Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-05-2011, 19:30   #121
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=SSHK15942vM[/media]
Wyszła na zewnątrz próbując uspokoić oddech i stłamsić ogień jaki się w niej przed momentem rozpalił. Sypiała z kim popadnie. I nagle przeszło jej przez myśl czy ten jeden kolejny raz robiłby różnicę? Bo w zasadzie dlaczego by nie zawrócić... To z pewnością byłoby najlepsze bzykanie jej życia.

Przyspieszyła kroku zmierzając na najbliższy przystanek metra. Obróciła w palcach serwetkę zapisanym numerem wampira. Miał staranny elegancki charakter pisma. Chciało by się rzec – starodawny. Wykręciła numer, odczekała kilka sygnałów aż ktoś odebrał.
- Nie rób tego więcej. Ta sztuczka, która sprawiła, że niemal rozłożyłam przed tobą nogi w tym pieprzonym barze. Lubię sama decydować z kim się pieprzę. I nie cierpię kiedy ogranicza się moją wolną wolę - jej głos wbrew pozorom nie brzmiał wściekle czy złośliwie. Ale dość stanowczo. Rozłączyła się nim zdążył odpowiedzieć.

Wielkie jabłko budziło się do życia. Ludzie wypełzali na ulice niczym brudne karaluchy, rozpoczynali swój codzienny bezsensowny bieg. Jak stado bezmyślnych krów hodowanych na mięso, wróciło to niefortunne skojarzenie. Dbają jedynie o to by nie głodować i nie maznąć. A kiedy to osiągną gromadzą wokół siebie stosy nieprzydatnych przedmiotów. Większy dom, lepszy samochód, najnowszy model komórki, skuter, łódź motorowa, wypasiona kosiarka do trawy aby pochwalić się przed sąsiadem. Współczucie mieszało się z obrzydzeniem. Dumne boskie stworzenia. Pożałowania godna ironia...

Claire nasunęła na czoło kaptur i mocniej opatuliła się kurtką. Na nos wcisnęła ciemne okulary. Zabawne. Jakby piekielne pomioty miały ją przez to trudniej rozpoznać.
Weszła na stację metra, usiadła na ławeczce w zalanym światłem korytarzu i obserwowała przelewającą się ludzką falę. Myślała nad tym co powiedział jej Jakoob. Nie można było odmówić mu pewnego uroku. Ale Claire pamiętała dokładnie jak wyglądało prawdziwe oblicze Alvara. Jakooba musiało być o stokroć szpetniejsze. I nie chodziło jedynie o jego powierzchowność ale także skorodowane przegniłe wnętrze.
To demon Goodman - upomniała się w duchu. - A ty pierdolisz sobie z nim jak z amantem na szkolnej potańcówce. Może i poczuł do ciebie jakiś sentyment. Ale nie większy niż ten jakim ty darzyłaś Harolda. Nie zapominaj kurwa o tym. Jesteś dla niego małą puszystą kaczuszką. Może rzucić ci ziarenko ale równie łatwo skręcić łepek.
Nadchodziły zmiany. Nie miała już pracy i mieszkania. Spaliła za sobą wszystkie mosty. I zaskakująco odczuwała jedynie... ulgę. Jakby zrzuciła z barków brzemię, które ją dotychczas przygniatało i ograniczało. Pieprzyć reguły i pisane prawa. To tylko kolejne pręty otaczającego ich więzienia. Trzeba słuchać wewnętrznego głosu. Nic więcej nie ma znaczenia.
Rozglądała się po twarzach mijających ją ludzi szukając na każdej jakiegoś znaku. Czy on wie? Czy otarł się o prawdę? A może ta twarz, to ciało, to jedynie garnitur, jak nazywał ich Jakoob? Może ta miła pani w płaszczu od Gucci nie jest wcale tym na kogo wygląda a arab w budce z hamburgerami robi dla razydy albo archonta albo jest kurwa zwykłym trupem, bo jak się okazało i takich wielu kręci się pośród normalnymi ludźmi.. Czy ktoś mnie obserwuje? Czy ktoś już ściga, węszy trop? Kamery. Nasunęła ciaśniej kaptur lustrując na rozmieszczony po stacji monitoring. Po akcji w San Francisko zaostrzono patrole. Policjanci z psami, Gwardia Narodowa. Sprawdzali wyrywkowo przechodniów, psy węszyły tropy. Wobec tego szansa, że powtórka z fajerwerków będzie miała miejsce w NY city jest dość realna. Część ludzi chyba już nawiało bo ulice nie były tak tłoczne jak zazwyczaj. Panika już się rozpoczęła.

Claire siedziała pogrążona w myślach.
Jakoob mylił się co do jednego. Nie wyszła z tego bez uszczerbku na psychice. Może nie była jeszcze szalona, ale już nie do końca normalna. Prawda o iluzji i ostatnie wydarzenia musiały wywrzeć skutek. I Goodman go czuła. Oblepiał ją niby bród, którego nie da się zmyć. Pierwszym odczuwalnym efektem była przytłaczająca paranoja.

W kiosku kupiła kartę telefoniczną z nowym numerem. Starą złamała i wyrzuciła za siebie jak kolejny puzzel z układanki porzuconego życia. Środki ostrożności. Jeśli używałaby dotychczasowej karty SIM ktoś mógłby ją namierzyć. Pieprzone satelity łypały z orbity niby oczy Wielkiego Brata. Czyją były własnością? Bez dwóch zdań kogoś z tamtej strony. A taki prezydent, rząd, szefowie instytucji, policji, światowi, znani i wpływowi ludzie? Kurwa, ta siatka musiała sięgać tak głęboko że aż strach pomyśleć. Może to terroryści są po naszej stronie? Może robią czystki tam gdzie powinno się je robić. Biały dom. Pentagon. Gdzie miały gnieździć się piekielne plugastwa jeśli nie tam? Aby łatwo było im pociągać za sznurki. Niczego nie była już pewna. Kto po czyjej jest stronie, komu ufać, kto jest dobry a kto zły? Mimo to przepełniała ją chęć działania. Teraz. Kiedy czuła, że sznur krępujący jej dłonie wreszcie opadł. Kiedy nie grała już według reguł, które wcześniej respektowała jak diabeł wodę święconą. Wstąpiła do policji aby móc coś zmienić. Aby walczyć ze złem, choć przepisy i procedury czasem cholernie utrudniały jej robotę. Teraz mogła działać według własnych reguł. Koniec pierdolenia i rozdrabniania. Półśrodki przestały ją zadowalać.

Znów poczuła głód.
Chipsy i piwo nie zaspokoiły potrzeb jej żołądka. Kupiła więc hermetycznie zamkniętą kanapkę i kawę z automatu i po raz kolejny sięgnęła po telefon. Czas zebrać zespół do kupy.
Wybrała numer Alvara ze ściśniętym gardłem. Uratował ją. Ale czy sam nie przypłacił tego życiem?

Drugi w kolejności wybrała numer Baldricka. Ucieszyła się słysząc jego głos.

- Hej Terry - Goodman w szybkim nerwowym tempie wyrzucała z siebie słowa. - Co porabiasz?
- Yo - dość radosny ton - delektuję się życiem. - po chwili nieco już poważniej - Jak się trzymasz Claire?
- Daję radę - starała się zabrzmieć przekonująco. - Posłuchaj... - ściszyła głos do konspiracyjnego szeptu. - Szukają mnie. Chcieli zabić i z tego co rozumiem to nie ujdzie mi to płazem. Wy macie jakąś tarczę... Ochronę w spadku po Nashu. Ja nie. - zaśmiała się i nie był to przyjemny szczery śmiech. - Do tego mam wrażenie, że mi odbija... Musimy pociągnąć tą sprawę do końca. A później się ulatniam. Już spaliłam za sobą wszystkie mosty, Terry... - kolejna przedłużająca się cisza.
- Co się stało Claire? Wolę być wtajemniczony.
- Widzę rzeczy których nie ma. Rzeczywistość miesza mi się z pieprzonymi omamami... Chyba zatracam zdrowy osąd Terry. Postrzeliłam pielęgniarkę w szpitalu. Myślałam, że to kurewskie monstrum wyjadające z Kingston wątrobę - chrząknęła i znów pomilczała chwilę. - Później nafaszerowali mnie krakiem i chcieli upozorować samobójstwo w moim własnym mieszkaniu. To jakaś paranoja - znów się zaśmiała i tym razem był w tym cień szaleństwa.
- Uspokój się, gdzie teraz jesteś?
- Na stacji metra. Jakoob radził żebym unikała wyludnionych miejsc. Po wycieczce do Metropolis świecę jak żaróweczka. Prędzej czy później jakiś Strażnik mnie wypatrzy. Wy jesteście naznaczeni przez Tarotha. Macie na szyjka obróżki z nazwą właściciela. Ja jestem bezdomnym kundlem Terry - nieświadomie podniosła głos. - I niedługo hycle w tym pierdolonym mieście zaczną na mnie polować. Ale to nieważne... Słyszałeś o San Francisko? To początek i myślę, że będzie tylko gorzej. Musimy coś zrobić. Musimy go powstrzymać...
- Powstrzymać? Co powiedział ci Jacoob?
- Nic. Wyjaśnił trochę. Niewiele. Uratował mi życie.
- Posłuchaj Claire, nie ufałbym Jacoobowi, ale w tym wypadku ma rację, trzymaj się tłumów, to twoja szansa. - Przerwał na moment - Porozmawiam z Emily, może ona będzie wiedziała jak ci pomóc.
- Nie chce pomocy. Chcę żebyśmy załatwili sprawę Tarotha do końca. Spotkajmy się wszyscy. Ja, ty, Alvaro, a także Kingston i Cohen jeśli dadzą radę.
- Dobra, dzwoń do Alvaro, ja spróbuję się dowiedzieć co z Jess. Nie mam za to pojęcia jak dorwiemy Cohena, mógł utknąć w Metropolis.
- Wyślij mu wiadomość tekstową. Jeśli się pojawi to dobrze, jeśli nie... - westchnęła. - Gdzie się spotkamy? Może tam gdzie się dla was ostatnio skończyło? Red Hook?
- Mam złe wspomnienia z Red Hook kochana, nie wiem czy to dobry pomysł.
- Najpewniej fatalny. Ale nie masz dość dreptania w kółko? To miejsce było kluczowe. Może nadal jest. Dlaczego omijamy je łukiem? Jeśli coś ma pierdolnąć to i tak pierdolnie.
- Jeszcze to przedyskutujemy - rzekł dyplomatycznie - Najpierw musimy się dowiedzieć co zresztą.
- Dobra. Podaj lokację i czas.
- Może być Central Park? Koło 11, mam coś jeszcze do załatwienia.
- Świetnie - przytaknęła. - Ja załatwię Alvara, ty resztę. - już miała się rozłączyć ale dodała jeszcze - Terry... Wiem, że już dawno przekroczyliśmy granice. To nie jest już policyjne śledztwo, zresztą ja nie służę już w Wydziale... Ae jesteś nadal moim partnerem, prawda? Partnera traci się tylko kiedy któryś z nich wyciągnie kopyta. A my nadal żyjemy... Przynajmniej czasem mam taką nadzieję...
- Jasne, jestem - odparł nieco zaskoczony - Nie daj się złamać Claire. Nie daj im tej satysfakcji.
A po chwili dodał:
- I na litość boską nie odznaka czyni z ciebie detektywa. Więc bądź twarda dziewczyno.
- Wiem, wiem - dodała już spokojniej. - Po prostu muszę sobie to wszystko poukładać... Pamiętaj, że ci ufam Baldrick. Wiszę ci piwo. Kiedy to wszystko się zakończy... - ostatnie zdanie tchnęło odrobiną optymizmu. - Do zobaczenia o jedenastej.
- Uważaj na siebie.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 03-05-2011 o 20:10.
liliel jest offline  
Stary 07-05-2011, 00:06   #122
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
post by Armiel & Sam_u_raju

Mt 16, 28
"Zaprawdę, powiadam wam: Niektórzy z tych, co tu stoją, nie zaznają śmierci, aż ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w królestwie swoim"

Czego mógł się spodziewać Alvaro kiedy wpadł do mieszkania Claire wywalając drzwi wejściowe z zawiasów.
Kwiatów?
Podziękowań?
Dostał przywitanie od Strażnika Iluzji, tuszującego wybudzenie Goodman z kłamstwa jaki zaserwowano ludziom. Strażnika, który przybrał sobie postać Claire by zataić to co ta nieświadomie mogła powiedzieć, czym mogła zagrozić tajemnicy wiezienia zwanego zyciem w iluzji.
Dostał kilka kulek w twarz.
Miał swoje kwiaty i podziękowania
W stylu Metropolis

***

Przywitał go ból. Wwiercajacy się do kości ból twarzy. Nie mógł ruszyć szczęką, stracił oko. Bandaże ściskały jego głowę dość mocno, pewnie po to by wszystko utrzymać na jednym miejscu. By nie musiał zbierać z podłogi swojej zgruchotanej szczęki. Znajdował się w gustownie i bogato urządzonym pokoju. Siedział na miękkim, wygodnym i głębokim fotelu. Było ciepło i dość cicho. Kiedy otworzył swoje jedyne oko i rozejrzał się po pomieszczeniu zauważył ruch. Nie był sam. Gospodarz nalał sobie trunku który miło połechtał nozdrza młodego wampira, i usiadł naprzeciw Rafaela. Ormianin. W sumie lepiej by było, żeby nigdy go nie poznał. Rafael teraz już wiedział, że ostrzeżenie Jacooba było dość szczere. Ten wampir wzbudzał w Rafaelu strach i ciężką do pokonania potrzebę ucieknięcia stąd jak najdalej.

- ... Wchodząc do tej gry i zdradzając się ze swoimi uczuciami i słabościami musisz się liczyć z tym, że ktoś je wykorzysta przeciwko tobie. Tak jak teraz. Ufam, że rozumiesz, co chcę ci przez to powiedzieć? – głos Ormianina pozbawiony był emocji

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=CMqPxLSDTQs[/MEDIA]

Rafael siedział cicho, nie mógł mówić, nie powinien myśleć by nie zdradzić się ze swoimi planami, zebraną dotychczas wiedzą. By nie zdradzić sekretów jakich stał się powiernikiem. Jakże jednak nie móc myśleć.
Kilkakrotnie skupił swoją uwagę i obawę wokół Claire. Nie podobało mu się to, że jest obecnie z Jacoobem. Nie chodziło tutaj o zazdrość a strach o Goodman. Strach o jej dusze.
Alvaro wiedział, że musiał grać według reguł jakie mu ustalili, albo Claire ... stanie się coś złego. Wystawił im ją na celownik. Wiedział, że tak będzie a zachował się jak samolub.

W końcu młody wampir przytaknął na zadane mu pytanie.
Wpatrywał się w Ormianina tak jaby chciał znależć jakiekolwiek oznaki, że tamten jest mu przychylny. Na próżno.
Bolała go cała głowa, a nie tylko miejsca w których zagłębiły się kule strażnika Iluzji.
Wiedział, że to co zaczął czuć do tej krnąbrnej policjantki nie przyniesie ani jemu ani co gorsza jej nic dobrego. Wiedział ze jest jego słabością, ale była tez jego najcudowniejsza słabością, jego światłem w okowach łańcuchów i tego co nazywał sobie w głowie piekłem Metropolis.
Jego czyn był głupi, nieodpowiedzialny, szczeniacki. Nie mógł jednak zareagować inaczej, nie mógł pozbyć się tego dziwnego uczucia które było jego jedynym pomostem z człowieczeństwem. Może i mogło ono być wymyślone na potrzeby Iluzji jednak odpowiadało ono Rafaelowi. Poza tym miłość to najpiękniejszy dar dany od Boga.
Nawet ta nieodwzajemniona...Choćby miało się okazać, że została ona stworzona tylko jako część Iluzji w jego boskim planie.
Silent ponownie chciał coś powiedzieć, ale tym razem odebrano mu glos skutecznie. Syknął jedynie i poczuł ból kiedy ruszył szczęką a jego ręka powędrowała w kierunku twarzy. Jego rozmówca uśmiechnął się i odstawiwszy szklaneczkę z trunkiem podał mu notes i pióro wyciągnięte z bogato zdobionego kredensu.
Rafael podziękował skinieniem głowy. Kolejny ludzki odruch wpajany mu przez rodziców.
Były ksiądz starał się by nie było widać w jego gestach to jak bardzo jego gospodarz budzi w nim lek, niepwenosc, bezradność. Jak bardzo boi sie, że każdy jego gest może być źle odebrany a w konsekwencji może i przynieść śmierć Claire. Tego się bał najbardziej bo o swoją nieumarłą egzystencje nie martwił się już wcale. Przestało mu już zależeć Nawet teraz kiedy wpajano mu, że w przypasku jego śmierci nie powróci do cyklu życia bo nie ma już duszy jakoś przestał bać się unicestwienia. Może nie bycie było lepsze od tego co otaczało go teraz. Może to jest wlaśnie wyzwolenie z tego koszmaru?
Alvaro znalazł sie w najgorszej dla siebie sytuacji. Togarini i jego dzieci nieodpowiadały mu całkowicie,. chociaż on sam był jednym z nich. Sciezka bezwolnego psa biła się z jego naturą.

