jak najlepiej potrafił, odpychając się stopami od krawędzi posągu.

W końcu znalazł się na upragnionej górze. Obaj dyszeli ciężko. Chopp drżał na całym ciele, a podczas wciągania kalekiego sojusznika, Mansurowi otworzyła się rana po cięciu szablą. Tracił krew, ale już nie poświęcił czasu na opatrywanie się. Położył się na brzuchu i wpełznął zwinnie przez wentylacyjny otwór.

W chwilę później Chopp wczołgiwał się już za nim. Prosto w rozbłysk szkarłatnego blasku, który nagle zalśnił na końcu przejścia. Walter zamknął oczy.


EMILY VIVARRO

Ghul tam był. Na posągu z trąbą. Tam gdzie go trafiła. Zbyt ciężko ranny, by stanowić zagrożenie. Z bliska bardziej przypomniał człowieka, niż potwora. Młodą, nieco przerażoną dziewczynę ze zdeformowaną twarzą i pomarańczowymi oczami. Emily nie ryzowała przechodząc ostatnią kładkę. Nie ryzykowała, że potwora rzuci się jej na plecy, kiedy Emily zacznie schodzić po drabinie w dół. Zastrzeliła ją z bliska, bez cienia litości i nie tracąc czasu odnalazła zejście w dół.

Drabina była niczym więcej, poza kamiennymi występami wykutymi w strukturze posągu, ale dało się po niej zejść bez najmniejszego trudu. A co więcej nie było jej widać od strony biorących udział w rytuale kultystów.

Miała więc sporą szansę dotrzeć do Teresy i pozostać niezauważoną.

W końcu stanęła na dole. Tuz obok człowieka leżącego pod jednym z opuszczających się wierteł.

To był wychudzony, brudny mężczyzna. Leżał – podobnie jak reszta ofiar – nagi, a jego ciało wydawało się być w jakiś sposób ... zmienione.

Wykrzywiona twarz wpatrywała się w górę, wybałuszone oczy obserwowały zniżające się wiertło. Kawałek dalej, niespodziewanie, coś eksplodowało z przeraźliwym hukiem. Odłamki poleciały wszędzie wokół, jakiś biorący udział w ceremonii przyzwania kultysta upadł na ziemię, ale reszta nawet nie zareagowała na wybuch i dziurawiące ciała odłamki.

Zaraz za pierwszą eksplozją następowały kolejne.

Emily zawahała się tylko krótką chwilę i potruchtała w stronę siostry, wpatrzona w plecy stojących blisko powiększającej się otchłani kultystów.

Kiedy była już tak blisko, że mogła zobaczyć jej wychudzoną, brudną twarz i przerażone oczy wpatrujące się w obracające nad jej ciałem wiertło za swoimi plecami usłyszała wrzask, a potem zalała ją znajoma czerwona poświata.


DWIGHT GARRETT


Przygotowania do osobistego Alamo zajmują Garretowi chwilkę. Pierwsze laski wlatują przez wystarczająco szeroki ustnik do środka trąbity. Wędrują w dół. A potem wybuchają. Jedno spojrzenie oczu daje Garrettowi ogląd na efekty kanonady. Niestety. Dynamit nie wylatuje tak daleko z trąbit, jakby chciał i eksploduje nazbyt daleko od kultystów, niżby sobie tego życzył.

Wychyla się więc na chwilę i ciska jedną laskę w dół, w stronę tłumu, bliżej Rash Lamara. A kiedy dynamit leci w dół Dwight dostrzega dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest fakt, że Luci Manoldiego już nie ma tam, gdzie widział go wcześniej, lecz pełznie po ziemi, zbyt blisko miejsca potencjalnego wybuchu rzuconej bomby! A drugą rzeczą jest znane mu już krwistoczerwone światło, które wypala mu oczy zmuszając powieki do natychmiastowego zamknięcia się w obronnym, instynktownym geście.




LUCA MANOLDI

Strzelił, kiedy strumienie czerwonego światła zalewały pomieszczenie.

Huk strzału przeszył nagłą ciszę sali. Luca otworzył instynktownie zamknięte przed blaskiem powieki i zamarł.

Znajdował się w pustej komnacie, w której Rash Lamar odprawiał rytuał.

Ale znów nie było w niej ani kultystów, nie było również dziewcząt z niemowlętami.

Było zupełnie coś innego.....


HERBERT HIDDINK

Kiedy Herbert otworzył oczy ujrzał nagle opustoszałą salę. Znikła piekielna czeluść, nad którą lewitował arcy-demon. Znikli kultyści. Pozostały posągi. I pozostał Luca strzelający do pustej przestrzeni przed sobą.

Pustej! Nie! Jednak nie. Herbert rozdziawił zdziwiony usta, jak uczniak, ale to co widział przeczyło wszelkim regułom świata, jaki znał. Nawet świata, w którym w ciemności skrywały się potwory.


EMILY VIVARRO


Była jedynie trzy kroki od siostry, kiedy piekielna poświata podobna do tej wcześniejszej, zmusiła ją do zamknięcia oczu. A kiedy je otworzyła znajdowała się znów w odmienionej sali. Były w niej posągi, ale dziura i kultyści zniknęli, jak ulotny, senny koszmar. A co najgorsze – znikła również Teresa. W miejscu, w którym leżała jej siostra, widać było jakieś znaki na kamiennej posadzce – zawiłe linie i spirale.

