Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-03-2011, 10:03   #91
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Clause Grand

Nadzorca prowadził przez ruiny z niezachwianą pewnością siebie. Wyprzedził cię, po twojej demonstracji. Jego niemal dziewczęce oblicze zdradzało pogardę dla twojej osoby. Tylko oczy Nadzorcy pozostały tak samo nieludzkie – zimne i krwawe, jak zamrożone krople krwi wsadzone w głębię oczodołów.

Pierwsze drgawki złapały cię w okolicach ulic, których ściany obwieszone były drutem kolczastym, na którym gniły ludzkie i zwierzęce szczątki. Poczułeś się tak, jakby ktoś dał ci kopniaka w żołądek. Czubem buta okutym stalową blachą.
Takiego bólu nie mogłeś zignorować. Zgiąłeś się w pół, znów zwracając z siebie ów czarny, bagnisty szlam.
Nadzorca przyglądał się twojej słabości z tym samym wyrazem twarzy, co wcześniej. Ale czułeś, że sprawia mu przyjemność obserwowanie twoich cierpień.

Ruszyliście w dalszą drogę.

Kolejny atak dopadł cię, gdy wędrowaliście przez zrujnowane podwórze, na którym mieszkały jakieś pokręcone istoty wyglądające jak przerośnięte insekty złączone z ciałami dzieci. Owe potworki zasiedlały namioty zrobione z ludzkiej skóry i patrzyły na ciebie fasetowymi oczami wydając z ust dziwaczne brzęczenie. Nie miały zębów, jedynie jakieś przypominające szczęki krewetek wyrostki.

Atak, który dopadł cię na tym podwórzu, był zdecydowanie silniejszy. W zasadzie poczułeś się tak, jakby ktoś pod ciśnieniem wtłaczał ci do ciała stężony kwas siarkowy. Miałeś tylko tyle sił by upaść i wyć się z bólu. To zaciekawiło dzieci – potworki, bo wylazły chyba z każdej pieprzonej dziury i przyglądały ci się tymi owadzimi, czarnymi jak onyksy, ślepiami.
Nadzorca wydał im jakieś polecenia, a potworki rozbiegły się w gorączkowym popłochu.

- Tak kończy się głodowanie – powiedział Nadzorca. – Żaden Legionista nie przetrwa długo bez Pokarmu. Musisz zrozumieć, że ....

Dalszych jego słów nie słyszałeś. Kolejny atak był tak silny, ze straciłeś świadomość.

* * *

Odzyskałeś ją czując, że wisisz nad ziemią. Do twojej twarzy przylegała maska, z której wyrastała przeźroczysta rura. Najwyraźniej wtłoczono ci ów Pokarm, o którym wspominał nadzorca.

Ktoś musiał cię obserwować, bo kiedy tylko poruszyłeś się, łańcuchy opadły w dół i znalazłeś się na twardej, przypominającej beton, podłodze.

Jakieś silne ręce podniosły cię z ziemi. Było ich dwóch. W długich płaszczach i z maskami, jakie i ty nosiłeś.

- Więc tak wygląda ten niepokorny Legionista – delikatny, dziewczęcy głosik, który usłyszałeś, pasował do tego pomieszczenia, jak drogie perfumy do taniej mordowni.

Uniosłeś głowę i spojrzałeś na nią.

Mogła mieć góra dziesięć lat. Dziewczynka miała całe białe oczy, jak osoba niewidoma, lecz wiedziałeś, że widzi.

- Co masz na swoje usprawiedliwienie, X-635 – zapytała melodyjnym, idealnie pasującym do dziewczęcej wyliczanki głosikiem.

Spojrzała na ciebie tymi straszliwymi oczami. Nie były ślepe. W samym środku bieli zobaczyłeś dwie czarne źrenice, zimne, jak oczy żmij.

Na jej znak dwaj Legioniści puścili cię. Z trudem, bo z trudem, ale utrzymałeś się na nogach.



Terrence Baldrick, Patrick Cohen, Claire Goodman, Rafael Jose Alvaro


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=UkYyZSQWgw4&feature=related[/MEDIA]


Szpital Świętej Magdaleny. Jeden z najstarszych w mieście. Jeden z tych, które już dawno temu powinny zostać zamknięte, lecz zawsze pozostawał problem, gdzie wtedy będą leczyć się biedni i bezdomni. W końcu Stany Zjednoczone Ameryki to wielkie marzenie dla milionów ludzi na całym świecie. Mekka demokracji. Miejsce pielgrzymek za pracą.
Nie zawsze jednak Ziemia Obiecana wygląda tak, jak sobie to wymarzą ludzie. I wtedy trafia się do dzielnic przyczep lub baraków, do przytułków lub w miejskie kanały. Działa się na granicy prawa, ledwie wiążąc koniec z końcem.

Okolica wokół samego szpitala wyglądała szpetnie. Nawet śnieg nie potrafił skryć tej szpetoty. Budynki wokół wyglądały na krawędzi ruiny, sklepy oferowały towary za centy – często znoszoną i przechodzoną odzież. Z każdego zaułka wiało nędzą, rozpaczą i straconymi złudzeniami.

Spotkaliście się w umówionym miejscu, mniej więcej o tej samej porze. Ostatni przyszedł Alvaro, nieco spóźniony, targając z wysiłkiem trzy wielkie, turystyczne torby. Podszedł do was z przepraszającym wyrazem twarzy i ostrożnie zrzucił toboły na kawałku rozdeptanego chodnika. Tuż obok walającego się plastikowego PETa i wielkiej, psiej kupy.

Obok was przejechał wóz policyjny. Zwolnił. Widzieliście podejrzliwą twarz funkcjonariusza, który obserwował was z bocznego siedzenia. Mogło to faktycznie budzić podejrzenia. Czwórka dość dobrze – w porównaniu do mieszkańców dzielnicy – ubranych ludzi z wielkimi torbami w chwilę po dwunastej. Odpuścił chyba tylko, dlatego że z uliczki obok wyszedł jakiś Azjata tachając podobną torbę. Przeszedł koło was rzucając wam nieprzyjazne spojrzenie, po czym zniknął w kolejnej alejce. Wszystko było jasne. Niedaleko działał pchli targ.

Powiał zimny wiatr niosąc z sobą śnieg. Cohen, Baldrick i Goodman zerknęli na „Silenta”. To o ich tutaj sprowadził. To on miał jakieś informację. To do niego należało wprowadzić resztę w szczegóły.

Od strony Szpitala Świętej Magdaleny dało się słyszeć sygnał karetki pogotowia i zza odrapanego rogu budynku wyjechała stara, zdemolowana i wysłużona karetka. Jej kierowca lekceważył przechodniów ochlapując ich breją zalegającą na ulicach. Obryzgani zimnym błotem ludzie wygrażali za mknącą karetką pięściami, ktoś nawet cisnął kamieniem. Jednak samochód brał już kolejny zakręt o mało nie taranując dwóch samochodów. Jeden z nich zdołał wyhamować, ale kierowca drugiego wpadł w poślizg i walnął w tył pierwszego auta.
Mijający was patrol włączył sygnał świetlny i zawrócił, kierując się w stronę stłuczki.
Dzień, jak co dzień, na ulicach Nowego Yorku.

I wtedy zobaczyliście go. Wielkiego tłustego szczura, który siedział na śmietniku w pobliżu zakrętu. Gryzoń strzygł wąsami i wpatrywał się w was z niepokojącym złudzeniem inteligencji w paciorkowatych ślepkach. To było śmieszne, ale wyglądało to tak, jakby szczur was obserwował.

Ostry rap dudniący z wnętrza wysłużonego forda wyrwał was z tych dziwacznych rozmyślań. Najwyraźniej w samochodzie siedzieli jacyś wielbiciele rapu. Ford minął was rozbryzgując wodę z kałuży. Na szczęście staliście na tyle daleko, że nikt nie ucierpiał.

Odwróciliście się w stronę śmietnika. Szczur nadal tam był.
 
Armiel jest offline  
Stary 23-03-2011, 22:12   #92
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
post pisany z pomoca Armiela, Liliel, Bebopa i Gryfa oczywiście

Przyszli. Wszyscy. Spodziewał się tego. Liczył na to. Jego nowa rodzina go nie zawiodła. Była cała trójka Cohen, Baldrick i…. Claire. Czuł, że przyjdzie, chciał żeby przyszła ale miał nadzieję, że jednak nie spełni jego egoistycznej zachcianki, dla swojego dobra. Powinna nadal żyć iluzją, dopełniać swego żywota, zyc w ułudzie jaką serwowano większości ludziom.
Jednak Claire to Claire. Gdyby nie przyszła nie byłaby sobą. Coś musiało się wydarzyć w jej zyciu, że lubiła stąpac po krawędzi jego ostrzu. Prąc do przodu z tą siłą błyskająca z jej zielonych oczu.
„Co kryjesz Claire…? Jaka tajemnica wyzwoliła w Tobie tą dziwną chęć samozapłonu”
Silent podszedł do trojki detektywów. Położył delikatnie wszystkie trzy torby na ziemię. Uśmiechnął się blado do każdego z przybyłych.

- Cieszę się, że wszyscy przybyliście, to oznacza że twoje słowo Patricku o zaufaniu i sile tej grupy zyskało dodatkowa głębię. Dla nas, ale głównie dla.... Jess - smutek przemknął w oczach Rafaela ale zniknął kiedy ten spojrzał na Claire - Mam wam wiele do powiedzenia... wydaje mi się że pewne puzzle tej całej zagadki wskoczyły na swoje miejsce choć nadal to co się nowego dowiedziałem może być kłamstwo – dopiero teraz przeniósł wzrok z Claire na dwójke pozostałych detektywów - Sprytnym i przemyślanym ale nadal kłamstwem Teraz już wiem kto był kretem w oddziale podczas pierwszej sprawy, kto stoi za śmiercią tych dzieci.... wiem jak możemy spróbować pomóc Jess. To wszystko wiąże się jednak z waszą decyzją a głównie twoją Claire bo jedynie ty masz najwięcej do stracenia. Patrick i Terrence od Red Hook nie mają już nic do powiedzenia, prawie nic i to co siedzi w głębi nich samych nie pozwoli im się wycofać. Ty Claire - ponownie przeniósł wzrok na jedyną kobietę w ich towarzystwie - możesz jeszcze się odwrócić i żyć zgodnie z tym co dał nam Bóg, zachować to ciało i wypełnić swoje przeznaczenie jakie tobie przewidział aż do czasu śmierci, sądu i kolejnych narodzin. Wypełniając cykl życia... - zamilkł i przeniósł wzrok na tłustego szczura który skierował swój łepek w ich stronę poruszając swoimi wąsiskami



- Wiele sil zwróciło na nas swoje oczy – kontynuował po chwili - Zbyt wiele i zbyt potężnych. Mamy mało czasu. Pytajcie, tylko szybko…

- Ja mam tylko jedno pytanie - Claire spojrzała podejrzliwie na trzy wielkie podróżne torby jakie przywlókł ze sobą Silent. - Co jest w środku i czy to pozwoli nam odbić Jess?

- Dokładnie - Alvaro uśmiechnął się cieplej na zapytanie Claire - Trochę ognia i wiary - otworzył torbę - coś co nam pozwoli odbić Jess, a dokładnie potargować się o jej duszyczkę. Co musicie wiedzieć teraz to to, że idziemy odwiedzić pewnego razydę i jego dzieci, tych samych co dokonali mordu na tej dziesiątce w magazynie, kiedy podrzucali ciało Kingston do Iluzji... jej puste ciało. Jeżeli jakimś sposobem okaże się, że znajdziemy się w Mieście Miast to trzymamy się razem, nie szarżujemy samotnie i wspólnie decydujemy gdzie iść.

- Razydę... - Goodman na chwilę się zamyśliła. Wciąż czuła się niepokojąco zielona w tych piekielnych tematach. - Mamy jakiś plan? Będziemy z nim negocjować czy częstować ołowiem? Choć to drugie zapewne będzie mało skuteczne.

- Iluzja w jakiej się znajdujemy – zaczął wyjaśniać Rafael - została podzielona na części, kawałki którymi władają sobie nadzorcy według własnego widzimisię. Razyda to ktoś właśnie zbliżony do takiego nadzorcy, przynajmniej tak mi sie wydaje. Ktoś komu posłuszni są inni. Taki kot wśród szczurów - wampir spojrzał ponownie w kierunku gryzonia - Wejście znajduje się w jednym z pokoi szpitala. Na pewno nie będziemy tam mile widziani. Słaby punkt podopiecznych tego Razydy to ogień i strach przed krzyżem. Potrzebne rzeczy znajdziecie w torbach. Nie znam innego sposobu by odzyskać duszę Jess. To wam musi wystarczyć

Cohen skinął głową.
- Widzę, że już to obmyśliłeś, a do tego nie mamy czasu do stracenia, ale niepokoją mnie jeszcze dwa pytania: Skąd pochodzi informacja i co masz na myśli mówiąc “ogień”? - spojrzał na torbę - iluzja iluzją, ale nie piszę się na podpalenie szpitala.

- Wy naprawdę chcecie to zrobić - włączył się w końcu do rozmowy Baldrick, nie wyglądał na zaskoczonego, ale też nie starał się ukrywać, iż pomysł nie przypadł mu do gustu - Kiedy zamieniliśmy się w Blade’a i Spółkę? Pójdziemy tam wszyscy jak na pewną śmierć? - Spojrzał w oczy Alvaro. - Jeśli mam to zrobić to też chce wiedzieć skąd masz informację, tylko nie mów, że muszę ci zaufać i uwierzyć na słowo.

- On Cie widzi. Widzi cię, nawet na ciebie nie patrząc - powiedział tylko tyle Silent chcąc by sami domyślili się z kim rozmawiał - chciałbym powiedzieć coś więcej ale jesteśmy na podsłuchu. Stałym. Co do ognia - przeniósł wzrok na patologa - to nie mam pojęcia czy to co wydarzy się w Metropolis przeniesie się na iluzje. Po prostu nie wiem Patrick. A ty Terrence - tym razem skierował wzrok na Baldricka - masz jakiś inny pomysł? Jak tak to się podziel. Jak ty to widzisz? Czekamy i liczymy na to ze jakoś to będzie? Czy może do czasu aż ktoś z szefostwa Miasta Miast sam się do nas pofatyguje a bardziej do was by zabrać to co macie razem z Patrickiem, to co jest dla nich takie cenne. Jak ty to widzisz he? – zapytał zadziornie

- Dobra, to mi wystarczy. O źródłach informacji pogadamy później, teraz zdaję się na ciebie. Tylko żadnych pokazów fajerwerków po tej stronie lustra – Cohen ruszył w kierunku wejścia do szpitala

- Stałeś się bardziej wygadany odkąd oddałeś się wampirkom Alvie - odparł Baldrick - Nie, nie mam lepszego planu, ale twój też mnie nie powalił. To, że jest jedyny, nie znaczy, że muszę go poprzeć. Pójdę z wami, ale nie myśl, że zrobię to z dobroci serca.

- Na pewno nie. Raczej jestem pewien, że pójdziesz jedynie dla tego by przy okazji ratować i własny tyłek – Alvaro podniosł torbę z ziemi

- Brawo Einsteinie – skwitował Terrence i ruszył w ślady Patricka

Rafael siegnal po kolejną z toreb. Zlowil wzrok Claire na sobie. Zarzucił pakunek na ramie a w druga reke chwycil kolejny.

- Przepraszam za tą wiadomosc rano Claire. Żart chyba nie byl na miejscu. Mam nadzieję że nie żywisz urazy? - zwrócil sie ściszonym głosem do Claire kiedy do niej podszedł.

Zerknęła na niego przelotnie i uśmiechnęła się krzywo, jedną połową ust.
- Biorąc pod uwagę, że pewnie dzisiaj zginiemy to zaczynam żałować, że jednak nie poszliśmy na całość - ciężko było powiedzieć czy teraz ona się z nim droczy czy mówi aby poważnie.

- Claire... zanim tam wejdziesz... powinienem nawrzeszczeć na ciebie, nawrzucać tobie byś odpuscila, byś dała sobie z tym spokój... ale nie umiem, nie wiem czemu... może dlatego że jestem egoistą?... Zanim tam wejdziesz chcę żebyś pamiętała o jednym. tylko o jednym. Twoja dusza nalezy tylko do Ciebie. Nie daj jej sobie zabrać. Bo inaczej skończysz tak jak ja albo jak Jess....

Może i Rafael był powazny, czasami zbyt poważny, zbyt patetyczny, jakby nie umiał się wyluzować, jakby cała powaga tego świata leżała mu na ramionach ale przy tej dziewczynie stojącej naprzeciw niego czuł się w jakią sposób…. spokojny, jakby ktoś podał lekarstwo na wszelkie bóle, lekarstwo na problemy tego świata.

- Gadasz jak ksiądz - przeżuwała spokojnie gumę aż trzasnął wielki różowy balon. - Nie jesteś już nim, prawda? - w jej oczach błysnęło rozbawienie. Odrobinę sztuczne, odrobinę wymuszone. Jakby chciała za wszelką cenę odegnać od siebie grobowy nastrój ich samobójczej najpewniej misji. - Błagam cię, tylko nie mów mi, że chciałam się przespać z księdzem. Za to pewnie idzie się do piekła.

- Byłem nim... dawno temu - uśmiech zniszczył trochę powagę jaka dotychczas rysowała się na twarzy Alvara - a ja myślałem że to wampir tak na Ciebie działał

Zatrzymała się na moment i uśmiech zgasł z jej twarzy.
- Wiesz, że to bez sensu, prawda? - ściszyła głos. - Wczoraj może coś zaiskrzyło ale... to by tylko wszystko skomplikowało. Nie szukam niczego na dłuższą metę. Po prostu się w tym nie sprawdzam.

Silent zatrzymał się. Zaskoczony. Jakiś cień przemknął po jego twarzy
- Nawet nie spróbowałaś Claire - szukał jej spojrzenia - Widocznie nigdy nie dałaś szansy drugiej stronie… Teraz zachowam sie dopiero jak ksiadz. Piesn nad Piesniami osiem- szesc.

Rafaelem targały dziwne emocje. Trzymał je w ryzach starajac sie nie wypuscic na zewnatrz by Claire nie uznała ze jest załosny. Wiele przeszedł ostatnimi czasy, wiele widział i doświadczył, ale słowa tej jakże twardo stapajacej po ziemi urodziwej kobiety zabolały najbardziej. Starała sie zamknąć bramę, którą dopiero co zaledwie uchyliła. Rafael miał zamiar w nią walić do momentu az go wpuści by mógł ją poznać by ona mogła poznać jego. Teraz jednak nie mógł. Musiał odpuścić. Był szpital, była pozbawiona duszy Jess....
Czy i on nie został pozbawiany wszystkiego?

