lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Armiel 10-03-2012 11:40

HERBERT HIDDINK

Monstrum było szybkie. Zło wcielone pędzące z zapierającą dech w piersiach zwinnością po zdawałoby się trudnym do sforsowania boku posągu. Prosto w stronę nieświadomego zagrożenia Garretta.

Hiddinik wstrzymał oddech i starał się nie patrzyć na koszmarne sceny dziejące się na dole sali. Na otchłań, na lewitującego diabła, na rozdzierane wybuchami ciała kultystów i na ... przyjaciół tam, w dole.

Pot spłynął mu po czole, wstrzymał oddech i strzelił, kiedy był pewny sukcesu.

Trafił Haran Yakashipu w tył czaszki. Bestia wydała z siebie krzyk. Przeraźliwy wrzask ni to bólu, ni to wściekłości, ni to zdziwienia. Melanż jakże ludzkich emocji. Hiddink poprawił. A Haran Yakashipu odpadła od powierzchni posągu i bezwładnie uderzyła o posadzkę, pomiędzy pokruszonymi kamieniami. W chwilę później usłyszał potworny wybuch dochodzący z tamtego miejsca.

Nim Herbert zdołał zająć pozycję, z której mógł upewnić się, że bestia zginęła i spojrzał w dół, ujrzał jedynie pustą przestrzeń, nad którą unosił się pył i kurz po eksplozji dynamitu. Królowa ghuli znikła, a Hiddnik poczuł się jak człowiek z arachnofobią, któremu udało się palnąć wielkiego, włochatego pająka chodzącego po ścianie. Człowiek, który ucieszył się by za chwilę zorientować, że nie wie, gdzie leży truchło pająka i co gorsza, nie wie czy ranne paskudztwo nie pełznie jakąś tajemniczą drogą w jego stronę, by zemścić się za zadany ból.

Czując, że włosy jeżą mu się na ciele, Hiddink zaczął niespokojnie rozglądać się wokół. Była szansa, że dynamit rzucony przez Dwighta zakończył to, czego nie dały rady kule i poczwara była teraz rozbryzgami posoki i kawałkami mięcha walającymi się naokoło. Ale była też szansa, że przyczaiła się i znów skrada do któregoś z nich – Garretta lub też jego, Hiddnika.



DWIGHT GARRETT


Dynamit eksplodował w tłumie szalonych kultystów. Tym razem powodując większe zniszczenia. Pokłosie śmierci. Krwawy festiwal oderwanych kończyn, fruwających kawałków mięsa i rozbryzgów krwi i posoki. Ale nawet dwa celnie rzucone pociski, które położyły pokotem prawie połowę stłoczonych najbliżej stanowiska Garretta wyznawców Baphometa, nie powstrzymały rytuału. Garrett obawiał się, że nic go już nie da rady powstrzymać. Nawet zabicie wszystkich przyzywających. Obawiał się, że Mansur miał rację. Że kluczem do powstrzymania przywołania było zniszczenie maszyny.

Podjął się jednak ostatniej desperackiej niemal próby i cisnął dynamitem w stronę Rash Lamara. Trafił go prosto w pierś. Dynamit odbił się od brązowej skóry i poleciał w dół, w otchłań rozwartą pod stopami lewitującego syna diabła. Wybuch nastąpił w chwilę później, ale już w czeluści, kawałek pod nogami demona. Rash Lamar nie zająknął się nawet na moment, mimo że eksplozja mogła mu przecież urwać stopy.

Potem zauważył starania Herberta i wyjrzawszy przez krawędź zobaczył potworną królową bestii. Widział, jak kule przyjaciela dziurawią cielsko Haran Yakashipu i jak ta odpada od powierzchni posągu i z rumorem wali o podłoże. Nie czekał. Cisnął jednym z dynamitów w dół, prosto w stronę poczwary.

Huknęło, a w powietrze wzbił się pył i gruz, który zalegał pomiędzy posagami, przez chwile przesłaniając widok tego, co działo się na dole, ale przede wszystkim przesłaniając samą poczwarę.

Mrużąc oczy Dwight poświęcił chwilę, by wypatrzyć bestii, jednocześnie przeliczając swój arsenał. Miał jeszcze swoje rewolwery i karabin, ale pozostały mu jedynie cztery laski dynamitu.

Na dole coś huknęło z dużo większą siłą, niż wcześniej eksplozje jego zaimprowizowanych granatów. To ponownie skierowało percepcję detektywa na to, co działo się wokół czeluści nad którą lewitował Rash Lamar. Widział, że potwornej królowej wypatruje Herbert strzegąc jego flanki. To musiało wystarczyć.


LUCA MANOLDI

Luca pędził, jak szaleniec, na tyle, na ile pozwalała sytuacja. Wokół niego tańczyły półnagie ciała, zwijające się w bezmyślnych spazmach. Widział wykrzywione ludzkie i zwierzęce oblicza.

Minął opasłe cielsko kutruba. Bestia cuchnęła, jak wór z pomyjami, a jej cielsko lśniło od jakiś lepkich substancji i płynów. Żółte ślepia zwęziły się na widok pędzącego obok Włocha, ale w sekundę później bestia już straciła go z oczu, bowiem Luca wyminął nagą dziewczynę podskakującą obok i ta zasłoniła go przed oczami potworności. Wpadł pomiędzy najbliższych szaleńców, którzy nie zwracali na niego uwagi. Omijając wyznawców potworów, cały czas nie tracił z oczu swojego celu – miejsca w maszynie, które – jak mu się zdawało – zatrzyma wiertło zbliżające się w stronę siostry Emily.

Zderzył się z jakąś ghulicą, która chwyciła go swoją potworną łapą, ale nie z zamiarem rozdarcia na strzępy, lecz włączenia w rytuał. Luca warknął gniewnie, wyrywając się z lepkiego uścisku i wtedy zobaczył, co zrobiła Emily. Ciśnięty przez nią zapalony ładunek wpadł pomiędzy kultystów, akurat w tą właśnie grupę, przez którą on się przedzierał, aby pomóc ocalić Teresę.

Chciał coś zrobić, dopaść ładunku by zgasić lont, ale zrobiwszy dwa kroki, wiedział już, że nie zdąży. Podjął się ostatniej desperackiej próby ocalenia swojego życia. Padł na ziemię, zasłaniając głowę z nogami w kierunku wybuchu.

Może, gdyby to był mniejszy ładunek, a nie podobna do jego własnych bomba, udałoby mu się. A tak potworna eksplozja tuż obok niego rzuciła młodego Lucę w mrok i ciemność. Dynamit dzielnego, młodego Włocha wysunął się z bezwładnej, zalanej krwią dłoni.




EMILY VIVARRO


Desperacja i szaleństwo. Te dwa czynniki stały się motorem napędowym Emily, kiedy podrywała się i ciskała zaimprowizowaną bronią w stronę wyznawców demonów. W stronę ludzi, którzy zniewolili jej siostrę i skazali na przerażający los, którego Emily nie życzyłaby nawet wrogom.

Wybrała stłoczonych zwyrodnialców najbliżej swojej pozycji, ponieważ jeden z boków był już przetrzebiony rzucanym przez Garretta dynamitem, podobnie jak przestrzeń najbliżej od wejścia, gdzie na półświadomie ujrzała idącego Choppa. jej przyjaciel wyglądał tak, jakby w swoim szaleństwie miał zamiar wskoczyć do otchłani rozrastającej się pod stopami lewitującego Rash Lamara.

Za późno spostrzegła swój błąd. Za późno zauważyła Manoldiego, który przebijał się właśnie przez tą grupkę szalonych kultystów w jej stronę.

Kiedy eksplodowała bomba Emily na moment zamknęła oczy. Nawet z odległości, w jakiej się znajdowała – poczuła podmuch eksplozji na swojej twarzy. Lepką mgiełkę – zapewne krwi – osiadającej jej na twarzy. Miała tylko nadzieję, że nie jest to krew młodego Włocha.

Ale kiedy otworzyła oczy i spojrzała w stronę, gdzie rzuciła ładunek, ujrzała jedynie pokrwawione szczątki i lezące pokotem, zmasakrowane, poszarpane ciała.

Luci Manodliego nie było. Zabiła go.


WALTER CHOPP

Próbował wydostać się na powierzchnię. Próbował walczyć z ogarniającym jego umysł mrokiem. Próbował.

Gdyby ktoś obserwował teraz Waltera ujrzałby, że księgowy potknął się o któreś z ciał. Że wywalił, jak długi, by za chwilę pełznąć w bok pośród szczątków i krwi.

Nagle znieruchomiał na kolanach, utytłany w krwi i brudzie z kikutem dłoni oskarżycielsko wysuniętym w pustkę przed nim. Twarz Waltera Choppa drgała, mięśnie na niej kurczyły się i rozluźniały w upiornych paroksyzmach.

Nikt nie mógł zrozumieć tego, co dzieje się z szaleńcem, ale w pewnym momencie Walter wstał chwiejnie i nie zważając na wybuchające nieopodal laski dynamitu i świst kul, ruszył prosto przed siebie, przez „wykarczowany” atakami Garretta teren pełen krwi, szczątków oraz martwych lub konających nieświadomych sług Baphometa.

Prowadzący ceremonię przyzwania ojca Rash Lamar zauważył zbliżającego się w stronę czeluści człowieka. Po raz pierwszy na brązowej twarzy pojawił się cień niepokoju.





LUCA MANOLDI

Otworzył oczy, czując, że leży na lepkiej posadzce, przygnieciony cielskiem ghulicy, która próbowała go zatrzymać przed chwilą. Nie słyszał niczego, poza przenikliwym piskiem w swoich uszach, który przenikał głębiej, wprost do głowy Manoldiego.

Wypluł z ust krew, zakaszlał i chyba jęknął.

Rozejrzał się szybko wokół. Przez chwilę jego spojrzenie spotkało się z pełnym bólu i udręki spojrzeniem półnagiej kultystki. Poznał jej twarz. To była służąca zastrzelonej w splugawionym szpitalu Natali. Teraz leżała kawałek od niego, schlapana krwią, z oderwaną w łokciu, buchającą krwią ręką. Już nie wzywała swojego bożka. Po prostu konała w mękach.