Komnata była pusta! Chociaż nie! Coś widziała! Coś, czego nie powinna była ujrzeć. Lecz tym razem, w przeciwieństwie do momentu, w którym blask poraził jej oczy, nie mogła jakoś zamknąć powiek. Za chwilę miała tego pożałować.


WALTER CHOPP

Prosto ze światła wyszedł na pustą salę. Nie było w niej ani maszyny z kołami zębatymi, ani odprawiających rytuał kultystów. Jedynie jakieś potworne posągi.

W tej wielkiej, pustej sali – zakurzonej i zasypanej odłamkami głazów Chopp ujrzał Emily, zgarbioną przemykającą się pod jednym z posągów na prawo od niego. Widział też Lucę leżącego po lewej, bliżej środka komnaty, który z wykrzywioną twarzą z rewolweru strzelał do nieistniejącego wroga.

Mansur zsuwał się ostrożnie w dół. Ale wtedy scena wokół niego zmieniła się w mgnieniu oka, jakby jakiś technik w teatrze jednym pociągnięciem zmienił dekorację. A kilka sekund później Walter wrzasnął przeraźliwie i rzucił się w bok z krzykiem.


DWIGHT GARRETT

Czerwony blask, niczym krew, zalał oczy Garretta, a kiedy detektyw otworzył je ponownie znów ujrzał, że sala wygląda nieco inaczej.

Stał na szczycie posągu z trąbitą, lecz zniknął zastrzelony „piekielny muzykant” zniknęły także pieczołowicie rozłożone laski dynamitu.
Przez chwilę mrugał zrozpaczony oczami, próbując poukładać sobie wszystko w głowie. Jednak to nie było proste zadanie. Wyjrzał przez krawędź by zorientować się, czy i tym razem trwa rytuał półnagich dziewczyn i brodatych kapłanów. Gdyby wiedział, że zamiast kobiecych piersi, zobaczy to, co zobaczył, w życiu nie wychyliłby głowy.


WSZYSCY

Pusta sala wypełniła się nagle obrazami. Jakby byli uczestnikami w filmie, lecz w odróżnieniu od tego puszczanego w kinach, spektakl, który ujrzeli był kolorowy i sprawiał głębokie wrażenie realności.

Dziewięć posągów zdawało się być nowymi, dopiero co ustawionymi ozdobami. Przy nich płonęły wotywne ofiary – świece i kaganki. Stały jakieś ceramiczne naczynia – w niektórych wyraźnie widzieli odrąbane kawałki ludzkich ciał – w tym również dziecięce główki. Przed każdym z nich czołgały się i darły posadzkę szponami ghule. Skłębione, ociekające jakimiś płynami, cuchnące potwory – zezwierzęcone i na wskroś złe.

Ale to nie one były najgorsze. W samy środku sali – w miejscu, w którym Rash Lamar otwierał przed chwilą czeluść do Piekła, teraz wznosił się tron. Zrobiony z kości, kręgosłupów, czaszek ludzi i ghuli, obciągnięty cuchnącymi pasami zdartej z jakiś nieszczęśników skóry – plugawy i potworny mebel ukazujący zło zasiadającej na nim istoty.

I to właśnie widok władcy na tronie wstrząsnął bez wyjątku każdym z nieszczęsnych badaczy tajemnic.

Baphomet, – bo to musiał być on – miał czarną, jakby spaloną skórę, oblicze demona – wąskie, straszliwe i groźne – niczym pysk zniekształconej, piekielnej hieny. Jego ciało zdawało się pulsować, skóra poruszała się, pęczniała, napinała i flaczała, jakby chciały spod niej wyskoczyć żywe istoty. Nad ramionami monstrum ujrzeć mogli postrzępione, okaleczone skrzydła, z których sączyły się ciemne płyny. Najgorsze były jednak ślepia monstrum. Czarne, niczym kosmiczne otchłanie. Zimne, niczym głębia oceanu. I złe! Tak złe, że człowiek mógł tylko zakryć twarz dłońmi, zawyć z bezrozumnego przerażenia i grozy lub oprzeć się tej woli, próbować powstrzymać jej dominujący charakter. Powstrzymać jej straszliwy, niszczycielski napór na ludzki, kruchy umysł.

Ale, czy to było w ogóle możliwe?! Czy można spotkać się twarzą w .... oblicze z samym diabłem zrzuconym z Niebios, okaleczonym, ziejącym nienawiścią do ludzi, do zwierząt, do wszystkiego - co czyste, wzniosłe, łagodne, mądre i piękne. Czy można było?


* * *

Można było. Groza, jakiej doświadczyli przed tym, nim dotarli na miejsce rytuału, przygotowała ich jakby do tego, co ujrzeli. Zaglądali już w oczy zła wielokrotnie. Za każdym razem, kiedy śmierć ze szponami próbowała zabrać ich z tego świata.