Wyuczonym starannym pismem Avaro napisał na białej kartce notatnika

Mam powód by spiskować przeciwko Jacoobowi? Najstarszy
Pokazał Ormianinowi to co napisał

- Mnie się o to pytasz, Rafealu Alvarro? - na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Fakt spiskowania jest faktem. Obaj wiemy o tym dobrze. Pytanie, co zrobisz z tym faktem. Zataisz, przekażesz Jacoobowi z rozsądnym wyjaśnieniem dlaczego dopiero teraz, przekażesz bez takiego wyjaśnienia, ukoisz się, będziesz zgrywał hardego lub spryciarza, który chciał w ten sposób przysporzyć korzyści swemu stwórcy. Zastanów się nad tym dobrze. Bo Jacoob to dumny wampir. Nie ma ludzkich odruchów, którymi ty się tak chełpisz. Chociaż i tak pod wieloma względami jest bardziej ludzki, niż większość znanych mi śmiertelników. I nazywam się Ormianin, nie Najstarszy. Nie lubię, kiedy przypomina mi się o moim wieku. Nie chodzi o sam wiek, lecz o inne związane z tym fakty.
Zrobił krótką pauzę, popijając mały łyczek trunku.

- Ale dość o waszych relacjach z Jacoobem, dość o mnie. Pomówmy o tobie - zmienił temat - Co zamierzasz teraz zrobić? Bo z roli powierzonej ci przez Jacooba, bądźmy szczerzy, nie wywiązałeś się lojalnie. Gdybyś to zrobił, Astaroth byłby już pokonany. Twój brak lojalności względem Jacooba i pana, któremu wszyscy powinniśmy służyć, jest bardzo niepokojący. Rzekłby nawet, że zdradziłeś nas i naszą wspólną sprawę swoim nieposłuszeństwem. Co chcesz mi powiedzieć w tej sprawie?

Starożytny wampir patrzył na Silenta w sposób sugerujący, że kłamstwa zostaną przejrzane w jednej chwili. Alvaro miał wrażenie, że Ormianin czyta mu w myślach, jak w otwartej księdze a ta cała farsa z piórem i notesem ma podtrzymać jedynie pozory normalności tej pogawędki, która bardziej zaczynała przypominać przesłuchanie. Być może nawet przesłuchanie przed egzekucją. Silent poczuł sie prawie tak samo, jak przed wejściem do mieszkania Claire.

“NIezależnie co powiem i tak zostanie to użyte przeciwko mnie. Przedstawiłeś mi Panie wszystkie drogi jakie prowadzą z tej sytuacji co mam więcej dodać? Pewnie i tak wiesz już wszystko majac taki łatwy dostęp do tego co myślę... Popełniłem dwa rażące błędy i teraz za nie pokutuje. Jestem skazany na Twoją łaskę Panie. Powiedz mi czego ode mnie oczekujesz, wszak panuje wszędzie hierarchia siły a ja jestem na jej szarym końcu” - Alvaro nie silił się na pisanie. Zapadł się głębiej w fotel i patrzył na swego rozmówcę odpowiadajac mu w myślach co było cholernie dziwne. Przestał się już dziwić czemukolwiek jednak powodowało to w nim dziwny rodzaj niepokoju. Wiedział, że jest w beznadziejnej sytuacji, wiedział, że musi spełnić wszelkie zachcianki wampira który na przeciw niego popijał jakby nigdy nic trunek. Musiał tak czynić by wyciągnąć stąd swoje cztery gnijące litery w jednym kawałku, by ocalić Claire, choć do tego czy ona jeszcze żyje nie miał żadnej pewności.

- Nic nie oczekuję - powiedział spokojnie Ormianin. - Możesz odejść kiedy tylko chcesz. Nawet teraz. Chociaż z tymi bandażami na twarzy możesz troszkę niepokoić mieszkańców Iluzji. To Jacoob chciał coś od ciebie. Z tego co wiem. To on zdecyduje o twoim losie, Alvaro.

“Wydaje mi się, że zdecydował już dawno... a gdzie on teraz jest?” – ponownie Rafael nie odezwał się

- Tego nie wiem. Pewnie zajmuje się twoją wybranką. Ja miałem ukryć ciebie, a on zająć się panienką Goodman. Może teraz rozmawiają, a może robią już inne rzeczy. Takie, które mniej by ci się spodobały. Kto wie? Popełniłeś błąd wciągając ją w sprawki wampirów i teraz za to zapłaci.

“Nie było to moim zamiarem. Mogła się wycofać kiedy ją o to prosiłem. Nie czuje się winny akurat tej kwestii. Mogę zadać kilka pytań Ormianinie? ” - Alvaro odłożył delikatnie na podłodze notatnik. Wszak już od jakiegoś czasu przestał na nim cokolwiek pisać.

- Zadaj. Czemu nie. Ale powiedz mi jedno, na pewno powiedziałeś jej o Jacoobie. Prawda?

“Tak, ale co to ma do rzeczy?> - zabandażowany oczodół tętnił przeszywającym bólem

- Nic. Tak zapytałem.

“Nic nie dzieje się bez przyczyny. Sam o tym dobrze wiesz... Czemu jestem dla Jacooba tak istotny? Wszak on sam czy nawet z Twoja pomoca bez zadnego problemu rozwiazałby tą całą sprawę dla Mistrza Togariniego”

- Mylisz się – beznamiętny głos Ormianina ponownie rozbrzmiał w pomieszczeniu - Bez wiedzy na temat tego, gdzie i jak uderzy Astaroth, nie uda się go wytropić. Ty miałeś zrobić tyle. Być blisko ludzi, których on wybrał na swoje marionetki. I informować Jacooba o ich postępach. Pilnować tego, co zaszczepił w nich Astaroth. Tego, bez czego są dla nas i dla niego kompletnie nieistotni. Jak myślisz, co zrobi z nimi Upadły anioł, kiedy już osiągnie swój cel. Co zrobi z nami? Obawiam się jednak, że twoja niechęć do współpracy, twoja nieufność, skazała nasze plany na porażkę. Jestem realistą Alvaro. I wiem, kiedy przegrywam. A ty zamiast naszym asem okazałeś się niewartą zaufania blotką. Na miejscu Jacooba zgładziłbym cię. Ale on jest inny. Kieruje się sentymentami. Zrobi, co uzna za słuszne.

Nozdrza Rafaela rozwarły się szerzej kiedy brał głębiej powietrze, kiedy się uspokajał, kiedy starał się stłumić swój strach.
“Jak dotychczas udało mi się zrobić to wszystko o czym mi powiedział. Udało się nawet przypilnowac to co zaszczepił w nich Astaroth, nawet wtedy kiedy fragment został wyciagniety z jednej osoby z czwórki przez razyde. Nie umiem się rozdzielić by pilnować wszystkich”

- Dobrze. Zgodzę się – przytaknał mu stary wampir - Tylko czemu nie poinformowałeś o tym Jacooba. No i ten spisek ze Zdradzonym. Nadęty pyszałek z niego, wiesz. W pewien sposób podobny do ciebie. Też się samoużala przez cały ten czas. Jaki to ja jestem biedny, jaki zdradzony, jaki nieszczęśliwy. Rzygać się chce od takiego skamlania. - Dopił szklaneczkę jednym łykiem i poderwał na nogi kierując w stronę okna.

“Nie poinformowałem bo czekałem na to czy uda się zasadzić esencję Kingston na powrót do naczynia. Co do Zdradzonego to chyba nie masz co mi sie dziwić ze wcisnał we mnie watpliwos..............

Ktoś niespodziewanie wyrwał Rafaelowi notes z ręki a ten nie dokończył swej myśłi.

“Co jest” - Alvaro przeskoczył swoim okiem z Ormianina na meżczyznę trzymajacego wyrwanmu notatnik

- Zasadzić to ja ci mogę kopa w twoją świętą dupę, Rafi – odezwał się Jacoob. Zjawił się za plecami Silenta, jak spod ziemi. Wampirza sztuczka? Manipulacja łańcuchami Iluzji? Rafael tego nie wiedział. - Miło widzieć patałachu, że wyszedłeś z tego cało.

O dziwo i po ludzku zbliżył się i uściskał Alvara mocno i o dziwo - serdecznie. Jak członka swojej rodziny.

- A Zdradzonym się nie przejmuj – machnał ręką i uśmiechnał się - Pierdoli głupoty. Zresztą, wiedziałem o waszym małym romansie. Tylko chciałem zobaczyć, czy nałożycie sobie obrączki w jakimś pedziowatym kościółku, chłopie – podszedł do barku Ormianina, nalał sobie szkockiej. Wypił. Gospdoarz przez jakiś czas obserwował go ze stoickim spokojem.

- Niezła ta twoja Goodman – Jacoob znowu przerwał ciszę - Teraz już wiem, czemuś ześwirował. Wszystko ma na swoim miejscu i naprawdę fajniutkie. A jaka krew …O matko. Po cracu i wódzi smakowała jak najlepszy nektar - Oblizał się ostentacyjnie i skoczył na kanapę szeroko rozkładając ramiona.

“Po co to robisz Jacoob? Starasz się mnie zdenerwować?” – nie majac notatnika Silent dalej starał się komunikować myślą. Dziwne było to wszystko. Ten cały Jacoob, który doprowadzał Rafaela do skrajnych reakcji. Od nienawisci po uwielbienie.

- Daj mu notatnik, Jacoob. - powiedział Ormianin. – On nie może mówić.

- Chałwa w Niebiosach - zaśmiał się Jacoob przekręcając celowo powiedzenie "chwała niebiosom" - Skończy się jego nieznośna paplanina. Tego w tobie nie znosiłem. Nie braliśmy ślubu, a ględziłeś jak moja stara przed wypłatą.

Rzucił notatnik w stronę Rafaela. Alvaro złapał rzucony przedmiot po czym zamknął na chwilę jedyne zdrowe oko by powalczyc z bolem wywołanym dośc szybką reakcją. Majac już pewnośc, że Jacoob nie czyta w myślach ponownie wział długopis i napisał.

Po co ta twoja paplanina o kosztowaniu Goodman. Chcesz mnie wkurzyć?” – tak zapisaną kartkę skierował ku swojemu opiekunowi

- Wkurzyć, chłopie - zaśmiał się jego wampirzy opiekun - O nie. To taka przyjacielska gadka. Jak w studenckim bractwie. Wiesz, kiedy się pysznisz, kogo przeleciałeś i jak. No więc, jej krew smakuje wyśmienicie. Nektar. A opakowanie. Mniam! Szkoda, że nie miałeś okazji skosztować. Bo teraz znajdę ją gdziekolwiek pójdzie. Zresztą, myślę że nie będzie miała nic przeciwko powtórce. Chyba woli zdecydowanie działających facetów - rozłożył ręce, robiąc szelmowską minę ale za chwilę spoważniał - Spokojnie, Rafi, chłopie. Nie bzyknąłem jej. Owszem, ugryzłem, ale tylko po to, by otoczyć opieką. Czy wiesz, kto był u niej w mieszkaniu? Kogo pogoniliśmy? I jaki miał względem niej plan. powinieneś mi podziękować. Jak zawsze.

Rafael przewrócił kartkę i przez chwilę waptrywał sie w nią w ciszy zastanawiajac się co napisać. Głupio Claire zrobiła ofiarowując swoją krew, ale to jej decyzja
Słyszałem, że był to strażnik Iluzji” - napisał w koncu
Dziękuje” - dopisał pod spodem i pokazał ponownie kartkę Jacoobowi

- Nie ma sprawy. Jestem jak twój stary troszkę, no nie? A ona prawie jak twoja dziewczyna. Niech to będzie taki rodzinny biznesik. Dobra Rafi? Chłopie. A teraz napisz, co ci też do kurwy nędzy strzeliło do tego pojebanego łba, że zgrywałeś kowboja przed czymś takim, jak lictor. Miałeś fart, że byłem wtedy z Ormianinem i zgodził mi się pomóc. Inaczej zostałaby po tobie mokra, czerwona plama. Nie czułeś zagrożenia? Bo gdybym ja sam poszedł ci na pomoc, ze mnie też pewnie zrobiłby miazgę.

Głupota i pozostałości z okowów Iluzji” – napisał starannie Rafael

- Z tym pierwszym muszę się zgodzić. Ostatnio nie myślisz…. Bzyknij ją to ci przejdzie.

Co teraz z Claire?” – Alvaro pominął wątek z seksem

- A co ma być. Pewnie umrze. Na razie pracuje dla nas.

Prędzej czy póżniej tak. Byleby nie oddała swojej duszy
O co chodzi z tym Zdradzonym?” – napisał kolejen zdanie.

- A co ci nagadał?

Zdradziłeś go” – znowu skierował ku Jacoobowi kartkę

-Nie miałem takiej potrzeby. Należał do mnie. Jak i ty.

Silent patrzył przez chwilę w oczy Jacooba a następnie dość nerwowo napisał na kartce

Wybacz. Zapomniałem

Nie dał jednak jemu czasu na odpowiedź ponieważ prawie od razu napisał kolejną wiadomość
Jakie teraz masz dla mnie zadanie Opiekunie?” - chciał napisać “Panie” ale w ostatniej chwili zrezygnował. Nic to nie da, że jest traktowany jak zwierze. Takie reguły taka prawda. Popatrzył przez chwilę w kierunku Ormianina ciekawy jego reakcji na jego myśli, które nieskutecznie starał się ukryć przed nim.

- Zabijesz tą trójkę – zamiast Jacooba odezwał się Ormianin - Cohena, Kingston i Baldricka. Rozbijesz naczynia. Albo my unicestwimy twoją Goodman. I nie mam na myśli jej zabicia, tylko całkowitą anihilację jej duszy. - mówił spokojnie, głosem zimnym i pozbawionym cienia współczucia. - Astaroth pokazał swój łeb. Skończył się czas półśrodków. Trzeba uwolnić jego esencję nim ją scali na powrót. Inne sposoby zawiodły. Porozbijamy zatem naczynia – zrobił krótką przerwę - A teraz wytłumacz jeszcze jedno. Z jakiej czwórki. Naczynia są trzy. Kto jest czwarty i skąd masz te informacje.

Szukał…
Szukał w swej pamięci czy mówił coś o czwórce
Mówił
Głupek
Wszystko się popierdoliło, wjechało na złe tory.
To całe zauroczenie Claire
Ten cały Jacoob
Ta cała pierdolona anielska wojna

Na domiar złego do pokoju wszedł Percival Ortega
Zdradzony

… witajac się z Jacoobem jak ze starym przyjacielem

Nic z tego dobrego nie będzie.
Togarini zbierze ofiary swoich łowów. Nie wiadomo jednak kto wśród nich będzie

Dlaczego Cie pokochałem Claire Goodman…? - smutna mysł przemknęła przez głowę Rafaela
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 11-06-2011 o 16:36. Powód: literówki i inne tego typu
Sam_u_raju jest offline  
Stary 07-05-2011, 18:09   #123
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Ocknięcie się nie należało do najprzyjemniejszych, nie do końca też zadowolony był z towarzystwa dziewczyny, która bez skrępowania oddawała właśnie mocz zajmując miejsce nieopodal niego. Warunki oferowane przez Reynarda nie należały do najlepszych, widocznie dzieci Astarota uznały, iż w Iluzji i tak nie należy się mamić komfortowymi warunkami i po prostu można żyć w totalnym syfie. W gruncie rzeczy nawet mu to nie przeszkadzało, właściwie można by rzecz, iż miał to po prostu gdzieś, bowiem szybko zdał sobie sprawę z jednego: pozbył się jadu De Sade. Na propozycję dziewczyny jedynie wzruszył ramionami z uśmiechem, wcześniej zapewne musiałby stoczyć zażartą walkę z samym sobą by z marszu nie rzucić się na nią. Wstał ze swojego posłania i spojrzał na nią, dokładnie w tym momencie na kilka sekund zjawił się w drzwiach Reynard, teraz pozostało się już tylko zdecydować na jedną z opcji.

- Nie dzięki - odparł i ruszył do wyjścia , jednak jeszcze przed drzwiami odwrócił się i powiedział - Nie chodzi o ciebie, jesteś całkiem ładna - objął ją spojrzeniem - Nawet lubię wulgarne kobiety i gdybyś miała trochę większe piersi to kto wie - uśmiechnął się radośnie - Ale pierwszy raz cieszę się, że mi się nie chce. Trzymaj się, idę poplotkować z Reynardem. Ciao!

Dziewczyna odpowiedziała mu pozbawionym emocji spojrzeniem, w gruncie rzeczy teraz, kiedy już miał wole wolną od zdrożnych myśli Hesusa mógłby się nawet skusić na szybki numerek, lecz akurat członkini tego wesołego kultu z przestrzeloną głową oraz znakiem Astarota na czole nie wydawała mu się choćby w połowie tak podniecająca jak jej się zapewne zdawało. Poza tym sam jeszcze nie był wstanie tego zrobić (- Nie chodzi o potencję - Baldrick), może i był bowiem nowym człowiekiem, ale wciąż miał we włosach krew i kto wie co jeszcze.