Luca zrzucił z siebie truchło potwora i chciał się podnieść, by dopaść wypuszczonego, leżącego kilka kroków od niego dynamitu. I wtedy, kiedy próbował wstać, by dotrzeć do ładunku wybuchowego mającego posłużyć do zatrzymania wiertła nad Teresą pojął, że nie tylko służąca okultystki coś straciła w wyniku eksplozji.

Za zgrozą ujrzał, że jego prawa noga od kolana w dół znikła. Zamieniła się w poszarpany, okaleczony kawałek mięsa. Mięsa w którym nie potrafił dopatrzyć się swojego ciała tylko coś groteskowego, krwawiącego i bezużytecznego.

Luca zawył. Z przerażanie i bólu, który uderzył fala w jego ciało.


HERBERT HIDDINK


Huk eksplozji na godzinie dwunastej od położenia Rash Lamara skierował uwagę Herberta na to, co działo się w dole. Przez chwilę pomyślał, że komuś udało się zniszczyć maszynę. Rozwalić tą przeklętą wiertarkę i przerwać to, co miała zrobić, cokolwiek miała zrobić.

Ale niestety nie. Po prostu ktoś cisnął kolejnym ładunkiem w tłum ludzi. Dzięki czemu na nogach stało już naprawdę niewielu wyznawców Baphometa. Jednak ci, nie zważając na masakrę ich towarzyszy nadal celebrowali misterium.

Hiddink nie był w stanie zrobić nic więcej. Nie dorzuciłby dynamitu z tej odległości do maszyny – przynajmniej nie na tyle precyzyjnie, by miał pewność, ze rozwali coś w niej ważnego i newralgicznego. Wtedy ujrzał w tłumie znajomą twarz – Fiodor Wagonow! Rusek tańczył pośród ocalonych szaleńców, wcześniej zasłonięty przez teraz przerzedzony tłumek. To pomogło Hiddinkowi podjąć decyzję. Wziął na cel brodatą twarz i w chwilę później Wagonow padł martwy na ziemię. A Herbert metodycznie zaczął strzelać do kolejnych przeciwników.

Zaalarmował go stukot kamieni. Zerknął w bok i ujrzał ... zalaną posoką Haran Yakashipu. Złośliwe, złe oczy poczwary spotkały się z oczami wydawcy.

Królowa wyklętych syknęła i spięła się do skoku, którego celem był zaczajony na szczycie posągu człowiek.


DWIGHT GARRETT


Widział niszczycielski rzut Emily i jego skutki. Zacisnął zęby słysząc krzyk Manoldiego. Detektyw wiedział już, że nawet jeśli jakimś cudem wyjdą z tego z życiem, Luca Manoldi straci nogę. Nie było szans na ocalenie przed takimi obrażeniami, a limit cudów wyczerpał się, od kiedy Lynch stał się tym całym Cuna Sapita i Dwight musiał wypełnić przysięgę złożoną konającemu przyjacielowi.

Hiddink zaczął metodycznie odstrzeliwać pozostałych przy życiu kultystów, co przypomniało walenie do nieruchomych celów na strzelnicy. I dawało tyle samo satysfakcji. No może za wyjątkiem momentu, w którym pośród zabijanych szaleńców Garrett wypatrzył twarz Wagonowa eksplodującą w gejzerze krwi. Skąd on się tutaj wziął? Możliwe, że wcześniej umknął uwadze Garretta skryty za jakimiś ghulami.

Garrett widział Mansura. Arab podłożył właśnie ładunek przy jednym ze słupów nośnych maszyny, odpalił lont i zaczął w pośpiechu oddalać się na bezpieczną odległość.

- To nic nie da – głos Mahuny Tulavara tuż obok ucha Garretta już nie zdziwił detektywa, nawet nie zaskoczył. – Nie da.

Faktycznie. Dwight musiał się zgodzić z głosem zmarłego przyjaciela. Nie był ekspertem od maszyn i techniki, ale miejsce podłożenia ładunku wydawało mu się nietrafione. Możliwe, że Mansur syn Borzy był dzikim wojownikiem, wspaniałym jeźdźcem i charyzmatycznym liderem, ale na maszynach znał się jeszcze mniej niż Garrett.

- Pilnuj Waltera – polecił głos ducha. – Ja spróbuję wykorzystać stan, w jakim się znalazł, śri Garrett.

Dwight przeniósł wzrok na zachowującego się szaleńczo Choppa.

- Ale gdy się nam nie uda, musisz zabić ofiary. Nim wiertło pochłonie ich dusze i przełamie ostatnie pieczęcie. To jedyna szansa na powstrzymanie przyzwania. Jedyna.

Głos zmarłego cichł. A może nigdy go nie było i Garrett jest równie obłąkany, co Choop. Garrett zerknął ponownie w bok, na posąg gdzie stał Herb i ujrzał królową ghuli wchodzącą na szczyt. Widział, że Hiddink też ją zobaczył. Miał trudny wybór. Pomóc przyjacielowi skazanemu na nierówną walkę o życie, czy też wypełnić prośbę poległego Shardula i zająć się ochroną Choppa.



EMILY VIVARRO


Usłyszała krzyk Manoldiego, który wyrwał ją z oszołomienia.
Widziała nogę chłopaka, czy raczej to, co z niej zostało.
Przełknęła ślinę czując w sobie pustkę. Nie mogła jednak cofnąć czasu.

Pomyłki się zdarzają – tłumaczył ją wewnętrzny glos.

Jednak widok wrzeszczącego i okaleczonego przyjaciela, bo wszak nie mogła po tym wszystkim, co razem przeszli nazwać Luci inaczej, oraz świadomość tego, że to jej czyn doprowadził chłopaka do tego stanu, stal się dla niej równie potworny, co widok nagiej siostry oczekującej na śmierć.

W tych priorytetach Teresa zajmowała zdecydowanie wyższą pozycję.

Odwróciła się do siostry z przerażeniem zauważając, że bezlitosne, wirujące wolno ostrze przebyło już połowę dystansu.

Mogła mieć jedynie nadzieję, że ładunek podłożony przez Mansura powstrzyma pracę machiny i ocali życie jej młodszej siostrzyczki.

Teresa już nie krzyczała. Nie miała siły. Wpatrywała się w zniżające wiertło w bezrozumnej panice poruszając tylko bezgłośnie ustami. Modliła się.



WALTER CHOPP


Walter Chopp, niepomny tego, co działo się wokół niego podszedł do krawędzi otchłani. Oczy księgowego lśniły dziwną mocą.

- Anterro varda, anterro khimghra, anterro s’hagail.

Z ust księgowego popłynęły słowa. Rash Lamar zawahał się na chwilę.

A potem od ocalonych z rzezi urządzonej przez badaczy tajemnic kultystów oderwały się dwa ghule i skupione ruszyły pędem w stronę inkantującego jakieś zaklecie Waltera.

- Anterro Nyga! Anterro Kharsha! Anterro Wontha!

- Za późno – syknął Rash Lamar tak przenikliwie, ze słyszeli go wszyscy. – Mój ojciec zaraz tutaj będzie.

- Skacz w czeluść – Walter usłyszał jakiś głos w swojej głowie. – Zatrzymasz go!

- Nie słuchaj go! – wrzasnął drugi głos. – Nie słuchaj!

Najgorsze było, że uwięziony w swoim szaleństwie Walter Chopp nie miał pojęcia, który z głosów należy do Rash Lamara, a który do Mahunt Tulavara.

- Anterro Vasta! Anterro Nyga! Anterro Baptha! – słowa płynęły z jego ust, bez udziału jego woli i nie potrafił nad nimi zapanować.

- Skacz! Nim będzie za późno!

- Nie rób tego! Nie słuchaj go!

- Skacz!

- Nie rób tego!

Głosy zlewały się w jedną całość.


WSZYSCY


Ładunek założony przez Mansura wybuchł z głośnym hukiem. Za szybko, nim Arab zdołał odskoczyć na bezpieczną odległość. Fala uderzeniowa rzuciła wojownikiem, cisnęła nieprzytomnym na posadzkę.

Maszyna zadrżała. Ziemia zatrzęsła się.

Zachwiały się ghule pędzące na Choppa. Zachwiała się Haran Yakahska na szczycie posagu i stojący o półtora metra od niej Hiddink. Zadrżała ziemia pod ciężko rannym Lucą. Zadrżała ziemia pod stopami Choppa. Zadrżał posąg, na którym stał Garrett. Zadrżała Emily obok siostry.

Zadrżała też maszyna.

Ale ładunek nie powstrzymał obrotów wiertła, które było już prawie przy ciele Teresy. Było oczywiste, ze za niespełna pół minuty stalowe ostrze przebije miękką skórę na brzuchu dziewczyny, wwierci się w delikatne narządy wewnętrzne, zmasakruje je swoimi obrotami i podąży dalej, przez podłoże, do czegoś, co ukryte pod posadzką oczekiwało na ten moment przez tysiąclecia.

Bogdan 12-03-2012 12:04

Skąd on znał tę dziewczynę? Duże, okrągłe i zielone oczy. Pełne, czerwone usta. Sympatyczna twarz… Tylko kąt jakiś nie taki… rozrzucone w nieładzie włosy… i … te brunatne strużki koślawiące harmonię jej twarzy… - Nie, nie rozumiem cię… nie słyszę… musisz… mówić głośniej… wyraźniej… - Przez ten uporczywy świdrujący czaszkę brzęczyk nie potrafił zrozumieć co chciała mu powiedzieć. Nie słyszał jej. Właściwie… to nie słyszał niczego poza nim. A dziewczyna wlepiała w niego swoje rybie oczy i ostatnim wysiłkiem próbowała coś przekazać. Dławiła się krwią. Na jej pełnych ustach co rusz wykwitały krwawe bańki. – Co? – niecierpliwił się – Co mówisz? – wyciągnął rękę w jej kierunku, jakby miało w czymkolwiek pomóc, że był bliżej.
Nagle… Tak. Przypomniał sobie. Pokój hotelowy w Kairze. Zdjęcia. Twarze i nazwiska. Niektóre nazwiska bez twarzy… Ale je zapamiętał… Niebezpieczna Francuzka z szaleństwem w oczach i jej pokojowa… tak, Maeva Emilienne. Teraz pamiętał dobrze. Tylko skąd ona tutaj… właściwie… gdzie…?
Rozejrzał się.
Nie byli jedynymi rozłożonymi na zimnej posadzce krypty. Wszędzie wokół kładły się pokotem ciała, często jedynie fragmenty ciał nieznanych mu ludzi i…. GHULI!!!