Tym razem też zachowali zimną krew. Nie poddali się złu, które szeptało w ich głowach, aczkolwiek nie dali rady zrobić niczego więcej. Byli, niczym solne słupy z opowieści o Sodomie i Gomorze. Nieruchome i wpatrzone w pradawnego demona siedzącego na swoim bluźnierczym tronie. A potem znów zalała ich gorąca czerwień.

Hiddink poczuł głęboką dezorientację, kiedy znów ujrzał wokół siebie koszmarną salę z maszyną. Wszak doświadczył tego „oderwania” i tego gwałtownego „powrotu” po raz pierwszy, w odróżnieniu od reszty. Z miejsca na szczycie posągu wyraźnie widział to, co dzieje się w sali i co dzieje się z resztą jego przyjaciół. Z przerażeniem ujrzał, że kiedy on doświadczał tego, jakże realnego omamu, wiertło zdołało rozwiercić kolejnego nieszczęśnika.
Wyraźnie widział też, jak czeluść pod stopami prowadzącego ceremoniał Rash Lamara staje się coraz większa. Czy tylko mu się wydawało, czy usłyszał również ryk tryumfu czegoś, co miało zamiar przedostać się przez bramę do ich świata.


Garrett , kiedy tylko zorientował się, że kiedy zakończyła się wizja, czy czymkolwiek było to „objawienie”, znów znajduje się na szczycie posągu obok ukatrupionego potwora. Pod ręką miał pieczołowicie przygotowywane laski dynamitu z przyciętymi lontami. W dole Rash Lamar kontynuował wezwanie swego ojca, a szczelina pod jego nogami powiększyła się już zauważalnie. Z góry Garrettowi wydawało się, że dostrzega jakieś piekielne ognie płonące w dole, które przybliżały się wolno w górę. Widział także Lucę oraz ... Mansura syna Borzy, który chwiejąc się szedł wzdłuż przeciwległej ściany gdzieś, w znanym sobie tylko celu.
Detektyw ze zdumieniem zauważył również Waltera Choppa, który z wrzaskiem wyskoczył z otworu wentylacyjnego nad drzwiami i teraz pełzał pod ścianą, wyjąc coś przeraźliwe. Z góry widać było, że upadł niefortunnie i chyba złamał sobie lub przynajmniej skręcił nogę.


Położenie Luci nie zmieniło się, podczas „incydentu” z niechcianą wizją. Kiedy znikł demoniczny władca zasiadający na swoim plugawym tronie i Luca otworzył oczy zobaczył nad sobą potworną ghulicę.
Strzelił jej prosto w pysk, wyrywając kawał mięcha z boku pyska. Raz. Drugi nie zdążył.

Haran Yakashipu uderzyła go w rękę z bronią z taką siłą, że rewolwer poleciał w bok i skoczyła mu na pierś sięgając zębiskami do szyi.

Nim jednak zacisnęła kły na gardle Włocha w pobliżu coś wybuchło. Na tyle blisko, że Manoldiemu zaszumiało któryś już raz dzisiaj w uszach. Haran Yakashipu zeskoczyła z niego. Stracił ją ze wzroku. W ustach czuł smak krwi. Chyba masywna maszkara złamała mu dzikim susem żebro.

Luca spojrzał w bok i zobaczył Waltera Choppa. Księgowy wstał i wywrzaskując coś dziko i plącząc jednocześnie, walił się kikutem po głowie, a zdrową dłonią wydrapywał sobie włosy i drapał twarz do krwi. Zataczając się jak pijak, szedł prosto w stronę kultystów, pomiędzy którymi właśnie znów wybuchł dynamit.

Mimo, że kilku z nich zginęło w wybuchu, reszta nadal inkantowała słowa przyzwania.


Emily ocknęła się tam, gdzie dopadła ją koszmarna wizja. O wyciągnięcie ręki od Teresy. Ze zgrozą jednak ujrzała, że wiertło nad jej siostrą ruszyło w dół. Napędzane bezduszną maszynerią, obracając zaczęło powoli, lecz nieustępliwie zmniejszać dystans między nią, a siostrą. W sali zostały już tylko dwie żywe ofiary! Teresa i jakaś ledwie dojrzała dziewczyna rozciągnięta na lewo od młodszej z córek Vivarro.

Emily jednym susem dopadła siostry. Teresa wrzasnęła, ale jej krzyk nie zwrócił już niczyjej uwagi w komnacie wypełnionej wrzaskami kultystów, ofiar oraz łoskotem pracującej maszynerii. Jej siostra została przykuta do podłoża tak, ze jej ciało tworzyło literę „X”. Solidne, żelazne klamry mocno wkręcone śrubami w kamienne płyty, unieruchamiały jej nadgarstki i kostki. Emily jęknęła ze zgrozy. Wiedziała, że nie zdoła na czas oswobodzić młodszej siostry. Obejmy wyglądały na solidne i konkretne. Potrzebowałaby dłuta, młotka, silnych ramion i czasu, by ściąć trzpienie, którymi połączono okowy z podłożem. Jedynym wyjściem, aby szybko uwolnić siostrę przed bezdusznym wiertłem było chyba odcięcie jej stóp i dłoni. Skoro pewnym było, że nie poradzi sobie z kajdanami, pozostało jedynie powstrzymać wiertło lub patrzeć, jak za minutę, góra dwie, jej siostra skona w mękach.
I wtedy, gdy umysł Emily gorączkowo szukał rozwiązania Teresa odwróciła twarz w jej stronę.