Opuścił pokój i spojrzał na Reynarda, ten przez chwilę czekał na niego na końcu korytarza, a gdy zauważył, iż Baldrick zmierza w jego kierunku, ruszył schodami w dół. Szedł więc za nim, znajdowali się w niezbyt przyjemnej kamienicy, stare, brudne, obdrapane ściany i kawałki tynku żałośnie błagały właściciela o remont. Wylądowali na podwórzu, z zewnątrz budynek robił jeszcze gorsze wrażenie, aż dziw, iż nikt nie przyczepił jeszcze do tej rudery ostrzeżenia o możliwości zawalenia się. Z drugiej strony idealnie komponowała się z resztą dzielnicy, powybijane szyby i drzwi zabite deskami, brudny śnieg pod którym zapewne kryło się mnóstwo śmieci i fekaliów, były znakomitym tego wyznacznikiem. Gdzieś w dali słychać było kolejkę, jasny sygnał, że w pobliżu czai się jednak cywilizacja.

Reynard milczał, najwyraźniej nie szykował żadnej przemowy i przyjęcia powitalnego dla detektywa po tym jak powrócił z martwych, zdawał się w coś wpatrywać i wsłuchiwać w przytłumiony, daleki szum miasta. Terrence podszedł do niego i przez chwilę wspólnie kontemplowali aż wreszcie ten drugi zdecydował się odezwać.

- Chyba powinienem podziękować. Po Hesusie nie ma śladu. - Uśmiechnął się szeroko.

- To dobrze. Nie wiedziałem czy się uda - odparł Reynard, a Terrence spojrzał na niego wymownie.

- Nie wiedziałeś?
- spytał nieco zaskoczony detektyw - Zdawało mi się, że ta opcja była pewna.

- Nigdy nie przywracałem Iluzji nikogo dwa razy w ciągu dnia - wyjaśnił mu chłopak, wciąż nie odwracając swego spojrzenia.

- Cóż, daruje sobie wykład o ryzyku i odpowiedzialności. Grunt, że się udało. - Baldrick rozprostował ramiona i pstryknął dwukrotnie palcami zadowolony, jakby chciał pokazać, iż jest w najlepszej formie.

- Tak. Jesteś teraz jednym z legionów. Jednym z nas - rzekł Reynard - Jesteś teraz innym człowiekiem. Bardziej prawdziwym.

- Co przez to rozumiesz?
- spytał detektyw nieco zaintrygowany.

- Życie to iluzja. Ciało to iluzja.

- Tak, to wiem. Często to powtarzacie, myślałem, że może rzucisz coś nowego
- rzucił z pewnym znużeniem i swoją wrodzoną arogancją.

- On się ujawnił. Wiesz.
- Ciężko było powiedzieć czy ostatnie słowo Reynarda miało być jedynie stwierdzeniem czy też było pytaniem, kompletny brak emocji stawał się barierą prawie nie do przekroczenia.

- Astarot? Dlaczego akurat teraz? - zapytał Terrence po czym dodał jeszcze - Kontaktował się z wami?

- Dowiemy się niedługo -
odparł na pierwszy pytanie - Nie. Ale poczułem jego obecność. Zrobisz coś dla nas?

Na kilka chwil zapadła cisza, zwykle po takich słowach odpowiadał ochoczo Nie, ale tym razem było inaczej, nie czuł wielkiej potrzeby odpłacenia się dzieciom Astarota, lecz nie wypadało w takiej chwili odmówić. Powinien przynajmniej wysłuchać co ma do powiedzenia.

- Wolałbym najpierw dowiedzieć się co, tak dla pewności - powiedział Terrence.

- Pójdziesz do Emily. Pomożesz jej. - Tym razem nie mogło być już wątpliwości, chłopak postanowił zdecydować za niego.

- Czyżby akcja Eksterminujemy de Sade? - spytał nieco żartobliwie - Czyli nie powiesz mi o co chodzi, nie Reynard?

- Jeszcze nie. Ale to wiąże się z De Sade i polowaniem na niego.


- Dobra, chyba mogę z nią zamienić kilka słów. Muszę się gdzieś z nią umówić czy już gdzieś mnie czeka? - zapytał Terrence, wciąż zdawał się być dość rozbawiony całą sytuacją.

- Najpierw się ogarnij. Masz krew na włosach i wymiociny na twarzy. - Przez moment detektywowi zdawało się, że jego rozmówca odwróci się w jego stronę, lecz oprócz leniwego przekręcenia głowy o kilka milimetrów nic takiego się nie stało.

- Fakt. Macie tu gdzieś jakiś prysznic?

- Nie taki, który by ci się spodobał. Opłucz twarz, nałóż czapkę i jedź do jakiegoś motelu.
- Włożył dłoń do kieszeni spodni, wyciągnął małą kartkę, a następnie podał Baldrickowi. - Emily będzie pod tym adresem.

- Jasne
- powiedział jedynie Terrence, schował otrzymaną notkę i ruszył ponownie do kamienicy.

- Będziemy w kontakcie, Adamie - rzekł jeszcze Reynard, detektyw podniósł rękę na pożegnanie i zniknął w budynku.

Rzeczywiście nie było tam warunków do doprowadzenia się do ładu, zniszczony zlew wystarczył jednak by obmyć twarz i przynajmniej utworzyć pozory, wciąż co prawda wyglądał jak facet na mocnym kacu, ale przynajmniej nie jak pierwszy podejrzany serii morderstw. Założył jeszcze na głowę przybrudzoną, bezpańską czapkę z daszkiem i gotowy był do wyjścia. Taksówką zabrał się do jednego z hoteli, w tym stanie nie był klientem oczekiwanym w najbardziej luksusowych salonach, lecz jakoś udało mu się dostać pokój z kablówką, prysznicem i całkiem uczynnym boyem, który po przyjęciu kilku banknotów chętny był do pomocy. Lokal znajdował się kilka przecznic od kamienicy Reynarda, podróżowanie zatłoczonymi drogami sprawiło, że nie wybrzydzał w wyborze. Szybki prysznic jeszcze bardziej poprawił mu humor, miał przynajmniej złudne wrażenie, iż zdołał zmyć z siebie nie tylko brud, lecz również i poprzednie wydarzenia. Początkowo nie chciał spoglądać w lustro nie wiedząc czego może się spodziewać, ale przemógł się w końcu i... widok wcale nie był taki fatalny. Nie licząc mocnej emanacji na jego czole przedstawiające logo korporacji Astarot nie było źle. Być może inni zdolni byli dojrzeć jednak coś więcej, o tym mógł się jednak przekonać dopiero po spotkaniu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=I0tLN22mMlU&feature=related[/MEDIA]

Był szczęśliwy, że wreszcie pozbył się De Sade i jego jadu, znów wszystko zdawało się być bardziej przejrzyste, łatwiej było mu się skupić nie mając tego przekleństwa na swoich barkach. Rzeczywiście czuł się jak nowo narodzony, może nie był nadczłowiekiem, ale w tej chwili tak właśnie się czuł. Podobno co kogoś nie zabije to go wzmocni, pytanie brzmiało: czy on wciąż żył? Jaki dokładnie był teraz jego status? Poproszenie Reynarda o pomoc wiązało się jednak z pewnymi konsekwencjami i on doskonale o tym wiedział, nie chodziło jedynie o uporczywe nazywanie Adamem, w tej chwili zapewne przez wielu od razu zostałby zakwalifikowany jako sprzymierzeniec i sługa Mistrza, tak jednak nie było, póki miał swoją wolę, mógł wielokrotnie lądować w rękach anioła śmierci, lecz wciąż decyzje podejmował sam. Przynajmniej miał taką nadzieję. Starał się nie myśleć o tym czego musiał dokonać by znaleźć się w tym miejscu, nigdy nie rozumiał szaleńców, którzy decydowali się na samobójstwo. Nawet teraz, gdy wiedział, iż kulka przebijająca czaszkę nie zawsze oznacza koniec, nie mógł się z tym pogodzić. Zwykle niewyjaśnione wypadki, Metropolis i jego mieszkańcy czynili rany na jego umyśle, postrzeganiu rzeczywistości, tym razem jednak kolec utknął w jego sercu. Nawet jeśli nie potrafił tego przyznać przed samym sobą.

Nim opuścił swój pokój otrzymał jeszcze niepokojący telefon od Claire, wyglądało na to, że oparła się ona o śmierć i wszystko zaczęło ją przytłaczać. Zbyt szybko zderzyła się z demonami. Chciała zorganizować spotkanie, Baldrick przystał na jej propozycję, jej życie było w niebezpieczeństwie, więc całą procedurę należało przyspieszyć. Musiała wytrzymać, była dość silna by przez to przejść.

***

Okazało się, iż adres, pod którym miała czekać na niego Emily znajdował się na Manhattanie, niedaleko Central Parku co należało uznać za plus. Okolica wyglądała dość imponująco, dałby sobie uciąć rękę, że niejednego bogacza minął przechadzając się swobodnie chodnikiem. Idąc tropem Van Der Askyr znalazł się przed luksusową kamienicą, jak się okazało właśnie tam miała na niego czekać. W środku panował przepych, wszechobecna kość słoniowa oraz liczne złocenia miały od razu rzucać się w oczy, by przybywający goście wiedzieli, że nie trafili byle gdzie. Baldrick szybko zwrócił uwagę obsługi, zrobił wszystko co mógł by wyglądać w porządku, ale ubranie wciąż mogło wzbudzać mieszane uczucia, stojący za kontuarem (który zapewne droższy był od wielkiego telewizora detektywa i kilku mebli razem wziętych) portier obdarzył go podejrzliwym spojrzeniem, jakby nie życzył tu sobie ludzi jego pokroju. Wystarczyło jednak by powiedział o Emily Van Der Askyr, a od razu wskazano mu prywatną windę, która miała go zawieźć na miejsce. Detektyw właśnie odwiedził penthouse.



Rezydencja wyglądała doprawdy imponująco, nawet nie musiał pytać o to miejsce Emily, bowiem ta sama, jak zwykle lapidarną wypowiedzią wytłumaczyła mu, że apartament wypożyczył jej jeden z wpływowych znajomych. Cóż, najwyraźniej miała koneksje, z których nie wahała się korzystać.

- Powiedz mi Emily, ta paczka przyjaciół Reynarda, czy to czasem nie są te słynne Młode Duchy? - spytał rozsiadając się na eleganckim fotelu.

- Część z nich faktycznie kiedyś była w Młodych Duchach. Ale większość to po prostu stracone dusze - odparła.

- Ostatnio wspominałaś coś o Wybrańcu, mogłabyś powiedzieć o nim coś więcej? Wtedy jakoś głupio było mi pytać - rzucił z uśmieszkiem na twarzy.

- Niewiele więcej wiem. Mój pan powiedział, że pojawi się ktoś, kto przechyli szalę zwycięstwa w wojnie na jego stronę.

- Nie przeszkadza wam to? Wiem, wiem - przewrócił oczami - ufacie swojego mistrzowi... ale nie chcielibyście czasem wiedzieć nieco więcej?

- Dlaczego mielibyśmy chcieć? - spytała tak szczerze jak tylko się dało.

- No tak, wy nie wiecie co to ciekawość - skomentował nieco ciszej - Podobno Mistrz się ujawnił. To dość ciekawe zważywszy na to, że sługi Togariniego jemu przypisują San Francisco. Nikt się nie zamierza przyznać.

- Tego nie zrobił Astaroth. On nie przejmuje się ludźmi - powiedziała z wrodzoną sobie pewnością - Chce dla nich czegoś innego niż zagłady.

- Być może, ja wiem tylko, że wszyscy próbują skromnym Wydziałem Specjalnym manipulować - wtrącił Terrence wzrokiem omiatając bogaty wystrój apartamentu.

- Zupełny przypadek.

- Tak z ciekawości, zanim przejdziemy do rzeczy. Kto jeszcze był w to zamieszany? Byłaś na tych zjazdach Nasha.


- Kiedyś. Dawno temu. Wiesz, że ja nie jestem człowiekiem. Już nie. Przebudził mnie. Dał mi moc. Poznałam prawdę

- Innymi słowy niczego się nie dowiem - stwierdził po czym znów się uśmiechnął - Dobra, więc potrzebujesz pomocy. Zamieniam się w słuch.

- On chce z powrotem tą część
- zaczęła Emily.

- Teraz, już, zaraz? - spytał szybko.

- Niedługo. Wezwie nas. Ale najpierw... De Sade. - Tym razem Baldrick nie odezwał się, spoglądał na nią wyczekująco, był zaciekawiony, czekał na szczegóły, ale skoro to ona miała sprawę, sama powinna się produkować. Emily musiała zrozumieć bezgłośne przesłanie, bowiem po dłuższej chwili dodała - Mamy wyciągnąć go z jego schronienia. Ty będziesz wabikiem.

- Ah, no tak - westchnął teatralnie - Przecież to logiczne! A uwzględniliście tam coś takiego jak ryzyko?

- Tak.


- I jak wyliczenia? - spytał wrednie się wpatrując w stojącą przed nim dziewczynę.

- Możesz zginąć - odparła spokojnie.

- Czaaaad
- rzekł przeciągając mocno słowo, znów dając jej do zrozumienia jak bardzo cieszy się z tej perspektywy.

- Chyba cię to nie martwi. -
Konia z rzędem dla tego kto rozróżni czy było to pytanie czy stwierdzenie, interpretowanie wypowiedzi owieczek Astarota stawało się coraz trudniejsze.

- Nie, pewnie powinienem się przyzwyczajać. Czy plan zakłada również taką opcję, że po prostu się nie zgodzę?

- Tak.

- Super -
powiedział - Czyli mogę chociaż wysłuchać planu.

- Zadzwonisz do jego baru i się z nim umówisz.

- I? -
Kolejne wyczekująco spojrzenie utkwiło w Emily.

- Powiesz mi gdzie i o której
- dodała po raz kolejny nie siląc się na wyjaśnienia.

- A potem co? Bitwa na miecze świetlne?

- Gorzej. On przyjdzie

- A wte - dyyyyyy? - rzucił ponownie przeciągając wyraz, gdyby na świecie żyli jedynie tacy ludzie jak Emily czy Reynard popełnił by samobójstwo bez namysłu i zapewne nie żałowałby tego.

- Nic.

- Nic? Rozwiniesz myśl?

- Nic się nie stanie. Możesz zrobić co zechcesz.

- Czy was wszystkich trzeba ciągnąć za język? Co chcecie zrobić z Hesusem? Kuku? Pif Paf? Rachu ciachu?

- Nie wiem. Myślę, ze coś w tym stylu. Naprawdę Terrence, ja nie wiem wszystkiego. Znam tylko część planów naszego pana. Twojego już teraz też. - Słysząc ostatnie zdanie uśmiechnął się jakoś litościwie.

- Nie zapędzajmy się tak z tym - rzekł spokojnie - W każdym razie muszę pomyśleć, czeka mnie jeszcze ważne spotkanie, potem dam ci odpowiedź.

- Oczywiście - zgodziła się, a po chwili dodała - Potrzebujesz czegoś jeszcze?

- Muszę tylko pozbierać myśli.


- Strzeliłeś sobie w głowę. Może być ci trudno zebrać wszystkie myśli. W szafach masz dobrej jakości ubrania. Mój przyjaciel ma do ciebie podobnym rozmiar. jakbyś chciał się przebrać

- Macie poczucie humoru, wow
- rzekł z przekąsem, lecz mimo wszystko zaśmiał się trochę ponuro - Właściwie czemu, nie?

Emily wskazała mu na ogromną szafę, była na tyle wielka i solidna, że gdyby wysłać ją na Syberię, skutecznie mogłaby posłużyć jako domek dla całej rodziny. W każdym razie wybór ubrań był ogromny i choć kolekcja zdominowana była przez piekielnie drogo wyglądające garnitury, udało mu się dobrać coś dla siebie całkiem szybko. Jakimś cudem udało mu się dobrać kompozycję, która mu odpowiadała. Już po kilku minutach Terrence wreszcie ubrany był w porządne i przede wszystkim czyste ciuchy, ciemne jeansy i sportowe buty, białą koszulę i elegancką czarną marynarkę, na koniec jeszcze płaszcz i kapelusz z rondem. Sam nie mógł wyjść z podziwu, gdy zobaczył efekt ostateczny. Nie silił się już na dalszą rozmowę, pożegnał się z Emily w stylu podobnym do tego z spotkania z Reynardem, winda zawiozła go na dół. Portier spoglądał na niego już całkiem inaczej, ale oprócz kilku niezamierzonych ruchów ustami, nie pokazywał swojego zdziwienia.