Cofnął rękę z obrzydzeniem bo nagle w jednej chwili pamięć wykonała karkołomne salto i jak flesze przed oczami Luci zaczęły przeskakiwać sceny walki, kłapiących głodnych szczęk, wspomnienie spiekoty pustyni i uciążliwości monsunowego deszczu. Twarze i wydarzenia. Ucieczki i pogonie. Strach.
Cofał się. Przez kairskie zaułki. Bagna Chandaki. Przez śmieciowisko miasta pariasów, potrzaskane wagony pociągu i cuchnące ściekiem kanały podmiejskich przedmieść gdzie śmierdzące potwory odgryzały ludziom głowy. Cały koszmar drogi z Nowego Yorku przeleciał przed oczami chłopaka z szybkością błyskawicy, a na końcu-początku była ta cholerna zupa! Skondensowany horror.
A potem nabrawszy impetu wspomnienia z siłą ciosu Tigera Jacka Dempseya odbiły i wróciły zogniskowane w trzech zębatych obręczach!

Koła wirowały. Tryby zazębiały się w ciągłym wirowaniu. Idealnie wpasowywały w siebie. Wykonywały bezbłędnie swoje zadanie. Ciągle. Wciąż, chociaż przecież już nie powinny, bo po to się tutaj znalazł. W tym jedynym celu zlazł do tej Doliny Śmierci, żeby powstrzymać te kręcące się koła mechanizmu, bo tak i jedynie tak potrafił przeciwstawić się złu, które już wiedział że realne i prawdziwe szykowało się właśnie by wypełznąć na świat po tysiącach lat niewoli i wyczekiwania. Głodne, wściekłe i złe.

Kręciły się, a nie powinny. Przecież biegł. Jak pomylony gnał przez zgraję chorych popaprańców do swojego celu. Tych wypatrzonych zębatych kół. I nagle…
Wybuch.
Tak…. Gdzieś niedaleko pieprznął dynamit…. Skutki wokół widać było jak na dłoni. Wszędzie dookoła walały się dymiące resztki… Jego też okopciło… Ale przetrwał… Jesteś niezniszczalny Luca… he, he… farciarzu… Czas dokończyć co się zaczęło…

Szarpnął się by wstać, podnieść upuszczony ładunek i pobiec wysadzić zębatki. Szarpnął się i krzyknął z bólu. Potworny ból szarpał zębami prawą nogę i wypromieniował w górę wyciskając z chłopaka wszelką energię i wolę walki. Zaskoczony i przestraszony nie na żarty zacisnął zęby i starając się pokonać ból przetoczył na plecy. Musiał jednak oberwać… A co tam?... Nie z takich tarapatów się wycho…

Zobaczył ją!

Zobaczył, że tam gdzie powinna znajdować się jego prawa noga… był tylko krwawy strzęp! Okopcona, zlepiona krwawym skrzepem miazga!! Zwyczajna, przemielona siłą eksplozji krwawa jatka, mięso, niczym się nie różniące od ochłapów ludzkich i tych spotworniałych szczątków walających się wszędzie wokół.
Wył. Krzyczał ze zgrozy. Płakał jak dziecko któremu wyrwano najulubieńszą zabawkę i dławił się własnym szlochem.
- Jezusie Nazareński!! Urwało mi nogę!! Kurrrwa!!! Ujebało mi nogeee!! Boże! Jak ja do domu wrócę? Jak się matce na oczy pokarzę!? Jak… jak ja mam teraz grać… w gałe… Booożeee…!! – niósł się pod kamienne sklepienie lament Luci podczas gdy on sam gramolił się poprzez szczątki i treść porozrywanych wybuchem wnętrzności po posadzce, rakiem, na łokciach, byle dalej od tej okropności. Od tego krwawego kikuta, który kiedyś był jego stopą.

Tom Atos 13-03-2012 11:50

To było niezłe osiągnięcie. Odciąć się od tego wszystkiego, co rozgrywało się na dole, uspokoić zmęczone ciało, rozszalałe serce, nie zwracać uwagi na piekące gardło i oczy. Skupić się na celu i dobrze wykonać swoje zadanie.

Zdążył wystrzelić dwa razy nim Haran Yakashipu spadła w dół. Celnie, ale tylko dwa razy. Czy to starczy? Gdy wychylił się by zobaczyć, gdzie leży już wiedział, że nie starczy.
Dwie kule wysłane w czaszkę nie wystarczyły. Hiddink po prostu nie mógł uwierzyć. Nagle strach chwycił go za gardło ściskając boleśnie. W panice obejrzał się za siebie. Jakiś irracjonalny lęk mówił mu, że bestia jest za nim. Nie … to tylko Mini … leżała przyczajona wlepiając w Herberta swe kocie źrenice.
Rozglądał się przez chwilę niepewnie nie wiedząc co robić, gdy powietrze rozdarł huk eksplozji. Niestety maszyna działała nadal. Cóż … Herbert, gdy Garrettowi już nie groziło bezpośrednie niebezpieczeństwo zaczął robić swoje. W dole dostrzegł znajomą, brodatą twarz Wagonowa. Niegdysiejszy adorator Amandy stał się pierwszym celem. Potem metodycznie, spokojnie, bez emocji zaczął eliminować kolejnych kultystów. Zdążył wystrzelić kilka kul, gdy nagle z boku ujrzał zakrwawioną ohydną mordę Haran Yakashipu. Poczuł ulgę. Naprawdę poczuł ulgę wiedząc, gdzie jest i że szykuje się do skoku. A więc to on miał z nią stoczyć walkę. Herbert wiedział, że jedno z nich jej nie przeżyje, a być może nawet oboje zginą.

Gdy sobie to uświadomił niespodziewanie spłynął na niego spokój. Podniósł broń. W tej samej chwili bestia skoczyła lądując przy Herbercie. Hiddink już naciskał spust, gdy posągiem, na którego szczycie się znajdowali wstrząsnął kolejny, potężniejszy niż poprzednio wybuch. Haran Yakashipu zachwiała się, podobnie jak Hiddink. Mężczyzna nie czekając nawet, aż odzyska równowagę zaczął strzelać najszybciej jak umiał. Z odległości około półtorej metra nie musiał celować. Nie zaprzątał sobie głowy liczeniem kul i tak niemiał szans na przeładowanie. W rezerwie miał wembley, o ile zdążyłby go wyciągnąć.

Widział przed sobą tylko pełne nienawiści ślepia. Herbert Hiddink spojrzał śmierci w oczy.

emilski 13-03-2012 22:30

Lepkie ręce nagle pociągnęły go z całą siłą w dół, aby po dotknięciu dna, odbić się i wystrzelić z Walterem na powierzchnię. Tam odpuściły. Zostawiły go samego. Chopp leżał na brzegu i ciężko oddychał. Miał zamknięte oczy. Bał się je otworzyć. Był niepewny sytuacji. Teraz leży, oddycha, nic się nie dzieje, ale co będzie zaraz? Co zobaczy, jak otworzy oczy? Najprawdopodobniej koszmar zacznie się od nowa. Nie będzie więc otwierał, pozwalając chwili trwać. Nie będzie prowokować złych duchów. Poczeka. Odpocznie.

Klatka piersiowa podnosiła się i opadała miarowo, równomiernie. Krople wody powoli wysychały i całkowicie znikały z jego ciała. Wkrótce nie będzie śladu po niedawnej kąpieli. Już prawie był spokojny. Nie myślał o niczym. Powoli zaczynał zapominać. O wszystkim.

Chociaż nie. mimo że wciąż miał zamknięte oczy, jego wzrok zaczynał dostrzegać jakiś mglisty obraz, który z minuty na minutę stawał się coraz wyraźniejszy. Zdawało mu się, że widzi tatę, który nachyla się nad nim i pokazuje jakieś zabawki, potrząsa nimi, uśmiecha się, robi głupie miny. Walter zaczyna się uśmiechać, zabawki rzeczywiście są śmieszne, kolorowe. Śmieje się coraz bardziej, aż w końcu nie może przestać, gdy tata zaczyna go łaskotać, a z jego ust wydobywa się śmieszne giligiligili. Mały Chopp nie może już wytrzymać, w końcu woła: „dość, dość, poddaje się”. Tata wtedy przerywa, a Walter może chwilkę odpocząć. Przewrócił się na bok. Wyczuł rękami źdźbła trawy i chłód ziemi. Był gdzieś na dworze, może w ogródku. Przez załzawione od śmiechu oczy zobaczył jakąś kobietę rozkładającą naczynia na stole. Na chwilę zniknęła w domku letniskowym, by za chwilę pojawić się z dzbankiem lemoniady, którą zaczęła rozlewać do szklanek. Mama. Walter ją poznał i uśmiechnął się do siebie. Zaraz poczuł też silny zapach pieczonego mięsa. To jego tata niósł coś na półmisku, uśmiechem zapraszając go do stołu. Walter początkowo nie chciał się podnosić. Było mu tak dobrze i wygodnie. Czuł się taki bezpieczny. Bał się, że za chwilę wszystko znowu zniknie. Wolał leżeć. Dopiero jak podeszła do niego mama z tą piosenką na ustach. Z tą piosenką, co zawsze przypomina mu jego dom rodzinny. Z tą, co leciała jakoś tak: „Anterro varda, anterro khimghra, anterro s’hagail. Anterro Nyga! Anterro Kharsha! Anterro Wontha! Anterro Vasta! Anterro Nyga! Anterro Baptha!”