Oczy Teresy z przerażonych zrobiły się nagle pełne szczęścia i nadziei.

- Em – wychrypiała Teresa spierzchniętymi, popękanymi, pokaleczonymi wargami. – Powstrzymaj to, Emi. Proszę.

Emily poczuła, że płacze. Siostra była przytomna. Prosiła o ratunek.

- Zabij – poprosiła młodsza siostra wyraźniej. – Zabij mnie! Nie pozwól mu mnie pożreć.
 
Armiel jest offline  
Stary 05-03-2012, 23:21   #496
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Mansur go rozczarował. Walter szukał Araba, żeby znaleźć alternatywną drogę, a ten i tak kazał mu się wspinać. To była mordęga dla Choppa. Prawdziwa mordęga. Wspinaczka jedną ręką. Na górze powinien czekać na niego kompleks basenów i apartament w jednym z tych wypasionych hinduskich hoteli. I opłacony tygodniowy pobyt. To by była odpowiednia nagroda dla Waltera za ten wysiłek fizyczny, jaki musiał podjąć, żeby pokonać tę wysokość.

I rzeczywiście. Stało się. Ale jak?

Gdzie zniknął Mansur? Gdzie Hiddink? Gdzie Emily, Garett, Luca? Gdzie oni wszyscy się podziali?

Nie wiedział tego i dosyć szybko przestał zawracać sobie tym głowę. Cieszył się, że wreszcie wszystko się skończyło. Cieszył się, że jego wysiłki zostały wynagrodzone. Siedział przed nim dyrektor hotelu, którego okazałe zabudowania dumnie prężyły się za jego dziwnie włochatymi plecami. Ale Walter nie zwracał uwagi na takie szczegóły. Jakie ma znaczenie, czy dyrektor tego pięknego kurortu jest jakoś dziwnie brzydki. Ważne, że przejmował się rolą gospodarza i chciał wynagrodzić księgowemu wszystko, co do tej pory przeżył. W końcu udało mu się rozwiązać zagadkę. to dzięki niemu, udało im się uwolnić Victora Prooda, który spędzał teraz swoje wymarzone wakacje w Europie. To dzięki niemu udało się przecież uratować siostrę Emily. Teraz mógł, zachęcony gestem Dyrektora, zrzucić z siebie koszulę, spodnie i w samych majtkach wskoczyć do orzeźwiającej wody pierwszego z basenów.

Ach, jak przyjemnie... Wskoczył na głowę, po czym wynurzył się i zanurzył obie dłonie w gęstwinie mokrych włosów. Na chwilę zamknął oczy, by zaraz puścić się do przodu podwodną strzałką i żabką dobić do przeciwległego brzegu. Wyciągnął do góry ręce, oparł je na ziemi i wydostał się na powierzchnię. Stał teraz, ociekający życiodajną wodą, w ciepłym, hinduskim słońcu i delektował się. Nie wiedział nawet kiedy, w jego ręku pojawiła się chłodna szklaneczka z turkusowym płynem i sterczącą parasolką. Wziął łyka i smakując w ustach słodko gorzkie walory ichniego drinka, poszedł w stronę leżaka. Ułożył się na nim wygodnie i drugą ręką schwycił dłoń kobiety, leżącej na leżaku obok. Mimo słońca świecącego mu prosto w oczy, odwrócił głowę w jej stronę i uśmiechnął się do niej. Muriel odwzajemniła jego uśmiech i teraz oboje leżeli wpatrzeni w siebie nawzajem. Zjadali się wzrokiem, tacy byli głodni siebie. Tak długo się nie widzieli. Tak długo...

Warto było. Warto było przeżyć te wszystkie chwile grozy, żeby teraz móc cieszyć się tymi chwilami. Cieszyć się Muriel.

Był szczęśliwy. Oboje byli.

Niepotrzebnie tylko tak dużo pił tych turkusowych napojów. Widać, znowu przesadził z alkoholem. Czuł, jak zaczyna kręcić mu się w głowie i nie może utrzymać równowagi, mimo tego, że wciąż leżał przecież na leżaku. Rzucało nim, jak podczas ich pierwszego rejsu do Indii. Nawet gorzej. Tak, zdecydowanie gorzej. Wszystkie objawy choroby morskiej nagle się nasiliły. Walter próbował wstać.

-Prze.... - nie dokończył słowa, kiedy z jego ust wyskoczył wielobarwny bluzg wymiocin, który zdawał się nie mieć końca. Leciał i leciał, gwarantując Muriel kąpiel o wyjątkowych walorach higienicznych i zapachowych. Na jej twarzy malowało się przerażenie połączone z obrzydzeniem, ale nie mogła, bądź nie miała siły, żeby wyswobodzić się spod śmierdzącego strumienia, wydobywającego się wciąż i wciąż z ust jej ukochanego.