W nieco bojowym nastroju wylądował w taksówce, pozostało mu jeszcze zebrać pozostałych i poinformować o spotkaniu w Central Parku, na pierwszy ogień poszedł sms do Cohena: Nie wiem czy w Metropolis jest zasięg, ale jeśli wróciłeś i żyjesz to spotkajmy się o 11:00 w Central Parku. Potem wykręcił numer Strepsilsa, na początek chciał oznajmić mu, iż bierze tydzień wolnego. Sprawą następną miał być oczywiście stan Jess, nie po to pchali się do Matrony by teraz tak po prostu okazało się, że nic się nie zmieniło. Czuł, że nie będzie to łatwa rozmowa. W tej chwili chciał jednak odciągnąć swoje myśli od tego co się wydarzyło, jego nowe imię, nadane mu przez Reynarda jakoś nie przypadło mu do gustu. Kierowca powoli zmierzał w stronę Central Parku.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 09-05-2011, 10:06   #124
 
Dominik "DOM" Jarrett's Avatar
 
Reputacja: 1 Dominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znany
Bałem się. Cholernie się bałem.... Nie byłem pewny czy Jesicka jest cała i czy wszystko poszło zgodnie z planem.... nie wiedziałem czy moge już w spokoju odejść pozostawiając sprawy w rękach Alvaro.

Miasto miast przerażało swym ogromem.... gdy poczułem pierwszą falę przyciągającą mnie jak magnes na chwilę zawróciłem bestię i bez namysłu ruszyłem w jej kierunku. Zanim oprzytomniałem i zdążyłem przelecieć już ładny kawałek. Wtedy przyszło drugie, słabsze uczucie więzi... Dotarło wtedy do mnie że to pierwsze, silne pewnie jest z mojej wieży.

Wielkie skrzydła uderzały miarowo łopocąc na wietrze w rytmie bicia serca... chodź moje było martwe. Zawróciłem wybierając drugie uczucie.
Wiedziałem że jest słabsze, trudniejsze, ale nigdy nie lubiłem chodzić na skróty. "Clause! Idioto Czy ty zawsze musisz utrudniać!" Jakiś wewnętrzny głos wykrzyczał gdy uczucie stawało się silniejsze.

Zbliżałem się

Zew doprowadził mnie bardzo daleko nad tereny które wyglądały jak jakiś przemysłowy ośrodek z końca XIX wieku poprzeplatany z nowoczesną architekturą. Oczywiście wszystko wyglądało jak gruzowisko. Jak po ataku bombowym.

Źródłem mojego pragnienia okazał się wielki dziedziniec... Skierował w jego stronę bestię. Była potulna jak koń jeździecki. Pamiętam... pamiętam bo kiedyś za karę zostałem przeniesiony do konnych patroli po Central Parku.

Skrzydła Besti podchodzącej do lądowania wzbiły w powietrze tumany kurzu. Zeskoczyłem z jej grzbietu, a gdy kurz opadł a cisza była nie do zniesienia... jak w zamkniętym studio fonograficznym. Dziedziniec był betonową bryłą otoczoną drutem kolczastym, zasiekami .... jakimiś ostrzami. Przypominał do złudzenia spacerniak w więzieniu w Mexico City. Nagle usłyszałem muzykę. O ile można było nazwać to muzyką.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=592npYHMTq4[/MEDIA]


Nakazałem Bestii pozostać w miejscu... była posłuszna ... ale na wszelki wypadek prowizoryczną uzdę zawiązałem wokoło sterczącej rury.

Ruszyłem w kierunku dźwięków docierających do moich uszu.

"Muzyka" prowadziła mnie wąskimi korytarzami, pordzewiałymi powyginanymi kratkami trapów. Prowadziła po przez ociekające rdzą pokoje i obrzydliwe techniczne pomieszczenia.




Szedłem pewnie ale ostrożnie. Skupiony jak wtedy gdy jeszcze w wojsku prowadziliśmy różnego rodzaju operacje w Iraq. Jak żołnierz. Dźwięki doprowadziły mnie do starej sali montażowej jakiejś fabryki
Wielkie maszyny, grube łańcuch.... ogromne koła zębate. Mnóstwo kolosalnych urządzeń mechanicznych. Ogromne ilości złomu , Stare przerdzewiałe beczki z których powoli sączyła się ich zawartość.... to krajobraz jaki spotkałem.


Muzyka ucichła a ja posłyszałem odgłos kroków. Postać zbliżała się od góry po starych metalowych , powyginanych i pordzewiałych stopniach schodów technicznych.

Była wysoka prawie na trzy metry a przy tym niewyobrażalnie chuda. W miejscu gdzie normalny człowiek ma ręce ona miała długie ostrza niczym Modliszka.

Wyszła z cienia a jej twarz spowodowała że na chwilę poczułem dreszcz. Nie była ludzka..... spodziewałem się martwej skóry, krwi, mózgu na wierzchu... tymczasem ona wyglądała jak ..........cyborg.





Nie chciałem stanąć na straconej pozycji... moja arogancja często do tego prowadziła.
Padłem na jedno kolano i skłoniłem nisko głowę oddając jej należny szacunek.

-Wzywałaś mnie Pani?- zapytałem i miałem nadzieję że przynajmniej o pół kroku moje zachowanie zbliża mnie do Jess.
 
__________________
Who wants to live forever?
Dominik "DOM" Jarrett jest offline  
Stary 09-05-2011, 19:04   #125
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
wczoraj wieczorem

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=uL9qwKTLOlE&feature=related[/MEDIA]

Stał pośrodku zagraconego namiotu i przyglądał się rozciętemu na pół ciału starszej kobiety. Czy gdyby nie widział zdarzenia na własne oczy, umiałby zrozumieć jak to się właściwie stało?

Ofiara: kobieta, wiek około 70 lat, bezdomna, przyczyna zgonu: najprawdopodobniejsze jest morderstwo przy użyciu niezidentyfikowanego narzędzia w rodzaju... itp. itd.

Nie ruszając się z miejsca rozejrzał się wokół. Dobry śledczy bez trudu wykryje obecność osób trzecich w czasie morderstwa. Czy wykryje Patricka Cohena? Przyjrzał się miejscu zbrodni i realnie ocenił szanse. Praktyka nauczyła go, że najwięcej śladów zostawia się właśnie usiłując zatrzeć swoją obecność. Każdy ruch, oddech, dotyk zostawia ślad - morderstwo to sekundy, za to w czasie sprzątania sprawcy spędzają na miejscach swoich zbrodni czasem całe godziny.

Ofiara swoje ostatnie chwile spędziła przygotowując jakiś podejrzany napar dla swojego gościa. Gość w chwili śmierci siedział w pewnym oddaleniu na kanapie, morderstwa dokonał ktoś inny. Wyższy i silniejszy... dużo silniejszy.
Podsumowując: nawet jeśli po miesiącu mozolnego śledztwa udowodnią mu obecność w tym miejscu, nie ma większych szans, by udowodniono mu morderstwo...


Nagle uświadomił sobie, że to wszystko kompletnie go nie interesuje. Jest zupełnie nieistotne. Inaczej: jest istotne, ale nie dla niego. Przyjdzie tu ktoś z kryminalistyki, pochyli się z szacunkiem nad ciałem staruszki i podejmie próbę odnalezienia mordercy.
Garnitur nie garnitur, człowiek, razyda czy anioł... przelano krew i zostanie podjęte śledztwo. Bo takie jest prawo. Takie są przepisy. A przepisy należy szanować.

Kiedyś. Może jutro, może za miesiąc, śledztwo zahaczy o osobę Patricka Cohena.

Czy miał sobie coś do zarzucenia? Przez chwilę rozważył pytanie. Nie. Nie w tej konkretniej sytuacji. Prawda była taka, że nie był winien śmierci Unkath. Ani bezpośrednio, ani na większym obrazku. Podjęła ryzykowne działania i poniosła konsekwencje.

Niby oczywistość, ale uświadomienie sobie tego faktu spowodowało, że poczuł jakby odrzucał stukilowy ciężar spoczywający na jego barkach.

Zauważył, że na jego dłoni leży zestaw pastylek, które właśnie zamierzał wpakować sobie do ust. Z medycznego punktu widzenia nie potrzebował żadnej z nich. Ani jednej.

Wrzucił je luzem do kieszeni i spokojnym krokiem opuścił najpierw namiot, a potem Bronx.

***

Brooklin, wieczór

- Detektyw Cohen. - uśmiech wiekowej murzynki nieodmiennie przywodził na myśl miłe wspomnienia z dzieciństwa - Słyszałam co się stało na zachodnim wybreżu. obawiam się, że nie mam dla pana żadnych nowych wieści.

- To bez znaczenia, Meggie, chciałbym się z tobą po prostu napić herbaty.

Na rozmowie z Megan Torch spędził godzinę. Ani razu nie poruszyli tematu nadchodzącego końca świata.

***

Soho, noc

- Słuchaj Patrick, wiem, że ro co się stało w SF było szokiem, a ty w dodatku masz ciężką pracę - Kevin Maloone siedział wraz z Cohenem w pierwszej ławce w małej neogotyckiej kapliczce gdzieś na Soho, konfesjonały zawsze wydawały się obu pretensojnalnym wynalazkiem utrudniającym rozmowę - ale nie będę udawał, że mi się podoba jak dorosły facet, naukowiec w dodatku, daje się przekabacić bandzie gnostyckich Światków Jehowy. Na litość Boga Ojca Wszechmogącego, nie obraź się ale, ktoś ci to musi powiedzieć... pierdolisz trzy po trzy. Masz nasrane we łbie jeszcze gorzej, niż przed tym wypadkiem.

- Co z ciebie za ksiądz?!

- Jedyny w swoim rodzaju. Jeśli naprawdę chcesz mojej pomocy, zrób to, co ci doradzałem od zawsze. Przeczytaj tą cholerną książeczkę, którą ci dałem.

- Masz na myśli Biblię? To jest twoja pomoc? "Masz tu kilka tysięcy stron kiepskich przekładów antycznych tekstów i radź sobie"? Mam się spotkać z diabłem. DIABŁEM rozumiesz, to słowo?

- Stary, pogubiłeś się, a ja ci pokazuję drogę. Taką jaką znam, taką jaka pomogła mnie. Jak chcesz fachowej i rozsądnej porady, proszę oto ona: Idź do psychiatry!

Siedemdziesięcioletni ksiądz, emerytowany rockers i diabli wiedzą kto jeszcze spoglądał na Patricka Cohena stalowoszarymi oczyma, upewniając się, że komunikat dotarł. Po chwili podjął monolog.

- Ale to już ci mówiłem, chciałeś, żebym przyjął, że twój bełkot jest realny i podsunął rozwiązanie teoretycznej sytuacji... no to już jaśniej ci tego nie przekażę. Przeczytaj sobie ze zrozumieniem ewangelię. Którą-kurwa-kolwiek. Tam wypowiada się facet mądrzejszy ode mnie i od ciebie. Gość, który rozkminił jak działa wszechświat i był łaskaw się tym podzielić. Nie wymyślił tego pierwszy, ale jako jeden z niewielu umiał to opakować i sprzedać. A najważniejsze, że to co wymyślił działa. Zawsze. W każdej sytuacji, niezależnie czy mówimy o prowadzeniu parafii, patologii sądowej, szydełkowaniu, czy wojnie między Archontami. Czy gość był Bogiem nie wiem. Gadał o Bogu, bo musiał pracować z tym co miał pod ręką - a pod ręką miał bandę zdewociałych judaistów. Przez chwilę nie myśl o religii, katolikach, żydach, zagubionych apokryfach, niebie, piekle, aniołkach, diabełkach - to jest folklor. Spróbuj zrozumieć, co ten facet próbuje powiedzieć. Lepszej rady ode mnie nie dostaniesz.

Cohen przez chwilę siedział w milczeniu kartkując wręczony egzemplarz Pisma Świętego.

- Ty tak na poważnie?

***

Mieszkanie Patricka Cohena, noc


Jedynym źródłem światła w sterylnie czystym pokoiku na Spring St. była niewielka nocna lampka, ustawiona centralnie na czytany tekst. Gdzieś na granicy widzialności, na ścianie za plecami patologa widniał orkągły, osmalony kształt. Pamiątka po Asmodeuszu.

Dźwięk dzwoniącego telefonu. Co jakiś czas urywany beznamiętnym "zostaw wiadomość", a potem kanonadą głosów. Męskich, kobiecych, zaniepokojnonych i zirytowanych. W końcu głosy milkły w mechanicznym "piiip", trwała chwila ciszy, po czym dzwonek odzywał się ponownie.

Cohen nie słyszał. Leniwie przerzucił kolejną cienką jak bibułka, zadrukowaną kolumnami drobnego pisma kartkę.

ranek

Na sms Baldricka odpowiedział puszczając mu sygnał. Krótka informacja, że żyje i przyjął do wiadomości. Wysyłanie czegoś więcej w obecnej sytuacji byłoby igraniem z losem.

Plan na dziś był prosty.

Najpierw spotkanie z drużyną, potem Astarotem, wieczorem wpaść na Wydział i podziękować za wieloletnią współpracę. Wrócić do domu, wykąpać się i iść spać.

Później... a później się zobaczy.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 09-05-2011 o 19:18.
Gryf jest offline  
Stary 10-05-2011, 10:51   #126
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Obudziłam się z koszmarnego snu. Czy na pewno to był sen. Nie niestety nie. Wszystko co wydarzyło się po tamtej stronie było prawdą, przerażającą, bolesną prawdą. Clause został po tamtej stronie. Kim był teraz nie mam pojęcia, przyciągał mnie do siebie jak magnes, jak tutaj w iluzji, jednocześnie bałam się go, tego czym się stał. Dlatego chyba przystałam na ten układ. Za głupotę trzeba płacić, a mi przyszło za nią słono zapłacić. Nie wiedziałam jak się tutaj w końcu znalazłam. Pamiętam ból, morze bólu, zwątpienia, strachu, ale i uczucia końca, zapowiedzi spokoju. Pamiętam głosy, znałam je, ale nie mogłam sobie przypomnieć skąd, kim byli, po co przyszli.

Nie wiedziałam jak znalazłam się po tej stronie. Układ ze szczurami okazał się ułudą, sprzedałam swoją dusze wierząc że postępuje słusznie. Nie prosiłam się o dar od Astarota i nie chciałam go więcej w sobie nosić. Coś jednak poszło nie tak, a może ja byłam zbyt naiwna, zbyt łatwowierna. A może było mi już wszystko jedno co stanie się ze mną. Nie wiem, może nigdy się nie dowiem.

Obudziłam się w małej sali szpitalnej. Jasne światło dnia drażniło moje oczy. Leżałam w salce podobnej do tych w jakich trzymają świadków lub podejrzanych. Nie wiedziałam kim jestem. Nie potrafiłam sobie przypomnieć jak i dlaczego się tutaj znalazłam. Maszyna do której byłam podłączona monitorowała moje funkcje życiowe. Spojrzałam na monitor, wszystko w normie, spojrzałam na swoje ciało. Nie miałam żadnych bandaży, nie zostałam więc ranna. Leżałam w białej pościeli w biała pokoju, sama w kompletnej ciszy. Chciało mi się płakać i krzyczeć zarazem. Wszystko to co wiedziałam przytłaczało mnie ogromnym ciężarem.

Z zamyślenia wyrwało mnie skrzypnięcie drzwi. Stanął w nich Walter Mac Davell i Mia Mayfair. Nie wyglądali na szczęśliwych moim widokiem. Mieli poważne skupione oblicza. Mia stanęła koło okna jakieś dziwne cienia spowijały ja przez chwilę, ale pewnie mi sie wydawało. Kiedy długo patrzy się w światło oczy czasami człowieka zawodzą. Walter podszedł do mnie.
- Dobrze się czujesz? – zapytał Walter.
Jedyne na co było mnie stać to skiniecie głową. Nie ufałam swojemu głosowi.
- Wiesz, czemu tutaj jesteś?
- Nie – pokręciłam głową.

Walter opowiedział mi o miejscu w którym mnie znaleźli. Unurzana w krwi 10 ofiar. Chciał żebym opowiedziała jak znalazłam się w tamtym miejscu, co się tam wydarzyło. Byłam jedynym świadkiem, mieli już podejrzanych, ale chcieli wiedzieć co się tam wydarzyło.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem, ofiary, magazyn. Niczego nie pamiętałam, nic mi to nie mówiło.


Nagły błysk światła praktycznie mnie oślepił, jakby ktoś skierował na mnie ogromny reflektor. Widziałam obrazy których nie mogłam początkowo zrozumieć i rozpoznać. Ja pośrodku jakiegoś rytuału, siostra Plum w towarzystwie zakonnic przed drzwiami które kiedyś mi się śniły składająca ofiary z dzieci. Boże, muszę o tym komuś powiedzieć, trzeba ją powstrzymać. Nie wiedziałam czy to się już wydarzyło czy miało się dopiero stać. Zanim zdążyłam o tym pomyśleć sceneria się zmieniła. Widziałam martwą Mie gdzieś w jakimś magazynie. Demon przywrócił ją do życia. Miała mu służyć. Czy to się działo naprawdę.

Światło zgasło. Wróciła rzeczywistość. Czułam w ręku jakiś ciężar. Spojrzałam na nią. W ręku trzymałam pistolet, cała pościel zachlapana była krwią. Koło mojego łóżka leżał Walter, nie miał połowy twarzy. Spojrzałam w miejsce gdzie stała Mia, siedziała na podłodze z dziurą po kuli w szyi. Na ścianie rozmazana była krew w miejscu gdzie osunęła się w dół. Patrzyła na mnie, a raczej patrzyło na mnie coś co było w niej. Z nienawiścią i złem. Wiedziałam że to coś umiera i było bardzo, ale to bardzo wkurwione.