Claire wpatrywała się w niego z nieodgadnioną miną.
- Pieśń nad Pieśniami nie jest widać pisana każdemu...

Ruszyła do przodu ale po paru kroków odwróciła się jeszcze i dodała.
- Jeśli wyjdziemy z tego cało dam ci się zaciągnąć na kolację. Ale więcej nie mogę obiecać.

... drzwi jednak nie zostały do końca zamkniete

Rafael usmiechnał sie do pleców Claire znikających w drzwiach szpitala

Szpital nie przedstawiał się najlepiej. Na pewno w takim miejscu nie chciałby być leczony, choć z drugiej strony… to tylko iluzja.
Starał się nie rzucać w oczy, nie miał odznaki więc i zawartośc torby byłaby trudna do wytłumaczenia. Dodatkowo mógł zostać przez kogoś rozpoznany. Przed wejściem spojrzał jeszcze w góre na frontową ścianę szpitala. Miał dziwne odczucia co do tego miejsca. Czuł… coś groźnego. Metaliczną aurę śmierci i degeneracji unoszącą się nad budynkiem, niczym odór nad gnijącym ścierwem. Coś tutaj było nie tak i to poważnie nie tak, ale wampir nie wiedział co.

Nie był zbytnio zadowolony kiedy Claire pokazała swój wybuchowy charakter. Chciał ją uspokoić dać do zrozumienia, że właśnie teraz powinna zbastować i tłumić tą silniejszą część swojej natury. Nie uczynił jednak tego. Gdyby skupił na sobie uwagę mógł zaprzepaścić wszystko co dotychczas zbrobili. Mogło się narodzić wiele pytań, które w końcu dały by jedną odpowiedź - Rafael Jose Alvaro żyje i stał się potworem…
Odetchnał z ulgą kiedy wchodzili do sali o numerze 66.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=_Aa0drg2JfA&feature=BF&list=QL&index=17[/MEDIA]

Pokój okazał się być salą w której leżało troje ludzi podłączonych do aparatury kardiologicznej. Byli chudzi, wynędzniali, oddychający z trudem. Do pomieszczenia prawie nie przepuszczały światła brudne okna widniejące na ścianie naprzeciw wejścia. Farba łuszczyła się na ścianach. Umeblowanie sali stanowiłu trzy łóżka i szafki obok nich. Pokój biedny, skromny i zimny. Dopiero po bliższym przyjrzeniu możnabyło zauważyć, że leżące postacie to kobiety. Podobne do siebie.
Już zanim Alvaro wszedł do pomieszczenia czuł zapach piżma. Będąc w środku zlokalizował jego źródło, które mieściło się w szybie wentylacyjnym odgrodzonym od sali kratką.
Dodatkowo po wejściu do komnaty usłyszał szept, słowa skierowany jakby tylko do niego. Tuż przy uchu. Wyraźnie, obco, natarczywie. Ktoś…. Coś, wołało w kółko - UNKATH, UNKATH.
Dodatkowo po kilku krokach Rafael uświadomił sobie, że idzie po kałuży. Kałuży krwi. Dopiero teraz do jego nozdrzy doszedł zapach życiodajnego płynu. Prawie zgiął się w pół odczuwajac nagłe łaknienie. Zapach krwi skręcał duszę.

„Co się dzieje? Niedawno się posilałem, nie powinno tak być… słodki Boże co za ból”

Ból pragnienia

Powinien wyjść stad jak najszybciej ale nie mógł. Tutaj była brama oddzielająca iluzję od Metropolis, które było prawdziwym światem. Prawdziwym ale obcym…. a może kolejną iluzją któż to wie co jest prawdą a co nie….
Na początku błądzili szukając z Cohenem jakiegoś rozwiązania. W jakiś sposób Patrick widział symbole wymalowane na ścianach sali, które ukryte były przed wzrokiem pozostałej trójki.

Kiedy chciał spróbować ofiarowania krwi jednej z leżących kobiet i powiadomił o tym fakcie innych, jedynie Baldrick oponował. To potwierdziły jego dotychczasowe przypuszczenia na temat tego policjanta. Oddany temu co przysiągł czynić - Chronić i Służyć. Chyba jedyne dwa słowa, które miały dla niego jakąś świętość.

Chciał dać do zrozumienia Baldrickowi, że to wszystko jest nieprawdziwe, że musi wyzbyć się tego czego dowiedział się w tym „więzieniu” zwanym życiem, że musi na nowo się narodzić w swym postrzeganiu.

Skąd to łaknienie...? Przeklęty, przeklęty. Po stokroć przeklęty...

Opowiedzieli sobie co czuli co widzieli wchodząc do tego pomieszczenia. Co dostrzegli ponad iluzję. Musieli jakoś spróbować „otworzyć” bramę do ruin Miasta Miast. Mieli mało czasu a zaczęli coraz bardziej zwracać na siebie uwagę. Cohen w ostatniej chwili wyszedł na korytarz by powstrzymać nadgorliwego doktorka, która zamierzał się dowiedzieć dlaczego czwórka policjantów biega po salach jego poważnie chorych podopiecznych.

Nie mogli czekać

Baldrick słusznie chciał współpracować ale jak się okazało później każdy z nich miał inna klucz umożliwiający mu wejście poza iluzję.

- Musimy się śpieszyć - Goodman stwierdziła oczywiste. - Jeśli te kobiety mają liczne ślady po żyletkach, to znaczy, że ktoś je często nacinał. Może to jest swego rodzaju klucz, rytuał który otwiera drzwi? Rozumiem twoje moralne bariery Cohen – rzuciła jeszcze do wychodzącego patologa - ale przecież nie mamy w planach zabawy w Kubę Rozpruwacza. Lekkie, płytkie nacięcia. Myślę, że warto spróbować. - zeskoczyła z krzesła i zaklęła szpetnie. - Nikt z was nie ma papierosa, prawda?

- Nie mamy czasu – Alvaro przez chwilę nasłuchiwał rozmowy z korytarza jaką przeprowadzał Cohen z lekarzem - Zresztą i tak będę się smażył w piekle - Silent błyskawicznie wydobył scyzoryk i naciął... swoja rękę

“Ofiara. Plugawa. Bezbożna. Ja już jestem w piekle”

Nic się nie wydarzyło za wyjątkiem pojawiających się kropel krwi w miejscu nacięcia. Dodatkowy zapach krwi jeszcze bardziej skurczył jego trzewia. Tak wspaniale ona pachniała...

„Kim się stałem...?”

„Pan Piórko....”

„Byłem tym samym zimnym mordercą jak zabójca mojej siostry....”

Chciałem krzyczeć, wrzeszczeć ponad wszystko, tak by słyszano mnie nawet poza iluzją

DLACZEGO??!!!

Bo jesteś słaby

Zawsze byłeś....

Słaba kupa mięsa

Alvaro

Silent przymknął oczy. Na chwilę. Spojrzał na Claire zajętą sprawdzanie wentylacji.

Smutek ścisnął jego gardło.

„Gdybym poznał Ciebie wcześniej... kto wie...”

Śmierć jest dopiero początkiem

A wiedza nas zabija

Podszedł i bez słowa pomimo swych wcześniejszych słów naciął dłoń jednej z leżących kobiet. Z jej ręki wylał się strumyk życiodajnej substancji. Zapach lekarstw i śmierci.

- I nic. Szlag by trafił te wszystkie anioły, ich zabawy z nami w kotka i myszkę – Rafael mruczał do siebie wyraźnie poirytowany - szlag by trafił te wszystkie rytuały - odłożył delikatnie misę z niewielka ilością krwi i zaczął opatrywać kobietę - jakie to wszystko jest chore. Jesteśmy szczurami w ich cholernych gablotach - odwrócił się od pozostałych i czubkiem języka dotknął krwi jaka zalęgała dno misy w kształcie nerki.

Dreszcz, jaki przeszedł jego ciało był wręcz niesamowity. Przestrzeń wokół niego zafalowała. Leżące na łóżku postacie, ściany, łóżka - wszystko na moment znikło, by pojawić się za chwilę .. inne.

Wypaczone.

Widział trzy wychudzone, rozciągnięte na łożu boleści postacie, którym z ciał wystawały dziwne kable, łańcuchy i żyły zintegrowane z ich systemem krwionośnym i nerwowym. Postacie jęczały. Pomieszczenie wibrowało od ich jęków. Na ścianie pomieszczenia ujrzał wielkie plamy wilgoci i pleśni. Odór gnijących ciał i nieczystości uderzył w nozdrza z intensywnością, przyprawiającą o zawroty głowy.

Był po drugiej stronie.

Walczyć o duszę partnerki z Wydziału którą ledwie znał a która w obliczu tego wszystkiego była dla niego jak część rodziny.

Położył torby na ziemie i szybko wypakował z jednej z nich spryskiwacz ogrodowy, który napełnił łatwopalną substancją. Zakręcił pojemnik i przewiesił go przez plecy. Może i wyglądał śmiesznie, ale nie był żadnym bohaterem komiksowym czy filmowym, nie aspirował do roli wampira roku wiec było mu wszystko jedno jak z tym wygląda. Pragnął zapewnić jedynie bezpieczeństwo tych z którymi tutaj przybył oraz zrobić wszystko by odzyskać duszę Jessici Kingston. Zamierzał na razie biegać po korytarzach tego miejsca ze spryskiwaczem wiszącym na jego plecach, do czasu aż płyn się wyczerpie albo okaże się ze jest on zupełnie bezużyteczny. Byleby tylko stanowił skuteczną broń jeżeli będzie potrzebna.
Do kieszeni włożył kilka zapalniczek. Wykładał na ziemię palniki i dezodoranty licząc, że i pozostali odkryją co było kluczem do złamania iluzji. Astaroth miał rację..... powinni całkowicie zmienić postrzeganie tego co ich otacza.

Pomimo panującego tutaj smrodu zgnilizny, pleśni, wilgoci poczuł miły mu zapach Goodman. Uśmiechnął się odwracając się w jej kierunku. Uśmiech jednak po reakcji Claire zgasł szybciej nawet niż się pojawił.

Cofnęła się parę kroków patrząc rozwartymi szeroko oczyma na Rafaela i wpadła na pordzewiałą i poniszczoną metalową szafkę

- Claire ty się mnie chyba.... - rozejrzał się za siebie przerywając dotychczasową czynność by zbadać ewentualne źródło, które wystraszyło dziewczynę

Nikogo nie było

Claire ściągnęła brwi w, wydawałoby się, dość wrogim wyrazie. Dłoń, raczej instynktownie niż z rozmysłem spoczęła na kaburze pistoletu.

- Alvaro? - tyle zdołała z siebie wykrztusić. W jej głosie dało się wyczuć plątaninę niepokoju i niedowierzania.

On ją wystraszył

„Ty się mnie boisz…”

- A kto niby? Przecież czekam tutaj na was. Masz, weź ten palnik i dezodorant. Wiesz jak je użyć -Nie przestawał patrzeć na Claire.

Ta skinęła nieznacznie głową. Postąpiła naprzód, sięgnęła do torby po wysoką tubę lakieru do włosów ale zaraz cofnęła się pod ścianę.

- Ty... - kolejne zająknięcie. - Nieważne. Mam nadzieję, że reszta szybko do nas dołączy.

- Hej Co się dzieje? – Silent nie wytrzymał - Jeżeli chodzi Tobie o to z krwią to wybacz mi ale czego sie spodziewałaś przecież wiesz kim się stałem, czym mnie uczyniono.

- Tak, to widać - dodała z naciskiem. - Dopiero tutaj to widać.

- Lepiej że to do Ciebie doszło później niż wcale bo teraz mogłabyś żałować - w jego głosie słychac było nutę złości, żalu. Myślał że wszystko już sobie wyjaśnili w tej kwestii - a tak masz sprawę już jasną - nieświadomy mówił o czymś zupełnie innym niż dziewczyna

- Nie chciałam cię urazić... - jej spojrzenie pozostawało baczne, nieufne. - Po prostu... spójrz w lustro Alvaro.

Ostatnie słowa zawierały jakąś ukrytą nutę smutku.
Nie chciała już patrzeć mu w oczy. Kopnęła lekko uchylone drzwi i wyjrzała na zewnątrz.

Nadal zdziwiony popatrzył po sobie. Nic się nie zmieniło. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Podszedł do jedynego miejsca które choć trochę mogło mu ukazać jego twarz, brudnej szyby przy której umieszczone było łóżko. Spojrzał i....

- No dobra broda może i trochę zaniedbana, więcej zmarszczek na czole od zmartwień, ale nadal nie wiem o co tobie chodzi? - odwrócił się w kierunku policjantki i ponownie przykucnął przy torbie – skoro jednak tobie przeszkadzam to będziesz musiała się trzymać na razie tylko oddalona ode mnie a jak wyjdziemy to z dala ode mnie. Nie będę się tobie narzucał – w jego głosie pobrzmiewało kłamstwo. Zależało mu na dziewczynie, na tym by była blisko niego, by swoją obecnością nie pozwoliła mu zwariować jeszcze bardziej. Pograżyć się w tym szaleństwie.

- Jednak tutaj jesteśmy skazani na siebie czy tego chcesz czy nie – smutek i żal ponownie zagrały. Dotychczac nie zdawał sobie sprawy jak wiele zaczęła dla niego znaczyć Claire i jak bardzo zraniła go swoim zachowaniem.

Jej oczy rozszerzyły się bez zrozumienia. Na moment. Krótką zaledwie chwilę.
- Nieważne... Po prostu znajdźmy Jess.

Skinał głową ale nadal czuł się niepewnie. Coś w Claire zmieniło się względem niego a on nie wiedział co i dlaczego

Kolejna część Rafaela Jose Alvaro wypaliła się bezgłośnie....

Bramy zatrzasnęły się przed jego nosem….
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 24-03-2011 o 19:08. Powód: dodałem tytuł i poprawiłem czesc błedow
Sam_u_raju jest offline  
Stary 24-03-2011, 07:52   #93
 
Dominik "DOM" Jarrett's Avatar
 
Reputacja: 1 Dominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znany
- Więc tak wygląda ten niepokorny Legionista – delikatny, dziewczęcy głosik, który usłyszałem, pasował do tego pomieszczenia, jak drogie perfumy do taniej mordowni.

Uniosłem głowę i spojrzałem na nią.

Mogła mieć góra dziesięć lat. Dziewczynka miała całe białe oczy, jak osoba niewidoma, lecz wiedziałem, że widzi. Widzi nawet na mnie nie patrząc.

- Co masz na swoje usprawiedliwienie, X-635 – zapytała melodyjnym, idealnie pasującym do dziewczęcej wyliczanki głosikiem.

-Nie mam nic- starałem się nie zdradzić w głosie niepewności, nie wiedzy. Kim była? - Jedynie miłość ale co wy możecie o tym wiedzieć - zaryzykowałem grzeczny sarkazm.


- Miłość... - uśmiechnęła się okrutnie. - Dobrze wiemy czym jest miłość i zrada, X-635.


-Jedno nie istnieje bez drugiego. Jak ciemność i jasność- westchnąłem spuszczając na chwilę wzrok


- Też zostales zdradzony. Ale wcześniej zdradzileś. Jaką karę dla siebie przewidujesz X-635?


-Karę?!- zaprotestowałem szukając tego który mnie tu przywiódł- Obiecano mi że będę mógł odszukać Jess, ich oprawców. Że będę mógł jej pomóc.



- Najpierw kara. Potem służba. Uciekleś. Złamaleś zasadę Legionu Potępionych. Musisz ponieść konsekwencje - wiedziałem że dyskutowanie z tej pozycji nie doprowadzi do niczego dobrego. Miałem pełną świadomość że w tym świecie jestem tylko nędznym robakiem którego ktoś taki jak oni mogą w każdej chwili rozdeptać.

-Dobrze więc poddam się twojej woli






zaśmiała się, zbliżyła do mnie, wspieła na palce i musnłe dlońmi policzek

- Jesteś taki słodziutki. Grzeczny, słodki piesek. Nie potrafię się na ciebie gniewać... Choodź. Oddajcie mu jego rzeczy.


Ruszyłem za dziewczynką czując nijako obawę. Bałem się jej, pierwszy raz w życiu... bałem się.



Zaprowadziła mnie do komnaty obok, Pokoju wylożonego metalowymi, przerdzewiałymi płytami. Byly tam meble zrobione z ludzkich szczątków. Stolik zrobione były ze splecionych dwóch ludzi, krzesla z wyoskim oparciem, zrobione z kości, ścięgien i skór.
Dziewczynka wskoczyła na jednez mebli, drugi wskazała mnie.
Usiadłem nie protestując a dłonie splotłem na piersi








- Tak, X-635. Teraz porozmawiamy o twoim zadaniu.


Przeszło mnie mrowienie. Taaak bałem się chyba


- Szczury Unkath złapały twoją Jess. Tobą wzgardziły, Lękały się tego, komu słyżysz. I słusznie. Nie na tyle jednak, by zabrać to, co należało sie twemu panu i co ty nieopatrznie stracileś.


Słuchałem uważnie, każdy najmniejszy szczegół mógł pomóc mi odszukać i pomóc Jess.
-Dokąd ją zabrały i coż to tak ważnego miała ze sobą Jessicka?


- Wydaje nam się że frament mocy Astarotha. A zabrly ją do jamy Matrony Unkath. A ty pójdziesz do nich i wynegocjuesz cenę za ten fgarment. Jak dobrze się spiszesz dostaniesz Jess do zabawy i bedziesz mogł z nią zroibić co tylko zechcesz.


- Czy ten fragment mocy Astarotha jest nadal w niej? Ocali jej to życie? Co mogę zaoferować im w zamian?


- Czy jest w niej? Możliwe. Czy ocali jej to życie? Mozliwe. Co jesteś w stanie zaoferować? Sam ocenisz czego zechcą. Otworzysz pertraktacje X-635.


- Niemam zbyt wiele co mógłbym im zaoferować w zamian


- Sparwdzimy najpierw czego mogą chjcieć i czy w ogóle chcą zamiany


-Dobrze. Jestem gotowy ponownie dla niej umrzeć - uśmiechnąłem się . Bardziej bałem się jej pustych oczu niż bólu rozrywanai ciała gdy się umiera


- Ty już nie możesz umrzeć. Może tylko spotkać cie los najgorszy z możliwych.


-Czyli jaki?