Walterowi w końcu udało się zamknąć usta, co chwilowo powstrzymało wymioty, ale przyczyniło się do kolejnych zawrotów głowy, które z kolei doszarpały jego prawie bezwładne ciało nad sam brzeg basenu. Powierzchnia wody, początkowo całkiem gładka, teraz zdawała się coraz bardziej falować, a jej poszczególne krople zaczynały łączyć się w niemożliwe przecież kształty, przypominające ręce. Wiele wilgotnych rąk, falujących w basenie i wyciągających się w kierunku księgowego. Ten opierał się ostatkiem sił, ale ostatecznie stracił kompletnie władzę nad swoimi nogami i wtedy ześliznął się z krawędzi. Ręce nie czekały na dłużej. Jednym susem schwyciły go za wszystko, za co się dało i wciągnęły księgowego z głuchym pluskiem w swoją toń.

Księgowy zaczął się topić. Rękami dotykał swojej twarzy, jakby chciał odkleić od niej lepką maź, która otaczała teraz Waltera. Starał się za wszelką cenę złapać oddech, miotając się w coraz gęstszym płynie na lewo i na prawo. Gdyby ktoś patrzył z zewnątrz, mógłby pomyśleć, że Amerykanin tańczy. Co prawda, wyjątkowo dziwny, może nieco orientalny rodzaj tańca, ale jednak tańczy, oddając się tej czynności w stopniu całkowitym.

Ale Walter nie tańczył. Walczył o życie. Dałby wszystko, żeby móc wypłynąć na powierzchnię. Teraz. Szybko!
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 06-03-2012, 06:45   #497
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Zaglądasz w oczy śmierci. I nie ważne w jakich okolicznościach do tego dochodzi. Czy spadając nieszczęśliwie z drabiny, w ciepłym łóżku znużony chorobą lub długim, szczęśliwym życiem, czy też w rozpaczliwej próbie uczepienia się żywota gdy odpierasz wściekły atak przedwiecznego, krwiożerczego potwora – zaglądasz, i zdajesz sobie nagle sprawę że wciąż jest tyle rzeczy, pytań i uczynków, których nie doświadczysz, nie zadasz ani nie dokonasz.

Patrzysz i żałujesz. Bo wiesz, że ona nie podaruje. Nie odpuści. Że nie zna litości. Nie zrozumie, że teraz widzisz wszystko inaczej, że nagle masz w sobie niespożyte pokłady energii i chęci. Że już wiesz, że teraz nie przepuścisz żadnej okazji, że nie przejdziesz obok, nie odłożysz na potem nic, co możesz zrobić od razu. Że podarowana szansa to jest ta iskra. Boży palec, dotyku którego dotąd nie potrafiłeś poczuć…. ale już wiesz! Już potrafisz, już umiesz przenosić góry! Tylko… żeby jeszcze nie teraz…

Widzisz w jej trupich oczach siebie. Przerażonego, małego i kruchego. I do bólu kości śmiertelnego. Widzisz w jej rybich oczach wszystko coś uczynił i czegoś zaniechał. Widzisz odbicie mądrości, tej zdobytej poniewczasie. Odpowiedzi na wszystkie pytania, które przez to że spóźnione – nikomu już nie potrzebne. W oczach śmierci widzisz odbicie trupa. Proch z prochu. Drobinę pyłu w obliczu absolutu. Mgnienie wobec wszechczasu…


…a w chciwej krwi paszczy kłapią kły, chlapie flegma. Wściekłe pazury ryją kamienie. Broń szarpie nadgarstkiem. Buuum. Huk wystrzału. Głuche, odległe dudnienie z tamtej strony płomieni. Zaledwie jedno? Ucieka kula ołowiu. Nagły, zbyt wczesny odór rozkładu i potworny ból oddzieranej skóry czaszki. Co trzeba zrobić człowiekowi żeby tak wrzeszczał?... niewiele… Szalona huśtawka… gardło dławi się pełne przerażenia… upiorna kołyska wirujących kamiennych paszcz… spokojnie, spokojnie… zaraz będzie… po wszystkim…

Wydłubała go z dziury niczym robaka i rzuciła jak szmacianą lalką. Jak to się stało że wciąż był przy zmysłach? W sumie nie zależało mu na odpowiedzi. Patrzył. Widział. Żył! A ona była tuż obok. Strzelił kolejny raz. Kolejny raz z marnym skutkiem. Boże, co on by teraz dał za tamtą lupare Garretta…
Jednak nie to się liczyło. Dopóki sił w rękach nie miał zamiaru przestać. Żył. Śmierć dała mu szansę. Dała i póki się nie rozmyśli musiał próbować. Zabić tę sukę. Teraz był jak ona. Wściekły i opętany żądzą mordu. Wiedział, że nie przestanie dopóki nie dopnie swego. Albo ona nie odgryzie mu głowy bo był za wolny… cholernie za wolny…

Wytrącony pistolet potoczył się ze stukotem. Ten dźwięk był jak skarga. To już? Wszystko? Tak szybko? Tak krótki był czas odroczenia? Zadrwiła sobie? Zaświeciła w oczy nadzieją i zaraz schowała klejnot. A pochylona nad nim Haran Yakashipu szykowała się do triumfu. Nie patrzył w jej ślepia. Patrzył na kły. Nie potrafił zamknąć oczu!
Jednak nim zdążyła zatrzasnąć na nim szczęki powiało gorącem i grzmot oraz fala uderzeniowa wycisnęły z niego dech. Ale i strąciły tę sukę. Kolejny huk i wiatr płomieni. Za blisko!! Skulił się. Wrzeszczał ze zgrozy. Wszędzie wokół wykwitały kule ognia! Stracił ją z oczu. Kulił się i czołgał. Bez celu i kierunku. Byle dalej od tego wybuchającego piekła.