Potrząsnęłam głową, co tu się wydarzyło. Niczego nie pamiętałam. Wyskoczyłam z łóżka. Maszyna monitorująca zaczęła piszczeć. Podeszłam do Miji i odkopnęłam pistolet który trzymała w ręku. Chwyciłam szlafrok który wisiał na łóżku i spróbowałam zatamować krew. Wcisnęłam guzik alarmu i czekałam na pomoc.
Co tu się wydarzyło. Próbowałam sobie przypomnieć. Chyba Mia strzeliła do Waltera, a ja do Mii. Jak to się stało i dlaczego nie potrafiłam powiedzieć.

Do pokoju wbiegło najpierw dwóch uzbrojonych policjantów a za nimi personel medyczny. Rychło w czas, przemknęło mi przez głowę. Lekarz zajął się Miją, dla Waltera nie było już ratunku. Pielęgniarka i jeden z policjantów odprowadzili mnie do innej sali. Policjant został pod drzwiami. Wiedziałam ze takie są procedury. Pielęgniarka przyniosła mi czyste ubranie.

Po godzinie do mojej sali weszło dwóch nieznanych mi policjantów ubranych po cywilnemu.
Zaprowadzili mnie do sali monitoringu. Na początek zadawali mnóstwo pytań o wydarzenia jaki miały miejsce w szpitalu. Co pamiętam, co się stało. Nie potrafiłam im odpowiedzieć, nie pamiętałam. Podzieliłam się z nimi moimi przypuszczeniami. Oni tylko pokiwali głowami.
- Chcemy żeby pani coś obejrzała.

Puścili mi taśmę z podglądu mojej sali, od momentu kiedy weszli do niej Walter i Mia. Widziałam jak chwilę rozmawialiśmy. W pewnej chwili rzuciłam się do przodu wyrywając Walterowi broń z kabury podramiennej, odepchnęłam go i strzeliłam prosto w twarz. Mia zdążyła wyjąć broń, ale byłam szybsza. Strzeliłam do niej, osunęła się po ścianie. Moja twarz nie wyrażała żadnych emocji, jakby to co zrobiłam nie miało znaczenia. Ja na ekranie siedziałam w kompletnym bezruchu i patrzyłam na to co zrobiłam. Po chwili potrząsnęłam głową i spojrzałam na pistolet w mojej dłoni.
Policjant wyłączył nagranie.

Po mojej twarzy spływały łzy.
- To nieprawda, to się nie wydarzyło. To nie może być prawda.
Spojrzałam w beznamiętne oblicza policjantów.
- Nagranie nie kłamie. Jest pani winna zabójstwa policjanta Waltera Mac Davella i postrzelenia Mii Mayfair. Na pani miejscu wynajął bym dobrego adwokata i modlił się żeby Mia przeżyła. Może rzuci trochę światła na wydarzenia jaki miały miejsce.
Jest pani także zamieszana w morderstwo 10 ludzi w magazynie. W jakim stopniu to wyjaśni śledztwo.

Przeczytali mi moje prawa, tak jak ja czytałam je wielokrotnie w przeszłości przestępcom. Musiałam potwierdzić że je zrozumiałam. Na szczęście nie zakuli mnie w kajdanki. Dwóch mundurowych odprowadziło mnie do skrzydła więziennego gdzie zostałam zatrzymana na 48 godzin.
Nie wiedziałam po której stronie koszmar był większy.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
Stary 10-05-2011, 11:00   #127
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Rafael Jose Alvaro

Karta “Głupca”, którą kiedyś, ktoś podrzucił ci do mieszkania okazała się być proroctwem.
Siedziałeś pośród trzech jakże innych od siebie wampirów i miałeś o czym rozmyślać.
Zdradzony okazał się być zdrajcą. Jego przegniłe oblicze idealnie oddawało to, czym był w twoich oczach. Po wejściu do salonu zniszczony wampir stanął przy kominku i grzał ręce przy ogniu. Miałeś ochotę wepchnąć go do kominka, lub – jeszcze lepiej – wskoczyć tam samemu.
Jacoob – twoje nemezis – rozwalił się wygodnie na kanapie, zakładając nogi na stół. Miał skarpetki z kotem Garfieldem w jaskrawomarchewkowym kolorze. W jednej dłoni trzymał kryształową szklaneczkę z alkoholem, w drugiej aromatyczne cygaro. Mina twego ojca wyrażała skrajne samozadowolenie. Nic dziwnego. W końcu miał na koncie dymanko, od którego jeszcze bolał cię tyłek. Oczywiście metaforycznie.
Ormianin zachowywał się najbardziej statecznie z was wszystkich. Stał przy oknie obserwując coś za jego taflą. Nieruchomy, z kamienną twarzą przypominał bardziej posąg niż żywą istotę, jeśli oczywiście wampira można zaliczyć do tej kategorii.
Milczenie w salonie przedłużało się.

- Chyba masz coś do zrobienia. – pierwszy ciszę przerwał Ormianin. – Zasłoń twarz szalem. Percival robi to od lat. Zimą jest mu zdecydowanie łatwiej. Latem jego towarzystwo staje się nie do zniesienia. I te wszystkie muchy. Masz broń?

Pokiwałeś głową.

- To miłych łowów – ostatnie zdanie miało zakończyć dyskusję.

- Odprowadzę go do wyjścia – Jacoob wstał szybko z miejsca.

Ormianin zgodził się ruchem głowy i obaj ruszyliście do drzwi wyjściowych. Twój stwórca prowadził.

Okazało się, że Ormianin mieszka w otoczonym murem, wielkim domu, w którejś z dzielnic dla bogaczy Nowego Yorku. Nie dane ci było poznać w której, bowiem jak tylko znaleźliście się w okalającym posesję zaśnieżonym ogrodzie, Jacoob chwycił cię za nadgarstek a po chwili ... staliście już w lokalu, który tak dobrze znałeś.

- Siadaj – Jacoob wskazał ci jakieś krzesło.

W dziwny sposób jego energia pobudzała cię. Mogłeś przysiąść, że nie tak dawno temu siedziała na nim Claire.

- To było głupie, Alvaro.

Jacoob użył twojego nazwiska, a nie skrótu Rafi czy słowa chłopie. Znaczy, że to, co powie miało być czymś wyjątkowo ważnym.

- Nie chciałem tego dla ciebie i gówno mnie obchodzi, czy w to wierzysz, czy nie. To miał być test twojej lojalności i mimo, że go oblałeś kompletnie, nie żywię urazy. Uratowałem ci dupę, mimo, że wiedziałem o twoich konszachtach z Percivalem. Ale w ten sposób niechcący wciągnąłem w temat Ormianina. Wciągnąłem bardziej, niżbym sobie kiedykolwiek życzył. Przez ciebie,

Spoglądał na ciebie surową, ponurą twarzą.

- Koty i szczury, Rafi – westchnął. – Tym jesteśmy i nikt tego nie zmieni.

Położył przed tobą mały kartonik. Wizytówkę. Napisano na niej tylko jedno imię

SETH i rząd cyferek telefonu.

- Niech Goodman do niego zadzwoni. Stał się waszą jedyną szansą.

Nim zdążyłeś coś napisać, zniknął.

Zostawił cię samego w zaśmieconej knajpie. Pogrążonego w ponurych rozmyślaniach.



Jessica Kingston


Zamknięta w celi czekałaś na rozwój wypadków.
Nic innego ci nie pozostało.

Twoje życie zmieniło się w koszmar. W obłęd, którego nie potrafiłaś ogarnąć. Szaleństwo tliło się w tobie. Iskra trafiła na podatny grunt. Stałaś się taka, jak ludzie, których ścigałaś. Często, jako policyjny psycholog, słyszałaś podobne tłumaczenia: „nie pamiętam, jak to zrobiłem”, „tak kazał mi anioł”, „Bóg mnie natchnął”, „diabeł mnie opętał”, „to nie byłem ja, uwierzcie mi”. W twojej głowie budziły się niespokojne myśli, ilu tych ludzi faktycznie otarło się o Prawdę. Otarło o wojnę toczoną przez anioły. I oszalały. Tak jak ty.

Jako specjalistka w tej dziedzinie mogłaś postawić tylko jedną diagnozę. „Obłąkana”.

Siadłaś na łóżku, podciągając kolana pod brodę. Pozycja embrionalna zawsze pomagała się skupić. Pomagał osiągnąć spokój. Nie tym razem jednak.

Kiedy tylko zamykałaś oczy, pod powiekami rozbłyskiwały ci krwawe, porażające swą intensywnością wizje. Na powrót przeżywałaś moment, w którym Matrona pakowała cię do piekielnej maszyny. Moment, w którym wiertła rozbijały twoją czaszkę. Moment, w którym ostrza dziurawiły twoje ciało.
Ból był tak realny, że aż otworzyłaś oczy.

Wrzasnęłaś ze zgrozy spoglądając w dół.

Twoją więzienną, szpitalną pidżamę pokrywała krew. Plamy czerwieni przesiąkające przez tkaninę stawały się coraz większe. Krew spływała ci po udach, brudziła pachnącą świeżością pościel.


Czaszkę rozsadził potworny ból.

Usłyszałaś wrzaski, dźwięk walących się murów, rozdzierający pisk przecinanego metalu.
Zaciskałaś dłonie wokół uszu, chcąc zagłuszyć te piekielne dźwięki, ale one były coraz głośniejsze i nie dało się z nimi walczyć. Rozbrzmiewały prosto w twojej głowie. Dudniły pod czaszką.

Nawet nie pamiętasz, jak i kiedy wpadłaś na pomysł walenia głową w mur, by wygnać z niej dźwięki. Nie pamiętasz też momentu, gdy do twojej izolatki wpadali mocno zbudowani pielęgniarze próbując cię powstrzymać. Nie mogłaś pamiętać, że jednemu z nich złamałaś kopniakiem szczękę, i dopiero zastrzyk posłał cię w niebyt.


* * *

Obudziłaś się czując, że twoje ciało domaga się jedzenia.

Otworzyłaś z trudem oczy i za chwilę zamknęłaś je z powrotem. To nie mogła być prawda!

Znałaś to miejsce. Może nie dokładnie to, ale jego nazwę. Metropolis. Wróciłaś do Prawdziwego Świata.

Obudziłaś się na starym, skrzypiącym, sprężynowym łóżku. W czymś, co wyglądało jak więzienna cela. Brudne ściany, pokryte rdzawymi zaciekami, wysoko nad tobą jakieś rury wystawały z sufitu, biegły dalej tworząc nad twoją głową istną plątaninę rur, złączeń i zaworów.

Pomieszczenie wyglądało jak kotłownia lub piwnica seryjnego zabójcy. Siadłaś na łóżku przyglądając się przez chwilę ciężkim, metalowym drzwiom. Nie były zamknięte. Widziałaś za nimi jakiś korytarz wyłożony brudnymi kafelkami.

Było cicho i ciemno, jeśli nie liczyć jednej żarówki podwieszonej na zwykłym kablu pod sufitem. Nie dawała ona jednak zbyt wiele światła.


Claire Goodam

Do jedenastej pozostało jeszcze troszkę czasu. Zastanawiałaś się, co z nim zrobić, kierując swoje plany raz w jedną, raz w drugą stronę. Wpaść do grafficiarza i wywlec go za ryj na przesłuchanie gdzieś w jakimś odludnym miejscu. Albo pojechać na Red Hook. Graficiarz. Red Hook. Graficiarz. Red Hook.

W końcu wybrałaś.

Red Hook powitało cię zimnym wiatrem od Zatoki. Mosty i tunele były zakorkowane. To ludzie uciekali z miasta na prowincję, bojąc się kolejnej nuklearnej eksplozji. Wszystkie dzienniki trąbiły tylko o San Francisco. Publikowały informację, że jest to zemsta za zastrzelenie Osamy Bin Ladena sprzed roku. Arabskie organizacje ekstremistyczne świętowały. Fanatycy i bojownicy szaleli na ulicach wiwatując i strzelając w powietrze z nieśmiertelnych kałasznikowów. Całą drogę na miejsce słyszałaś tylko nerwowe komentarze w mediach.
Prezydent ogłosił stan wyjątkowy i czerwony, najwyższy alarm, zagrożenia terrorystycznego.
A ty przemieszczając się przez spanikowany Nowy York zastanawiałaś się, jakie mroczne siły stoją za zamachem i w jaki sposób wiążą się ze sprawą, nad którą pracowałaś.

Red Hook.

Brudna dzielnica przemysłowo – portowa. Przynajmniej w części, do której ty się skierowałaś. Śnieżne zaspy, zamarznięte zdradliwe kałuże kryjące się pod warstwą świeżo spadłego śniegu. Szłaś ostrożnie czując lodowate sztylety wiatru wiejącego od strony wody.

To tutaj sprawa skierowała się na nowe tory. Wszyscy myśleli, że się skończyła, że Tarociarz i jego wspólnik zginęli w wybuchu tajemniczej bomby. Ale to nie była prawda.
Pośliznęłaś się na lodzie o mało nie lądując na tyłku. Mewy skrzeczały wydłubując resztki spod śniegu. Gdzieś sponad chmur dolatywał warkot śmigłowca. Podobny został strącony podczas akcji ujęcia Tarociarza. Zginęło wtedy sześciu ludzi. Pamiętałaś.
Nie było wśród nich tej trójki, którą próbował wmówić ci strażnik Iluzji. Na pewno.

Zimny wiatr ciął lodem policzki. Sypał zamarzniętym śniegiem. Niósł z sobą śmieci: torby foliowe, papierzyska, opakowania po chińskim żarciu.

Red Hook wyglądało normalnie. Beton, rdza, żółte, pozrywane taśmy policyjne powiewające na wietrze niczym sztandary. Ale podchodząc bliżej czułaś dziwny niepokój. Jakiś wewnętrzny głos w tobie krzyczał, byś uciekała. Czułaś się tak, jakby obserwowały cię czyjeś oczy. Z ukrycia, chociaż tobie nie udało się nikogo wypatrzyć, a od dyskretnej obserwacji postindustrialnych ruin łzawiły ci oczy wystawione na wiatr. Ale ktoś bacznie śledził twój marsz. Czułaś się tak, jakby mierzono do ciebie z karabinu snajperskiego. Jakby czyjeś czujne, bezlitosne oko nie odrywało od ciebie spojrzenia. Jakby palec na spuście zastanawiał się, czy nie wcisnąć tego maleńkiego, śmiercionośnego kawałka metalu.

Potrząsnęłaś głową. Zrezygnowałaś. Czułaś, że jeśli zrobisz jeszcze klika kroków stronę ruin skończy się to dla ciebie fatalnie.

Zawróciłaś wylękniona w stronę środka lokomocji. Trudno. Może innym razem nabierzesz więcej odwagi.


Terrence Baldrick


Rozmowa ze Strepsilsem przerodziła się w coś, co postronny słuchający uznałby za ostrą kłótnię. Szefa złapałeś w drodze do szpitala, gdzie właśnie Jessica Kingston zastrzeliła Waltera Mac Davella i Miję Mayfair.

Ta wiadomość wstrząsnęła tobą bardziej, niż kula, którą wpakowałeś sobie w czaszkę. Cokolwiek sprowadziliście z Metroplis, to chyba jednak nie była Jess. Możliwe, że Matrona zrobiła wam niemiłą niespodziankę. Reynard miał rację. Nie można było jej ufać.

Rozmowa zaczęła się od twojego urlopu, na który Strepsils nie wyraził zgody. Potem „zastrzelił cię” informacją o Jessice i jej akcji.

W zasadzie po tej informacji mogłeś tylko rozłączyć rozmowę pozostawiając sprawę nierozstrzygniętą. „Piguła” był w twojej opinii mięśniakiem, więc na pewno nie był w stanie zrozumieć subtelnej sugestii związanej z przerwaniem rozmowy.

Mieszkanie, w którym spotkałeś się z Emily, leżało w pobliżu Central Parku, ale po drugiej stronie.

Kiedy dotarłeś na miejsce z nieba zaczął prószyć drobny, puszysty śnieg. Central Park zdawał się być opuszczony i wyludniony. Lodowisko zostało zamknięte, podobnie ZOO, i muzeum. Był stan wyjątkowy. Wszelkie miejsca, w których gromadzili się ludzie były omijane szerokim łukiem. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie w przypadku brudnej bomby atomowej. Jeszcze raz okazało się, że procedury nie nadążają za rzeczywistością. Nawet tą, która jest kłamstwem.

Twoje przebudzone zmysły postrzegały czasami Central Park, jako miejsce dzikie i mroczne. Pomiędzy pniami drzew czaiły się jakieś przygarbione cienie, mrok płożył się niczym mgła. Jednak po chwili wszystko wracało do normy i znów widziałeś ośnieżoną wizytówkę Nowego Yorku.

Czekałeś. I wtedy dotarło do ciebie, że zimno nie przeszkadza ci prawie wcale. Nie odczuwałeś go już w ten sposób, jak przed samobójstwem.