- Unicestwienie


-Co znaczy byt jeśli nie można kochać. - spojrzałem w podłogę na której wypatrzyłem rysy Jess.- Jak dotrzeć do tej z którą mam rozmawiać?

-X-604 cie zaprowadzi



-Potrzebna mi jakaś broń. Jeśli nie uda mi się negocjować wydrę jej to siłą i zabiorę Jess. Kiedy mam wyruszyć?


- Dostaniesz miecz i kuszę. Ale siłą nie wskurasz nic. Zginiesz próbując.


- Dobrze , dziekuje za radę


-Na jak długo starczy mi pokarmu?


- Wystarczy. Długo ci nie zejdzie.


-Hehe, nie wieżysz w to że wrócę prawda.... to misja z której mam nie wrócić??- uśmiechnąłem się wiedząc co mnie czeka


- Mam nadzieję że wrócisz.


Wstałem i rozejżałem się za mieczem i obiecaną kuszą.

- Nie zawiodę ...- w myślach dodałem "nie zawiodę cię Jess"

X-604 podszedł do mnie i zabrał do sali która wyglądała jak magazyn. Przygarbiony wynaturzony niski człowieczek do złudzenia przypominający mi Kwazimodo wydał mi ubranie, płaszcz i maskę która po przytknięciu do mojej twarzy zadała mi ból setek małych igieł.
Ubrałem się szybko i w milczeniu bo słowa były zupełnie zbędne.
X-604 warknął coś do Kwazimodo , coś co nie było dla mnie zbyt zrozumiałe ten zniknął w głębi magazynu na dłuższą chwilę by wrócić dzierżąc w ręku miecz




i obustronną kuszę z niezależnymi dwoma spustami.





...Ruszyliśmy poprzez ruiny. Skrupulatnie skryłem klingę pod połami płaszcza a kuszę przewiesiłem przez plecy ustawiając tak pasek by ta była dostępna dla mnie w każdej chwili bez możliwości łatwego zdjęcia jej. Jak oddziały specjalne nosiły mp5. Kurz unosił się w powietrzu a horyzont rozmywał od nagrzanego piasku. W końcu dotarliśmy do ruin w których staneliśmy nad ciemną dziurą z której to unosił się smród ścieków, szamba i padliny. X-604 wskazał bez słowa czeluść. Zrozumiałem że tutaj zaczyna się królestwo Matrony.
Już się nie bałem. Wiedziałem że tylko ja mogę ocalić Jess. Przynajmniej tak mi się zdawało.
 
__________________
Who wants to live forever?
Dominik "DOM" Jarrett jest offline  
Stary 26-03-2011, 22:09   #94
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Thumbs up Współtworzone z: Armiel, Sam_u_raju, Gryf, Liliel ;)

Baldrick nie czuł się komfortowo, nie dla tego, że znajdował się w środku obskurnego szpitala, czy z uwagi na kłopoty w jakie sam się pakował. Chodziło o coś innego, dużo bardziej egoistycznego. Irytowało go po prostu, iż to Alvaro przejął inicjatywę, posiadał większą wiedzę i został liderem. Musiał jednak jakoś dać sobie radę z dyskomfortem. Jedno było pewne, nie podobał mu się plan i starał się by nie było to żadną tajemnicą.

Samemu miejscu nie można było odmówić uroku, od razu po przekroczeniu progu uderzył go paskudny odór, szybko przypomniał sobie jak czuł się na jednym z ostrych kaców, które parę razy w swoim życiu miał. Dopełnieniem efektu były odgłosy dochodzące do jego uszu. Przypominały szczurze piski, choć zdawały się wydobywać z gardeł pokasłujących bezdomnych, lecz zdawało mu się również, że niektóre biorą się z innego miejsca. Jakby dochodziły... znikąd?

Następnie przyszła pora na sprzeczkę z ochroną szpitala, nie mieli nakazu, nie posiadali nawet dobrego uzasadnienia na odwiedzenie pokoju 66, więc nic dziwnego, iż zaczęły się kłopoty. Pałeczkę w tym miejscu przejęła głównie Goodman, natomiast nie licząc jednej uwagi nie na miejscu oraz małego komentarza odnośnie Silenta Baldrick postanowił raczej siedzieć cicho, musiał sporo jeszcze przemyśleć, a nieubłaganie szybko zbliżał się moment podjęcia dość istotnej decyzji.

Feralna sala 66 wyglądała dokładnie tak jak powinna, była obskurna i mało humanitarna, leżały tutaj trzy kobiety, choć akurat rozpoznanie ich płci nie należało do rzeczy prostych. Pacjentki podłączone były do aparatury kardiologicznej, były strasznie wychudzone i wynędzniałe, każdy oddech przychodził im z wielkim trudem. Cohen od razu zabrał się za przeglądanie karty jednej z chorych, najwyraźniej nawyki zawodowe nie pozwoliły mu postąpić inaczej.

- Co dalej? – zapytał Patrick.

Baldrick nie skupił się na pytaniu bowiem już zaczął wyczuwać coś niedobrego, w powietrzu coś wisiało, to coś nie mogło zwiastować niczego im przychylnego. Znów zdawało mu się, iż coś słyszy, jakieś niewyraźne szepty i suchy, agonalny kaszel, który zdawał się dochodzić z wąskiego otworu wentylacyjnego. Natomiast ciała trzech pacjentek stanęły we krwi, uwagę przykuwały szczególnie nacięcia na ich nadgarstkach, które z każdą sekundą powiększały się, otwierały, rozszerzały. Na początek przyszło obrzydzenie, ale już w następnej chwili chciał chwycić coś ostrego, cokolwiek, zadać ból, rozciąć rany, wziąć udział w tej chorej wizji. Kiedy poczuł w spodniach ból zdał sobie sprawę skąd dokładnie wzięły swój początek te myśli.

- To nie jest normalna hospitalizacja. Te kobiety to chyba fragment bramy. Silent, mówią ci coś te gryzmoły? –
spytał Cohen, lecz widząc, że ani Alvaro, ani też nikt inny, nie za bardzo wie co ma na myśli, wskazał na ściany, a potem jakby nieco już tym zniecierpliwiony narysował coś w swoim notatniku i zaczął pokazywać pozostałym - "Od podszewki" całe pomieszczenie jest w tym umazane. I one też.

Baldrickowi nic te bazgroły nie mówiły, zresztą chyba wciąż za bardzo przejęty był wizją by cokolwiek powiedzieć. Tymczasem Alvaro zbliżył się powoli do Cohena, przez moment zdawał się w myślach coś kontemplować, aż w końcu po raz kolejny spojrzał na rysunki w notesie.

- Niestety Patricku. Nic mi to nie mówi. Jak dla mnie są wymalowane bez ładu i składu. – Odwrócił głowę i przebiegł wzrokiem całe pomieszczenie, potem jeszcze przetarł dłonią wargi i kontynuował. - Zawsze możemy wymalować znak strażnika bram i spróbować dostać się tam w ten sam sposób jak Jess. Chyba że Silent zaczął spacerować po sali myszkując po kątach - jest tutaj jakieś inne wejście, albo - oparł się rękami na jednym z łóżek - możemy spróbować ich zaszantażować odcinając jeden z kluczowych filarów bramy... Choć wolałbym tego nie robić.

Baldrick przez moment zastanawiał się czy Silent zdaje sobie sprawę jak abstrakcyjnie brzmi jego przemowa, co gorsza grupowy wampir zdawał się być przekonany, iż to co mówi ma jakiś sens. Być może miało, Terrence nie mógł być tego jednak pewien, jak i niczego w tym świecie. W tym samym czasie jego ulubiona pani detektyw Goodman zaczęła nagle niczym zawodowy palacz przetrząsać swoje kieszenie w poszukiwaniu dawki nikotyny. Jednak jej wzrok spoczywał na kracie wentylacyjnej, która podejrzanie wyglądała widocznie nie tylko dla Baldricka. Kobieta podstawiła sobie krzesło, zdjęła kratę, a pokój wypełnił się kurzem i tynkiem. Przez chwilę przyglądała się uważnie odkrytemu tunelowi.

- A może to coś innego – rzekł w tym samym czasie Alvaro, w jego dłoniach pojawił się scyzoryk - może potrzebna jest ofiara? Słodki Boże Silent zaczął nagle szeptać, tak, że Baldrick nawet nie rozpoznał słów - przecież piłem niedawno. Skąd to łaknienie...? Przeklęty, przeklęty. Po stokroć przeklęty... – po chwili znów dodał głośniej - Zamknij drzwi - jedna ręka wziął jednorazowa “nerkę” i podłożył ją pod ręka kobiety. Druga zamierzał ja naciąć tak by pojawiła się krew.

- Alvie nie sądzisz, że to nie jest dobra pora na toast? - rzucił Baldrick spoglądając wymownie raz na Silenta, a raz na Goodman - Powstrzymaj się. A ty Młoda kiedy zostałaś pracownikiem technicznym, co?

- Terrence.. Przyznaje, nie mam bladego pojęcia jak opuścić kurtynę iluzji. Muszę spróbować tak. Nie będę przy was pił... chyba, że nie dam rady tego powstrzymać - dodał znowu cicho do siebie.

- Czy to jest sposób? - spytał jakimś nietypowym dla siebie tonem - [B]Cohen[/b], ty coś widziałeś, wzory. Ja też wyczuwam tu coś więcej, a ty Rafaelu? O tym powinniśmy porozmawiać, o wskazówkach jakie możemy tu znaleźć, jeśli popełnimy błąd nie pomożemy Kingston. Nie działajmy pochopnie.

Alvaro zatrzymał rękę z ostrzem scyzoryka nad przedramieniem chorej. Popatrzył w kierunku Baldricka.
- Masz rację... masz cholerna rację – powiedział po czym złożył scyzoryk i schował do kieszeni - co ja czuje? Głód. Przeklęte łaknienie krwi. Nie powinienem jednak, bo dopiero co się pożywiałem. Brodzę we krwi i słyszę to słowo. Powtarzające się w kółko słowo UNKATH.

- W porządku, ja słyszę kaszel. - Ucichł na moment, znów przez umysł przebiegło mu zdanie Alvarobo nie dawno się pożywiałem”, skrzywił się i po raz kolejny twardo, wymownie spojrzał na towarzyszy. - Kaszel suchy, przedśmiertny i szept. - Palcem wskazał na otwartą przez Claire wentylację - Dochodzi stamtąd. - Następnie podszedł bliżej leżących kobiet. - Ich ciała krwawią, rany na nadgarstkach rozszerzają się. - Obrócił się w ich stronę. - Wasza kolej.

- Mnie chce się palić. Tyle, że mocniej niż zazwyczaj.
- głos Goodman zdradzał pewne rozdrażnienie. - Wy macie super moce, bawcie się w dedukcję. Ja widzę tylko pokój i trzy śpiące królewny. -
Sięgnęła do paska po niewielką służbową latarkę i poświeciwszy sobie zerknęła do szybu wentylacyjnego.

- A ostatni X-Men?

- One mają rany i blizny po ostrzu w stylu żyletki, których nie widać po tej stronie. Na czołach mają takie symbole –
powiedział Cohen znów pokazując im coś w swoim notesie - na ścianach jest tego więcej, pieczęcie aniołów czy coś takiego... nie jestem najlepszym okultystą. Silent, jeśli już musisz upuszczać komuś krew, upuść moją. Nie wiemy kim są te kobiety, ale nie zgadzam się na poświęcanie niewinnych ludzi. Jakkolwiek to dramatycznie to zabrzmi: to ostatnia rzecz, która różni nas od nich. – Swoją tyradę wypowiedział jak zwykle całkowicie obojętnym tonem, zwieńczył ją zaś łyknięciem garści żółtych tabletek, co nie uszło oczywiście uwadze Baldricka. - Odtworzenie tego co zrobiliśmy u mnie może się nie udać bez wycinków i Jess... może spróbować z tym sigilem Asmodeusza?

Nagle usłyszeli jakieś szybkie, nerwowe kroki na korytarzu, z każdą chwilą stawały się coraz lepiej słyszalne. Ostry męski głos doszedł zza drzwi, ktoś właśnie twardo ganił swoich pracowników.

- Wezwij policję. Gówno mnie to obchodzi, że to policja! Pokazali wam nakaz? Powiedzieli, czego szukają, zgłosili to mi? Nie! To idź i przygotuj mi dokumenty z oficjalną skargą. Już. Tutaj leżą poważne przypadki. – Ton jego głosu sprawiał wrażenie władczego, wręcz despotycznego oraz zdradzał pewność siebie.

- Ostatni sprawiedliwy - rzucił Baldrick podchodząc do drzwi - Dajcie go tu.

- Szlag! Postarajcie się nie zabić tych kobiet. Ja się tym zajmę
- Cohen złapał przeglądaną wcześniej kartę pacjenta i ruszył na spotkanie nadchodzących.

- Musimy się śpieszyć. - Goodman stwierdziła oczywiste. - Jeśli te kobiety mają liczne ślady po żyletkach, to znaczy, że ktoś je często nacinał. Może to jest swego rodzaju klucz, rytuał, który otwiera drzwi? Rozumiem twoje moralne bariery Cohen, ale przecież nie mamy w planach zabawy w Kubę Rozpruwacza. Lekkie, płytkie nacięcia. Myślę, że warto spróbować. - Zeskoczyła z krzesła i zaklęła szpetnie. - Nikt z was nie ma papierosa, prawda?

- Nie mamy czasu. Zresztą i tak będę się smażył w piekle
- Silent błyskawicznie wydobył ponownie scyzoryk i naciął swoją dłoń, a następnie działanie ponowił działanie na dłoni kobiety.

Cohen opuścił pomieszczenie by spróbować przekonać władczego mężczyznę i dać im nieco czasu. W pokoju pozostali Alvaro, Goodman i Baldrick, ten ostatni był w coraz większej konsternacji, nie łatwo przychodziło mu przetrawienie czynów swoich towarzyszy oraz postanowień jakie podjęli.

- I nic. Szlag by trafił te wszystkie anioły, ich zabawy z nami w kotka i myszkę - mruczał do siebie wyraźnie poirytowany Alvaro - szlag by trafił te wszystkie rytuały! - Odłożył delikatnie misę z niewielka ilością krwi i opatrzył kobietę. - Jakie to wszystko jest chore. Jesteśmy szczurami w ich cholernych gablotach – rzekł, odwrócił się od pozostałych i czubkiem języka dotknął krwi jaka zalegała dno misy w kształcie nerki.

O dziwo w następnej chwili Silent nagle się wyprostował, otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Wyraźnie zaskoczony Baldrick w pierwszej chwili pomyślał, iż może Alvaro wpadł na jakiś pomysł i zapragnął nagle podzielić się nim z Cohenem, jednak gdy dyskretnie wyjrzał, okazało się, iż Rafael po prostu rozpłynął się w powietrzu.

Potem swój spektakl zaczęła Goodman, z niekrytym zaskoczeniem oraz oburzeniem przyglądał się jej rytuałom i sztuczką, co chciała osiągnąć chłepcząc krew pacjentki? Czyżby miała więcej wspólnego z Alvaro niż się wszystkim wydawało? Dzieła dopełniła wykonując kolejne nacięcie, po czym ponownie zabrała się do spijania strużki krwi. Baldrick zbliżył się do aparatury, gdy ta nagle zaczęła wariować, najwyraźniej ciało kobiety źle znosiło kolejne próby Claire. Na szczęście po chwili wszystko się uspokoiło.

Mijały kolejne minuty, zdążył wrócić Cohen, który przyłączył się do uroczej zabawy. Dla Terrenca wyglądało to nad wyraz groteskowo, jakby właśnie wylądował w jakiejś taniej, czarnej komedii, której reżyser miał dziwne obsesje. Stał bezczynnie jedynie przyglądając się czynom towarzyszy.

W końcu zniknęła i Goodman, zapaliła papierosa, zaciągnęła się i rozpłynęła, pozostał po niej jedynie niedopałek, co jednak nie zrobiło większego wrażenia na detektywie. Patrick przeklął, wywalił fajkę i zamknął okno.

- Cohen w mojej wizji miałem pociąg - stwierdził beznamiętnie - Pociąg do zrobienia nacięć na skórze kobiety - dodał z ledwo zauważalną odrazą - Stajemy się tacy jak oni, pogrążamy się.

Patolog chyba nie słuchał. Gdy skończył z oknem, wdusił przycisk przyzywający lekarza.
- Sorry Szerlok. Nasza reputacja za ich życie. Warto. - mówiąc już zajęty był dalszym odczynianiem swoich czarów.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=bYmIKcP7Nbc[/MEDIA]

Oto, gdzie podziały się moralne, ludzkie bariery, by uratować Jess zdolni byli do rzeczy najdziwniejszych i najohydniejszych, bez zastanowienia, bez wyrzutów sumienia, nie poświęcili nawet chwili na pomyślenie o konsekwencjach swoich decyzji. Ludzie, z którymi współpracował, tym samym stali mu się obcy, grali według reguł swoich prześladowców przekonani, iż jakimś cudem zdołają wyciągnął dobrą kartę i wygrać partię.

Przynajmniej wreszcie opadła maska, sznurki marionetek stały się widoczne, a dłonie głównego manipulatora ujawnione. Wielką ironią zdawało mu się teraz to, iż otrzymał swój dar właśnie od demonów, oko, które widziało więcej niż powinno, zrywało kurtynę i obnażało prawdziwy świat, deptało tekturowe domy, małe samochodziki i ludzi. Wiedział, iż może to pochodzić jedynie od nich, tych z którymi miał walczyć. Jakimi środkami? Jakimi poświęceniami? Kim chciał ich uczynić Astarot, ten Który Widział Nawet Nie Patrząc? Nadszedł czas, gdy nie mógł ufać nawet samemu sobie. Nadszedł czas, gdy poczuł pierwszy, czerstwy smak tej wielkiej iluzji, pozostała mu tylko nadzieja.

Wykonał nacięcie i przedłużył ranę na ciele kobiety zgodnie ze swą wizją. Cięcie poszło gładko, jakby o to prosiła się pacjentka, akceptowała swój los i chciała więcej. Nagle jednak szarpnęła się gwałtownie, spazmatycznie. Baldrick spojrzał na aparaturę, strach ścisnął jego serce, kiedy na ekraniku pojawiła się prosta linia, a donośne „Piiiiiii” rozległo się po pomieszczeniu. Chwilę później aparatura wróciła do normalnego działania, znów słyszał zwyczajne „Pi, pi, pi, pi”, które jednak szybko przeszło w ohydne piszczenie szczurów. Oczy chyba mu się zaszkliły, zacisnął mocno powieki, a gdy rozwarł je po chwili stał już obok Alvaro i Claire. Obskurne pomieszczenie, nie bardziej ohydne niż nowy wygląd Silenta. Oto jak wygląda człowiek, który postanawia zostać sługą demonów.