Jak długo? Ile czasu minęło nim się wydostał z kręgu potworów, z których dla każdego nie był niczym więcej niż tylko świętodziękczynnym indykiem? Ile minęło? Czas jest pojęciem stałym… Gówno tam! Przespaceruj się pomiędzy gromadą ghouli pośród pękających eksplozji co rusz potykając o jeszcze parujące truchła, ślizgając się na ich flakach!

Ile jeszcze? Jak dużo zostało czasu z tego podarowanego?
Musiał się śpieszyć. Bał się kolejnej fali czerwonego światła. Musiał zdążyć nim kolejna ofiara wyzionie ducha, bo to oznaczało konieczność ponownego spojrzenia w oblicze ohydy którą brzydził się sam Bóg. Powstrzymać tą pieprzoną maszynerię. Zatrzymać. Zniszczyć…

Przycupnięty za filarem omiótł wzrokiem pomieszczenie. Było okazałych rozmiarów. Nigdy nie wpadł by będąc na zewnątrz że piramida może kryć taką przestrzeń. Było więc gdzie rozstawić maszynerię. Wszędzie jak okiem sięgnąć przebijały z mroku elementy dźwigarów, kratownic i rusztowań. Wirowały tryby i wielkie zębate zamachowe koła napędzające świdry na ramionach z kratownicy. Zawsze lubił zaglądać ojcu przez ramię kiedy ten majstrował przy silnikach, ale skala urządzenia była ogromna. Zbyt duża by na szybkiego ogarnąć gdzie może być jej jakiś słaby punkt. Tym bardziej, że pozostał mu już tylko jeden ładunek. Wysadzić jeden dźwigar? A co jeśli wytrzymają pozostałe? Ramię kratownicy wiertła, które już nabierało prędkości nad przedostatnią ofiarą… młodą kobietą, przy której jak mu się zdawało rozpoznał pochyloną… miss Vivarro!! Nie, nie zdąży się tam dostać. Merde!! Nie był nawet pewien czy by się odważył. W tym rozhisteryzowanym tłumie wciąż gdzieś kryła się supersuka. Szukała go. Był tego pewien…
Tylko że musiał coś zrobić! To musiało się wreszcie skończyć!
Jedyne co wydało się najpewniejszym, bo nie najmądrzejszym to zapętlić rzemień torby w tryby tych wielkich zębatych kół na przeciwległej ścianie i odpalić ładunek. Jeśli to nie rozpieprzy koła, nie zatrzyma mechanizmu, nic więcej nie był w stanie zrobić. Tylko że najpierw trzeba było się tam dostać! Jakieś dwadzieścia… kilka metrów przez piekło!

Zebrał się w sobie by pokonać drżenie kolan i dławiący oddech ból żeber. Raz kozie śmierć! Skulił się i jak najprędzej wbił w ekstatyczny tłum. Nie było czasu na obieganie sali dookoła, a w tej ciżbie, liczył, ghoulica może go nie wypatrzy…

Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. I choćbym kroczył ciemną doliną zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną…

Biegł. Istne szaleństwo! I już w biegu przemykając między monstrami majstrował rękoma przy loncie dynamitu.
 
Bogdan jest offline  
Stary 07-03-2012, 08:45   #498
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Czerwony błysk światła, czerwony błysk szaleństwa. Już ożywające wrota powinny mu dać do myślenia. Teraz zaś stało się jasne, iż wróg mógł manipulować jego umysłem. A jeśli Hiddink nie będzie mógł polegać na swych zmysłach cóż mu zostanie? Własny analityczny umysł. Logika. Tak. Tylko logika i analizowanie faktów pozwoli mu utrzymać się na powierzchni rzeczywistości i nie pogrążyć się w otchłani szaleństwa. Cel. Tak. Wyznaczyć cel, a jest nim zniszczenie machiny. Na szczęście omamy, w których widział potworną, skrzydlatą istotę minęły. Dając jednak wyobrażenie co czai się w czeluści i z kim będą mieli do czynienia jeśli nie przerwą misterium.
Zatem po kolei. Chopp nie nadawał się do niczego. Całkowicie oszalał i nie mógł już nic zrobić, ani on dla nich, ani oni dla niego. Emily dotarła najwyraźniej do swojej siostry i całkowicie była pochłonięta niesieniem jej ratunku. Po za tym nie była póki co zagrożona. Dalej było gorzej. Luca ruszył w szaleńczej szarży na tłum kultystów i za chwilę mógł potrzebować wsparcia. Był jednak mały problem. Liczba przeciwników, o ile na człowieka wystarczył jeden, no dwa strzały, to powalenie ghula wymagało ich pięć. Łatwo było policzyć, że Hiddink przy założeniu bardzo dobrej celności mógł pomóc Manoldiemu zabijając kilku wrogów, bądź ewentualnie raniąc kilkunastu, w dodatku musiałby strzelać do ruchomych celów i zawsze istniało ryzyko postrzelenia Luci. Pomimo tych zastrzeżeń, Herbert podjął by ryzyko, gdyby nie … Garrett. A raczej Haran Yakashipu, ta stara diablica, pozostawiła Lucę i teraz wspinała się z diablą szybkością z boku na posąg, gdzie miał stanowisko Garrett - była szybka, a detektyw raczej jej nie widział. Herbert mógł strzelać do potworzycy, ale znając życie, wtedy nie będzie w stanie wspierać tych na dole - Waltera, Luci, Emily i ewentualnie Mansura.