Na śniegu obok swojego buta twoje czujne oko zauważyło plamę krwi. Najwyraźniej sączyła się ona z twojej głowy. Przechodzący obok ciebie człowiek zdawał się jednak nie zwracać na to uwagi. Może faktycznie było tak, jak powiedział to Reynard. Tylko ci, którzy znali Prawdę, potrafili dostrzec ją wokół siebie.

A prawda była taka, że strzeliłeś sobie w głowę i teraz niewiele różniłeś się od Alvaro. Prawda spłynęła na ciebie, niczym zimny prysznic. A co stanie się z takimi jak ty, kiedy Astaroth przegra swoja walkę?


Patrick Cohen


Czasami proste rozmowy są najlepsze. Dają najwięcej przyjemności. O niczym. O tematach dalekich od tego, w czym aktualnie siedziałeś po uszy, a czego nie dało się nawet nazwać właściwymi słowami.

Lektura Biblii też – o dziwo – dawała ukojenie rozbieganym myślom. Mimo, że większość napisanych w niej rzeczy mogło być kłamstwem, to jednak gdzieś, wśród tych drobnych literek, mógł kryć się klucz do prawdy. Skoro miliardy ludzi w to wierzyły, wierzą i będą wierzyć, to w końcu kłamstwo powtarzane po tysiąckroć zmieni się w prawdę.

Nawet nie pamiętasz, kiedy zasnąłeś.

* * *

Była tam. Pośród ruin, gdzie otworzyłeś oczy.
Była tam. Pośród spękanych betonowych płyt.
Była tam. Pośród rumowiska cegieł.
Była tam. Na wyłożonej brukiem drodze.

Krew. Strumyk szkarłatnej krwi. Ty wiedziałeś, że zaczyna się tam, gdzie chciałeś dojść. W wieży Astarotha. W twojej ‘mrocznej wieży”. Kluczu do rozwiązania tajemnicy Red Hook, jak sądziłeś.

To był sen. Podobne uczucie do tego, jak śniłeś go po raz pierwszy. Ale teraz miałeś większą skalę porównawczą. To Metroplois różniło się od tego, w którym się poruszałeś z resztą drużyny wyprawiając się na Unkath. Nie potrafiłeś powiedzieć, co to za różnica, ale czułeś ją.
Miasto Miast było jakby mniej realne. Mniej fizyczne. Zupełnie inne do cuchnącego rynsztoka – kryjówki Unkath, czy pokoju numer 66 w szpitalu „po drugiej stronie”.
Było też bardziej puste, na co też dopiero teraz zwróciłeś uwagę.

Obudziłeś się, jak zawsze wbrew swojej woli, przerywając swoją wędrówkę na sporych rozmiarów placu z dziwaczną konstrukcją pośrodku. Była to gigantyczna gilotyna, poruszająca się raz w górę raz w dół. Ale jej ostrze miało dziwny, zielonkawy kolor przypominający barwą banknoty.

Kierowany impulsem wykręciłeś szybko jeden, jedyny numer, który przyszedł ci na myśl.
Gdy usłyszałeś spokojny głos Meggie mówiący: - Czekałam wiedziałeś, że byłeś bliski rozwiązania zagadki wieży. Poczułeś się tak, jakbyś połknął gulę lodu, która rozpuszczała się w twoim brzuchu. Zadałeś pytanie, a Megan Torch odpowiedziała najlepiej jak potrafiła.

* * *

„Między Iluzją i Prawdziwą Rzeczywistością rozciąga się pas ziemi niczyjej – Pogranicze. To miejsca, w których przez fasadę kłamstwa prześwituje prawda. Nie ma tu żadnego przejścia tonalnego. To nieraz brutalne wyrwy w naszej percepcji, przebijające się wprost do Metropolis. Pogranicze najczęściej wyrasta w miejscach, od których normalni ludzie zwykli uciekać – opuszczonych fabrykach, squatach, zdezelowanych ruderach na przedmieściach, piwnicach pełnych zdegenerowanych ćpunów. Żyją tu istoty lawirujące między jednym światem a drugim, często same nie zdając sobie z tego sprawy.

Pęknięcia w Iluzji nie muszą być efektem fizycznej bliskości lokacji w niej usytuowanej do Prawdziwej Rzeczywistości. Kłamstwo drży również wtedy, gdy w danym miejscu dochodzi do nadmiernej eskalacji negatywnych emocji – aktów destrukcji czy fizycznej lub psychicznej przemocy.”


* * *

Obudziłeś się bardzo późno, jak na ciebie, z uczuciem prawdziwego wyczerpania. Było to zmęczenie zarówno fizycznej jak i psychicznej natury i coś ci mówiło, że niedługo uczucie to – podobnie jak w okresie pracy nad wyjątkowo trudną sprawą – stanie się twoim nierozłącznym towarzyszem.

Miałeś akurat tyle czasu, by nieco się ogarnąć, ubrać i udać na spotkanie z zespołem.

Najpierw ujrzałeś Baldircka i od razu poczułeś jakąś zmianę, kiedy do niego się zbliżałeś. Emanował jakąś dziwną, obcą energią. Kiedy podszedłeś bliżej, twoje „trzecie oko” dostrzegło krew kapiącą z głowy i ust detektywa. Czerwień brudziła mu buty i znaczyła śnieg obok nich, ale Terrence zdawał się tego nie dostrzegać.
Goodman pojawiła się w chwilę później, nadchodząc z innej strony. Przez ułamek sekundy widziałeś, że wokół jej szyi zaciska się coś na kształt smyczy, której nieskończenie długi koniec znikał gdzieś pośród budynków Nowego Yorku.

Nie ma co. Twoi znajomi przez ten krótki czas na pewno wiele przeszli i wiele się w nich zmieniło.


Patrick Cohen, Claire Goodman i Terrence Baldrick

Spotkaliście się na umówionym miejscu. W jakiś dziwny sposób samo miasto dodawało dramaturgii temu spotkaniu. Obok was na sygnale przejechało kilka pojazdów uprzywilejowanych, w tym dwa policyjne radiowozy. W dźwiękach syren wyczuwaliście jakąś panikę, która udzielała się otoczeniu. Nieliczni przechodnie zatrzymywali się, kuląc w sobie i szukając ciepła w kieszeniach płaszczy i kurtek. Większość odprowadzała wzrokiem samochody torujące sobie drogę przez ulicę i znikające w dali. Ich złowróżbne zawodzenie długo jednak niosło się z wiatrem przyłączając do dziesiątek innych sygnałów.
Teraz jednak dla waszej trójki coś się w nich zmieniło.

I wiedzieliście co. Nie były one prawdziwe.



Clause Grand


Twój gest wyraźnie rozbawił ogromną kobietę. Co prawda jej zintegrowana z metalową maską twarz pozostała nadal bez wyrazu, jednak coś w jej zachowaniu się zmieniło. Napięcie, które towarzyszyło ci, jak tylko zobaczyłeś to monstrum, jakby nieco zelżało.

- Wstań – mówiła tak samo, jak wyglądała. Metalicznie i bezdusznie.

Posłuchałeś polecenia.

- Wiesz, kim jestem?

Zaprzeczyłeś, zgodnie z prawdą.

- Wiesz, czemu cię wezwałam?

Znów pokręciłeś głową.

Chyba jej się spodobała taka postawa. Kobieta ruszyła w głąb kompleksu, dając ci znak, byś ruszył za nią.

Szliście wysoką rampą, z której widziałeś całą tą koszmarną fabrykę. Łańcuchy, pełne organicznych i mechanicznych kończyn. Podciągniętą wysoko pod sufit klatkę, w której leżały ludzkie szczątki. Kadzie z kwasem, w których rozpuszczano ludzkie szczątki, by następnie dziwaczną półpłynną substancje kierować rurami i przewodami do kolejnych kadzi i zbiorników. Im dalej się posuwaliście, tym więcej makabrycznych szczegółów widziałeś. Ale nie robiły one na tobie już wrażenia. Prawie nic w Metropolis nie mogło już cię wzruszyć.

W końcu z hali fabrycznej przeszliście do pomieszczenia, które wydawało się być salą kontrolną. Całą jedną ścianę zajmowała jakaś dziwaczna aparatura, pełna pokręteł, dźwigni, zegarów, lampek i diabli wiedzą, czego jeszcze. Część z tej maszynerii wyglądała tak, jakby ukształtowano ją z kości i ścięgien. W przewodach zamiast paliwa czy oleju płynęła ciemnoczerwona substancja, zapewne krew.

Twoja przewodniczka zatrzymała się i wskazała ci halę produkcyjną, którą widać było przez brudną, pancerną szybę z waszej sali kontrolnej.

- Wiesz, co się tutaj produkuje?

Znów zaprzeczyłeś.

- Jesteś idealnym tworzywem, legionisto. Nieświadomym i łatwym do ukształtowania – to był chyba komplement. Lub groźba. Ciężko ci było stwierdzić to jednoznacznie.

Spojrzałeś na nią z wyczekiwaniem.

- Rozwieję twoją niewiedzę – zapewniła kobieta – cyborg. – Napełnię ją wiedzą. Zagramy w pewną grę. Ściągnęłam cię tutaj, bo potrzebuję kogoś, kto zrobi coś dla mnie po drugiej stronie. W więzieniu dla dusz. A różne osoby mówią, że ty chcesz się tam dostać. Wiedz, że mam taką moc. Moc by cię tam przerzucić, jednak nim się na to zgodzę, muszę wiedzieć, że będziesz posłuszny. W innym przypadku skończysz w którejś z tych kadzi. Jasne.

Pokiwałeś głową zastanawiając się, jakie masz szanse w walce z tą istotą. Czułeś, ze jest równie potężna jak Lilith. Ze zdmuchnie cię, jeśli zechce, bez wysiłku. Ale to pozwalało ci mieć nadzieję, że zdoła zrobić to, co mówiła. Przenieść cię do życia.

- Czy jesteś gotowy na moją grę? Pamiętaj. Jeśli ją przegrasz, zginiesz.
 
Armiel jest offline  
Stary 16-05-2011, 02:23   #128
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Fiodor Dostojewski
Kogo Bóg darzy wielką miłością, w kim pokłada wielkie nadzieje, na tego zsyła wielkie cierpienie, doświadcza go nieszczęściem


Alvaro siedział w ciszy na krześle w knajpie z której dopiero co zniknął Jacoob. Trzymał przed soba zapisany rządem cyferek, wskazujących na numer telefonu, kartonik i patrzył się na niego tępo swym jedynym okiem.
Po co jego stwórcy potrzebny był test? po co ta cała maskarada ze Zdradzonym? By zyskać przychylnośc i oddanie Alvara wystarczyło by choć trochę dłużej był taki względem niego jak te kilka uderzeń serca temu. A tak…..
Raz go wielbił a raz nienawidził życząc mu unicestwienia
Cisza przedłużała się. Alvaro czuł się obolały, bezsilny, zagubiony i zrezygnowany. Szczur zapędzony pod ścianę.
Pęknięte naczynie z którego wyciekała wola istnienia…
Czuł zapach Goodman w tym miejscu. Nawet po takim odległym czasie jej pobytu tutaj, docierał do niego jej zapach.
Kobiety która pokochał
Kobiety która nic do niego nie czuła
Kobiety którą uwolnił
Kobiety którą skazał
Był sam. Jak kilka miesiecy temu, tylko że wtedy jego ciało toczył ból psychiczny a teraz również i ciało płakało. Rafael wstał niczym pijany z krzesła i zataczajać się poszedł obudzić Jerome’a. Wampirzego opiekuna tego lokalu.
Kilkanaście minut później Alvaro wyszedł z baru. Jedyną zmianą jaka widniała w jego wyglądzie był gruby zimowy szal którum zasłonił sobie większośc opatrzonej bandażem twarzy. Jego pamiatce po spotkaniu z liktorem. Strażnikiem luzji.
Rafael był opity ludzką krwią pitą z torebek zgromadzonych na zapleczu lokalu w dużej przemysłowej lodówce. W kieszeni kurtki schowane miał naboje do pistoletu jaki zabrał ciężko rannemu partnerowi Baldricka w magazynach kilka dni temu. Palcami schowanymi przed mrozem wodził po podrobionej legitymacji detektywa oddziału specjalnego nowojorskiej policji. Sam sobie nie odpowiedział jeszcze po co ją wziął od Jeroma. Po co kazał mu ją zrobić. Lewe nazwisko, lewe życie.
Jerome był wściekły, że Rafael go znowu budzi kiedy ten dopiero co się połozył. Pomarudził, pomarudził ale Silent uzyskał wszystko czego zapragnał.
Skręcając w ulicę, która miała go doprowadzić do zejścia do metra wyciągnał komórkę i wysłał widomość do Claire.
Dzwoniła do niego kiedy był jeszcze u Ormianina, zaraz po tym kiedy Zdradzony ujawnił swoją przynależność. Odrzucił wówczas połączenie bo jak niby miał rozmawiać. Ściśnięty bandażam mógł jedynie stękać do słuchawki niczym pełen pożądania szalony zboczeniec. Jak niby miał gadać skoro jego szczęka ledwo trzymała się jego ciała.
To nie była wina Claire. Tylko jego głupota i głupia decyzja
Odpowiedział dziewczynie, że skontaktuje się pozniej, że nie może w tej chwili z nią rozmawiać…
Teraz miał na to czas, teraz nie było ciekawskich uszu.
Chciał ale nie mógł
Wystukał do Goodman wiaodmosć chwilę przed 11:00

Muszę się z Tobą pilnie spotkać. Potrzebny mi jest również Twoj laptop z domu

Na odpowiedź nie czekał długo

Cały skład spotyka się o 11 w Central Parku. Dołącz jeśli jesteś na chodzie. Lapka mam ze sobą. Na moją chatę nie chodź. Jest spalona. Dosłownie.

Z ta wiadomością miał szanse zacząć wypełniać swoje nowe zadanie. Nie mógł jednak dołączyć do Claire i Terrencea jak mniemał, bo pewnie Jess i Patrick nie będą na spotkaniu obecni. Z drugiej strony i tego nie był pewien. Jess mogła już być aktywna po odzyskaniu duszy a Cohen mógł wrócoć z Metropolis wszak czas tam płynął inaczej.
Jeszcze nie teraz. Nie chciał ich narażać dodatkowo, poza tym cały czas myślał o puzzlach jakie miał do rozwiązania. Nie miał dostępu do laptopa Claire ale miał dostęp do swojego. Dotychczas obawiał się iść do swojego mieszkania ze względu na Jacooba i innych cyngli Togariniego ale teraz skoro dopiero co ich opuścił, mógł spróbować.
Odpowiedział Goodman.

Nie moge sie spotkać z ocalałymi z Red Hook. Jeszcze nie teraz. Sprawy sie pokomplikowaly...

To była krótka wiadomosc i na razie musiała jej wsytarczyć. Schował telefon by po chwili czujać jego wibrację ponownie go wyciągnać. Claire

“Jestem ci dłużna. Dziękuję. Jesteś w jednym kawałku?

Miał ochotę się roześmiać…
Miał
Nie roześmiał
Palce wstukały odpowiedź

Nie ma za co. Mna sie nie przejmuj... Narazilem cie na niebezpieczenstwo. Przepraszam. Musimy pogadac. Czy z Jess w porządku? Cohen tez bedzie na spotkaniu?"

Wiadomośc od Goodman przyszła kiedy stał już na peronie oczekujac na przyjazd kolejki.

Nie wiem co z Jess. Nie jestem pewna czy Cohen się pojawi. Dam znać co ustaliliśmy. Bez odbioru.

Wpatrywał się dośc długo w te kilka zdań jakimi uraczyła go Claire. Nie powstrzymał się i odpisał

Powodzenia, Pieśnio nad Pieśniami

Nie schował jednak komórki. Wpisał “Van der Askyr milczy. Jak Nash nie bedzie chcial sie spotkać to sprawy moga pokomplikowac sie jeszcze bardziej....” i wysłał do Baldricka

Na odpowiedź od Terenca również nie czekał długo

Emily nie pomoże, nie tak jakbyśmy chcieli. Czekam na decyzję Nasha.

Nie ty jeden. Teraz kiedy Astaroth by się przydal Silentowi to nie miał mu nic do powiedzenia. Szczur zrobił swoje, szczur może odejść. Napisał kolejną wiadomosć do Baldricka

Dobrze by bylo bym i ja sie z nim zobaczyl. Potrzebuje jego wsparcia by trzymać z dala od was Togariniego.

Zobaczę co da się zrobić. Będziemy w kontakcie.” – Silent popatrzył na odpowiedź od Baldricka po czym ja skasował. Skasował wszystkie swoje wiadomości zachowane w pamięci telefonu.

Komórka kolejny raz zawibrowała kiedy był dwie przecznice od swojego domu. Normalnie by jej nie usłyszał bo sygnał radiowozu pędzącego ulicą zagłuszał go ale Silent nie był zwykłym człowiekiem. Dzwoniła Claire.
Silent z bólem serca odrzucił połączenie i szybko napisał do niej
Nadal nie mogę rozmawiać. Co się stało?