- Alvie przystojniaku… - rzucił.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 26-03-2011, 23:34   #95
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Ponury gmach szpitala łypał na nas dziesiątkami brudnych okiennych szyb. Oczekiwał nas ze stoickim spokojem martwego przedmiotu. Gdy jednak pokonałam frontowe drzwi nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jestem muchą, która dobrowolnie wleciała do paszczy ropuchy. Że zrobiłam dokładnie to czego od nas oczekiwano. Czy wobec tego to miejsce miało przypieczętować nasz koniec? Na myśl, że utknę tutaj, zawieszona pomiędzy czasem, pomiędzy światami, pomiędzy życiem i śmiercią... Dreszcz przebiegł po kręgosłupie. Pożałowałam, że nie zadzwoniłam do Roberta aby się z nim pożegnać.
Niby wiedziałam w co się pakuję, Cohen dokładnie nam to wyjaśniał na ostatnim wykładzie, ale wszystko to było nadal tak nierealne i abstrakcyjne, że chyba nie do końca w to dowierzałam. Czemu więc podążałam tą ścieżką? Chyba dla Jess... To dziwne. Nie znałam tej dziewczyny a byłam gotowa dla niej zginąć. Istnieją jednak pewne granice, których nie mogłam przekroczyć. Jak na przykład pozostawienie gliniarza na śmierć. Z drugiej strony - istniały też inne granice, ezoteryczne i przerażające, które zamierzałam przekroczyć i pozwolić by mój świat już na zawsze zmienił swoje oblicze.
Poczekalnia była obskurna i cuchnąca. Rząd plastikowych krzeseł okupowany przez wielkie trzęsące tłumoki szmat. Bezdomni. Brudni, nędznie ubrani, o pobrużdżonych twarzach i odmrożonych czerwonych nosach. W nozdrza uderzał smród moczu i potu. Przebiegłam wzrokiem po twarzach oczekujących. Brak oka, brak ucha, brak palca... Podejrzanie dużo braków.
Pielęgniarka, pozornie kompletna, także wykazywała się znaczącym brakiem – śladu choćby sympatii. Jej wredne małe oczka, gdyby miały moc krzywdzenia ludzi, spopieliłyby mnie na proch.
- Mamy w ogóle pojęcie gdzie chcemy się dostać? - zatrzymałam się kilka metrów od dyżurki i posłałam Silentowi pytające spojrzenie. - To całkiem duży szpital.

Alvaro skinął potakująco głowa. Tyle na temat.

P
odeszłam do pielęgniarki stanowczym krokiem i błysnęłam jej po oczach odznaką.
- Oficer Goodman, NYPD. Mamy podejrzenie, iż w pomieszczeniach szpitala znajdują się przedmioty mogące pochodzić z przestępstwa, służące do jego popełnienia lub których posiadanie jest zabronione. Na podstawie art. 230 par. 1 przysługuje pani zażalenie na czynności do prokuratora właściwego dla dystryktu Nowy York.
Wygłosiwszy prawniczą formułkę wyminęłam kobietę i zagłębiłam się w pierwszy korytarz.

Pielęgniarka
zamrugała w wyrazie zdziwienia i, kiedy ją minęłam, sięgnęła po guzik interkomu.
- Ochrona.
Grzecznie zaczekałam aż pojawią się panowie w czerni. Nawet nie chowałam legitymacji służbowej.

Dwaj czarni, tfu Afroamerykanie, sporych rozmiarów - raczej tłuści niż umięśnieni. Koszulka z logiem szczerzącego łeb wilka i napis Wulf Security. Spojrzenie tępych osiłków.
- Jakieś problemy, laleczko? - pierwszy podszedł bliżej, kładąc rękę na futerale gdzie nosił gaz pieprzowy. Drugi ma chyba lepszy wzrok.

Tą laleczką mimowolnie podniósł mi ciśnienie.
- Problem zaraz ty będziesz miał, piesku. Utrudnianie prowadzenia dochodzenia to co prawda występek, ale z twoją mordą dostaniesz jak nic rok do dwóch w Huntsville.

Spojrzał na mnie spode łba, niemal urażony bezpośredniością.
- Mogę zobaczyć odznakę? - powiedział nieco grzeczniej ale nadal nieufnie. Drugi coś mówił do noszonej przy pasie radiostacji CB.

- Szmatę. - poprawiłam odruchowo przez zaciśnięte zęby. - Proszę, proszę, uczony piesek. Debil z takim ryjem powinien teraz falsetem żądać nakazu sądowego. Wchodzimy na szmatę. Odpisz sobie numer i jednostkę - warknęłam przyklejając mu rzeczoną szmatę do pyska z głuchym plaskiem.

Ochroniarz cofnął się o krok. Jego spojrzenie stało się naprawdę nieprzyjemne. Wzrok prześlizgnął się przez odznakę, usta poruszały niemrawo.
- Goodman, tak - poczekajcie chwilę. Muszę sprawdzić, czy faktycznie jesteś policjantką. A ci tam - skinął głową na Alvaro i resztę ekipy - niech też pokażą odznaki.

- Cywil z wydziału technicznego do zabezpieczenia dowodów. Stażysta - wskazałam na Alvara po czym schowałam odznakę do tylnej kieszeni. Mój głos zdradzał niecierpliwienie. - I tak poświęciłam ci więcej czasu niż powinnam tłuściochu. Spisałeś moje dane a teraz łaskawie zejdź mi z oczu bo twoja morda psuje mi samopoczucie. Panowie, idziemy.

Nigdy nie grzeszyłam uprzejmością, szczególnie jeśli czyjaś gęba na pierwszy rzut oka powodowała we mnie niesmak. Ale nie chodziło tylko o to. Od kiedy zobaczyłam naszywki na ich rękawach poczułam do nich niekontrolowaną niechęć. Zrozumiałam, że to wszystko jest grubymi nićmi szyte. To tylko układanki większej całości.

Cohen szedł na końcu z rękami założonymi z tyłu pleców, z kamienną twarzą lustrując otoczenie. W bladym świetle jarzeniówek, na tle obskurnego korytarza, sprawiał nieprzyjemne wrażenie nazistowskiego oficera na inspekcji obozu zagłady.
Czując na plecach oddech podążających za nimi czarnych ochroniarzy odwrócił się i zmierzył ich wzrokiem.
- Panów zaangażowanie w pracę świadczy o nich jak najlepiej, ale jeżeli naprawdę chcą nam panowie towarzyszyć w czynnościach śledczych, lub przy nich asystować potrzebuję spisać imiona, nazwiska, numery ubezpieczenia i wasze licencje. - spojrzał kolejno w oczy jednego i drugiego. - Chyba, że po prostu wszyscy zajmiemy się swoją pracą i nie będziemy sobie wchodzić pod ręce. Jak panowie uważają?

- Dobrze - mruknął większy z mięśniaków niechętnie. - Tylko odmeldujcie się, jak będziecie wychodzić. Czy mamy zacząć procedurę ewakuacyjną personelu i pacjentów? Sprawdzono wasze dane. Faktycznie jesteście gli... to znaczy policją.

Zerknęłam na plakietki identyfikacyjne z nazwiskami ochroniarzy. Coorney i Douglas.

- Hej Douglas – zwróciłam się do jednego z grubasów. - Pożyczysz mi na chwilę swój notes i długopis? Jednak spiszę wasze nazwiska, wiesz jestem cholerną formalistką.
Ochroniarz, dosyć niechętnie, ale dał mi niewielki notatnik i długopis.
- Coo-rney i Dou-glas – przeliterowałam teatralnie i notowałam zawzięcie. Zajęło mi to jednak znacznie więcej czasu niż powinno.
Wyrwałam wreszcie kartkę i pokazałam ją kolejno Cohenowi, Alvaro i Baldrickowi. Litery były niezgrabne ale czytelne.

Wulf Security. W tej samej firmie pracowali sprawcy nocnej masakry w K-Markt. Zbieg okoliczności??? A może mają jednego pracodawcę? R-A-Z-Y-D-A???”

Przez chwilę stałam odwrócona plecami do ochroniarzy i nerwowo bawiłam się swoim wisiorkiem.
- Ok – powiedziałam wreszcie spokojnie. - Dzięki za notes. Douglas, łap!
Taki odruch bezwarunkowy. Mężczyzna automatycznie wyciągnął ręce i złapał w locie bez grama podejrzliwości. Zamiast jednak notesu w jego stronę poszybował wisiorek. Spory srebrny krzyżyk na łańcuszku, prezent od mojej matki dewotki.
Równocześnie
sięgałam po broń. Aby na wszelki wypadek być w pogotowiu. Przez lata pracy w policji nauczyłam się słuchać swojego instynktu. A ten szalał jak syrena alarmowa.

Wisiorek znalazł się w rękach murzyna. Złapał go i spojrzał na niego zdezorientowanym wzrokiem. Przenosił spojrzenie z krzyżyka, na mnie, ze mnie na krzyżyk. Jego mina wydawała się być głupsza niż zazwyczaj, co było naprawdę trudne.

- Eeeee … - zdołał tylko wykrztusić.
- Chyba masz branie, Doug - zaśmiał się drugi z ochroniarz. - Wygląda na łatwą. - sprawiał wrażenie rozbawionego.

Ale w jego oczach coś błysnęło. Przez chwilę nie było tam niczego, poza pustką. Jedno uderzenie serca. Nawet krócej, ale wyrażnie dostrzegłam ciemność wtopiona w brązową skórze twarzy. Oczywiście mogło to być złudzenie. Ale czy było?

Szybko się otrząsnęłam i zdobyłam się, jakkolwiek wymuszenie, na paskudny uśmieszek.
- Art. 226 par 1 kodeksu karnego. Mój ulubiony. Znieważenie funkcjonariusza publicznego na służbie. Gówno z tego będzie w sądzie, ale pozwala mi to na zrobienie jednej fajnej rzeczy. Wszystkie chujki, które choć spojrzały na mnie krzywo zostają zatrzymane do wyjaśnienia. 48 na dołku dobrze wam zrobią. - Wyciągnęłam kajdanki z futerału na plecach.
- Rączki, kochasiu. Piśnij tylko a zobaczysz że policyjna brutalność pojawia się nie tylko w Los Angeles.

Może byłam narwana i preferowałam agresywne podejście, ale wiedziałam doskonale jak działać z literą prawa. Pozostałość po rzuconych znienacka studiach prawniczych.

Murzyn zmrużył oczy, jakby zastanawiał się jak zareagować.
Ten z łańcuszkiem spojrzał bardziej pojednawczo.

- Nie bądźmy takimi służbistami, pani detektyw – uniósł ręce w pokojowym geście. - My tylko wykonujemy swoją pracę, podobnie jak wy.

- W czymś mogę pomóc? - mężczyzna wyszedł z pobliskiego pokoju. Miał na sobie fartuch lekarza i zmęczoną twarz. Przyglądał się scenie przez sporych wielkości okulary. Zmęczona, szara twarz ściągnęła się w kreskę.
- Można by było zachowywać się nieco ciszej. Jesteście państwo na onkologii dziecięcej. Tutaj ludzie walczą o życie i te hałasy troszkę je denerwują. Douglas? Co tu się dzieje. Gdzie są państwa fartuchy ochronne? Nakrycia na nogi. Nanieśliście błota. - ostatnie słowa skierował wprost do waszej grupki.

- Myślę, że skoro jesteśmy na onkologii to dzieciakom i tak jest wszystko jedno. - Do rozmowy w końcu wtrącił się Baldrick ale nie był ani deko uprzejmiejszy niż ja, co przyjęłam z nieskrywaną wdzięcznością. Ostatnie czego potrzebowałam to moralizatorski wykład jak to się nieetycznie zachowuję. - Dni większości pewnie już są policzone. W każdym razie nie mamy zamiaru przeszkadzać, wy róbcie swoje i nam nie przeszkadzajcie, bo wizyta się przedłuży. Jeden niech przyniesie nam fartuchy i resztę, a potem zajmiemy się sobą.

- Słyszał pan, panie Dauglas - lekarz pogonił czarnoskórego ochroniarza. - Proszę przynieść ubranie ochronne funkcjonariuszom. O ile może odejść? Nie jest chyba aresztowany, prawda? Czym mogę państwu służyć przez ten czas?

Kiedy ochroniarze oddalili się po rzeczone ubrania zdobyłam się na szept w kierunku współpracowników:
- Nadal jestem za tym aby ich profilaktycznie skuć. Kiedy to wszystko się zacznie mogą namieszać. A... nie chciałabym się z nimi spotkać po drugiej stronie.

- Jeśli to jakieś tałatajstwo z Metropolis, myślę, że żadne kajdanki im nie przeszkodzą. - odparł Cohen, również szeptem - Mogli stać za akcją w markecie i w swoim czasie trzeba będzie się nimi zająć, ale teraz musimy pamiętać, po co tu przyszliśmy.

- Proszę mi powiedzieć jakie oddziały znajdują się na poszczególnych pietrach? - Silent przeniósł wzrok z planu budynku na lekarza.

- Lewe skrzydło, parter - interia, pierwsze piętro - radiologia i chirurgia urazowa, drugie - kardiologia, trzecie - pulmologia. Prawe skrzydło - parter onkologia, pierwsze piętro - oddział dziecięcy i porodówka, drugie - ortopedia, trzecie - dermatologia. Centrum - parter - przychodnia ogólna i izba przyjęć, pierwsze piętro - ednokrynologia, drugie piętro - poradnia dianetyczna, trzecie - okulistyka.

- Bardzo Panu dziękuję za pomoc. Proszę się nie przejmować słowami kolegi – wymownie spojrzał na Terrence'a - on ma tak od urodzenia.

- A ty co masz od urodzenia stażysto? - Baldric nie lubił pozostawać dłużny. Uśmiechnął się szyderczo po czym sugestywnie przejechał językiem po zębach, następnie spojrzał na pozostałych. - Goodman jak chce niech ich skuwa, ale to nie jest priorytet. - Przeniósł spojrzenie na doktora. - Może pan już iść, chyba że moi - zawahał się - koledzy mają jeszcze jakieś pytania.

Pozostawiłam chłopców samych aby mogli się spokojnie przekomarzać i podeszłam do ochroniarza.

- Douglas, masz coś co należy do mnie. - Wyjęłam mu z dłoni swój krzyżyk i wsunęłam do kieszeni spodni. - Załatwmy to polubownie. - klepnęłam wielkoluda po plecach, niemal przyjaźnie. - Nie wchodźcie nam w drogę a nie złożymy na was zażalenia.

- Dobra - burknął z niechęcią Douglas, ale patrzył spode łba.
 
liliel jest offline  
Stary 26-03-2011, 23:42   #96
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Pokój 66 znajdował się na drugim piętrze. Co dziwne, reszta sal na tej kondygnacji zaczynała się do dwójki.
Gdy przekroczyłam próg pokoju woń dymu tytoniowego niemal zwaliła mnie z nóg. Ale nie dlatego, że był mi tak niemiły. Zatrzęsłam się jak narkoman na głodzie.
Przecież rzuciłam lata temu, co do cholery się ze mną działo? To musiał być wpływ tego miejsca. Wszystko tutaj wydawało się zbyt intensywne.
Początkowo nie zwróciłam nawet uwagi na trójkę pacjentek podłączonych do skomplikowanej aparatury. Nieświadomie zaczęłam klepać się po wszystkich kieszeniach w poszukiwaniu fajki ale żadnej oczywiście nie znalazłam. Zaklęłam siarczyście.
Niestety nikt nie miał pojęcia co robić dalej. Otwarcie bramy zapewne miało coś wspólnego z pogrążonymi w śpiączce kobietami. Tylko co? Postanowiłam sprawdzić kratkę wentylacyjną, która od razu mi się nie podobała. Chyba ona była źródłem wyimaginowanych zapachów.

Alvaro zniknął jako pierwszy. A w zasadzie to wyszedł, lecz kiedy za nim popędziłam po drugiej stronie drzwi nie było po nim śladu. Uznałam, że mu się udało. Krew okazała się bramą, sposobem na przejście. Nie bardzo leżał mi ten pomysł ale powtórzyłam po nim rytuał. Nacięcia, metaliczny smak krwi... Nic. Nie pojawiło się nic poza może rosnącą odrazą do samej siebie. Ta kobieta była bogu ducha winna a ja po prostu na niej eksperymentowałam. Na dodatek gdy nacinałam jej skórę aparatura zaczęła szaleć jak licznik Geigera po wybuchu w Czarnobylu.

To co podziałało na Silenta u mnie się nie sprawdziło. Pozostawała już tylko jedna możliwość.
Wybiegałam z pokoju, i dalej na parter przez główne wyjście. Sztab znerwicowanych ludzi kopcił sobie spokojnie na zewnątrz pomimo szczypiącego mrozu.
- Da mi pan papierosa i zapalniczkę? - zagaiłam do pierwszego z brzegu, mężczyzny w średnim wieku w obszernej puchowej kurtce. Nie czekając na odpowiedź wyciągnęłam z portfela dziesięć dolców.

- Jasne. Trzymaj.

Pędem wróciłam do sali 66 unikając już niepotrzebnych spotkać z personelem. Na miejscu uchyliłam okno i wychyliłam się przez nie. Głód nikotynowy był tak silny, że trzęsły mi się dłonie.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=J82gFhtMdmE[/media]

Dokąd w ogóle chcę się udać? Co chcę osiągnąć?
Jesteś szalona Claire, zawsze byłaś. Chociaż nie... Nie zawsze. Odbiło ci po tym jak...

Pierwszy mach smakował jak ambrozja. Wypuściłam chmurę dymu ostrożnie, tak aby żadna smuga nie dostała się do środka. Mimo to mierniki pracy serca znów zaczęły szaleć, jakby nawet ta odrobina nikotyny, która dostawała się z przeciągiem do sali była trucizną dla pacjentek. A może to fakt, ze na dworze było minus pięć stopni i właśnie fundowałam im zabiegi kriogeniczne?

Gówno prawda. Tak łatwo się nie umiera.

Nie poczułam niczego szczególnego. Ot, jedno mrugniecie okiem i świat zmienił się bezpowrotnie. Zrobiło się ciemniej. I brudniej. Mrok spłynął zewsząd jak rozlana niezdarnie farba.
Z obdrapanych ścian sypał się tynk, dookoła zalegały jakiś medyczne sprzęty, dawno nie nieużywane, pokryte warstwą kurzu. Na metalowym stoliku leżały przeżarte rdzą i oblepione zaschniętą krwią zmyślne chirurgiczne przyrządy. Jakbym obudziła się po uderzeniu atomówki. Pośród zgliszczy zapomnianego świata.