Tym niemniej pozostały jeszcze dwie ofiary do zakończenia rytuału i jeszcze trochę czasu, a Herbert nie mógł po prostu pozostawić Dwighta na pastwę tej wiedźmy. Po za tym odwrócona tyłem pokraka stanowiła doskonały cel. Hiddink oparł sztucer i niski murek przy balkoniku i uspokajając oddech wycelował w podstawę czaszki Haran Yakashipu i dokładnie celując nacisnął spust. Raz, drugi, trzeci. Któż mógł wiedzieć ile kul trzeba by potworzycę zabić? Herbert miał nadzieję, że nie więcej jak piętnaście, tyle ile miał w magazynku. Na przeładowanie mógł nie mieć okazji.

W jego torbie także wciąż tkwiły dwa ładunki dynamitu. Jakby tym na dole poszło całkiem źle mógł spróbować dorzucić ładunki do machiny. Gorzej że z tego co widział wszędzie były tylko jakieś zębate koła i kratownice. Żadnych przynajmniej teoretycznie słabszych miejsc. Tym jednak na razie nie musiał się przejmować. Haran Yakashipu, to był jego cel.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 08-03-2012, 15:49   #499
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Nie pamiętam dobrze...Znaczy, tego szaleństwa wybuchów na dole, walki, przerażającej obojętności w obliczu eksplozji tych deklamujących dziwne słowa ludzi. Wszystko działo się chyba za szybko, przez co zapamiętałem urywane obrazy, jakby światło w pokoju gasło i zapalało się naprzemiennie objawiając kolejne odsłony zdarzeń. Obrazy moich rąk miotających dynamit, jakby obrazy rąk kogoś obcego, były najczęstsze. Ale pewnych spraw nie pamiętam.

Pamiętam jednak aż za dobrze, to co widziałem. Jego. Nieważne, którym z imion go obwołać. Po tylu latach, gdy czułem go za plecami, słyszałem głos Jego zadowolenia za każdym razem gdy robiłem kolejny radujący go uczynek. Gdy czyniłem rzeczy, takie jak ta o której opowiedziałem raz Walterowi Choppowi. Tej nocy ujrzałem go, a łaska zapomnienia nie była mi tym razem dana, może w kosmicznym odwecie właśnie za straszną i chmurną przeszłość malowaną ciemnymi barwami mych niegdysiejszych wyborów. Nie, zapamiętałem i pamiętam nadal. Przyobleczoną w obłąkańczą formę rzecz tak odrażającą, tak przeczącą wszystkiemu co sądziliśmy o granicach obrzydliwości, że powinienem utracić w tamtej chwili zmysły. A jednak, w niepojęty sposób ma myśl nie została zmącona, jakaś drzemiąca we mnie moc oparła się falom szaleństwa jakie natarły na mnie z zamiarem starcia mej woli na proch.

Coś we mnie przetrwało, coś kazało nie przestawać łapać kolejnych lasek materiału wybuchowego. Jakaś część mnie rozumowała tak trzeźwo, jakbym nie znalazł się w oku cyklonu nieprawdopodobnych zdarzeń. Luca przebija się przez tłumek kultystów tam po drugiej stronie rozpadliny. Chopp - tańcząc taniec św. Witta - przemieszcza się do kręgu wyznawców od strony wrót. Mansur skrada się pod ścianą w stronę chyba jednego z filarów machiny przy posągu naprzeciwko. Emily nadal przy siostrze. Biały łeb wciąż jest na swoim miejscu. Oceniłem to szybko, może błędnie, że przynajmniej raz jeszcze mogę spróbować rzucić w mistrza ceremonii zanim inni znajdą się w jego pobliżu. Poświęcając chwilę dłużej niż przy innych rzutach, wykonałem zamach i posłałem kolejny płonący pocisk w dół, tam gdzie między tłumem widziałem białe włosy - jasny punkt, cel, łeb w którym zalęgło się to całe szaleństwo ogarniające świat i które gdzieś po drodze pochwyciło jak wicher mnie oraz ludzi którzy stali mi się towarzyszami drogi i walki.

Ale zanim jeszcze ujrzałem efekt tego desperackiego rzutu, jeszcze gdy łapałem równowagę po miotnięciu, ujrzałem coś co również zapamiętałem. Zapamiętałem, że ktoś poświęcił swój czas, którego mieliśmy tak mało, czas i kule by ratować właśnie mnie. Herbert.