Podniósł się i zaczął wesoło podskakiwać za mamą. Wkrótce piosenkę śpiewał też i tata i sam Walter. Tata ciągle trzymał w rękach półmisek z pachnącym mięsem i z piosenką na ustach, prowadził cały pochód. Za nim podskakiwała mama, z lemoniadą w rękach, a za nimi wszystkimi mały Walter. Szczęśliwy. Wszyscy byli szczęśliwi i uśmiechnięci. Słońce na niebie również się uśmiechało i machało do nich swoją żółtą rączką. Trawa była zielona, wiatr delikatnie szumiał w koronach drzew. Słowa piosenki musiały nieść się daleko, coraz dalej. Rodzina państwa Chopp wciąż podskakując i śpiewając, minęła już swój ogródek i powoli zbliżała się w stronę lasu. Walter pamiętał ten las. Dla niego na zawsze będzie kojarzył się z zapachem grzybów, które suszyli jesienią w kuchni. Uwielbiał te wyprawy, kiedy trzeba było wcześnie wstać, zjeść szybkie śniadanie, zabrać koszyki i wyruszyć na poszukiwania smacznych grzybów. Wtedy też chyba zawsze nucili pod nosem słowa tej samej piosenki. Walter zdał sobie sprawę, że jej słowa towarzyszą mu przez całe życie.

Nawet teraz, kiedy nagle lunęło. Gwałtownie, jakby ktoś wylał na nich olbrzymią czarę z wodą. W jednej chwili zrobiło się ciemno i zimno. Przejmująco zimno. To chyba ten las. Był jakiś dziwny. Drzewa wyginały się pod naciskiem wiatru jak opętane. Aż dziw brał, że żadne z nich jeszcze się nie złamało, choć wszystkie skrzypiały niemiłosiernie, a potężny szum wiatru układał się w przerażające słowa: Anterro varda, anterro khimghra, anterro s’hagail. Anterro Nyga! Anterro Kharsha! Anterro Wontha! Anterro Vasta! Anterro Nyga! Anterro Baptha!


I wtedy runął prosto z nieba potężny cios. Błyskawica, ale wielka jakby tysiąc błyskawic. Runęła z prędkością światła, wybijając w ziemi ogromną dziurę. Dziura pojawiła się tuż pod nogami przerażonych rodziców Waltera. Tata nie trzymał już w rękach półmiska, mama nie miała lemoniady. Zgubili je gdzieś po drodze. Teraz w rękach mieli siebie nawzajem. Stali tak przytuleni i drżący, spodziewający się najgorszego. We trójkę modlili się, żeby to już się skończyło.

I wtedy runął prosto z nieba potężny cios. Błyskawica, ale wielka jakby tysiąc błyskawic. Runęła z prędkością światła, tnąc po drodze wszystkie drzewa po kolei, rozrzucając ich płonące konary wokół państwa Choppów. Pożar rozszalał się na dobre, a huragan robił wszystko, co w jego mocy, żeby rozprzestrzenić go na możliwie największą przestrzeń. Nagle zawiał wprost na trójkę trzęsących się ludzików, przerywając ich objęcia. Przez chwilę cała trójka wirowała wysoko w powietrzu. Mały Walter instynktownie chwycił się jakiegoś konaru i zacisnął na nim ręce. Wiatr szarpał nim na wszystkie strony, ale on trzymał z całych sił. Widział jak jego rodzice znikają w wielkiej dziurze. Nie udało im się niczego schwycić i zniknęli w jej czeluści. I wtedy z głębi dziury przebiło się światło. Bardzo jasne i ciepłe, a gdzie padł jego snop, tam zaraz wszystko się uspokajało i cichło, podczas gdy w ciemności dalej trwała nawałnica i ogień, który przypiekał włosy Waltera.

W tym samym momencie, mały Chopp usłyszał w głowie głos... bardzo znajomy głos. Jakiś głos, który musiał całkiem niedawno poznać. Nie potrafił skojarzyć go z żadną twarzą, ani osobą, ale na pewno znał ten głos i ufał mu. Ten głos krzyczał w jego głowie: -Skacz! Nim będzie za późno!
I Walter już miał się puścić konaru i dać się ponieść wichurze prosto do światła, kiedy nagle usłyszał, jak ten sam głos woła do niego: -Nie rób tego! Nie słuchaj go! Ręce samowolnie zacisnęły się mocniej i nie chciały puścić. Skacz! Nie skacz! Skacz! Nie skacz! Skacz! Nie skacz!

Jeden głos, a mówi różne rzeczy, wiatr wieje, ogień płonie, światło jaśnieje, Walterek krzyczy, drze się wniebogłosy: -Zostawcie mnie! Zostawcie mnie!!!

Łzy spływały mu policzkach, gardło ochrypło, ale nie skoczył. Trzymał się kurczowo gałęzi. Wbrew wszystkim. Musi przeczekać tę cholerną burzę i później uciec stąd jak najdalej.

arm1tage 15-03-2012 15:53

Mówią, że życie jest sztuką wyborów.

Wielkich i małych, tak. Ale wcale nie istotnych i nieistotnych. W różnych konfiguracjach, przeróżnych odsłonach - decyzje wielkie mają znaczenie wielkie, ale też często i zupełnie nie okazują się być takie ważne. Małe rozstrzygnięcia zgodnie z oczekiwaniami pozostają bez większego wpływu na bieg naszego żywota, ale też czasem zaskakują nas - niepozorna decyzja ogniskuje się w przyczynowo-skutkowym ciągu w niebywale istotne wyniki. W tym ostatnim przypadku okazuje się, że wybór mały w istocie był wielki.

Ale piękno życia chyba zasadza się w tym, że dopóki nie nadejdzie przyszłość - nie da się rozpoznać do końca skutków naszych wyborów. Wola. Nasza wola wpływa na bieg zdarzeń, jest więc ważna.Wyniki naszych wyborów sprawiają, że jest ważna. Gdybyśmy nie mogli wybierać, dobrze czy też źle, czym byłoby nasze życie. Przedstawieniem, w którym jak kukły odgrywamy ruchy rozpisane ręką kogoś innego. Sztuką na której scenariusz nie mamy wpływu, a możemy tylko jako obserwatorzy przez oczy oglądać jakąś obcą nam historię.

Bez wyborów dobrych i złych, zła i dobra nie byłoby w ogóle. Nie istnieją żadne wybory, za których podjęcie nie bylibyśmy odpowiedzialni.

Oto ja, Garrett. Człowiek który wychylił kiedyś wahadło w jedną stronę, zbyt bardzo. Teraz wracało, słyszę dobrze jego świst. Powraca. Wszystko co widzę, stojąc u szczytu kołyszącego się posągu ze sztucerem w dłoni, jest jakby w miniaturze. Moja głowa jest szklaną kulą, jakie widywałem kiedyś za szklaną witryną, w sklepie z zabawkami na rogu Driggs i bulwaru McGuinness. Kulą, w której podziwiać można mały świat. Tylko tamte światy były piękne, pełne śniegu i słońca, olśniewających zamków i szybujących ptaków. W mojej kuli jest pełna bluźnierstwa podziemna świątynia, są rozrywane wybuchami ludzkie członki, składani w ofierze ludzie, są stwory groźniejsze i obrzydliwsze niż wszystko co fantaści i szaleńcy spłodzili na kartach ksiąg. Jest machina, której próżno szukać nawet w snach sadysty. Widzę w niej koniec świata, takiego jaki znamy.

Jest też potwór, stary jak czas, straszny jak esencja rozpaczy, który pnie się ku człowiekowi zwanemu Herbert Hiddink. Za chwilę potwór zakończy świat Herberta. Nawet jeszcze zanim skończy się świat nas wszystkich.

Czy ten głos, który we mnie gra, to naprawdę głos Mahuny Tulavara? Przeszłość miesza się z teraźniejszością, ta z dniem który ma dopiero nadejść. Słyszę to głos teraz, a może już go słyszałem gdy Mahuna żył obok mnie. A może to jednak mój własny głos...Nie istnieją żadne wybory, za których podjęcie nie bylibyśmy odpowiedzialni. Wszechświat, w którym żyjemy, istnieje wyłącznie dla celu naszego osobistego wzrostu i dojrzewania. Gdy pleciemy naszą sieć wyborów, Wszechświat odbija z powrotem do nas ich naturalne konsekwencje. Tak, ale co teraz, stary. Tutaj świat się skończy, skończy bo jestem chyba ostatnim który może zatrzymać rytuał. Chyba że skupię swą uwagę na tym, co się dzieje na dole. Ale...Jeśli strzelę tam gdzie pnie się ten stwór, mam ostatnią szansę ocalić człowieka, który ocalił mnie. Hiddink obdarował mnie życiem, Wszechświat obdarowuje nas , wybór wydawcy zaistniał tylko po to, by prowadzić mnie do przodu w najlepszy w danej chwili sposób. Nie istnieje ani dobra ani zła karma? A po cóż stoję teraz tu, z ręką na spuście - celując w coś, co kiedyś już raz, nieskutecznie i nietrwale, zatrzymałem na bagnach obcego kraju. Czyż nie po to, by wszystko zatoczyło krąg i bym miał szansę dokonać jeszcze raz kolejnego wyboru? Potwór żyje, bo kiedyś nie byłem w stanie odesłać go w niebyt. Ja żyję, bo ocalił mnie człowiek którego zaraz zabije ten potwór. A ten człowiek będzie żył, jeśli to ja dokonam teraz właściwego wyboru...

Czasem nasz wybór to nie prosta arytmetyka. To nie tak, że możesz wybrać pomiędzy poświęceniem wszystkich, a poświęceniem jednego człowieka. To nie tak, że na jednej szali jest koniec świata Hiddinka, a na drugiej koniec świata wszystkich. Poświęcając Herberta, straciłbym coś więcej. Straciłbym szansę. To jego koniec byłby końcem mojego świata. To jego koniec byłby końcem świata nas wszystkich. Wiem, że mnie słyszysz Mahuna, i wiem że nie odpowiesz za mnie. Ale ja już zdecydowałem. Ratując człowieka, który uratował mnie - ratuję coś więcej.

Moja broń już dawno jest uniesiona i lufa jest oparta o balustradę, by nie zadrżała. Wstrzymuję oddech, celując prosto w łeb poczwary. Mam cztery, cztery ostatnie naboje. Może zresztą mniej, nieważne. Wywalę po prostu wszystkie, wszystkie jakie mam. Nie zwracam uwagi na to, co na dole. Jest tylko potwór, Hiddink i ja. Może tam na dole ktoś zdąży uratować ten świat.