Łóżka pozostały, a także pacjentki, ale te zamiast rurek i elektrod uwiezione były w plątaninie łańcuchów i stalowych linek podczepionych do ciała haczykami.
Alicja po drugiej stronie lustra.
Mrocznej, wypaczonej i zepsutej stronie...
Nagle nie mogłam przypomnieć sobie powodu dlaczego tak bardzo chciałam się tu znaleźć. Może iluzja wcale nie była okowami, którymi ktoś nas skuł, ograniczał? Może była aktem litości, aby oszczędzić nam bolesnej prawdy.

Czy naprawdę chciałam ją poznać?

Za późno.
Już ją widziałam. Prawda tam była, na wyciągnięcie ręki. Tuż za framugą szpitalnego okna.
Widziałam rzędy ciężkich kanciastych budynków, kamienice z początku wieku, poprzetykane strzelistymi budowlami w gotyckim stylu. Dalej szkielet nowoczesnego wieżowca i biurowiec ze stali i szkła. Z rozbitych okien niosły się ku niebu słupy czarnego dymu. Był też ciemny rozległy dwór z epoki kolonializmu. Mieszanka stylów i epok, przekrój całej historii pieprzonej cywilizacji. Ruina ludzkości. Ulice były puste, uśpione. Dostrzegłam ściany upstrzone graffiti, beczki buchające płomieniami, fragmenty śmieci i gazet porywanych podmuchami wiatru. A wszystko to pogrążone w grobowej upiornej ciszy. Jakby mieszkała tu jedynie śmierć.

Ale to nie wszystko.

Była jeszcze inna część prawdy. Dotarła do mnie gdy spojrzałam na Silenta.
Rafael Jose Alvaro był potworem. Fakt, uprzedzał mnie o tym. Ale chyba nie dowierzałam, jak zresztą we wszystko. A teraz miałam przed nosem niezbite dowody, których mój nos gliniarza nie potrafił zignorować. Ciężko mi było zapanować nad głosem, ciężko było nie dobyć broni albo zwyczajnie nie uciec. Co gorsza, Alvaro zdawał się nie zauważać zmian jakie poczyniło w nim Miasto. Swoich rozgorzałych oczu, zapadniętych, bladych policzków, szkaradnie wygiętych szponów. Moje sugestie do niego nie dotarły. Na razie postanowiłam więc porzucić temat. Dopóki nie dostrzega problemu dopóty go nie ma.
Mimo to trzymałam się na dystans.
Może w środku był tym samym porządnym facetem co za życia ale tutaj dostrzegałam tylko cień człowieka. Zadałam sobie pytanie czy w ogóle powinniśmy mu ufać? Na pierwszy rzut oka było przecież widać, że gra w przeciwnej drużynie.

- Alvie przystojniaku… - dobiegł mnie głos Baldricka. Poczułam ulgę, że reszta do nas dołączyła.

-
Ma ten latynoski urok, prawda? – wykrztusiłam z jakimś sztucznym, zagubionym uśmiechem na twarzy i znacząco pokręciłam głową. - Próbowałam mu przed chwilą powiedzieć, że broda jest do przystrzyżenia ale obejrzał się lustrze i twierdzi, że wszystko w po-rzą-dku. - mocno zaakcentowałam ostatnie słowo.

Miałam jednak nadzieję, że chłopcy załapią że to nie jest odpowiedni moment na drażliwe tematy. Ostatnie czego potrzebowaliśmy to załamanie nerwowe byłego sługi bożego, który ujrzy w sobie pomiot demonów. Współczuć będę mu kiedy wrócimy do rzeczywistości. Tfu, nie. Nie wrócimy... Kiedy się z niej wyrwiemy.
 
liliel jest offline  
Stary 27-03-2011, 16:40   #97
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Lekarz, który wywołał awanturę był niewysoki, w okularach i zmęczonej, szczupłej, wręcz ascetycznej twarzy, niczym mniejszy brat dr Cohena.

- Co tu się dzieje? - powiedział siląc się na spokój. - Co to wszystko ma znaczyć?

Dobre pytanie. Sprawa jest trochę skomplikowana więc powiem w skrócie: za drzwiami, do których pan biegł, a które właśnie zamknąłem za sobą, trzech detektywów Wydziału Specjalnego rozważa okaleczenie trzech kobiet umierających na przewlekłe choroby serca. Po co? Otóż - zabawna historia - chcą otworzyć przejście między wymiarami, znaleźli drzwi i za cholerę nie mogą namierzyć klamki.
Uwierzy doktor, że cały szpital to jedna wielka brama do Metropolis? Poważnie, całe miejsce aż wibruje cierpieniem, jak się przyjrzę to przez iluzję prześwituje prawda. Wiesz doktorze? Ludzie jakby byli z wosku, który właśnie wadł do ogniska… a już ten pokój 66… brr. Oko mnie rozbolało od samego patrzenia. Całe w runach, pieczęciach aniołów i innym dziadostwie. Uwierzy doktor, że nawet na czołach pacjentek są runy? A do tego całe ciała tych kobiet są w niewidzialnych zadrapaniach po żyletkach.


Tak mniej więcej wyglądała niereprezentatywna, bolesna prawda, więc patolog odparł tylko:
- Patrick Cohen, Wydział Specjalny. Pan jest tu ordynatorem?

- Odpowiadam za dział kardiologii. Mark Pletger. Czy może mi pan wyjaśnić to nagłe... wtargnięcie?

Czy poprzednio wyrażałem się niejasno?

- Doskonale, więc rozmawiam z właściwym człowiekiem. Doktorze Pletger, jesteśmy tu w sprawie morderstwa, ale przypadkiem natrafiłem na coś, co może być początkiem kolejnego śledztwa... - uniósł kartę - przepraszam, czy ma pan jakiś gabinet, naprawdę nie powinniśmy roztrząsać takich kwestii na korytarzu.

Lekarz wahał sie tylko przez chwilę. Spojrzał Cohenowi w oczy, mrużąc wzrok na widok krwawego wylewu w “chorym”.

- Badał to pan, detektywie? - zmienił temat. - Proszę za mną. Niedaleko mam pokój. Jest nieduży, ale skoro nalega pan na rozmowę poza opinia publiczną, nada się w sam raz.

- Nalegam. - powiedział spokojnie, nie komentując uwagi o oku.

Przeszli do pokoju na początku korytarza. Mały, wąski, bardziej klitka. Biurko ze szpargałami i telefonem, szafa na ubrania, szafka z lekarstwami, krzyż nad drzwiami, szafka na akta, łózko polowe i dwa krzesła. Doktor wskazał jedno z nich sam siadł na drugie.

- Teraz to ja nalegam, detektywie. Proszę o pokazanie nakazu.

Miał twarde, zdecydowane oczy. Oczy idealisty, który jeszcze nie zatracił swoich idei. Jak na złość nowe zmysły Cohena nie wyczuwały nic podejrzanego. Facet najwyraźniej naprawdę się przejmował. Najzwyczajniej w świecie zależało mu na ludziach, którymi się zajmował w tym chlewie.

- Oczywiście, formalności są ważne. Podstawa prawna naszej obecności to podejrzenie, że na terenie szpitala mogą się znajdować przedmioty pochodzące z przestępstwa, a także ustna zgoda personelu. - powiedział spokojnie Patrick i położył przed sobą teczkę z pokoju 66 - Po scysji z ochroną mógłbym doliczyć jeszcze parę punktów, które uczyniłyby tę ostatnią zbędną. Ale oczywiście, jeśli chce pan zakwestionować podstawę naszego wejścia na teren szpitala, przysługuje panu do tego prawo, a ja mam obowiązek się do tego ustosunkować. Cała procedura trochę trwa, prawdopodobnie skończy się procesem cywilnym i odciągnie nas obu od obowiązków na dużo dłużej, niż jest tego warta. Skutek będzie taki, że mój zespół nie opuści szpitala, a któryś z nas dwóch za miesiąc dostanie grzywnę lub naganę. Tymczasem podczas gdy my będziemy tracić czas, pacjenci w tym szpitalu zostaną bez opieki lekarskiej, a mordercy będą biegać wolno. - zamilkł na chwilę zbierając myśli - Doktorze Pletger, zginęli ludzie, a my działamy pod presją czasu. Rozumiem, że broni pan dobra pacjentów, sam jestem lekarzem i doskonale rozumiem pana postawę. Proszę nam pozwolić wykonywać swoją pracę, a nie spędzimy tu minuty dłużej, niż to absolutnie konieczne.

Doktor Pletger słuchał z uwagą. Zamyślony. Czujny.

- Rozumiem - powiedział wolno. - Zatem, czy mogę przynajmniej przewieźć hospitalizowanych z pokoju. Państwa obecność może im jedynie zaszkodzić, I tak cud, ze nadal żyją. Może wyglądają, jakby były w śpiączce ale, proszę uwierzyć, są świadome tego co się wokół nich dzieje. To sala utrzymywana przez prywatną osobę. Jedyna, która ma w tym szpitalu dobry sprzęt. Jak pan widzi, detektywie, a placówka nie jest dofinansowana tak, aby nawet zapewnić minimum naszym podopiecznym. Jednak dzięki paniom Emilly, Wiktori i Angeli mamy środki na wykupienie lekarstw dla innych pacjentów. Nie chcę policji przeszkadzać w jej pracy, ale nie chcę też by policja przeszkadzała nam w naszej. Pan łapie kogoś, kto zabił. Ale pana działania mogą zabić trzy kolejne osoby. Czy pozwoli pan, był bym obecny podczas tego przeszukania? Albo przynajmniej pozwoli pan tymczasowo zabrać pacjentki. Bo chyba nie są podejrzane?

To był typ “boksera”. Człowieka, który prowadzi własną krucjatę i nie ustąpi nawet pod groźba aresztu. Cohen był tego pewien. Możliwe, ze trafili na jedyną osobę w tym przeklętym szpitalu, której zależało …. Tylko czemu?

- Oczywiście, że nie są podejrzane i w pełni rozumiem pana obawy. Nasza wizyta w tym pokoju nie potrwa dłużej niż dziesięć minut, więc przemieszczanie ich uważam za bezcelowe narażanie zdrowia - w przeciwnym razie sam bym o to poprosił. Co do pańskiej obecności w pomieszczeniu, odradzam. Moi ludzie pracują szybciej, gdy nie patrzy się im przez ramię. To profesjonaliści, a ja, mimo że na codzień pracuję ze zmarłymi, składałem dokładnie tą samą przysięgę co pan. Gdyby przez naszą obecność chore nabawiły się choćby pryszcza - odpowiadam za to osobiście, zarówno przed Izbą Lekarską jak i panem... jak nazywa się sponsor?

To, ile kłamstw można wygłosić technicznie mówiąc prawdę przerażało Cohena z każdym dniem tego śledztwa coraz bardziej.

- Laura Hill. Zatem dziesięć minut. Po tym czasie złożę na was oficjalną skargę. Na każdego z waszej czwórki z osobna. Chcę, by to było jasne. A jeśli coś spotka moje podopieczne wytoczę panu osobiście proces. Nie Wydziałowi, lecz każdemu z waszej czwórki. Dziesięć minut, detektywie Cohen. I postarajcie się nie nabałaganić za bardzo.

- Dziękuję. Nie nabałaganimy. – skłamał Cohen już w pełni otwarcie, po czym zabrał kartę i wyszedł.


***


Po powrocie do pokoju 66 w paru słowach streścił współpracownikom umowę z dr Pletgerem.

- Dobra dzieciaki, cokolwiek wykombinowaliście mamy na to - spojrzał na zegarek - dziewięć minut i dwadzieścia sekund. Po tym czasie możemy nie mieć czego szukać po tej stronie tęczy... - ostatnie zdanie wymówił spoglądając na nacięcia - Czy wam do reszty odwaliło? Laska ma pięć wenflonów, do których można się podczepić, a wy jej sznyty robicie?! Gdzie jest Alvaro?

- Obstawiam, że w piekle. - Tym razem to Claire streściła co wydarzyło się pod nieobecność patologa. - Widocznie każdy ma swój indywidualny wzór, sposób aby przejść barierę iluzji. To co podziałało na Alvaro na mnie nie zrobiło wrażenia. Wysnułam przypuszczenie, że może chodzi o zaspokojenie pokus. Mnie na przykład nie opuszcza silne pragnienie aby sięgnąć po papierosa odkąd przekroczyłam próg tego pokoju. Ale nie wiem czy to byłoby najlepsze dla pacjentek...

- A jak myślisz, Goodman? - lekarska opinia Cohena wydawała się wbrew pozorom dość jednoznaczna. W czasie gdy Claire mówiła, ten zdezynfekował, opatrzył i ukrył skaleczenia chorej. - Słuchajcie, nie musimy przechodzić wszyscy. To może być brama w jedną stronę, a ktoś powinien zgarnąć tych ochroniarzy... - mówiąc usiłował przejechać palcem wzdłuż linii symboli, które widział w wizji na czołach kobiet - to co ja widziałem.. nie wiązało się z emocjami, jakbym oglądał tą bramę od... kuchni.. mechanizmu. Może będę mógł dzięki temu przejść nie robiąc im większej krzywdy.

Mój Boże – gdyby wewnętrzny głos Cohena miał głowę, pokręciłby nią z politowaniem – Ty naprawdę w to wierzysz, stary durniu…

- Sugerujesz, że to ja powinnam zostać? – Pytanie zastało Cohena w trakcie rysowania palcem okultystycznych symboli w miejscach, gdzie widział je w wizji. Przerwał rysunek wyimaginowanego pentagramu na czole jednej z pacjentek.

- Za ciężki kaliber, żebym mógł ci coś sugerować. Po prostu głośno myślę i rozważam opcje. Każde z was ma swój rozum, podejmuje decyzje i ponosi konsekwencje. - Cohen przeniósł swoją uwagę z czół pacjentek na ściany, gdzie po kilku próbach odwzorowania znaków w powietrzu, podjął próbę ich zamazania - Jeśli pytasz mnie o zdanie, uważam, że powinniście zostać oboje. I to nie tylko ze względu na nie - wskazał głową łóżka - ale też na to, że ktoś to śledztwo musi doprowadzić do końca.

- Chętnie - rzekł nagle ożywiony Baldrick - ale nie wydaje mi się, żeby był to dobry pomysł. Jedno jest pewne, Goodman ty powinnaś zostać.

- Jeśli czegoś szybko nie wymyślimy to zostaniemy wszyscy. A pozostawienie Alvaro samemu sobie też nie będzie fair. Wy myślcie, a ja biegnę po te szlugi. To mój ostatni pomysł. Jeśli mielibyśmy się już nie zobaczyć to życzę wam powodzenia.

Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Claire wybiegała z pokoju. Zostali sami z Baldrickiem, trzema umierającymi kobietami i okultystyczną łamigłówką. Cohena korciło, żeby zamknąć za Goodman drzwi. Zrezygnował. Nie współpracowali często, ale znał ją na tyle, by wiedzieć, że jedyne co by w ten sposób osiągnął, to widowiskowy pokaz wyważania zamka kopniakiem.


Przejście, staruszku, skup się na bramie.

Indywidualne sposoby na przejście. Każdy musiał kombinować sam… co widziałeś? Symbole na czołach kobiet i ścianach i siatka nacięć małymi ostrymi narzędziami.

Po pierwsze nie szkodzić… - mruknął mu w głowie staruszek Hipokrates i wrócił do swoich zajęć, pozostawiając bez jakichkolwiek dalszych wskazówek.

Pięć minut.

Cohen postanowił najpierw skupić się na symbolach. Z zewnątrz musiało to wyglądać groteskowo. Miotał się po pomieszczeniu rysując palcem okultystyczne kształty najpierw w powietrzu, potem na ścianach, w końcu na czołach pacjentek i własnym. Próbował zamazywać symbole, naciskać ściany w miejscach, gdzie w jego wizji się wybrzuszały, "koncentrować moc", wzywać Asmodeusza, bełkotać zasłyszane od Alvaro aramejskie frazy... jedno wielkie soczyste nic.
Przyjrzał się znakom, szukał jakiejś zasady. Niemal wszystkie pojawiały się zarówno na czołach kobiet jak i ścianach.

Wszystkie oprócz trzech.

Naniósł brakujące symbole na czoła, najpierw rysując samym palcem, potem krwią zostawioną przez Silenta. Coś chyba w końcu się udało. Miał wrażenie że przestrzeń wokół na coś … czekała. Jakby falowała, naginała się. Jeszcze nie działo się nic spektakularnego, chociaż symbole zdawały się ociekać krwią.

Brama na coś czekała.

Poczuł powiew zimnego powietrza i...

Nikotynę?

Gdy się odwrócił zarejestrował kilka rzeczy na raz. Otwarte na oścież okno, papieros na ośnieżonym parapecie, Claire Goodman rozpływająca się w powietrzu. Dym papierosowy był dla pacjentek niczym w porównaniu z mroźnym zimowym powietrzem. Na efekty zabiegu kriogenicznego nie trzeba było długo czekać. Jedna z chorych zaczęła kaszleć. Okropnym, suchym, spazmatycznym kaszlem. Linia życia jej serca zaczęła nabierać niepokojących nierówności. Dla Cohena było jasne, że pacjentka właśnie ma zawał.

Goodman zniknęła. Po prostu. Ale “drugie” oko widziało coś, niczym cień, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stała policjantka.

- Kurwa mać! - Patrick rzucił się w stronę okna, wywalając niedopałek i zamykając je. Baldrick chyba coś do niego mówił, ale patolog nie słuchał. Gdy skończył z oknem, wdusił przycisk przyzywający lekarza.

- Sorry Szerlok. - rzucił w stronę Terrenca - Nasza reputacja za ich życie. Warto.