Stał oczekując na odpowiedź. Ludzie go mijali przyglądajac mu się w zaciekawieniu. Ci co zobaczyli bandaż na jego oku przyspieszali kroku by minąć go jak najszybciej by nie mieć z nim nic wspólnbego. W końcu pojawiła się koperta na wyświetlaczu telefonu.

"Idziemy sie spotkac z sam wiesz kim. Zadzwonię. Jeśli wyżyjemy."

Z kim? Z Astarothem? Przecież dopiero co Baldrick…
Kurwa
Nie było już co się powstrzymywać. Tak przynajmniej, kiedy bluzgi opuszczały jego wargi duszy było jakby lżej.
Duszy której ponoć nie miał.

Uważaj na siebie” – przesłał ostatniego smsa Claire i ruszył szybkim krokiem do domu.
Zaraz po zamknięciu drzwi otworzył okno by przewietrzyć pomieszczenie. Sam wszedł do łazienki gdzie rozebrał się do naga i wszedł pod prysznic. Starał się nie moczyć głowy, by nie musiał zmieniać opatrunku. Nie umiał i dodatkowo bał się tego co by zobaczył. Stał pod ciepłym strumienim wody dobre kilka minut. Liczył, że woda spłucze wszystkie złe wydarzenia, troski, obawy, że obudzi się z tego wszystkiego jak z jakiegoś koszmaru.
Obudził się
Tego dnia kiedy Nash Tharot zadedykował mu zawał…

Przebrał się i stał przed lustrem wlepiajac spojrzenie w odbicie w lustrze. W częściowo zasłoniętą twarz. Swoją. Ręką dotykała opatrunku a ból rysował się w spojrzeniu. Starał się coś powiedzieć ale tylko syknał z bólu i pochylił się nad umywalką. Głowa zaczęła go na nowo boleć. Przetarł wodą oko by pozbyć się łez wyciśniętych przez boł i wytarł ręcznikiem.
Zrobiłsobie herbaty i odpalił zawirusowany komputer. Czekajac aż się włączy zaczał szperać w swoich zbiorach szukając informacj na temat Setha. Poukładał potrzebne ksiązki przy laptopie. Napił się delikatnie, by nie naruszyć opatrunków kilka łyków herbaty i oddał się poszukiwaniom.

Seth - Set, hebr. שת Szet - trzeci, po Kainie i Ablu, syn Adama i Ewy, ojciec Enosza. Zapoczątkował on ród Setytów. Żył 912 lat. Od niego w prostej linii wywodził się Jezus Chrystus.

Adam jeszcze raz zbliżył się do swej żony i ta urodziła mu syna, któremu dała imię Set, gdyż – jak mówiła – dał mi Bóg potomka innego w zamian za Abla, którego zabił Kain. (Rdz 4,25)”


Sileny zamknał i odłożył książke na ziemię. Wiedział, że większość wiedzy jaka posiadał, zapisaną w książkach stanowiących jego biblioteczkę, to kłamstwo. Ne mógł jednak się powstrzymać by nie zerknąć w nie. Może jednak to okaże się prawdą

Z ekranu jego laptopa wyzierały zdjecia. Wojnne zbrodnie, które musiał poskładac do kupy. Zanim jednak to zrobi. Sięgnał po komórkę. Stanał przy oknie i zerkajac przez zasłoniętę granatową zasłoną okna, wybrał numer Zdradzonego. Chciał odpowiedzi, chciał wiedzieć po co było to wszystko. Po kilku sygnałach odpuscił jednak. Wrócił na swoje miejsce i dopił zimny już napój.
Rozpoczął pracę nad zagadką fotograficznej układanki.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rXSN4roM99w[/MEDIA]

Było to czasochłonne ale nie niewykonalne. Szukał w posiadanych przez siebie książkach jak i większość po internecie. Szukał choćby i wyglądu pagonów jakie zaobserwował na mundurze na jednym zdjęciu, po to by odgadnąc datę zbrodni jaka się wówczas dokonała, by umieścic zdjęcie we właściwym czasie na „szczurzej” stronie. Fotografie postanowił poukładac chronologicznie

Wojna domowa w Rosji
Wojna polsko-bolszewicka
Hiszpańska wojna domowa
II wojna światowa
Marokańska wojna o niepodległość
Wojna o niepodległość Mozambiku
Konflikt w Darfurze
Zatoka Perska
… i wiele innych okropieństw
Wiele zniszczonych naczyń

Rafael nawet nie spostrzegł kiedy układajać ostatnie zdjęcie, na zegarku pojawiła się godzina 15:16.
Godzina obajwienia

…..

Silent zgiał się w pół kiedy potworny skurcz strachu, emocjonalnego bólu ścisnał mu trzewia. Trwał w takiej pozycji bojąc się na nowo spojrzeć w monitor. Łzy leciały po jego policzku niepowstrzymane.
Syczał nie mogąc krzyczeć
Długo…..

Za późno. Wszystko co robi robi za późno. Za wolno

Zebrał się w sobie i zmusił do wstania. Poruszał się jak w jakieś maglinie. Zabrał bron, włożył na siebie kurtkę. Przetarł twarz i zawiązawszy szalik wyszedł na zewnątrz

Pozostawił w domu otwarty laptop. Monitor świecił się jeszcze ukazując rozwiązanie układanki

…. Statek „Zwiastun” zacumowany pod Golden Gate
San Francisko

Data i godzina z dnia wczorajszego
Chwila która zmieniła San Francisko na zawsze

Monitor zgasł kiedy bateria laptopa uległa wyczerpaniu

Koty i szczury….
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 16-05-2011, 21:21   #129
 
Dominik "DOM" Jarrett's Avatar
 
Reputacja: 1 Dominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znany
-Jestem gotów i będę posłuszny ale chciałbym coś w zamian i więcej szczegółów odnośnie mojej misji po tamtej stronie Pani- mówiłem pokornie jak wierny rycerz swojemu królowi...wiedziałem co zanczy przeciwstawiać się tym istotą. Musiałem to dobrze rozegrać by wygrać.

- Najpierw odpowiesz mi na trzy pytania. To będzie nasza gra. Jeśli odpowiedzi mnie zadowolą powiem ci o towjej misji. To właśnie będzie gra. Gra w trzy pytania. Jesteś zdecydowany zaryzykować?

-Tak. Nie wiele mam do stracenia. Wszak już i tak jestem martwy- uśmiechnąłem się lekko jakby sam do siebie. Wiedziałem że to gorsze niż rosyjska ruletka. Ale wizja tego co może przynieść przyszłość dała mi odwagi.

- Trzy pytania. Oczekuję szczerości. Oto pierwsze z nich. Jaki cel przyświeca teraz twej egzystancji?

-Jessicka Kingston. - odpowiedziałem krótko. Oni tutaj i tak wszystko wiedzieli- jej bezpieczeństwo. - odpowiedziałem ciekaw coraz bardziej kim jest ta cybernetyczna kobieta.

- Czy będziesz gotów zabijać dla niej, nawet gdybyś miał zgładzić pół miasta? Bez litości, bez wahania, bez skrupułów. Każdego, kto stanie ci na drodze do niej.

-Nie. Istnieją inne możliwości niż śmierć ludzi. Zresztą oni nie liczą się w tej wojnie... Oni są jedynie ofiarmai tutejszej wojny....- spojrzałem na nią - Zabijać by przeżyć tutaj to jedno , a zabić miliony ludzi to drugie. Zapytałaś czy jestem gotów dla niej zabijać. Ona nigdy nie oczekiwała by ode mnie bym zgładził pół miasta. Ale za nią oddam swoje życie. Bez wahania i namysłu.

- Czy potrafisz być posłuszny, kiedy złożysz przysięgę bezgranicznego posłuszeństwa i czy taką przysięgę potraktujesz jako priorytet nadrzędny, nawet dla twojej Jess?

-Przysięga musi być określona ściśle- “proponuje mi cyrograf... hmmmm jest coraz ciekawiej” - Przysięgając bezgraniczne posłuszeństwo zaprzeczyłbym odpowiedzi na poprzednie pytanie. Jedyne co mogę obiecać to to....że nie zdradzę cię jeśli pomożesz mi wrócić do iluzji, Mogę obiecać że działania skierowane przeciwko twoim wrogom będą bezwzględne i śmiertelne w skutkach. Ale zapewniam cię również że unikał będę niepotrzebnych ofiar. Priorytetami nie musisz się przejmować.... Chcę ją przedewszystkim zobaczyć i upewnić się że nic jej nie jest. Nie sądzę by możliwym stało się beztroskie życie na rajskiej wyspie nas dwoje. - szedłem obok dziwnej kobiety i czułem się jak Vader idący obok Imperatora w Gwiezdnych Wojnach. Czułem do niej respekt ale strach odszedł w nicość.

- Twoje obietnice mnie nie obchodzą - głos ma beznamiętny, jak maszyna. - Interesują mnie twoje działania. Pierwsza tura naszej gry zaliczona z ogromnym trudem. Ostatnia twoja odpowiedź jest dla mnie mniej niż zadawalająca, ale była szczera. Powiem ci, co chcaiłabym, byś zrobił w Iluzji. Odnajdziesz i zabijesz cztery osoby. Dwie z nich znasz. Bardzo dobrze znasz. Pozostałe dwie są dla ciebie kimś obcym. To twoja przepustka do świata, który ty uznajesz obecnie za świat żywych. To twoja misja i twój cel. Jesli się jej podejmiesz i nas zawiedziesz, będziesz trwał w Iluzji, ale twoją Jess czeka powolna i okrutna śmierć. A potem, po tej stronie Krat, zadbamy by miała niezapomniane wrażenia. A jak wróci w cykl zycia, jak wy to nazywacie - reinkarnuje - wtedy zadbamy o to, by została jej świadomość a jej duszę obleczemy w schorowane, brzydki i wzbudzające odrazę ciało. Kogoś, kto będzie cierpiał przez całą swą małpią egzystencję, a zadbamy by była bardzo, bardzo długa. A potem, jeśli nadal będziemy odczuwać gorycz naszej porażki, której będziesz sprawcą, powtórzymy to raz jeszcze. Czy to jest jasne?

-Jasne- odpowiedziałem troszkę w tonie wpadającym w złość bo umowa umową ale szantarz to już inna para kaloszy - Kim są te dwie osoby które znam i kim są te dwie osoby których nie znam a co najważniejsze kim ty jesteś kim jesteście wy .Obiecałaś odpowiedzieć na moje pytania. Chce byśmy byli ze sobą szczerzy mam dość mataczenia tubylców.

- Szczerość mogę zachować równym sobie. Ty masz być tylko narzędziem. Nie zwykłam wyjawiać narzędziom swoich planów. Służą do ich realizacji, Układ jest taki, jaki jest. Osoby które zgładzisz to Patrick Cohen, Terrence Baldrick, Emily Van Der Askyr i niejaki Reynard Durney. Gniew zachowaj na nich.


-Wymagasz wiele. Emily Van Der Askyr i Reynard Durney to nie jest kłopot. Zresztą i z Baldrickiem mam do wyrównania pewne rachunki. Ale oczekując śmierci Patricka Cohena żądasz zbyt wiele. Mówiąc te nazwiska wiem już że chodzi ci o luminę Astarotha. Może o coś więcej. Wszyscy żadacie śmierci. i dajecie ją w zamian Pani. Wplątując w swoje intrygi tych na którym nam zależy.... Jeżeli zawiodę skarze na potępienie Jess... a co gdybym zginął??? Czy wtedy poprostu bedzie ci przykro i tyle- uśmiechnąłem się.

- Ja nie odczuwam przykrości. A martwy już jesteś. Podczas rozmowy dałeś poznać swoją słabość. Jest nią ta kobieta. Jeśli odmówisz - zrobimy jej to, co mówiłam. Jeśli zawiedziesz - zrobimy jej to, co mówiłam. Jeśli wykonasz zadanie - będziesz mógł cieszyc się życiem u jej boku. Aż się pomarszczycie, jeśli taka będzie wasza wola. Moje intencje powinny być ci obojętne. Słabość jest straszną walutą, Grand. Monetą, która zawsze może być wykorzystana przeciwko temu, kto ją pokaże światu. Powinieneś wiedzieć to już dawno temu.

-Twoje groźby nie służą negocjacją Pani- mówiłem opanowany i spokojny- Są jeszcze inni.... ważniejsi. Słabość często jest naszą największą bronią. Twoja propozycja jest do przyjęcia jeżeli pozwolisz ale chciałbym lekko renegocjować jej warunki. Wiem że zaraz powiesz “ To nie jest propozycja podlegająca negocjacją” już się do tego przyzwyczaiłem . Hmmmm- zadumałem się na chwilę ale nie pozwoliłem by zaczęła mówić- Cohen i jego życie nie może spocząć w moich rękach.... reszta jest ok. Zależy mi jednak na tym bym sam zdecydował jak i kiedy zrobię co każesz. Świat Iluzji wiąże się z pewnymi prawami i chcąc uniknąć konsekwencji muszę wszystko dokładnie zaplanować.

- Rozmowy uznaję za skończone. Możesz odejść. Twoje żądania zamknęły moją propozycję. Poszukaj tych ważniejszych, a zobaczysz, że nikt z nich nie będzie tak wspaniałomyślny. Dla twojej wiadomości, jest więcej narzędzi, nie tylko ty. Idź już, nim zmienię zdanie i cię zgładzę.

Skłoniłem się lekko i odwróciłem ruszając do wyjścia. Mijając zniszczone urządzenia nie spiesznie szedłem w kierunku dziedzińca. Analizowałem w głowie ofertę kobiety - cyborga. Kim była ta dwójka której śmierci pragneli? Cóż Cohen i Baldrick mieli w tym wszystkim ? Czy aby na pewno chodziło o luminę Nasha? Bardzo dużo pytań. Wiedziałem że jeśli dla tych tutaj zacznę zabijać w iluzji dla Jess będę nic nie wartym mordercą.... Wolałbym już chyba zostać zgładzonym . Ale Cyborg wspomniała o reinkarnacji.... skoro o niej wie może jest ona możliwa.... Dużo pytań ... Baldrick kutasie ciebie to jak robaka rozdeptałbym jako bonus ale kim się wtedy stanę? Kimś więcej niż tylko ci za którymi uganiam się pół życia??? Nie mogłem na to pozwolić....

Gdy dotarłem do dziedzińca spojrzałem w oczy mojej bestii
- Nawet nie wiesz jak proste jest twoje istnienie.... zazdroszcze ci- wskoczyłem na jej grzbiet i wzbiłem się w powietrze szukając kierunku skąd wzywany byłem silnieszą więzią... silniejszym pragnieniem.

Gdy Bestia uderzała skrzydłami lecieliśmy. Miasto miast z tej perspektywy wcale nie było takie złe.... może nawet ten ogrom ruin.... morze gruzów miało swój urok?

Szukałem w dole tego co mogło by mi pomóc zrobić coś więcej . Miałem przed oczyma Jess. wiedziałem i czułem że ona nadal potrzebuje mojej pomocy.... Czułem ogromny ból w piersiach.... strach.
 
__________________
Who wants to live forever?
Dominik "DOM" Jarrett jest offline  
Stary 18-05-2011, 21:46   #130
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Post gigant, we współpracy z Liliel, Gryfem i Armielem

Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona.
Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego
owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone.


Prawdziwego zła zniszczyć się nie da, można jedynie spróbować się mu przeciwstawić. Co jednak zrobić, gdy znajdując się w potrzasku można liczyć jedynie na pomoc sług ciemności? Gdy Bóg przestaje się interesować tym co stworzył, gdy nie przybywa zbawiciel, który znów poświęci swe życie dla oczyszczenia tego świata z grzechu. Ten, któremu najpotężniejsi władcy będą składali pokłony. Co zrobić, gdy święte księgi, Stary Testament, Tora czy Koran nie udzielają odpowiedzi? Jak naprawdę wygląda Iluzja i Metropolis? Czy rzeczywiście ludzie są tak słabi i podatni na wolę demonów? Czy to dzięki grzechom stają się Oni tak potężni? A może to Oni są ich pierwotnym źródłem? Wreszcie co zrobić, gdy pozna się Prawdę? Dostosować się do niej czy próbować uciec? Dokąd?

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=n4RjJKxsamQ[/MEDIA]

Wreszcie doszło do spotkania, kolejnego z tych ważnych, w których miały zostać podjęte istotne decyzje. Zjawili się na miejscu punktualnie, cała nie-święta trójca. Alvaro nie przybył, na Jessicę nie mogli liczyć, po tym jak rzekomo pozbawiła życia dwójkę detektywów. Był za to Cohen, cały i zdrowy, przynajmniej fizycznie. Co skrywało się za jego nieprzeniknionym spojrzeniem ciężko było odgadnąć nawet takiemu człowiekowi jak Baldrick. Patolog zachowywał spokój i to było najważniejsze. Problem z tym miała za to Claire, chodzący kłębek nerwów walczący z Wielkimi o niezależność i spokojny żywot. Najważniejsza walka nie musiała wcale toczyć się między nią, Astarotem czy Togarinim. Toczyła się w niej samej, ziarno przerażenia i bezsilności zostało już w niej zasiane, ale Terrence wiedział, że się nie podda. Dzielnie walczyła o swój żywot. Sam zaś Terrence? Tryskał humorem, zachowywał się niczym ktoś zupełnie inny. Nowo narodzony Baldrick – jakże zabawnie to dla niego brzmiało. Zdołał uwolnić się od ciężaru, brzemię De Sade'a zostało zniszczone. Uciekając z jednego więzienia trafił jednak do kolejnego. Była jednak jedna ważna różnica: on sam je sobie wybrał.