Palec bez wahania pociąga za cyngiel po raz pierwszy. Może tam na dole ktoś zdąży uratować ten świat. Ja ratuję tylko świat Herberta. W tej jednej chwili, jego świat jest też moim światem. Miejmy nadzieję, Mahuna, sukinkocie, że miałeś rację mówiąc że wszystko jest jednością.

hija 16-03-2012 15:52

Zabiła go. Prawie go zabiła.
Wpatrywała się w krwawiącego Lukę szeroko otwartymi oczyma.
Prawie zabiła przyjaciela. Jednego z tych nieświadomych głupców, który wraz z nią przebył całą tą drogę. Który razem z nią ruszył w tą podróż obłąkanych na szybko jadącym wozie, którego koła stanowiły krew, śmierć, zło i strach.
Pomyliła się. Gdyby zauważyła go choć chwilę wcześniej, mogłoby się to skończyć inaczej. Przesłaniająca jej oczy czerwona mgła, chłodny osą d sytuacji uczyniła niemożliwym.

Obróciła się gwałtownie w kierunku siostry.
Znów była przy niej, gwałtownymi i rozpaczliwymi ruchami próbowała to zerwać jej kajdany to znów zatrzymać wiertło. Na nic.
Kiedy w kaplicy wszystko zadrżało, chłodnymi i spotniałymi ze strachu palcami gładziła czoło siostry.
Nie miały już czasu.
Wiertło prawie sięgnęło piersi Teresy. każdy kolejny obrót przybliżał nieuchronne. Nie byli w stanie zrobić nic. Nie pomagała broń. Nie pomagały ładunki wybuchowe.

Nachyliła się nad siostrą, która od dłuższej już chwili nie wydawała żadnych dźwięków, skamieniała z przerażenia. Nachyliła się nad nią i pocałowała.
Jeśli piekło istnieje, czego namacalnym dowodem było szalejące wokół nich pandemonium, musi istnieć i niebo. Musiała istnieć odwrotność piekła, przez które przeszła jej cała rodzina. Miejsce dobre i jasne. Emily od jakiegoś czasu wierzyła w niewytłumaczalne. Świat winien przecież być w równowadze - jeśli jest czarne, powinno być też białe.

- Nie bój się, Teresko. Nie oddam Cię. Uciekaj!

Strzał z bliska powinien ogłuszyć, ale nie przedziera się przez ból.
Obraz siostrzanej głowy odbijającej się od kamiennej posadzki w ostatnim przytaknięciu. Wyraz łagodnej ulgi, który przybiera twarz Teresy nieruchomiejąc na zawsze - te obrazy wypalają się w duszy Emily na zawsze.
Nawet jeśli jej zawsze ma trwać tylko kolejną minutę. Nigdy nie będzie jej dane zapomnieć.

Uwolniłam ją powtarza sobie uwolniłam.
Boli jakby sobie samej przestrzeliła serce.

Armiel 16-03-2012 21:38

HERBERT HIDDINK i DWIGHT GARRETT

Czas zatrzymał się w miejscu, przynajmniej takie mieli obaj wrażenie. Jakby świat zwolnił obroty, jakby każdy ruch był wykonywany w gęstej melasie – powoli i w skupieniu.

Potwór jest szybki. Szybki, sprytny i straszliwy. Wyciąga nauczkę ze swoich wcześniejszych błędów. Smrodliwy oddech z paszczy poczwary owiewa Herberta, kiedy naciska spust. Spust w tej samej chwili naciska Garrett. A Haran Yakashipu atakuje.

Kula Garretta odłupuje ścianę w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą był łeb ghulicy. Karabin Hiddinka pluje ogniem, jednak łapa bestii odbija go w bok i pocisk obciera się o okrwawioną, podziurawioną wcześniej kulami przez Garretta czaszkę. Lewa łapa Yakashipu uderza w Herberta, pazury rozrywają ubranie, lecz zaledwie zarysowują skórę.

Karabin staje się zbyt długi, nieporęczny, gdy dochodzi do walki wręcz między królową ghuli, a Hiddinkiem. Walki, której koniec może być tylko jeden. Na drugim posągu Garrett mierzy, wyczekuje sposobności. Boi się strzelić, by przez przypadek nie trafić przyjaciela. Haran Yakashka uderza raz za razem z furią, a Herb odpycha ją kolbą karabinu.

W pewnym momencie brutalna siła potwora wygrywa z siłą człowieka i Herb ląduje na plecach. Ostre szpony tną mu ciało na tłustej piersi, głęboko i boleśnie, ale nie tak, aby zagrozić życiu. Hiddink z tytanicznym wysiłkiem wpycha łoże lufy w pełen zębisk pysk ghulicy i odpycha najdalej jak się tylko da od siebie. Haran Yakashipu siada na nim okrakiem. Hiddink z obrzydzeniem czuje, jak bestia ociera mu się swoim kroczem o męskość, widzi jak gęsta ślina z paszczy spływa po broni i skapuje mu na poranioną pierś, widzi dzikie, zwierzęce pożądanie plugastwa i wie już, że grozi mu nie tylko śmierć od pazurów i kłów. To, że może zostać zgwałcony, dodaje mu sił. Z charkotliwym wrzaskiem spróbuje zepchnąć stworę z siebie.

Garrett widzi, jak Herbert pada, widzi jak szamoce się pod bestią na szczycie wyraźnie chwiejącego się posągu. Potem wyczuwa swój moment. Łeb potwora znajduje się przez chwilę na celowniku, a potem Garret ściąga cyngiel. Kula trafia bestię prosto w oko, z rozbryzgiem posoki przechodząc na wylot.

Tracący siły Herbert czuje nagle, jak kły Haran Yakashki zaciskają się z niewiarygodną siłą na łożu broni miażdżąc ją w drzazgi i czyniąc karabin niezdatny do użycia. A potem coś czarnego, lepkiego i gorącego jak ogień zalewa twarz wydawcy. To krew królowej ghuli. Posoka pradawnej istoty zabitej w końcu kolejną kulą w łbie. Posoka, która parzy niczym kwas. Herbert odruchowo zamyka oczy, gdy zalewa go krew bestii. Ale jest już za późno. Posoka pali tęczówki, zadaje taki ból, że oszołomiony nim Herbert kopie nogami, wrzeszczy w niewysłowionej męce, a potem cichnie gwałtownie, nie czując nawet ciężaru martwej królowej przeklętych, która zaczyna na nim .... rozmywać się w pustkę. Zupełnie inaczej, niż wcześniej zabite samice. Znika, bez kałuży cuchnącej mazi, co akurat może cieszyć nieprzytomnego Hiddinka.

Garrett patrzy na posąg, gdzie z oczu zniknęli mu zarówno bestia, jak i przyjaciel. Słyszy krzyki człowieka, krzyki, które cichną gwałtownie.


LUCA MANOLDI


Luca wrzeszczy i pełznie. Nie obchodzi go już walka, misterium, walające się wokół niego, poszarpane wybuchem ciała. Nie obchodzi go nic poza bólem, bo nic poza bólem nie istnieje.
Młody Włoch był już parę razy ranny w ostatnim czasie, kiedy wyruszył na te szalone, kończące się tutaj, polowanie. Ale nigdy nie odniósł aż tak poważnej rany.

Pełzł więc, ciągnąc za sobą zmasakrowaną, krwawiącą nogę, modlił się, płakał i złorzeczył na przemian. Nie on jeden zresztą. W swojej drodze przez mękę zauważył jakiegoś chudego jegomościa, z nogą urwaną w kolanie, który czołgał się w stronę przeciwną do wybranej przez niego. W stronę czeluści, nad którą unosił się białowłosy kutrub.

Na oczach oddalającego się od miejsca wybuchu Luci okaleczony mężczyzna dotarł do krawędzi otchłani i po chwili zniknął z wrzaskiem w dziurze. Luca odpełzał dalej, w prawie instynktownej próbie znalezienia sobie bezpiecznej kryjówki. W pewnym momencie jego ręka trafiła na znajomy kształt. Luca znalazł swoją bombę – kilka powiązanych ze sobą lasek dynamitu.


WALTER CHOPP

- Anterro varda, anterro khimghra, anterro s’hagail. Anterro Nyga! Anterro Kharsha! Anterro Wontha! Anterro Vasta! Anterro Nyga! Anterro Baptha!

Słowa płyną z ust Choppa nieprzerwanym strumieniem. Głosy w głowie cichną, jakby w oczekiwaniu na coś, co ma się wydarzyć. Walter rozkłada ramiona i wyciąga dłoń w oskarżycielskim geście w stronę Rash Lamara.

- Llac htaed reah doh, lla uoy tsniaga hyaed, stiawa lleh serif eht ni natas – głos Waltera zmienia się, jakby zaklęcie przybierało nową formę, zmieniło tonację.

Walter wypowiadał słowa ze swobodą, jakby czynił to dość często.


Jedna z samic skoczyła, lecz nagle przed nią, jak spod ziemi pojawiła się wielka, lśniąca, czarna pantera i skoczyła na ghula. Potwór i zwierzę zwarli się w dzikiej walce na kły i pazury, tarzając po posadce w zapomnianej świątyni.

Drugiego ghula nikt jednak nie powstrzymał. Potwór skoczył na Choppa

- Tseirp yloh eht hsurc .....

Walter nie skończył swojego zaklęcia, bowiem bestia oplotła go łapskami i razem z nim poleciała w otchłań, nad którą unosił się Rash Lamar.


EMILY VIVARRO


Jeden mały ruch palca. Jak się okazuje tyle potrzeba, by zniszczyć czyjś świat. Kiedy mały kawałek ołowiu odbierał życie Teresie, Emilly połykała łzy. Bo w tym jednym przypadku, na tą krótką chwilę ten mały, bezduszny kawałek ołowiu, zabił nie jeden, lecz dwa światy na raz.

Jeden strzał i znikło zaczynające się tak naprawdę dopiero życie.

Zniknął na zawsze ciepły, nieco łobuzerski a zarazem dziecinny uśmiech siostry. Znikły dołki w policzkach. Znikł błysk szczęśliwych, rozbawionych oczu.

Jeden mały kawałek ołowiu. Tylko jeden. Mały. Kawałek. Ołowiu.

Emily zastygła w bezruchu. Przełknęła łzy i spojrzała na martwą twarz siostry. Wychudzoną, bladą i brudną. Obcą.