Ten chyba nie zrozumiał, ale teraz nie miało to już większego znaczenia. Po wciśnięciu guzika z trzech minut, zostało im kilkanaście sekund. Cohen próbował jeszcze paru idiotycznych rzeczy: napisał i zmazał swoje nazwisko na jednej z kobiet, naniósł trzy brakujące runy na swoje czoło, Próbował innych "zaklęć" i zwykłych bluzgów.
Gdzieś w międzyczasie zniknął Baldrick. Zwyczajnie zniknął. Z nadgastka kobiety, przy której stał krew bryzgała obfitym srumieniem, a jej aparatura pomiaru rytmu serca wydawała z siebie tylko jednostajne "piiiiiiiiii". Z ust śpiacych wydobywał się śmiech. Zlośliwy i okrutny. Usta jednej z kobiet otworzyły się i ujrzał... łeb szczura wynurzający się z jej oślinionych ust. Gryzoń wyskoczył z kobiety, odbił się i skoczył w stronę Patricka. Po drodze zmieniając w kłąb dymu.
I nagle aparatura znów działała normalnie, a po ranie zadanej przez Baldricka nie było śladu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=3OCLc3KME7g[/MEDIA]

W końcu do niego dotarło. Symbole.. krew... nacięcia. Boże jakie to było proste. Znalazł sterylne ostrze na jednej z szafek i zrobił małe nacięcie, na pacjentce, która akurat nie miała zawału.

Hipokrates skrzywił się z niesmakiem, ale milczał.

Instrumenty szaleją jak dzikie. Oko zalewa fala świateł i ciemnych plam. Cohen już wie, że to klucz do rozdarcia Iluzji. Ból i cierpienie. Strach i zbliżanie się pacjentek do granic, a którymi czeka ich śmierć.

To było złe. Niewłaściwe w każdy możliwy sposób.

A jednocześnie było jedyną drogą do Wieży.

Chciałeś powiedzieć do Jess...

Taa, do niej też.


Ostrze weszło głębiej i narysowało prostą, czerwoną linię na bladej skórze kobiety.

Sala eksplodowała smrodem, ciemnością i jękami. Znalazł się obok pozostałej trójki.
W zasyfiałej, pokrytej pleśnią, rozsypującej się dziurze. Ponure, odrażające miejsce. Widział trzy wychudzone, rozciągnięte na łożu boleści postacie, którym z ciał wystawały dziwne kable, łańcuchy i żyły zintegrowane z ich systemem krwionośnym i nerwowym. Postacie jęczały. Pomieszczenie wibrowało od ich jęków. Na ścianie pomieszczenia ujrzał wielkie plamy wilgoci i pleśni. Odór gnijących ciał i nieczystości uderzył w nos z intensywnością, przyprawiającą o zawroty głowy.

Przeszedł. Stał w Metropolis trwale, obiema nogami. Na jawie i w ubraniu. Gotów ponownie odnaleźć zgubiony trop.

Gdziekolwiek go on poprowadzi.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 28-03-2011 o 08:15.
Gryf jest offline  
Stary 27-03-2011, 17:32   #98
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Clause Grand



- Podążaj za znakiem Matrony – powiedział na odchodnym Nadzorca rysując prosty symbol butem w piasku. – I nie zawiedź nas. Kolejnej szansy nie otrzymasz. Czekamy na ciebie tam – blady palec wskazał ponurą ruderę nieopodal.

Potem odeszli w tamtą stronę, a ty zostałeś sam. Eskortujący ciebie Legionista i Nadzorca i odeszli, pozostawiając ciebie przed zniszczoną, drucianą siatką. Bez trudu znalazłeś dziurę i wszedłeś na teren Dzieci Unkath.

Równie dobrze mogłaby to być zniszczona oczyszczalnia ścieków gdzieś w Nowym Yorku. Przerdzewiałe, zdewastowane industrialne cmentarzysko niechcianych instalacji. Ale im głębiej zapuszczałeś się w to industrialne cmentarzysko, tym bardziej obce wydawało się to miejsce. Niektóre rury sączyły jakąś organiczną maź, inne urządzenia wyglądały jak skrzyżowanie narzędzia tortur z jakimś przemysłowym ustrojstwem.

Po chwili doszło uczucie tego, ze jesteś obserwowany. Że z cienia betonowego kolosa ktoś spogląda na ciebie. Nie podobało ci się to uczucie. Nic a nic.

Znaki, które wskazał ci Nadzorca, były łatwe do zauważenia. W podobny sposób w świecie żywych ludzi terytoria oznaczały gangi. Było to jak sikanie po katach przez dzikie psy.

Mój teren! Nie wchodź!

Jasne, klarowne ostrzeżenia, które świadomie ignorowałeś.

W końcu dotarłeś do szerokiego otworu w betonie. Zejście do systemów kanalizacji. Oczywiście! Gdzież indziej mogły ukrywać się szczury.

Ostrożnie zszedłeś w dół i znalazłeś się w zupełnie innym świecie. Szeroki, podziemny tunel, prowadził prosto przed siebie. Śmierdziało szczurami i gównem oraz zgniłym mięsem. Nadal nigdzie nie widziałeś żywej duszy. Poza robalami pełzającymi po ścianach tunelu. Wyglądały, jak pijawki z nóżkami. Niektóre pełzały po ziemi i kiedy podeszwy twoich trafiały na nie, robaki pękały z cichym mlaśnięciem.

Idąc tunelem widziałeś również wąskie otwory w ścianach i dziury przy podłodze. W sam raz dla szczurów. Czasami zdawało ci się, że słyszysz dobiegające z nich dziwaczne dźwięki. Mlaśnięcia, popiskiwania i chichoty brzmiące zdecydowanie zbyt ludzko.

Clause. Clause Grand. Morderca.

Wydawało ci się, że słyszysz dochodzące z dziur szepty.

Tunel doprowadził cię do kolejnej klapy oznaczonej znakiem Unkath. I mimo, ze proadził dalej w ciemność, wiedziałeś, że ty musisz pójść jeszcze niżej.

Klapa był ciężka, jak diabli, lecz siła mięśni Legionisty poradziła sobie z tą przeszkodą. Smród trupów uderzył w ciebie z niespodziewaną siłą, kiedy tylko otworzyłeś klapę.

Jednak widziałeś już i czułeś tutaj tak dziwne i straszne rzeczy, iż odór i ciemność zejścia nie robiły na tobie wrażenia. Poprawiłeś ekwipunek i ruszyłeś w dół, po śliskich, metalowych szczeblach drabiny. Krok po korku. Z nadzieją, że uda ci się jeszcze uratować Jess.

Chociaż gdzieś, w głębi serca, rodziła się obawa że przybędziesz za późno.


Terrence Baldrick, Patrick Cohen, Claire Goodman, Rafael Jose Alvaro

Czwórka zdezorientowanych ludzi stała w obrzydliwej, cuchnącej zgniłym mięsem, zaśmierdłą krwią i pleśnią sali.

Pokój był odbiciem tego w szpitalu, z którego tutaj przybyli. Jednak surrealistycznym, chorym i strasznym odbiciem.

Trzy łóżka – wyglądały jak zmyślne narzędzia tortur. Trzy kobiety – jak połączone z nimi ofiary. Chude, obciągnięte skórą szkielety, z hakami, łańcuchami i stalowymi strunami wpiętymi w ich umęczone, brudne ciała.

Brudne okno pokazywało panoramę miasta. Miasta Miast. Morze dymiących ruin i zgliszczy, nad którymi zalegał wieczny cień.
Widzieliście swoje odbicia w brudnej, zarośniętej pleśnią szybie. Ponure cienie.

Ciała udręczonych kobiet zwinęły się z bólu, kiedy z łańcuchy napięły się. Jeden z nich oderwał się wraz ze skórą, zachlapując brudny siennik kolejną plamą krwi. Jednak w chwilę później zakończony haczykiem łańcuch, niczym świadoma istota, znów wpił się w swoją ofiarę. Z ust udręczonej kobiety wyrwał się niski, zawodzący skowyt.
Cała scena była trudna do wytrzymania nawet dla kogoś, kto na co dzień obcował z okrucieństwem i nagłą śmiercią.

W jakiś sposób jednak to, co widzieli było naturalne i czwórka policjantów miała przeczucie, że nie powinna niczego zmieniać w tym miejscu, jeśli mieli skorzystać z bramy – „w drugą stronę”. Do prawdziwego świata. Lub – jeśli wierzyć innym – do Iluzji. Więzienia ludzkości.

* * *

Z izby tortur prowadziło tylko jedno wyjście. Obskurne, odrapane, pokryte śladami po pazurach. Zebraliście rzeczy przygotowane przez Alvaro i otworzyliście ostrożnie drzwi.

Za nimi zaczynały się schody, a nie jak można było przypuszczać, korytarz. Wąskie, kręcone, śliskie schody. Spirala ku ciemności i obłędowi. W cuchnącą ciemność - niczym gardziel jakiegoś monstrualnego stwora.

Do tego dochodziły też dziwne odgłosy. Echa jakiś krzyków, w których usłyszeć można było wrzaski bólu, płacz, niewyraźne mamrotania –‘niestety, robiliśmy co w naszej mocy”, „to błąd lekarski, to się zdarza”, „ma zdrowe narządy, krótko był na ulicy. Zabijmy go i sprzedajmy je na czarnym rynku”, „nie bój się, pan sprzątacz jest tutaj, słodziutka, jesteśmy tylko ja i ty, pogrążona w śpiączce, zabawimy się kochanie”, „tracimy go, podajecie dwa miligramy ...”, „niech ktoś zawiadomi rodzinę”, „była taka młoda”, „wypadek! Odsunąć się! Ofiary wypadku”.

Echa krzyków „z drugiej strony”. Dramatów, cierpień, śmierci.

Podeszwy butów ślizgały się na dekach schodów. Poręcz umazana była czymś lepkim i śliskim. Ściany wyglądały tak, jakby wycięto je w żywej, krwawiącej tkance. To było jak droga do piekła. A może w istocie nią była.

* * *

Schody doprowadziły was do podziemnej komory. Na jej dnie zalegała cuchnąca warstwa wody zmieszanej z czymś, co wyglądało jak medyczne odpady. Albo rynsztok w rzeźni. W rzeźni, w której krojono także ludzi. Odór był taki, że z trudem łapaliście oddech, nawet zasłaniając czymś usta. Po szczątkach biegało robactwo. Nieznany wam gatunek przypominający pozbawione skorupek ślimaki lub pijawki z nogami.

Widzieliście je, jak roją się na gnijących ludzkich czerepach, jak łażą po kawałkach spleśniałego mięsa, jak wiją się pośród kiszek i flaków.

Z tego makabrycznego zbiornika nieczystości prowadziły dwie drogi. Most sklecony z desek, sznurów i wykorzystujący wielkie beczki, jako podpory. Prowadził on wprost do solidnych drzwi ze stali, takich, jak montuje się w hangarach lub magazynach. Drzwi pomalowano w dziwaczne symbole – niczym pismo szaleńca, w których Alvaro rozpoznał symbole z alfabetu aniołów. Przed wrotami sterczały ostre szpikulce i długie pręty „udekorowane” ludzkimi szkieletami i czaszkami psów, ludzi i wielkich gryzoni.
Drugą drogą była metalowa drabina znikająca w suficie. Możliwe, że prowadziła na powierzchnię – na ulice zniszczonego miasta.

Kiedy zastanawialiście się, jaką podjąć decyzję dało się słyszeć charakterystyczny odgłos rozsuwanych rygli i sztab. Ktokolwiek ukrywał się za tymi drzwiami chyba was zauważył.

Metaliczny zgrzyt metalu trącego o metal wypełnił cuchnące podziemia swoim jękiem.

Na domiar złego drabiną – drugą drogą z tego cuchnącego rezerwuaru – ktoś schodził. Ktoś w długim płaszczu, z mieczem i kuszą na plecach. Schodził powoli, nie śpiesząc się, nie ryzykując upadku. Coś w jego ruchach wydawało się znajome Cohenowi i Baldrickowi.

Terrence rozpoznał schodzącego pierwszy. Znany był w Wydziale z tego, ze miał najbardziej czujne oko i potrafił błyskawicznie wysuwać wnioski i hipotezy. Można było nie lubić stylu jego pracy, lecz nie można było odmówić mu tego, że jest jednym z najlepszych gliniarzy, jakich miał Wydział Specjalny. Po drabince schodził do was ktoś, kto był ostatecznym potwierdzeniem, że znajdujecie się w piekle.

Clause Grand. Niszczycielska siła Wydziału Specjalnego. Clause Grand, który zaginął tego samego dnia, co uczestnicy wybuchu na Red Hook zapadli w swoją śpiączkę.


Terrence Baldrick, Patrick Cohen, Claire Goodman, Rafael Jose Alvaro, Clause Grand


Spotkaliście się na dole. Na drewnianych, prowizorycznych konstrukcjach, przy otwierającej się z piskiem i zgrzytem bramie.

Wasze umęczone twarze mogły nie kryć zdziwienia. Podobnie twarz Granda, zasłonięta w dolnej części dziwaczną, organiczną maską. Może i mielibyście czas na konwersacją, rozmowy czy wyjaśnienia, lecz otworzenie się drzwi nie dało wam specjalnie takiej okazji.

Otóż bowiem przez otwór wyłoniły się koszmarne istoty. Wielkie, sparszywiałe szczury wielkości człowieka. Czy raczej – szczuroludzie, bowiem te istoty miały ludzkie proporcje i ciała, lecz łby gryzoni i całe pokryte były sierścią. Był ich przynajmniej tuzin i ciągle pojawiały się kolejne. Uzbrojone w toporne miecze, włócznie i maczugi nie sprawiały wrażenia przyjaznych.

Przed tą małą czeredę wyszedł jeden z wyższych osobników – o dziko zmierzwionej, czarnej jak smoła sierści i czerwonych ślepkach.

- Wyy intruziii – wysyczał groźnie – Wyyy odejść.....
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 27-03-2011 o 17:36.
Armiel jest offline  
Stary 01-04-2011, 23:25   #99
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=EwT11Vta0k8&feature=fvst[/media]
To był najgorszy, najduszniejszy koszmar jaki dane mi było oglądać. Klaustrofobiczne ciemne korytarze, odór rozkładu, krew i strzępy mięsa ślizgające się pod butami. Serce kołatało w piersi, zbuntowało się na te masakryczne krajobrazy.

Myślałam, że to mnie już nie rusza. Flaki, przemoc, zwłoki w najróżniejszym stopniu rozkładu. Dawniej krew mnie przerażała. Gdy miałam sześć lat spadłam z drzewa i złamałam nogę. Byłam w takim szoku, że wsunęłam wtedy palec przez otwartą ranę ,ale gdy poczułam gładką twardą kość zaczęłam drzeć się jak opętana. Mój ojciec powiedział tylko „Nie mazgaj się, Claire. Od tego się nie umiera.” Staruszek Goodman zawsze miał w sobie niezmącone pokłady empatii. Kilkanaście lat później powiedział mi to samo. „Nie mazgaj się.” Kurwa... Te słowa to był najgorszy zawód w moim życiu. I największy punkt zwrotny.
Tatuś uwielbiał podkreślać jaka jestem słaba. I potrafił od niechcenia sprawić, że czułam się gównianie. Ale po ostatnim „nie mazgaj się” coś we mnie pękło. Wszystko stało się mniej intensywne, mniej odczuwalne. Ból, strach, rozczarowanie, przyjaźń, miłość... Wszystkie te odczucia stały się przytłumione a od świata oddzielała mnie szyba grubsza niż chyba sama kurtyna iluzji. Zabawne... Teraz wiedziałam, że od rzeczywistości oddziela mnie nie jedna, a dwie warstwy kłamstw. Jedna, która została mi narzucona, i druga – którą stworzyłam sobie sama.
Nie pozostało we mnie nic z dawnej Claire. Z grzecznej dziewczynki w spódniczce za kolano i schludnie upiętych włosach. Nic.
Ale teraz, kiedy stawiałam pierwsze kroki po przeciwnej stronie Iluzji poczułam się jakby ona przebudziła się na moment, gdzieś w najdalszym zaułku mojego umysłu. Przez chwilę znów miałam sześć lat i właśnie spadłam z drzewa. Krew wyglądała i pachniała inaczej niż ostatnimi laty. Wzięłam głęboki oddech i sama powtórzyłam niby mantrę ulubiony frazes tatusia „Nie mazgaj się Claire”.

Mina pozostała beznamiętna ale w środku rozlewał się niepokój.

Piekło.
Tylko ono mogło tak wyglądać, nie miałam co do tego wątpliwości.
Coś we mnie krzyczało „Za wcześnie! Kurwa, za wcześnie Claire!” Powinnam tu trafić po śmierci, no ale nie już, nie teraz!
Niemożliwe. Żyłam przecież. Oddychałam, dłonie pociły się z przejęcia. Funkcje życiowe działały zaskakująco poprawnie ale jednak, byłam w piekle, i nie mam na myśli jakiejś cholernej przenośni. Miałam nadzieję, że ta wycieczka czeka mnie dopiero za kilka, kilkanaście lat ale niespodziewanie wykupiłam sobie bilet w pre-orderze i bezmyślnie złapałam ten charter. A powrotu może nie być...

Kiedy wreszcie dotarliśmy do szczurzego gniazda nadal milczałam jak zaklęta. Kłębiło się tam od smukłych, pokrytych sierścią sylwetek. Przed tą małą czeredę wyszedł jeden z wyższych osobników – o dziko zmierzwionej, czarnej jak smoła sierści i czerwonych ślepkach.
- Wyy intruziii – wysyczał groźnie – Wyyy odejść.....

- Prowadź nas do Matrony - bezceremonialnie rzucił Alvaro do szczuroluda przenosząc wzrok z postaci, która właśnie zeszła po drabince.
No właśnie. Wspomniałam, że po drabince schodził jakiś gigantyczny facet, uzbrojony po zęby, w masce zakrywającej dolną część twarzy, która sprawiła, że niepokojąco przypominał mi filmowego Hanibala Lectera.

- Odejśććć - syk szczura nie pozostawiał wątpliwości co do intencji.

Gapiliśmy się po sobie jak uczniaki kiedy nauczyciel wymalował właśnie na tablicy bardzo skomplikowane równanie i zapytał kto ma ochotę je rozwiązać. Alvaro opuścił głowę jak rozjuszony byk i przez chwilę byłam pewna, że zacznie rozwalać szczurze łby.

- Nie wiedziałem, że Skaveni istnieją - wyszeptał mi do ucha Baldric i muszę przyznać, że spokój w jego tonie to było to czego na tą chwilę desperacko potrzebowałam. Terry zmierzył spojrzeniem Granda, chyba nawet uśmiechnął się na swój perfidny sposób i dodał. - Silent spokojnie.

Cohen milczał. Po prostu stał przy Silencie z palnikiem w dłoni lustrując beznamiętnym spojrzeniem szczurowate hybrydy.