Czy ktoś kiedyś uznał mnie już za godnego, by ratować me życie?

Ja nie widziałem niebezpieczeństwa. Gdyby nie skupiona twarz Hiddinka celującego tam niżej w posąg, na którym stałem...Udałoby się jej mnie zaskoczyć. Wtedy jednak nie wiedziałem jeszcze, przed czym ratuje mnie ostrzał Herberta. Odskoczyłem i odruchowo odpaliłem kolejny dynamit o krótkim loncie, tak mechanicznym ruchem jak robiłem to już wiele razy przez ostatnią minutę. Potem wychyliłem się, by zobaczyć w co celuje człowiek, który chce mnie ocalić. Wychyliłem, a gdy wiadomość o tym, co widzą moje oczy biegła dopiero do mojego łba, moje ręce same upuściły zapalony dynamit w kierunku tego, co wspinało się ku mnie by zgasić płomień mojego życia.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 08-03-2012 o 15:51.
arm1tage jest offline  
Stary 10-03-2012, 01:44   #500
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Pokonywała przestrzeń jak w pijackim widzie. Amok pchał ja tam, gdzie brakowało już odwagi.
Przemknęła po kładce balansując na krawędzi samobójstwa, zupełnie bez zastanowienia.
Skok, strzał, dziwnie ludzkie oczy w zwierzęcej twarzy.
Rozbryzg krwi. I znów skok. I w dalej. Jeszcze jedna kładka. I w dół. Ból w mięśniach urealnia otoczenie, któremu mózg odmawia realności. Szum w uszach, a w głowie ogień.
W tle modlitwa do wszystkich świętych, których stworzyła ludzkość.
Rudowłosa przemyka chyłkiem na granicy półmroku.
Wolno. Zbyt wolno. Powietrze jest gęste i ciężkie. Stawia nieoczekiwany opór. Nie chce wypełniać płuc.

Zmrużone oczy widzą cel. Krok. Krok. Krok. Powleczone sucha skórą kości i ścięgna pracują, jakby grały w przeciwnej drużynie.
Emily nie ogląda się za siebie.
Jest już dalej. Opada na kolana przy siostrze.

*

Powietrze wybucha czerwoną łuną. Dziewczyna kamienieje w pół gestu i nagle wszystko jest inne. W czerni i bieli, ale boleśnie ostre i jasne.
Inny czas.
Ta sama sala.

Tron... upiorny tron na środku sali. Na nim król, który insygnia władzy zrobił sobie z ludzkich szczątków. Z pozostałości po dziesiątkach setek ludzkich istnień.
Dreszcz przeszywa ją od jednego do drugiego krańca kręgosłupa. Patrzy, bo nie może się ruszyć. Nie może odwrócić wzroku. Patrzy i widzi go w całej, nieogarnialnej ludzkim umysłem, postaci. Czuje jego głód. Nozdrza dziewczyny rozszerzają się, węszy. W jej sercu krew podżegana głosami ofiar tego zła, zaczyna wrzeć. Nim zetnie się w kamień, poślę go do piekła - myśli. Rodzący się w niej gniew jest tym, co trzyma ją w pionie. Co oddziela ją od szaleństwa.
Z gardła dziewczyny wyrywa się mimowolnie głuchy, zwierzęcy warkot.


*

Znalazła! Znalazła ją w końcu!
Na granicy rzęs spiętrzają się łzy.
Płonące głodem i strachem oczy Teresy wyłuskują z pandemonium twarz starszej siostry, która rozpaczliwie szarpie stalowe obejmy. Mocno, jeszcze mocniej. Przy którejś rozpaczliwej próbie nie wytrzymują paznokcie. Łamią się i odchodzą od ciała, ale ona tego nie widzi. Nie czuje nic, poza gniewem.

- Em – kochane wargi siostry poruszają się z zauważalnym trudem.– Powstrzymaj to, Emi. Proszę. Zabij. Zabij mnie! Nie pozwól mu mnie pożreć.
- Ciii - szepcze Emily poprzez zgiełk. Nie widzi nic wokół. Podnosi pistolet i sprawdza czy jest odbezpieczony. Spocone palce nerwowo poprawiają chwyt na kolbie. - Obiecuję. Nie dostanie Cię.
Ciągle płacze, ale z gardła nie wydobywa się szloch.
Podnosi się z kolan, szukając czegoś przy pasku.
Jeszcze ta chwila, wymierzona odległością pomiędzy wiertłem a wychudzoną piersią siostry.
Ta ostatnia chwila to jej szansa.
Trzask!
Ogień zaczyna pochłaniać lont. Tam, przed nią jest zło. Podmiot jej nienawiści. Nie odpuści. Z kilku kroków rozbiegu bierze zamach i wkładając w rzut wszystkie swoje siły, posyła ładunek w przestrzeń, ku skupisku zwyrodnialców. Cały jej arsenał, kilka związanych razem lasek. Jedna karta.
Ostatnia, która dzieli ją od zastrzelenia siostry.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:09.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172