Śmiercionośne wiertło nie zatrzymuje się jednak. Dla maszyny nie ma znaczenia, czy uwięziona ofiara żyje, czy też nie. Emily usłyszała obok siebie obrzydliwy, mlaszczący dźwięk. Spojrzała w nok i zobaczyła, jak wiertło wkręca się w brzuch martwej Teresy. Widziała bryzgającą wokół krew, wylatujące z rany fragmenty mięsa i wnętrzności, ale w jakiś dziwny sposób było jej to obojętne.

Śmierć zadana jej ręką zabrała Teresę z tego miejsca. Zostawiła jedynie kawał mięsa, nie różniący się od innych, walających się po całej sali. Dłoń Emily odnalazła jeszcze ciepłą dłoń siostry i starsza córka Morgana Vivarro trwała przy ciele Teresy przez cały czas, kiedy wiertło masakrowało zwłoki.

Tyle tylko mogła zrobić. To było jej zadanie. W końcu, przed chwilą, poświęciła kawałek samej siebie, aby jej młodsza siostrzyczka nie cierpiała piekielnych katuszy. Czy jakakolwiek inna siostra zdobyła by się na taki czyn?


WSZYSCY


Tym razem, kiedy wiertło masakrowało Teresę, nie było czerwonej fali światła wylewającej się z czeluści pod stopami Rash Lamara. Nie było omamów. Tylko sala, w której maszyna zaczęła opuszczać ostatnie wiertło.

Luca Manoldi uśmiechnął się szaleńczo szukając zapalniczki, ale nie dał rady jej użyć. Upływ krwi zrobił swoje i młody Włoch stracił przytomność. Kawałek dalej Emily Vivarro klęczała przy ciele siostry, trzymając ją za dłoń i coś szeptała cicho, nieświadoma tego, co działo się wokół. Garrett wychylił się, upewniając, że Hiddink żyje i spojrzał w dół. Zrozumiał, co zrobiła Emily i sięgnął po broń. Mierzył dokładnie uważnie obserwując cel. Kula trafiła bezbłędnie i kiedy wiertło dosięgło ostatniej ofiary – jakiejś młodej, góra piętnastoletniej dziewczyny, wwiercało się w martwe ciało.

Rash Lamar skończył inwokację. Spojrzał w górę, wykonał gwałtowny ruch ręką i Garrett poczuł, jak jakaś potworna siła ściąga go z głowy posągu i ciągnie przez powietrze w stronę otchłani. Zamiast jednak rozbić człowieka o ścianę czy podłogę, tajemnicza siła przygniotła go do podłoża. Rash Lamar wypowiedział jedno, mrukliwe zdanie i resztki ocalałych z rzezi potworów ruszyły w stronę unieruchomionego Garretta.

Otchłań pod stopami zaczęła się zamykać. W ostatniej chwili z zamykającej się czeluści wynurzył się Walter Chopp. Czy też raczej jego bezwładne, oblepione jakimś czerwonym błotem ciało.

Rash Lamar podszedł w stronę unieruchomionego Garretta.

- Zgładziłeś moją matkę – wysyczał spoglądając na detektywa żółtymi oczami.

Mansur zaatakował niespodziewanie. Wynurzył się zza pleców potwora z szablą w dłoniach niczym wściekły duch, ale nim zdołał wyprowadzić cios Rash Lamar odwrócił się, jak błyskawica, chwycił Araba za gardło, uniósł na wysokość swoje twarzy.

Garrett słyszał, jak potwór mówi coś do człowieka w języku, którego nie rozumiał, ale w którym rozpoznał język używany przez klan wojowników pustyni. Słowa demona stawały się coraz bardziej melodyjne, wręcz hipnotyczne. Aż w końcu kutrub rzucił trzymanego wojownika w grupkę ocalonych kultystów, gdzie Mansura unieruchomiły szponiaste łapy samic.

Brązowa twarz kutruba obróciła się w stronę Garretta. Dopiero z bliska detektyw mógł zauważyć, jak potężny jest to potwór. Mierzył bez mała dwa i pól metra i ważył przynajmniej dwieście kilogramów. Dwieście kilogramów mięśni i ścięgien. Na jego lśniącym posągowo ciele nie widać było nawet śladu po wcześniejszych postrzałach.

- Zabiłeś moją matkę – powtórzył Rash Lamar a jego żółte oczy zwęziły się. – Powinienem cię zabić, ale doceniam odwagę i oddanie.

Tajemnicza siła trzymająca Garretta puściła.

- Możesz zebrać swoje stado i odejść.

Jego wzrok powędrował w stronę Emily.

- Możesz zebrać całe stado, poza tą samicą.

Garrett przeliczył ocalonych wrogów. Ostrzał i atak dynamitem przetrwało siedem ghouli, czworo ludzi oraz dwie pokraki przypominające mieszankę jednego i drugiego gatunku. Nikt, kogo twarz Garrett byłby w stanie rozpoznać.

- Idź. Nim zmienię zdanie.

To było dziwne doznanie. Bardzo dziwne. Garrett spojrzał w potworne, żółte oczy i dostrzegł w nich uczucia, których absolutnie się nie spodziewał. Zdziwienie, mądrość, wewnętrzny i niewzruszony spokój – prawie obojętność, a już na pewno brak gniewu, czy złości. Widział także lekką nutę rozbawienia i coś, co Garrett mógłby nazwać ... ulgą.

Absolutnie nie takiego wzroku spodziewał się u starego diabła. Bo wzrok Rash Lamara był wzrokiem kogoś, kogo Garrett mógł szanować, kogoś, kogo mógl nawet polubić, gdyby ... nie to, że kutrub był demonem.

- To była godna walka. Ale już się zakończyła – powiedział Rash Lamar, a jago oblicze złagodniało. – Nikt więcej nie musi już ginąć. Żaden sen nie musi się kończyć.

arm1tage 19-03-2012 14:37

Słyszycie? Gdzieś całkiem blisko huczą ciężkie maszyny. Łoskot przetacza się w wysokich halach, a dalej, za ścianami zaczyna się prawdziwy hałas. Nowy Jork. Tonąca w symfonii tysiąca dźwięków kraina wielkich możliwości, pieniędzy, zaszczytów. Wzlotów.

I upadków.

Tu, w jednym z ośrodków hałasu, które składają się na głos całego Miasta, za fabryczną ścianą jest jednak pusto. Prawie całkiem pusto. Hałas zza ścian zagłuszałby kroki w tej wielkiej hali podpartej żelaznymi stropami. Zagłuszałby, gdyby ktoś tu się przechadzał. Ale nie. Oni tylko stoją. Jest ich trzech. Mężczyźni, w gustownych, modnych garniturach. Kiedy przyjrzeć się bliżej, widać że na pewno są szyte na miarę, u jednego z tych żydowskich magików igły i nici. Ten, który stoi na końcu jest gruby i przysadzisty, ma w zębach cygaro a na prążkowaną marynarkę narzucił ostentacyjnie bogate, czarne futro spływające mu po ramionach. Jest już dość stary, drżąca lekko ręka podpiera się na lasce z rączką z masy perłowej. Gdyby wpadało tu więcej światła, pewnie możnaby zobaczyć sygnety. To ktoś najbardziej znaczny. Ci dwaj przed nim, to jego ludzie. Postawni, w tak samo dobrze skrojonych garniturach, błyszczący biżuterią zegarków i łańcuchów. Ten trochę z tyłu jest wyższy, musi mieć pewnie z sześć stóp i złożone przed sobą dłonie wyglądają jak dwa bochny chleba. Na twarzy znaczonej krostami ma drwiący uśmieszek.

Na przedzie stoi ten drugi. W odróżnieniu od tamtych, ma swój kapelusz na głowie. Gdyby nie ten kapelusz, widać byłoby starannie pociągnięte brylantyną włosy. Rękojeść ciężkiego gnata włożonego niedbale za pas lśni, tak samo jak wypolerowane do przesady buty. Jest jeszcze coś, co lśni. To stalowa zapalniczka, w jego dłoni.

Jest jeszcze ktoś. Przed nimi trzema na krześle jest inny człowiek. Nie ma garnituru, już nie ma, muszą póki co wystarczać mu same slipki. Gruby krępujący go kabel wżyna mu się w poranione ręce i nogi, w pocięty wielokrotnie nożem brzuch. Jeszcze żyje...Ale nie ma siły już krzyczeć. Zresztą, i tak jest za głośno by ktoś tam go usłyszał.

Tak więc nie słychać niczyich kroków, ani krzyków. Tamci nic nie mówią. A co z innymi zmysłami? Jest przecież jeszcze chociażby nos. No tak. Jest więc smród. Ciecz, która lśni już na poranionym skrępowanym ciele nieszczęśnika - to właśnie ona tak charakterystycznie śmierdzi. Tak samo jak prawie pusty kanister, który stoi obok krzesła.

Ten człowiek, który unosi zapalniczkę, ma na imię Dwight. Ten na krześle to Frank, jego przyjaciel. Właśnie unosi głowę, w ostatnim wysiłku. Przerażone oczy biegają to po Dwighcie, to po tamtych dwóch, szczególnie błagalnie patrząc na tego z tyłu, tego który jeszcze może to zatrzymać. Ale wszystkie oczy mówią to samo. Przesrałeś to, Frank. It's over,man . Honor, zapomniałeś czym jest honor.

- Dwight...- charcze jeszcze gardło umęczonego - Nie...pozwól...powiedz im...

Garrett milczy. Rodzi się płomień, tak nagle, w jego dłoniach, a potem ten człowiek po prostu rzuca nim w drugiego człowieka, z którym razem przeżyli tak wiele. To jest jak wybuch. Tamtych trzech przesłania nagle żywa ludzka pochodnia, ciskająca się na krześle, jakby wstąpiły w nią nowe siły. Frank wyje, choć dopiero co nie miał siły mówić. To wycie jest straszne, ale tamci trzej stoją jak posągi i patrzą. Ich twarze nie zmieniają się ani na jotę. Patrzą, nieczuli nawet na ten niemożebny smród palonego ciała. Patrzą nieruchomo, a sekundy są dla ofiary jak wieki. Patrzą dalej, gdy szarpiąc się opentańczo płonący Frank przewraca w końcu krzesło i jego agonia trwa teraz na posadzce. Leży bokiem, płonie i wrzeszczy, a oni patrzą.