Zdumienie, zdziwienie... różne uczucia przelały się przez serce legionisty widzącego zespół z wydziału specjalnego w tym miejscu. Nie było czasu na uprzejmości. A szkoda... Uśmiech pojawił się pod maską. Błyskawicznie ugięte kolana, skok... poszybował ponad zgromadzonymi w widowiskowym salcie, miękko wylądował obol Alvaro przykucając na ułamek sekundy by złagodzić lądowanie.

Ruszał się jak kot. Nieludzko.
-Cofnąć się!- wysyczał prostując się do pionu. - Prowadzić nas do Matrony w imieniu wspaniałego Togariniego. Jestem tutaj by dobić targu więc nie marnujcie mojego czasu. Jestem jego Posłem.

Grand był pewien, że szczuroludzie boją się Aniołów i liczył, że imię jednego z nich zrobi dosadne wrażenie. Poza tym zabić nas wszystkich zawsze zdążą.

Szczury syknęły spoglądając na Granda z niechęcią. Zbiły się w gromadkę. Zaczęły coś ze sobą pipiskiwać, w końcu jeden z nich oderwał się od gromadki i pomknął w stronę rozwartych wrót. Zapewne by powiadomić Matronę. Mieliśmy chwilę dla siebie. Reszta stworów przyglądała się z dystansu. Nie podejmowała agresywnych działań, ale też chyba nie miała zamiaru was przepuścić. Czarny przywódca nadal przewodził im prym. Czułam na sobie jego nienawistne, świdrujące spojrzenie. W jakiś sposób wydawał się znajomy. I najwyraźniej za mną nie przepadał.

- Douglas? - szepnęłam łypiąc przez ramię na czarnego przywódcę szczuroludzi. - Kurwa mać... Trzeba jednak było go przykuć do kaloryfera.
Przeniosłam wzrok na wielkoluda z mieczem i kuszą. Mimo gumowej maski osłaniającej usta rozpoznałam teraz syna senatora, Clausa Granda.
- Cześć Grand - zdobyła się na krzywy uśmiech ale nie wyciągnęła przed siebie dłoni. - Nieźle się trzymasz jak na umarlaka.

“W odróżnieniu do niektórych co?” - smutna myśl przemknęła Alvaro po głowie na ostatnie słowa Claire.
Na twarzy Silenta rysowało się zdenerwowanie poprzez mocno zaciśniętą szczękę. Omijał mnie wzrokiem, a może mi się wydawało? Po chwili pochylił się nad uchem Cohena i szeptali coś do siebie. Nie słyszałam o czym.

Grand natomiast nie podjął mojej zaczepki. Może nie potrafił sobie mnie przypomnieć? Nigdy razem nie pracowaliśmy ale w wydziale robiłam od siedmiu lat. Aż dziw brał, że moja twarz nie wydawała się choć odrobinę znajoma. Tym bardziej, że o moim tyłku i długich nogach krążyły podobno legendy. A może to miejsce wypłukało z niego wspomnienia? Albo zrobiła to śmierć?

- Patricku – Alvaro zaczął szeptanki w cztery oczy. - Nie wiedziałem, że i Granda zwerbowali, choć można było się tego spodziewać.... Ty i Terrence macie w sobie część Nasha i dlatego Matrona za wszelką cenę będzie chciała wam ją wydrzeć. Jeżeli miałbym się stąd nie wyrwać to chce ci coś jeszcze zdradzić.... jest jeszcze ktoś taki jak ty, Terrence i jaka była Jess. Ukrywa się na haku i jest kimś podobnym do Cesarza...
Jeszcze jedno... Nash wspomniał o poprzedniej sprawie. Myślę, że mimo wszystko mu się udało, choć po części, stworzył z brudu swego anioła. Myślę - szepnął po chwili ciszy - że on w jakiś sposób sobie ciebie ceni, gdzieś tam jesteś w jego planach...

- Nash? - odparł Cohen również szeptem - TEN Nash? Silent, kurwa mać, nie uznałeś za stosowne wspomnieć nam o tym ZANIM tu wleźliśmy? - oczy patologa wbiły się w demoniczną gębę wampira - przepraszamy na chwilę. - dodał na głos i odciągnął Alvaro kawałek dalej.
- Co ten kłamliwy skurwysyn ma wspólnego z naszą wycieczką?

- A myślałeś ze o kim mówiłem tam w iluzji wspominając tego “co widzi nawet nie patrząc...” o ślepym mistyku? Taki sam kłamliwy sukinkot jak pozostali. Do tej sprawy ma jedynie tyle że powiedział mi gdzie znajdę Jess i co znaczyły te trupy w magazynie wraz ze skorupa Kingston. Mieliśmy ją zostawić? Mówiłeś ze mamy stanowić zespół. Poza tym ten skurwysyn jest teraz częścią ciebie Patricku i na pewno słyszy teraz wszystko o czym mówimy - Alvaro wskazał palcem w kierunku przekrwionego oka Cohena - kazał mi nie mówić wam a głównie tobie o moim z nim spotkaniu ale jak widzisz olałem go.

Patrick przez chwilę milczał, rozważając słowa Silenta.
- Przepraszam. Masz rację. Musimy teraz myśleć o Jess. - powiedział w końcu - Zapamiętaj jedno: Nash Taroth to kłamca, a jedyne na czym mu zależy, to jego zagubiona Lumina. Może patrzy moimi oczami, a może powiedział tak tylko dlatego, żeby wyciągnąć z ciebie jakieś informacje lub zasiać strach... nie wiem. Wiem natomiast, że NIE JESTEM jego pacynką.

- Nie powiedziałem, że nie masz własnej woli Patricku. W to nie wątpię, jednak otworzyłem swoje postrzeganie szerzej i to co usłyszałem od niego w znacznej części pokrywa się z dowodami. Poza tym on chce byście sobie przypomnieli, okres który teraz jest dla was zapomniany. Okres waszej śpiaczki po Red Hook. On chce byś przypomniał sobie wieżę Patricku. Czuje ze to jest dla niego istotne... Wieżę w której panowały anioły.

Słowo "wieża" chyba poruszyło w Cohenie jakiś czuły punkt. Wbił wzrok w oczy Alvaro i ledwie słyszalnym szeptem wysyczał:
- To czego chce Astarot nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. Rozumiesz?

- To dobrze. Bylebyś ty wiedział czego chcesz.


Nerwowo zerknęłam na panów. W jednej chwili wkurwiła mnie ta ich cała konspiracja. Po tym w jakie gówno solidarnie wdepnęliśmy nie powinniśmy chyba mieć przed sobą tajemnic. Ale najwyraźniej niektóre drzwi nadal pozostawały przede mną zamknięte. W końcu przytłumiona rozmowa dobiegła końca i wróciliśmy do obrad grupowych.


- Jaka jest twoja rola Clause - zapytał na głos Silent - w martwym cyrku wielkiego Togariniego? - ironia nie została poparta choćby niewielkim uśmiechem.

-Togarini chce tego co Matrona wydziera bądź wydarła z Jessicki - szepnął do Alvaro nie spuszczając wzroku ze szczuroludzi. - Zdążyłem się już nauczyć że w tym świecie nie potrafię i nie mogę mu się przeciwstawić ale zdaje się, że akceptuje to iż mam swoje drogi do osiągnięcia celu. Jednakże najważniejsze jest w tej chwili to czego chce ja... by Jess żyła- w głosie Clausa słychać było jak bardzo zależy mu na niej.

Słyszałam szczerość w jego głosie i mimowolnie poczułam ukłucie zazdrości. On ją kochał. Bezgranicznie. Pomyśleć, że ten martwy i mało wrażliwy wielkolud miał coś czego ja nigdy mieć nie będę.

- Więc w tej kwestii jesteśmy zgodni... choć w sumie - zlustrował Clausa od stóp po czubek głowy - obecnie jesteśmy nie tylko w tej kwestii do siebie podobni.

Grand uśmiechnął się do starego towarzysza.
- Zawsze łączyło nas więcej niż nam się wydawało Alvaro... przyjacielu. Ale nie czas na wspomnienia. Matrona oczekiwać będzie konkretów a i Togarini może chcieć was osobiście poznać więc mam nadzieję że nie weszliście tutaj bezmyślnie i macie plan odwrotu.

- Stad nie ma odwrotu Clause. Sam dobrze o tym wiesz.

-Cesarzowi, księdzu jakoś się udało więc i wy macie szanse. Tylko że oni nie wiedzą, nie pamiętają jak udał się ta sztuka.... - ciągnął Grand. - ...obiecaj mi coś Alvaro. Kiedy to się już skończy i zabierzecie Jess jak najdalej od tego miejsca będziesz jej strzegł jak własnego dziecka. Dla mnie jest już za późno. Obiecaj!- wyrwało się troszkę mocniejszym tonem.

- Hahaha – Silent roześmiał się na głos czym skupił na sobie wzrok pozostałych humanoidalnych szczurów - sam jestem martwy Clause- powstrzymał się w końcu od śmiechu - i okowy iluzji będą zapewne dla mnie coraz trudniejsze do założenia. Jestem tutaj bo dałem słowo, że pomogę każdemu z członków wydziału, jetem tutaj bo... chce pomóc Jess. Jeżeli się uda w jakiś sposób wyjść z tego całego... gówna - chwilę wahał się zanim dobitnie wyraził swoja opinie o tym miejscu - to ona sama zdecyduje o tym czy chce żyć w iluzji czy nie... i nic nam do tego. Jeżeli nam się uda Clause... a za dużo skurwysyństwa nas obserwuje i będzie ciężko. Cholernie ciężko. Poza tym sama z tego co mi wiadomo oddala cząstkę siebie

- Nie rozumiesz. Ona oddała co miała najcenniejszego by wrócić do iluzji, do was... a ja proszę.... Nie! Ja błagam! - Grand nawet nie krył emocji. - Jeśli wrócicie do iluzji żebyś stał się jej aniołem stróżem. Dla mnie wydostanie sie z tego miejsca jest niemożliwe. Niemożliwe bo w moich żyłach płynie krew Torginiego a bez niej zdechnę jak te szczury- pokazał palcem pokraki- za kilka minut. Śmiercią bolesną, śmiercią bez litości. Bo jeśli Matrona odmówi spotkania wytnę sobie do niej drogę. Tak czy siak pertraktacje niedługo czas zacząć.

- Jak będziesz wiernym psem Togariniego.... - Silent chciał dokończyć ale machnął tylko ręką. - Nieważne Clause. Zrobię co w mojej mocy. Na więcej nie licz.
Patrzył w kierunku nie do końca zasłoniętej maską twarzy Granda. Na własne oczy widział, że nawet śmierć nie jest w stanie pokonać miłości...
Co z tego skoro i tak nie ma ona racji bytu. “Nieprawdaż Goodman?” - pomyślał.

- O więcej nie proszę stary druhu. - oczy zwęziły się jak u bestii która przed polowaniem obserwuje zwierzynę. Rozkłada w głowie układ przeciwników i oblicza odległości od poszczególnych celów. Jeden, drugi ... piąty. Stopy delikatnie i prawie nie zauważalnie w kręciły się mocniej w ziemię dając stabilne odbice. Grand czekał na powrót “gońca”. “Na jaką cholerę oni tak ryzykują?” myśl wbiła do głowy rozdzierając krótkim impulsem bólu. Każdy z nich był mu obojętny. Każdy prócz Jess i Alvaro. Podziwiałem go za to że mimo wiary w Boga , przeszłości w habicie , setek odmówionych różańców wytrzymał gdy odkrył prawdę. Wytrzymał i stawia temu czynny opór. Skoro oni tutaj są wszyscy prawie w komplecie znaczyło to tylko jedno. Że się wtedy nie mylił. Ale najważniejsza i tak była teraz jego mała dziewczynka.

- Skoro już sobie tak gadamy - wtrącił mimochodem Baldrick - Nie chcę ingerować za bardzo w twoje sprawy prywatne, ale jak to się stało, że zostałeś lokajem tego Togariniego? Szukałeś nowych wrażeń?

- Baldrick jak zawsze tylko perwersje ci w głowie- uśmiechnąłem się łagodnie bez ironii i złośliwości. - Jak by ci to krótko i jasno wyjaśnić. Hmmmm....
...umarłem? Tak to chyba dobre określenie. Niestety albo stety pozbawiono mnie możliwości wyboru tego czym się stałem. Został popełniony jednak błąd i w przeciwieństwie do innych legionistów serii “X” ja pamiętam kim byłem.

- To nieciekawie - rzekł Terry z pewnym przejęciem - Ja na twoim miejscu wolałbym nie pamiętać. Prawdę mówiąc chyba powinienem być zdziwiony twoją obecnością, ale już się powoli przyzwyczajam do dziwnych powrotów. - Zerknął sugestywnie na Alvaro. - Mam nadzieję, że tak jak mówisz nie będziesz nam przeszkadzał.

Spotkanie po latach rozkręcało się w najlepsze. Brakowało tylko drinków, kontuaru i poklepywania po plecach. A ja nadal stałam w miejscu, spięta jak struna i przyjazna atmosfera nie chciała mi się udzielić.
- Mówiłeś Grand, że jesteś tu w imieniu Togariniego – wtrąciłam się wreszcie do rozmowy. - Że chcesz ubić targu z Matroną. Masz jej coś do zaoferowania? Istnieją w ogóle podstawy do negocjacji czy raczej... - jeszcze bardziej ściszyłam głos i skończyła z finezją - będzie rozpierdol?
Nie spuszczałam oka z czarnego szczurzego samca i z niechęcią odnotowałam, że on także wbija we mnie ciągle swoje błyszczące małe oczka. Jeśli się nie myliłam i to był Douglas to zapewne będzie chciał się zrewanżować za to jak go sponiewierałam po drugiej stronie.
- Zawsze miałam talent do zjednywania sobie nowych znajomych... - szepnęłam kpiąco do samej siebie.

- Togarini obiecał – odpowiedział Grand - że jeśli uda mi się nawiązać jakąkolwiek nić pertraktacji z królową w tym miejscu Jessicka będzie należała do mnie a tym samym odzyska wolność bo nie zamierzam niczego na niej wymuszać a i zależy mi na jej bezpieczeństwie. Rozpierdolu nie będzie. Kimkolwiek jesteś droga amazonko - powiedziałem lekko zgryźliwie- powinnaś wiedzieć że może i jestem w stanie poradzić sobie z tymi tutaj i z każdym kto stanie na mojej drodze ale Matrona to nie ta liga. Bez chęci współpracy z jej strony jesteśmy zgubieni. - odwrócił wzrok od szczuroludzi i wbił we mnie spojrzenie martwych oczu. - Więc żadnych bohaterskich wybryków, od tego ja tutaj jestem.- dodał czując jak kąciki ust Baldricka wydęły się w delikatnym uśmiechu. - Wracając do twojego pytanie Baldrick - spojrzenie wróciło na szczuroludzi- Tak długo jak będzie chodziło o dobro Jess, nie będę. Gdyby jednak nadal była zagrożona zrobię wszystko to zmienić.

Jego ton i postawa coraz bardziej mnie irytowały. Zachowywał się jak pan prowadzący program przyrodniczy, który spędził miesiąc wśród tubylców i nagle stał się ekspertem w dziedzinie ludów prymitywnych. Może miał teraz na barkach własne piekło. Ale z drugiej strony, kto kurwa nie miał?

- A nie przyszło ci do głowy mądralo – tym razem mój ton nie brzmiał rozkosznie przyjaźnie - że jej wymagania będą zbyt wygórowane? Wiemy czego chciała od Jess. Zapewne nadal tego pożąda a z tego co się orientuje mają to też Baldrick i Cohen. Ale to chyba cena nie za bardzo do przyjęcia. I co wtedy? Chcesz w pojedynkę wydrzeć Jess siłą z jej łap? Może Matrona to nie twoja liga, tym bardziej nie moja bo nie mam żadnych pieprzonych supermocy. Ale przyszliśmy tu po Kingston. Jeśli negocjacje nie przyniosą rezultatów musimy mieć jakiś plan awaryjny.

Szczerze liczyłam w rozwiązania polubowne. Byłam niemalże przekonana, że jeśli zaczniemy rozpierduchę to wszyscy zejdziemy z tego świata. No w każdym razie ci, którzy nadal mają życie do stracenia. Nie marzyło mi się odpalanie palników i aerozoli, ale podświadomie byłam na to przyszykowana. Chyba każdy z nas był, skoro już się tutaj pofatygowaliśmy więc niech mi nie mydli oczu gadką pod tytułem: „Kimkolwiek jesteś droga amazonko”. Dupek. Wielki martwy dupek.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 01-04-2011 o 23:30.
liliel jest offline  
Stary 01-04-2011, 23:45   #100
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
post to praca zbiorowa

-Baldrick i Cohen mają to samo? Hmmmm… - widoczne oczy Granda blysneły w półmroku
„Głupcy!“ pomyślał a na głos rzucił - Sami wpychacie się w łapy tych którzy chcą was dopaść. I to bez pomysłu na odwrót. Jeśli negocjacje nie przyniosą rezultatu nic nie jest w stanie was ocalić. Tym bardziej że jeśli masz rację – nie przestawał mowić w kierunku Goodman - to Matrona już wie jaki dar mają nasi wspólni znajomi. Niestety siłą nic tutaj nie wskuramy- ostatnie słowa dziwnie zabrzmiały w ustach człowieka, który dotychczas w Wydziale miał łatkę nadbobudliwego - Mnie nie potrzebny jest plan awaryjny bo nigdzie nie mogę się wybrać. Jeśli rozmowy spełzną na niczym ... to będzie koniec – zaakcentował ostatnie słowo

- Parę minut i już mam go dosyć - skomentował Terrence - Claire uważaj, zawsze był wygadany, ale nie zbyt bystry. Talentu do tyrad też nie odziedziczył po ojcu.

Terrence nic sobie nie zrobił ze spojrzenia jakim obdarzył go Grand.
Tak. Ta dwójka wyraźnie nie przepadała za sobą.

- Za to odziedziczył tendencję do dramatyzowania... – dopowiedziała Claire - Proszę Grand, przestań już podkreślać jak bardzo mamy przesrane. Wydaje mi się, że każdy z nas zdaje sobie z tego sprawę. I nie mów do cholery, że jesteś skazany na to miejsce. Skoro się tu dostaliśmy to na pewno da się też wydostać. Spójrz na Alvara – na chwilę przeniosła wzrok na wampira stojącego od niej w znacznej odległości - Teoretycznie także jest dzieckiem Togariniego a jednak stara się żyć, względnie po ludzku, po naszej stronie barykady. Ty też pewnie mógłbyś. Ale chyba przeszedłeś już ostre pranie mózgu jeśli nie dostrzegasz nawet takiej możliwości. Lepiej powtarzać tylko, że nie ma już dla ciebie ratunku i tutaj sczeźniesz. Samoumartwianie sprawia ci frajdę?