Nagle Dwight wyjmuje ciężki rewolwer zza pasa. Jego twarz nie zmienia się, tamtych też, może tylko ten na końcu wydaje się być leciutko zdziwiony. Garrett daje dwa kroki i wymierza broń w głowę płonącego, żyjącego jeszcze człowieka. Pada pierwszy strzał, a potem następne. Dwight ładuje w leżącego wszystkie pociski, jakie ma, a każdy jest jak grzmot. Tamci patrzą, nadal nieruchomo i chłodno. Krzyk ustaje. Ogień płonie dalej. Garrett cofa się, lufa broni pozostaje opuszczona. Milknie echo ostatniego wystrzału, a oni stoją nadal. Milczą.

W końcu ten znaczny przerywa milczenie.

- Powinienem cię teraz zabić, Dwight. - mówi niedbale, cicho, jakby nie miał siły się odezwać. Na twarzy Garretta tańczy blask ognia, ale on sam nie odwraca się.
- Był jednym z nas. - pada odpowiedź, a Dwight wkłada sobie nowego papierosa do ust. - Należała mu się ta chwila łaski. Nie powinien płonąć do końca. Jak inni.
- Zniszczył zbyt wiele. - odzywa się ten z krostami. - Zbyt wiele naszej pracy.
- Tak. - zaciąga się dymem Garrett, wciąż wpatrzony w truchło - Ale są rzeczy, które trzeba doceniać. Takie jak odwaga. Takie jak...

Dwight wypuszcza dym, po czym chowa broń, poprawia marynarkę i przenosi wzrok na szefa, odwracając się zdecydowanie.
- Takie jak oddanie. - kończy.

- Idź...- odpowiada tamten po chwili milczenia - Idź. Nim zmienię zdanie.



* * *



- Idź. Nim zmienię zdanie.

Honor. Czy diabeł może mieć honor? Not a chance. Wszak on to jest Wężem, pozostawiającym za sobą śluz gdziekolwiek się udaje. Jego rozdwojony języka nie plami prawda, choć mieni się nią dla wszystkich głupców których mami pozłota na wyszukanych słowach. Ale gdy po tylu latach stanąłem z Nim wreszcie twarzą w twarz...Zdał mi się zupełnie inny niż sądziłem. Choć trudno wyrazić to słowem, myślę że najbliższe określenie mogłoby brzmieć...Szlachetny. Byłem zapewne jednym z głupców, ale wydał się kimś kto jednak prawdziwy honor posiada. Ten, który stał za tym wszystkim, promieniował czymś w rodzaju dobroci, spokoju, łagodności...Nie, to też nie było to. Nadal pozostawał przecież namacalnie wręcz zły i plugawy. Mimo przerażającej powierzchowności, dwóch i pół metra górującego nade mną ohydnego cielska, na którym nie widać było nawet śladu po wcześniejszych postrzałach, od Rash Lamara biło coś w rodzaju żalu wobec wszystkich których niszczył i poświęcał.

Mikry, zwiewny przy tym dwustukilowym potworze zacząłem iść po okręgu. W kierunku ludzkiego strzępu imieniem Luca. Było tak...cicho. Milczałem, stawiając ostrożnie stopy. Demon nie poruszał się wcale, tylko te oczy...Oczy, w których nie było spodziewanego gniewu śledziły każdy mój krok. Kucnąłem, jednym spojrzeniem oceniając stan Włocha. Nie miał za wiele szans, ale mogłem przynajmniej spróbować. Przestrzeń wypełnił skrzek rozrywanego ubrania, które rozdarłem w pasy. Moje ręce unurzały się w ciepłej posoce, gdy robiłem wszystko na co mogły pozwalać moje nędzne felczerskie możliwości. Nie przestawałem, ale i nie patrzyłem na nich, oczekując że w każdej chwili rozszarpią mnie, dorwą. Śmiałka, a więc głupca który nie rzucił teraz wszystkiego by wybiec stąd jak najdalej, by docenić wspaniałomyślność demona lub chociaż skorzystać z szansy jaką dawało złudzenie jego korzystnej decyzji. Nic takiego nie stało się jednak, na razie. Zrobiłem wszystko, co mogłem. A kiedy właśnie zacząłem się podnosić z kolan, usłyszałem znów głos diabła.

- To była godna walka. Ale już się zakończyła – powiedział Rash Lamar, a jago oblicze złagodniało. – Nikt więcej nie musi już ginąć. Żaden sen nie musi się kończyć.

Moja ręka sięgnęła nagle w miejsce, o którym zapomniałem dawno temu. Kiedyś, gdzieś w tej szaleńczej podróży, do pęknięcia w wierzchniej skórze mojego znoszonego, zakurzonego buta włożyłem papierosa. Prawdziwego, amerykańskiego porządnego papierosa. Na czarną godzinę. Do kurwy nędzy, jeśli ta nie była czarna, najczarniejsza, to nie wiem czym jest czerń. Było tak cicho, za wyjątkiem jęków rannych. Wyprostowałem się, z zasuszonym szlugiem w jednej ręce i sięgnąłem powoli po zapalniczkę. Jednym ruchem zerwałem z twarzy resztki arabskiego zwoju i popatrzyłem w twarz diabłu. Zapewne mamił mój wzrok i umysł, zapewne tylko jawił się aniołem - ale tak właśnie wtedy go ujrzałem. Zebrałem wszystkie siły, obszarpana, brudna, skrwawiona ale wyprostowana sylwetka, by przestać się chwiać. Dotyk suchej bibułki na mej wardze...Lepszy niż cokolwiek czego kiedykolwiek dane mi było skosztować. Ostatni...Ostatni papieros.

Spojrzałem przelotnie na Emily, a potem znów prosto w Jego twarz. Zapalniczka trzasnęła w ciszy, parę ghouli odsłoniło kły ale żaden nie poważył się zaatakować zanim arcydemon nie da znaku. Tytoń zanurzył się w jasnym płomieniu. Ostatni papieros. Byłem pewien, że będzie ostatni, po tym co zamierzałem teraz powiedzieć.

Najpierw jednak zaciągnąłem się, i zarzekam się na wszystko w co kiedykolwiek wierzyłem, nic wcześniej ani później nie było doznaniem tak pełnym. Teraz...Nigdy więcej. Już nigdy...Już nigdy papieros nie będzie tak smaczny...Zamknąłem oczy, dym wypełnił mnie jakby wszedł we mnie jakiś bóg. Uniosłem powieki, ale tylko trochę. Spojrzenie Rash Lamara przenikało mnie. Nagle przebiegła mnie szalona myśl, niemożliwy domysł. Udało się nam, rytuał został przerwany a jednak w oczach diabła zatańczyła ulga, jakby...Jakby sam tego chciał...Jakbyśmy przerwali coś, co jedna część jego niepojętej śmiertelnikom natury kazała mu zrobić, ale czego ta druga, jarząca się dobrocią tak naprawdę nie chciała...Anioł był pełny wdzięczności...Lecz memu umysłowi nie mogłem już wierzyć. Żaden sen nie musi się kończyć. Mogę zrobić tylko to, czego jestem pewien.

Pozostać człowiekiem.

- Poza tą samicą, jak rzekłeś...- odezwałem się, opuszczając dłoń z dymiącym papierosem. Popatrzyłem na kołyszącą się w dziwnym odrętwieniu Vivarro, potem na Choppa i innych, aż wreszcie opuściłem głowę. Chwilę milczałem.

- Jestem inny. - podniosłem hardo głowę - Only human. Ty...Ty jesteś innego rodzaju, rodzaju którego wola nie zna pęt sumienia. Potęgą, która może nie przejmować się losem tych po których stąpa. Twoje stado może żyć tylko po to, byś mógł żyć ty. Twe istnienie jest dobrem najwyższym. Ja...Ja jestem tylko człowiekiem. Moja wola ma skazę, skazę zwaną sumieniem właśnie. Odpowiedzialnością za wszystkich, którzy we mnie uwierzyli. Honorem. Z twojej perspektywy to ułomność. Rzecz, przez którą zaraz zginę jako głupiec. Ale...

Zaciągnąłem się. Raz jeszcze. Potem wypuściłem dym, jedną wielką chmurę.

- Ale to czyni mnie człowiekiem. - patrzyłem prosto na Rash Lamara - Z tego czerpię swoją siłę, której nie możesz mi odmówić. Wszedłem tu z moim stadem i wyjdę z nim. Ze wszystkimi, którzy przeżyli. Samica też wyjdzie z nami. Zwłaszcza ona, zwłaszcza po tym czego właśnie dokonała. Rozumiesz? Diable, aniele... Czymkolwiek jesteś, decyduj. Ja, Garrett, nie zostawię za sobą nikogo. Albo...

Ostatni. Ostatni papieros. Ostatnie sztachnięcie. Dym, w którym jest wszystko. Potem rzuciłem niedopałek na spękane podłoże, rozgniatając go butem. Stanąłem prosto przed Rash Lamarem, z opuszczonymi rękoma, tak spokojnie i cicho jak on sam.

...- albo mnie zabij.

emilski 19-03-2012 22:04

Jak długo leciał? Długo.

Leciał i leciał, nie wiedząc co go spotka na dole. I czy dół w ogóle istnieje. Może już tak będzie lecieć i lecieć. Już zawsze. Nie wiadomo co gorsze: czy właśnie tak lecieć, czy w końcu spaść. Nie wiadomo co lepsze. Gdyby tylko mieć jakikolwiek wpływ na to, co działo się do tej pory, na to, co doprowadziło do runięcia w Dziurę.

Ale przecież miał wpływ. Sam zdecydował, żeby pomóc Proodowi. Ale przecież kultyści sami zamordowali jego żonę, żeby go do siebie sprowadzić. No właśnie. Wszystko postanowione. Wszystko poukładane już od zawsze. Co z tego, że desperacko miotał się w pajęczynie Sallazara, nie dając mu się pożreć żywcem, skoro i tak ktoś już gdzieś zapisał, że jego dusza należy do Duvarro Sprocket i ich piekielnej machiny.

Nie czuł prędkości. Miał wrażenie, że cały czas swobodnie się unosi. Po otoczeniu również było ciężko ocenić, czy leciał w dół, czy stał w miejscu, bo wszystko naokoło było jednakowo czerwone i bezkresne, a jego ciało obracało się to w jedną, to w drugą stronę, jakby poruszane lekkim wiaterkiem.

Wszystko ustało nagle, bez żadnej zapowiedzi. Poczuł tylko gwałtowny ból, jakby ktoś w samo serce wbił mu dren, który miał wyssać z niego życiodajne soki. Ból gwałtowny, ale krótki. Trwał nie więcej niż sekundę, może dwie, a przed oczami pociemniało, zamazało się, aż znikło zupełnie. Przez chwilę był zupełnie zdezorientowany. Czuł się porzucony, samotny. Widział tylko gęstą ciemność, ale czuł, że sięga ona bezkresnych dal. W oddali zamrugało jakby światełko. Jeszcze chwilę temu było takie niepewne, blade, ale z chwili na chwilę, Walter widział je coraz wyraźniej. Zapraszało go swoim pulsowaniem. Chopp wcale się nie ruszał, ale jego ciało samo płynęło w tamtym kierunku. Płynęło unoszone, jakby... tak!, jakby ktoś dmuchał go w tamtą stronę, a on zmniejszony do milimetrowych rozmiarów, unosił się na tym podmuchu. Prosto w coraz większą jasność.

Nagle wstrząsnął nim po raz kolejny ogromny ból. Gwałtowny i krótki. Jakby ktoś teraz wyjął dren. W tym samym momencie, tuż obok niego przemknęło coś olbrzymiego i zostawiło za sobą czerwoną smugę światła. Usłyszał donośny ryk – tak silny, że musiał chwilę walczyć, żeby utrzymać na miejscu swoje flaki. Czerwona smuga zaczęła się rozmazywać, wyglądała jakby się skraplała. Powoli, ale nieubłaganie, cały czas stanowiąc dowód, że ktoś tutaj z nim był.

Teraz poczuł smród. Znał go. Tak śmierdziały gule. Nie, tak śmierdziały gule po kąpieli i użyciu kosmetyków, bo to co czuł teraz było smrodem podniesionym do setnej potęgi. Zakręciło mu się w głowie i w tym momencie zaczął nabierać prędkości. Teraz już czuł siłę ciążenia, która pchała go nieubłaganie w objęcia świetlnej paszczy, która zdawała się tylko czekać na pyszny kęs.

W końcu przekroczył granicę jasności. Prędkość stała się nie do zniesienia, jakby miało go zaraz rozerwać na tysiące drobnych kawałków. Pęd powietrza rozciągał jego członki na wszystkie strony. Walter zaczął krzyczeć, drzeć się, wydzierać. Nawet nie mógł sobie wyobrazić, jak musi wyglądać upadek z tak wysoka. W całych Stanach nie było tak wysokiego budynku, z którego mógłby lecieć tak cholernie długo. I tak szybko.

I wcale nie było upadku.

Tak, jakby w ogóle nigdzie nie leciał.

Był w komnacie. Wokół niego trwał Armageddon. To było Misterium. Wielu zginęło. Zarówno po stronie dobrych jak i złych. Po podłodze walały się trupy. Część ciał była naga. Wściekła. Wypatroszona.

Zarówno dobrych ciał, jak i tych złych.

Zobaczył Garetta. Widział, jak zapalał papierosa, jak opatruje Lucę. Luca chyba nie miał nogi. Zobaczył Rash Lamara, jak ucina sobie pogawędkę z detektywem. Kumple sprzed lat.

I trupy. Milion trupów. Krew. Brudna i splugawiona.

Widział to wszystko. Patrzył, a w sercu czuł spokój. Nie radość, nie smutek, po prostu spokój.

Zobaczył Emily. Zrobiło mu się jej żal. Była taka smutna. Musiało ją spotkać coś strasznego. Pocieszy ją, odprowadzi do domu.

Ruszył w jej kierunku.

Bogdan 21-03-2012 10:56

Pochylił się nad nim. Darta w szmaty nogawka wiązana mocnymi dłońmi sprawnie zaciskała poszarpane żyły, a ten zapach… słodki aromat dymu przypominał dom. Miejsce dalekie… nieosiągalne…

Krzyk powoli przechodził w jęk. Rozpacz i strach nie rwały się już z chłopaka w histerycznych spazmach. Powoli, w rytmie uderzeń rozkołatanego serca wyciekały pomiędzy szczeliny kamiennej posadzki. Od czasu do czasu tylko jeszcze wraz z płytkim, rwanym oddechem wydzierały się słabym jękiem bardziej podobne odgłosom zmęczenia niż skargi. Zwyczajnie… zaczynało brakować sił.
Obojętniał.
Powoli, ale nieubłaganie zanurzał się w apatii. Pomału traciło znaczenie że życie, takie jakim było do tej pory, aktywne i samodzielne, gdzie sam decydował kiedy i dokąd może pójść, kończyło się bezpowrotnie. Że jedyne co pozostało, to czekać na łaskę innych.
Życie kaleki. Jeszcze zanim na dobre się zaczęło, przestawało mieć znaczenie.
Traciło. Podobnie jak to, że histeria, cała masakra jakiej przez ostatnie godziny był uczestnikiem właśnie pochłaniała swoją kolejną ofiarę. Jego samego. Przekonanego niezłomną wiarą o własnym i swego celu zwycięstwie. Tą niezachwianą, a jednak wcale przez to nie bardziej słuszną.
Nawet to, że teraz zmasakrowany, leżał pokonany wcale nie przez wroga na kamiennych płytach świątyni, która przez wieki służyła różnym bogom za sanktuarium nie robiło na Luce wielkiego wrażenia. Zobojętniał.
Nie było złości. Żalu, ani rozczarowania. Jedynie zdziwienie…

… przez łzy widział jak potwór, który dwukrotnie niemal go nie zagryzł wspinał się na łeb posągu, tam gdzie przez moment mignęła mu nalana twarz wydawcy z Bostonu. Słyszał strzały i ryk agonii. Widział Waltera, jak porwany przez chude szpony ghoula znika w czeluści pod stopami demona-kapłana, tam, gdzie przed chwilą zniknął ten samobójca z oderwaną nogą. Obserwował dym, powoli wydobywający się z lufy karabinu starszej siostry, tej samej, która dopiero co posłała z tej dymiącej lufy kulę w głowę młodszej. Widział pustkę w oczach obydwu sióstr. Jak w kinie obserwował dryfującego w powietrzu Garretta i liczne, ze spokojem spoglądające w jego kierunku sylwetki ghouli. Desperacki atak Mansura i skutek jaki ten atak przyniósł. I resztki ocalałych kultystów. Widział ich wszystkich. Jedni naprzeciwko drugich. Przeciwnicy. Skrwawieni, ale… pełni szacunku i zrozumienia…
Bzdura!! – ponad bezkształtną równinę obojętności wzniosła się buntownicza myśl.

Nie uwierzył…
Zwietrzył w tym sztuczkę węża.
Bo jak to? Już? Tak, po prostu? A co, jeśli Misterium nie zostało przerwane? Co jeśli ofiara poniesiona przez te nieszczęsne dziewczyny nic nie dała, a wąż ciągle trzyma asa w rękawie? Co, jeśli wszystko co widział, co widzi nadal jest jedynie majakiem mającym oszukać? Kupić diabłu czas? Co jeśli…

… co z tego, jeśli nie miał w sobie dość sił nawet żeby skrzesać płomień w zapalniczce…?

Bo on umierał… i ku swemu zdziwieniu nawet ten fakt nie wzbudził w nim żadnej emocji… przymknął powieki…. kiedy je otworzył! …On… pochylał się nad nim…. tak jak wiele razy wcześniej… od pierwszej godziny życia… a śpiewne słowa brzmiały jak muzyka...



- … a Królestwo Niebieskie stało się podobne do człowieka, który na swoim polu zasiał dobre ziarno. A kiedy wszyscy spali, przyszedł wróg jego, nasiał w pszenicę chwastu i się oddalił. Kiedy źdźbła się rozwinęły i zaczęły zawiązywać owoc, wtedy także ów chwast się ujawnił. Wtedy przyszli słudzy gospodarza i powiedzieli mu – Panie, czy nie dobre ziarno posiałeś na swoim polu? Skąd te chwasty? A on im odpowiedział – Ktoś nieżyczliwy to zrobił. Wtedy słudzy zapytali – Czy chcesz, byśmy poszli i usunęli je? A on im odpowiedział – Nie, byście przypadkiem usuwając chwasty nie wyrwali z nim pszenicy. Pozwólcie obu rosnąć do żniw. W czasie żęcia powiem żniwiarzom: Zbierzcie najpierw chwasty i zwiążcie je w snopy, by spalić, a pszenicę zwieźcie do mego spichlerza, bo jak zbiera się chwasty i pali w ogniu, tak będzie u kresu doczesności. Syn Człowieczy pośle swoich aniołów i zbiorą z jego Królestwa wszystkich sprawców zgorszeń i czyniących nieprawość. Wrzucą ich do pieca z ogniem, a tam będzie szloch i zgrzytanie zębami.
A wielka niegodziwość go skarze, a jego niewierności go osądzą. Wie zatem i przekona się, jak przewrotne i pełne goryczy jest to, że opuścił Pana, Boga swego.
Od dawna bowiem złamał swoje jarzmo, zerwał swoje więzy i zwiódł trzecią część stada Pana. Powiedział sobie: Nie będę służyć! Na każdym więc wysokim pagórku i pod każdym zielonym drzewem pokładał się jako nierządnica. A Ojciec zasadził go jako szlachetną latorośl winną, tylko szczep prawdziwy. Jakże więc zmienił się w dziki krzew, zwyrodniałą latorośl, tak będzie jak wieszczyli prorocy na wieki wieków….
… idź synu Giacobbe, albowiem powiadam ci: Czas żęcia jeszcze daleki…

Wiara góry przenosi … Są tacy, którzy gotowi się zgodzić. Są i inni, jednak w tym przypadku starczyła, by poobijany, skrwawiony i ledwo trzymający się życia chłopak z przetrąconą nogą zdołał w ostatniej, desperackiej próbie skrzesać iskrę, która podpaliła lont, a potem cisnąć ostatnim, jedynie zrządzeniem losu zachowanym i odnalezionym ładunkiem w kierunku obracających się trybów mechanizmu. Wprost tam, gdzie jak sądził ukryty w mroku kulił się przed oczami wszystkich kres planów węża, który w tym czasie i miejscu przybrał imię Rash Lamar.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:14.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172