- Goodman - powiedział Baldrick kładąc dłoń na ramieniu Claire - Jestem dumny - zabrzmiał naprawdę szczerze.

Alvaro przyglądał się jedynej kobiecie w ich towarzystwie.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=7WEQLJUYb68&feature=autoplay&list=PLACAD4C 75C718085B&index=4&playnext=4[/MEDIA]

Zanim ruszyli w korytarz czuł do niej niewysłowiony żal ale chyba nie umiał się na nią gniewać. Nawet jakby nigdy już nie miała nic do niego powiedzieć. Po głowie kołatała mu myśl. Czy uczucie jakim ja zaczął darzyć nie jest również Iluzją?
Nie mógł się pozbyć sprzed oczu widoku jej spojrzenia jakim go obdarzyła kiedy weszła do Miasta Miast. W nich czaił się strach, niedowierzanie, współczucie… odraza? Ale jak to? Alvaro przecież nie był w stanie zobaczyć jakichkolwiek zmian. Pamiętał wygląd Jacooba tam na dachu jednego ze zrujnowanych wieżowców Metropolis, miejscu gdzie stał się przeklęty, jednak chyba nie dopuszczał do siebie mysli że może zmianiać się choć w cokolwiek podobnego do tej istoty z koszmarów. Tak… nie był cżłowiekiem, a miejsce pozbawione krat iluzji dokładnie to uwidaczniało. Nie umiał jednak zgasić w sobie tej parzącej go coraz bardziej iskierki uczucia jakim zaczał darzyć Claire. Niewiarygodne.
Ta cała fascynacja Claire przestała sprowadzać się do jej kształtnego tyłka i zgrabnych nóg. Do jej elektryzującego spojrzenia i pełnych ust, na które ilekroć spoglądał chciał dotknąć by przekonać się czy są tak miękkie jak mu się wydają. Była atrakcyjną kobietą ale nie do końca w jego typie. Zbyt śmiała, zbyt drapieżna, zbyt ostentacyjna. Subtelność mieszała się w niej z wulgarnością, kobiecość z męską stanowczością.
A jednak coś w nim rozbudziła. Jakąś tęsknotę. Do życia, do ciepła. Uosabiała wszystko to czego on już nie miał. Może dlatego nie mógł przestać o nie myśleć.

Dziewczyna pojawiła się w momencie największegożyciowego zakrętu Rafaela a potrafiła go rozweselić, dać mu jakieś poczucie normalności w tym wszystkim. Czuł, że mógłby się do niej zbliżyć, dać jej wiarę w to, że i ona może pokochać… Jednak… Metropolis było bezlitosne, obdzierało ze wszystkiego i ukazywało najgorszą częśc każdego z nich. Szczególnie tych przeklętych. Mroczne, lustrzane odbicie rzeczywistości.
Bolało
Jak diabli
„Daj mi jeszcze szanse Claire…. Przesłoń swój wzrok na nowo woalem iluzji i trwaj w nim. Przynajmniej względem mnie. Bez Ciebie się stocze. I tak cięzko mi odnaleźć się w tym wszystkim….”
„Daj mi szanse….”

Biedny głupi Alvaro

Unikał jej wzroku. Wyczytywał z jej spojrzenia jedynie to co chciał….

Bolało… nie fizycznie

- Skoro mowa o samoumartwianiu. – rozmyslania Silenta przerwał głos milczącego od dłuższego czasu Cohena - Grand, Alvaro... nie chciałem wam psuć dramatyzmu chwili, ale myślę, że w kwestii “stąd nie ma odwrotu” możemy spokojnie wrócić bramą, którą przyszliśmy. To po pierwsze. Po drugie: o ile pamiętam Red Hook, to coś, czym jesteśmy naszprycowani jest cholernie niestabilne. Jeśli Szczurzyca spróbuje wyrwać nam Luminę siłą, ta może pieprznąć jak swojego czasu Andy Ashwood, robiąc jej z gniazdka jesień średniowiecza. Nie sądzę, żeby się do tego paliła.

- Jesteśmy stąd Patricku – Silent od razu rzucił do patologa - dlatego mówiłem ze nie ma dla nas ucieczki a co do powrotu do iluzji to mam na myśli to samo miejsce co ty. Ta sama brama. Co do drugiej kwestii to masz racje nie może wam tego zabrać siłą. Musicie się zgodzić dobrowolnie.
“Przynajmniej tak mi się wydaje” - dodał już w myślach

- Ona wie jak ją wydostać Cohen... – głos Clausa poprzez maskę mógł powodować ciarki na plecach, gdyby samo miejsce w którym byli już tego nie czyniło - I odnoszę wrażenie że już to zrobiła. A na marginesie Goodman, ja nie jestem tym kim jest Alvaro - dodał niewiedząc w sumie o czym ona mówi. Nie było mu nic wiadome że Alvaro służy Togariniemu.
Zamilkł uznając dalszą dyskusję za zbędną. Jeszcze kilka godzin temu ucieszyłbym się z tego iż jest jakaś brama ale po tym co pokazał mu nadzorca w jaki sposób zachowuje się ciało legionisty bez pokarmu nie śmiał próbować. Chyba nie śmiał. Ważne było by pozostali się wydostali.

Posłaniec wrócił dużo szybciej, niż się spodziewali. Poszeptał chwilę do ucha temu, który wyglądał na szef gromadki szczuroludzi, a ten w odpowiedzi wyszczerzył siekacze w paskudnym grymasie przewiercając wzrokiem Goodman.
Potem postąpil krok do przodu i syknął.

- Matrona Unkath łaskawie zechce się z wami spotkać i wysłuchać twej petycji, legionisto. Idźcie blisko nas.

Szczurołak ruszył w stronę bramy oglądając się na intruzów. Reszta czekała na coś. Prawdopodobnie chcieli wokół nowo przybyłych uczynić coś w rodzaju kordonu.

Claire zacisnęła mocniej dłoń na tubie lakieru do włosów. Swoją drogą musiała, uzbrojona jak zawodowa fryzjerka, wyglądać teraz idiotycznie.
- Po prostu prowadź, szczurze - ruszyła jako pierwsza.

- Claus... – Silent w obawie o bezpieczeństwo policjantki zwrócil się do Granda - ty będziesz nasza forpocztą. Claire może iść za tobą.

„Trzymaj się od niej z daleka… Słodki Boże nie mogę przestać o niej myśleć” – Rafael przeczekał aż go miną i ruszył jako ostatni poprawiajac na plecach karnister.

Za bramą zaczynał się szeroki korytarz wyglądający jak schron przeciwatomowy lub coś równie trwałego. Był mroczny i poryty bocznymi, wąskimi odnogami, z których dolatywały do eskortowanej grupki nieprzyjemne wonie - siarka, gnijące mięso. Czasami dochodziły również jeżące włosy na karku odgłosy - skowyty, mechaniczne zawodzenia i zgrzyty. Nowo przybyli czuli na sobie spojrzenia. Szczury musiały zasiedlać to gniazdo liczną kolonią. Naprawdę liczną.
Szli przez jakiś czas, ciągle najszerszym korytarzem. Aż w końcu usłyszeli. Dudnienie bębnów - dzikie i pełne pasji.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=zxKHN0HSuzA&feature=related[/MEDIA]

Dźwięki narastały, a Ci co przybyli odzyskać duszę Jessici Kingston w końcu opuścili korytarz i znaleźli sięi w ogromnej komorze. Z sufitu zwieszały się girlandy łańcuchów, ich końce nikły w ciemnościach, ale było pod nimi coś podwieszone - chyba jakieś skrzynie. A na środku sali siedziała ona. Wielka, tłusta bestia. Przypominała porośnięty sierścią kłąb tłuszczu. Ważyła chyba z tonę, jak nie więcej i miała przynajmniej cztery metry wzrostu. Szczurzy pysk zawierał w sobie paskudną inteligencję, a żółte ślepia wpatrywały się w was z drapieżną przewrotnością.
Matrona śmierdziała. Paskudnie śmierdziała. Na waszych oczach z opasłego cielska, z szeroko rozwartych nóg, zasłoniętych tłuszczem i sierścią, wynurzyło się coś ociekającego krwistym śluzem. Młode.

„Czy w Mieście Miast znajdują się jakieś piekne miejsca czyone odeszły wraz z Demiurgiem. Czemu wszystko wokół mus wyglądac na brudne, zepsute, mroczne, złe? Czy smutej, strach i zagubienie to jedyne co nam może towarzyszyć i okrywać nasze serca ciemnym całunem? – Alvaro stanał za Claire, obok Cohena. W tym miejscu musiał być bardziej czujny. Musiał ich strzec.
Wszystkich
„popatrz na mnie Claire…” – złudne pragnienie

Matronę otaczały dziesiątki szczurołaków w różnych rozmiarach. Najmniejsze wielkości kilkuletnich dzieci, największe przerastające Granda o głowę i znacznie od niego masywniejsze.
Na spojrzenie posłane przez Unkath jeden z sczurów chwycił nowo narodzone młode i podał Matronie, która ujęła je w pajęcze, wyrastające z boku odnóże, a następnie włożyła sobie do paszczy i przegryzła na pół. Zjadła jedną część, drugą ciskając w waszą stronę.

- Słodki Boże... - wyrwało się Rafaelowi

- Jedźcie - zachęciła.

Jeden ze szczurzych pomiotów patrzył drapieżnie na skupionych wokół siebie przybyszów z Iluzji. Na nich, lub na ociekający posoką ochłap, Który upadł kawałek od nich.
Bębny ucichły. Zaczęła się chyba jakaś niezrozumiała dla nowo przybyłych ceremonia.

- Nie chcielibyśmy nadużywać twojej gościnności Matrono - rzekł przerywjąc nastałą nagle cisze tego miejsca Baldrick, ręką wskazując na zabitego szczura - Przybyliśmy porozmawiać, omówić pewną ważną dla nas kwestię - zdobył się na dziwnie brzmiący w jego ustach uniżony ton

Claus minął Bladricka i stanął z przodu. Uklęknął na jedno kolano skłaniając głowę. Po chwili podniosł się.
- Pozdrawiam cię Wielka Unkath - pomału zbliżył się do ścierwa przegryzionego na pół szczura.

- Co on wyprawia? - szepnał pod nosem Rafael

Claus sięgnał w tym czasie po fragment dopiero co narodzonego szczuropodobnego ścierwa i Oderwawszy naprawdę niewielki kawałek podniosł wzrok na Matronę wkładając go sobie do ust.

Rafaelowi. Temu, który smakował się w ludzkiej krwi żołć podeszła do gardła. Siła woli zdusił w sobie chęć zwymiotowania zawartości swojego żołądka na podłogę.

- Pozdrawiam cię – kontynuował ceremonię Grand - w imieniu tego któremu służę i z którego ramienia zostałem przysłany tu by pertraktować. Weszłaś Pani w posiadanie czegoś co pierwotnie należy do Togariniego a on pragnie to odzyskać - skłonił się po raz kolejny - Odzyskać w komplecie.

- Ważna kwestia - Matrona najpierw spojrzała w stronę Baldricka. - Chętnie o niej porrrozmawiam - dokończyła rozwierając nozdrza, jakby węsząc coś, co ładnie dla niej pachnie i oblizując pysk jęzorem. - A co do Togariniego, legionisto – mlasnęła i spojrząła na sługe Anioła Śmierci - to nie mam nic co p-ier-wo-tnie ani niepierwotnie – zaakcentowała te dwa słowa - należałoby do niego. Więc obawiam się że zaszczycałeś nas swoją obecnością niepotrrrzebnie.

Słowa Matrony były dość niezrozumiałe. Silenta w ich dosłyszeniu ratował rozwinięty po jego „przemianie” zmysł a pozostali musieli mocno wytężać słuch, by zrozumieć o czym Unkatha do nich mówi.

Patrick Cohen odprowadzany zdziwionym wzrokiem Alvaro podszedł do leżącego na ziemi kawałka mięsa, podniósł je, ugryzł i rzucił pod nogi Matrony. Ten sam Cohen, któremu zbierało się na wymioty z powodu gumy do żucia przyklejonej pod biurkiem, ten sam, który w knajpach zamawiał tylko hermetycznie zamknięte napoje i nie umiał zjeść hot-doga na mieście. Ot tak po prostu.
W geście nie było wyzwania, czy nonszalancji. W jakiś groteskowy sposób starał się okazać szczurzycy szacunek.

Unkatha spojrzała na patologa z tą samą drapieżnością, co wcześniej na Baldricka. Mięso było obrzydliwie oślizgłe i smakowało, jak zjełczała parówka. Smakowało jednak po stokroć plugawiej. Dla Cohena było to jak przekroczenie granicy. On, lekoman i szalony pedant robi coś takiego. Z drugiej jednak strony zasady świata zmieniły się, więc wcześniejsze obawy zdawały się być śmieszne w konfrontacji z prawdą.

- I kto tutaj się zmienił.... ? - dla Rafaela to było chyba za dużo. Mógł się przyzwyczaić do paskudnego zapachu, który i tak skrecał jego martwe trzewia a który dzięki jego wyostrzonym zmysłom był dla niego bardziej intensywny. Tak, do tego mógł się przyzwyczaić ale widok Patricka, tego Patricka, który sięga po martwy kawałek dopiero co urodzonego szczura i wsadza go sobie do ust podziałał na niego paraliżująco. Patrick dostosowywał się do tego miejsca o wiele bardziej niż Rafael, którego wygląd pasował idealnie do tej zgniłej nory.
Delikatnie odwracając głowę od przezuwajacego kawałek truchła Patricka rozglądął się po pomieszczeniu, lustrując ile jest tutaj tych stworów i wejść do leża Matrony. Dawał mówić innym, choć najchętniej to spaliłby całe to miejsce, które napawało go odrazą. Podejrzewał jedna, że w Mieście Miast jest wiele takich miejsc i nic mu do tego.

Stworów było przynajmniej pół setki, możliwe ża nawet około setki, bo ciżba kłębiła się poza granicą wzroku nawet samego wampira. Alvaro widział jeszcze dwa wyjścia poza tym, którym weszli. Boczne odnogi - jedna naprzeciw drogi, którą ich wprowadzona a druga bardziej na lewo. Z tym, ze widział też inne ścieżki - szerokie wyżłobienia w ścianach - jak szczurze tunele. Dochodziło stamtąd popiskiwanie i odór szczurzego piżma. Najwyraźniej, poza szczuroludźmi w Gnieździe Unkathy pomieszkiwały również zwyczajne gryzonie. Coś jednak mówiło wampirowi, że żaden kot z Iluzji nie chciałby się mierzyć z tymi “szczurami”.

- Z Togarinim szykuje się na dłuższe negocjacje, my nie zajmiemy wiele czasu... - odezwał się Cohen, gdy tylko odzyskał czucie w ustach - Przyszliśmy po esencję naszej przyjaciółki. Oddasz ją nam, a możesz zyskać wartościowego sprzymierzeńca. Przyjrzyj mi się dobrze Matrono i sama oceń czy moja propozycja jest warta rozważenia.

Wzrok Matrony zatrzymał się na chudym koronerze. Małe ślepia zdawały się przewiercać jego ciało na wylot.

- Śmiało mówi - warknęła w końcu opasła Unkath. - Jednak niewiele ma. Ciekawy sojusszzzz. Dwoje sług Anioła Śmierci - dziecko nocy i przeklęty legionista. Śmiertelnik naznaczony przez Księcia Perwersji noszący w sobie cząstkę cennej … substancji Zdrajcy. Drugi człowiek, naznaczony przez Zdrajcę, wierzący, że to czyni go wyjątkowym. I ty - spojrzała na Goodman. - Zagubiona, chociaż chyba najgroźniejsza z nich. A wiesz dlaczego? Boś, jak ja, jest samicą. I doskonale pojmujesz złożoność tej implikacji.

Znów wbiła spojrzenie w Cohena.

- Wiem, kogo szukasz. Wiem, gdzie możesz ją znaleźć. Gdzie ją trzymają. Wiem wiele rzeczy. Wiedza, za twoją cząstkę Zdrajcy. Pasuje ci taka transakcja? A co do essencji waszej przyjaciółki. Nie ma jej już. Oddała ją mi. A ja odesłałam to co z niej zostało do Iluzji. Tak, jak się umawiałyśmy. Pakt jest paktem. Nie złamię go. Troszkę musiałam tam wam nabałaganić, by rozedrzeć kraty, ale pewnie dostaliście moje pozdrowienia. Nie ma za co dziękować. Naprawdę. Niepotrzebnie się tu fatygowaliście – Zapiszczała jękliwie, co chyba miało być śmiechem a opasłe, futrzaste cielsko zafalowało jak galareta. Z pomiędzy ud wyłoniło się kolejne popiskujące i lśniące młode. Matrona spojrzała na nie, a dwa szczurołaki pochwyciły je w swoje łapki i pobiegły z nim gdzieś na tyły.

- Wraz z cząstka zabierasz właściwą... esencję, wiec zaprzestań sączyć jad w uszy mego towarzysza - powiedział w końcu Alvaro od razu uderzajac w niebezpieczny ton

- Isssttnieje takie ryzko przy ekstrakcji – teraz wampir stał się celem jej nieprzyjemnego wzroku - Ale ty powinieneś wiedzieć to najlepiej, wampirze. Częściej jej dokonujesz. Tak się musisz pożywiać. To właśnie problem z wami, sługami Togariniego. Nie macie własnej esencji. Potrzebujecie brać ją od kogoś, bo swoją.... sprzedaliście za coś, co i tak już mieliście. Ty akurat nie, legionisto – rzuciła na koniec w kierunku Granda

Gwałtownie zaschło wampirowi w gardle a przynajmniej tak mu się wydawało. Moze to co właśnie usłyszał było kłamstwem ale celnym i powodujacym zmieszanie u wampira. Moze jeszcze jakas ludzka czastka sie w nim kryła.

Kradnie dusze? Spija je z ciał? Tym zyje?
Wygląda na potwora i jest nim. Ksiądz ratował dusze przed zatraceniem a wampir je zabierał. Ksiązkowy przykład w Ilzuzji jak zaprzedać swoją duszę.

- Co jest moją kwestią pozostawiam sobie Matrono - o dziwo jego słowa nie zawierały niepewności jaka trawiła jego umysł - czy o tym ryzyku poinformowałaś Jessicę? – wlepił wzrok w Matronę czękajac na odpowiedź
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 06-04-2011 o 22:45.
Sam_u_raju jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:13.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172