- Nie lubię, gdy z zespołu zostaje tylko troje. Zwykle zaraz potem coś spektakularnie wybucha i wszyscy giną. – Przemówił jako pierwszy Cohen, był lekko zaczerwieniony, co oczywiście spowodowane mogło być tylko pogodą. Jego ręce tkwiły głęboko w kieszeniach płaszcza, wyglądał jak zwykle, a jednak dobrze było przekonać się na własne oczy, że patolog wyrwał się z Metropolis. - Nie mamy wiele czasu, za godzinę mam umówioną randkę z Nashem. Unkath nie żyje, a przynajmniej została wyeliminowana z gry na jakiś czas. Granda wcięło po drugiej stronie tęczy, zrobiłem co mogłem by mu pomóc, ale chwilowo jest poza naszym zasięgiem i musi sobie radzić sam. Co u was? O co chodzi z tą dziurą w głowie i obrożą? Co z Jess i Alvaro? – Spojrzał na dwójkę towarzyszy, Baldricka nie zdziwiły jego słowa.

- Oddałam luminę Jess, tak jak postanowiliśmy. Jednak w trakcie pojawiły się pewne... komplikacje – zaczęła Goodman, nerwowo i błyskawicznie wymawiała kolejne słowa, chcąc jak najszybciej wyrzucić z siebie informacje - Zastrzeliłam pielęgniarkę, przynajmniej tak twierdzi Strepsils, ale jeśli chcielibyście poznać moje zdanie to pielęgniarki nie mają dwóch metrów wzrostu, przerostu uzębienia i nie żywią się ludzkimi wnętrznościami. – Uśmiechnęła się krzywo, choć chyba bardziej przymusy niż własnego żartu. - Nie wiem co z Kingston. Wynieśli mnie stamtąd w kajdankach i niestety zostałam wykluczona z prestiżowego klubu Wydziału Specjalnego. Co do Alvaro... Uratował mi życie, po tym jak Strażnik Iluzji napompował mnie krakiem i wódą i chciał strzepnąć z rękawa tej rzeczywistości. Napisał mi tylko, że nie może rozmawiać i skontaktuje się gdy będzie to możliwe. To teraz ty opowiedz czy odnalazłeś swoją wieżę i swoją księżniczkę Cohen? I o co chodzi ze smyczą i dziurą w głowie? To jakaś pieprzona przenośnia? – Nerwowym ruchem wyciągnęła papierosa i włożyła go sobie do ust, spojrzała na Terrenca i lekko się uśmiechnęła. - [B]Terry[/b], wyglądasz jakby jakiś demon wycisnął cię przez okrężnicę i spuścił wodę.Claire zaniosła się krótkim, lecz szczerym śmiechem. - Podziel się co ciebie zajmowało odkąd się rozstaliśmy, partnerze.

- Nie chcę robić spojlerów
– powiedział Terrence z zadziornym uśmieszkiem - ale działo się. Przede wszystkim rozmawiałem z dziećmi Astarota, spotkałem znaną wam z raportów Van Der Askyr oraz Reynarda - rocznik 1955. Nie wiedzą nic o jego planach, chcą tylko posłusznie wykonywać jego polecenia. W każdym razie szykują coś dużego, jak chyba wszystkie potworki w tym mieście. Ich zdaniem Togarini wywołał panikę atakiem na San Francisco. Poza tym jestem wolny od De Sade’a, więc mogę się bardziej zaangażować. To tak na szybko. Jeśli chodzi o – przerwał i niczym małe dziecko zakrył dłońmi na kilka sekund swoje oczy – mój nowy wygląd, który być może dostrzegacie, to make up już nie pomoże.

- Zmian w wyglądzie nie dostrzegam. Wyglądasz tak samo gównianie jak zwykle –
Claire wyszczerzyła zęby jeszcze bardziej. - A co do Togariniego... Ja miałam przyjemność porozmawiać z Jakoobem. Szczerze mówiąc mam wątpliwości czy to on stoi za San Francisko. Osobiście, cóż może jestem uprzedzona, ale zwaliłabym to na karb Astarota. Miał najwięcej jak dla mnie powodów aby spopielić część naszej uroczej Iluzji. Myślę, że jego powinniśmy obwiniać. I jego należy powstrzymać.

- To może być Astarot, Togarini, a może po prostu banda wkurwionych Talibów. Powody mieli wszyscy i wszyscy wystarczające. – Akademicki, profesorki ton Cohena zachował się w idealnym stanie, nawet pomimo wszystkich wydarzeń w jakich brał udział. - Na razie mam zamiar posłuchać co ma do powiedzenia nasz przyjaciel Zdrajca. Z obrożą i dziurą w głowie chodzi o to, że ty masz na sobie obrożę i w cholerę długą smycz ciągnącą się w tamtą stronę – zrobił pauzę i wysunął rękę by sugestywnym gestem wskazać kilka odległych budynków - a Bladrickowi cieknie krew z czerepu. Mówię dosłownie. Dzieci Astarota i uwolnienie się od de Sade'a wyjaśnia dziurę w głowie. Moje pytanie brzmi o co chodzi ze smyczą? Jakoob zostawił ci jakąś pamiątkę? Zawarłaś jakiś pakt? Wybacz bezpośredniość, ale czas goni i chciałbym wiedzieć na czym stoimy.

- Kurwa!Claire szybkim ruchem złapała się za szyję. - Przez chwilę miałam przebłysk... wrażenie, że mnie użarł. Ale nie miałam dowodów, a on zaprzeczył. Nie zawierałam żadnych paktów. Prawdę mówiąc na nic się do kurwy nędzy nie godziłam. Do tego więc się to jednak sprowadza? Że wolna wola jest gównianym mydleniem oczu?

- Że nie wolno im ufać - odparł Baldrick - Ale to jeszcze nie koniec wieści. Udało mi się dowiedzieć co z Jess, całkiem nieźle się trzyma i być może zaryzykowałbym stwierdzenie, że nam się udało. Jest tylko jeden problem, Jess zabiła MacDavella i Mayfair.

- To o niczym nie świadczy. Rozmawiasz z kobietą, która nie dalej niż wczoraj strzelała do personelu szpitala. Problem w tym, że Iluzja nakłada się nam na rzeczywistość. Tyle, że ja przestałam już chyba kontrolować co jest prawdą, a co ułudą. Może to zabrzmi zabawnie ale biorę nawet pod uwagę, że zwyczajnie... odpieprzyła mi palma.Goodman spojrzała na nich obu jakby spodziewając się nieco żywszej reakcji.

- Kochana uwierz mi, nie jesteś w stanie mnie przebić - rzekł lekkim tonem Terry - Jacoob najwyraźniej sobie ciebie oznaczył Claire. Jak dla mnie ta obróżka to znak, że łatwo może cię znaleźć, ale ja jej nawet nie widzę, więc cóż mogę powiedzieć? W każdym razie Cohen ma rację, poczekajmy z oceną potencjalnych partnerów do tańca aż usłyszymy co ma do powiedzenia Nash.

- Zgadzam się – przytaknęła Goodman - Tyle, że kiedy zaczną grać skoczne melodie chciałabym znajdować się akurat na parkiecie. Jakie macie plany na ten cudowny dzień? Mam nadzieję, że nie zakończy się zapachem napalmu. – Zażartowała po czym dodała - Bo ja żadnych. Wobec powyższego wybieram się na randkę z którymś z panów. To zależy kto zaoferuje lepszy lokal.

- Chętnie zobaczyłbym się z Nashem, niech i on doda coś od siebie. Przez niego i jego luminę biegaliśmy po Metropolis, więc ciekaw jestem co teraz powie. Terrence wzorem patologa schował dłonie do kieszeni eleganckiego płaszcza pożyczonego z penthouse’u

- Cohen? – odezwała się Claire, to głównie od niego zależała decyzja czy w ogóle powinni z nim ruszać. - Ze swojej strony chciałabym jeszcze coś dodać. Hipotezy. Bo zdaje się tylko w ich obrębie będziemy lawirować. Uważam, że Taroth stoi za San Francisco. Dlaczego? Bo to był radykalny krok, a on jest radykałem. Dopóki świat kręcił się w obrębie starych graczy nie dochodziło aż do takich drastycznych posunięć. Poza tym... Marzy mu się stołek po Wszechmogącym. Nauczył się dzielić swoją esencję i obdarowywać nią inne istoty. Akt stworzenia, kumacie? – Na chwilę zsunęła ciemne okulary i spojrzała na nich z pełną powagą. - Pewnie chce zetrzeć na pył przeterminowany gatunek i zastąpić go własnym. Van der Askyr już zyskała zdaję się miano Ewy. Ciekawe kto będzie cholernym Adasiem... - Zaśmiała się krótko, nostalgicznie. - Jeśli nawet mylę się co do tego... Widzę jeszcze jeden powód aby ktoś chciał spuścić niuka na ten świat. Przemoc, zbrodnia, wojna... Kiedy rzeczywistość zacznie przypominać Miasto Miast, kurtyna Iluzji może paść. A oczy wszystkich się otworzą. Pytanie brzmi: czy to dobrze? Ja uważam, że fatalnie. Iluzja może jest kłamstwem, ale trzyma nas z daleka od syfu i brudu Metropolis. A takich zmian mógłby chcieć tylko on. Astarot. Reszta to zramolali konserwatyści. Pierdzą tylko w swoje stołki i chcą zachować status quo. Astarot jako jedyny może chcieć takich zmian. Dlatego osobiście zwalam sprawę na jego karb. Pytanie czy rozmowa z nim cokolwiek wyjaśni? Oni wszyscy kłamią. Chciałabym jednak, nawet jeśli kłamstwa, usłyszeć je twarzą w twarz. Jeśli się zgodzisz Patricku... Chciałabym pójść z tobą.

Cohen chwilę milczał, po czym spojrzał poważnie najpierw na Claire, potem na Terrenca.

- Powiedział “Bądź tam jutro w południe. Ona też tam będzie. Jeśli więcej nie zmusisz mnie do interwencji.”- rzekł Cohen po chwili milczenia, jego spojrzenie najpierw utkwiło na Goodman, a następnie przeniosło się na Terrenca - Nie pamiętam żadnego “musisz być sam”, a wasze towarzystwo wydaje mi się mieścić w granicach rozsądku. Boję się tylko czy nie spłoszy się na widok twojej pamiątki po Jakoobie, Claire. Jeśli po prostu cię nie zlikwiduje. Żebyście widzieli, co zrobił z Matroną... Nie wiemy też do końca co knuje i potencjalnie ryzykujemy oddanie mu dwóch kawałków Luminy zamiast jednego. Baldrick doskonale zrozumiał aluzję patologa, ryzykowali idąc na spotkanie we dwóch. - Ale to tylko moje gdybanie, jeśli zdecydujecie, że chcecie ze mną iść, pójdziecie. Chcę tylko, żebyście brali pod uwagę ryzyko.

- Ja zaryzykuję. Nie sądzę też aby wyrwał z was luminę. Wszyscy wcześniej stawali na rzęsach abyście zgodzili się na umowy, pokusy... Oferowali coś w zamian, grozili, ale nie interweniowali z grubej rury. Jednym słowem musieliście wyrazić zgodę i oddać ją dobrowolnie. Możliwe, że Tarotha to nie obowiązuje. W końcu lumina pochodzi od niego. Ale jeśli jesteście pierwszymi egzemplarzami jego aktu stworzenia to zakładam, że obdarzył was czymś na kształt duszy, drugiej na to wychodzi, i jednak jest już waszą własnością i integralną częścią. Claire kolejnym szybkim, nerwowym ruchem odgarnęła włosy ze swojej twarzy. - A może się mylę... Kurwa, od samego początku obracamy się jedynie wśród hipotez. Rozumiem jednak, że naznaczył mnie Jakoob, pośrednio więc i Togarini i Astarothowi może się to nie spodobać. Zaryzykuję jednak. Gdzie dokładnie masz być jutro w południe, Cohen? Chciałabym jeszcze w między czasie spotkać się z Alvaro. Napisał, że z posiadaczami luminy na tą chwilę nie może się spotkać, a ma jakąś ważną sprawę, więc lepiej abym poszła sama. Możemy spotkać się jutro w południe bądź przewaletować gdzieś wspólnie nadchodzącą noc. Ja do swojego mieszkania już nie wracam, mam tego cholernego strażnika na karku. Jakiś tani, nie rzucający się w oczy motel byłby w sam raz. Może lepiej nie kusić losu i wy także unikajcie swojego adresu zamieszkania? Przynajmniej do jutra. Żal by było gdyby ktoś nie dotarł na finał. Bo to będzie finał, takie mam niejasne przeczucie.

- Chodzi o DZISIEJSZE południe, Goodman poprawił ją Cohen kładąc silny nacisk na przekaz - Daje to nam - spojrzał na zegarek - jakieś pół godziny. Nie widzę możliwości dodatkowych spotkań w międzyczasie. Decyzja i ruszamy. Co do Luminy, zgodę negocjowała z nami tylko Matrona. I obawiam się, że bardziej ze względów politycznych niż braku technicznych możliwości zabrania jej siłą. Z opowieści Granda wiem, że w wieży Togariniego nikt nie miał takich oporów. Nikt z nas do końca nie rozumie jak to działa, ale ryzyko istnieje i musimy być go świadomi.

- W porządku, przyjęłam do wiadomości. Wobec tego ruszajmy. A co do Alvaro... Spróbuję jeszcze raz do niego zadzwonić i dowiedzieć się co to za pilna sprawa. Lepiej złapmy metro. Przez tą cholerną panikę miasto jest zakorkowane i taksówką możemy nie dojechać na czas.

Cohen spojrzał wyczekująco na Baldricka, który przez kilka chwil w ogóle się nie odzywał aż w końcu uśmiechnął się jedynie i zaczął mówić.

- Moim zdaniem nie powinien mieć nic do ciebie Claire, po pierwsze nie wahał się współpracować z Alvaro, znanym i lubianym wampirkiem ze stajni Togariniego, poza tym pomogłaś nam odzyskać jego luminę od Matrony. Ja spotkania sobie nie odpuszczę, może Nash będzie bardziej wygadany niż jego dzieci. Innych planów nie mam, więc możemy ruszać.

***

Metro nie należało do najprzyjemniejszych, niewygodne, plastikowe krzesła nie były jednak dla nich taką przeszkodą jak dla innych ludzi. Oni nie mogli już narzekać, nie na coś tak błahego. Pogrążeni we własnych rozmyślaniach zmierzali ku spotkaniu z Nashem, a zarazem ku jednemu z wielu zakończeń jakie mogli sobie sami zgotować.

- Wiesz co partnerze? – Claire przerwała ciszę, nie podnosząc wzroku znad wyświetlacza swojego telefonu zagadnęła do Terrenca. - Co byś powiedział na to, kiedy to się dobrze skończy... – Zaśmiała się i po chwili dodała - jeśli to się dobrze skończy... Chyba zakupię bilet autobusowy na Alaskę. Z dala od miast... Z dala od demonów, bomb, zabójstw... Myślę, że w takiej głuszy bariera iluzji musi być silniejsza. Zacząć od nowa. Nowa tożsamość, żadnych obciążeń... W towarzystwie byłoby mi raźniej. – Telefon wylądował w kieszeni spodni, a na jej twarzy zagościł nieco krzywy uśmiech.

- Oferujesz mi coś Claire?
– powiedział Terry, uśmiechnął się figlarnie niczym sam Hesus De Sade. Wyglądało na to, że póki co, nie ważne w jakich był okolicznościach humor mu dopisywał. - Alaska? Brzmi całkiem nieźle. Duża chata, kominek i brak sąsiedztwa Astarota i reszty? Więc ile kosztuje ten bilet?

- Czy to ważne? – spytała Claire po czym odwzajemniła pozornie prowokacyjny uśmiech. - Na pewno będzie wart swojej ceny. Postawię ci jeśli chcesz.

- Zależy co
– rzucił i zaśmiał się wesoło - W grę wchodzi półciężarówka i rąbanie drewna na opał? Czy mogę liczyć na coś więcej? Wiem, to powinno wyglądać jak w Przystanku Alaska. O wiele przyjemniej niż w Nowym Jorku.

- Nie wiem co to jest “przystanek Alaska” – powiedziała poważnym tonem Claire, zdziwił się, lecz kobieta raczej nie żartowała - ale brzmi niestety jak tytuł pornola. Obudź się Baldrick. Oddzielne sypialnie i dzielenie kosztów wizyt psychiatry. Pewnie po tym pierdolniku się nam przyda. Mimo wszystko... może jednak mi odbiło, ale... cieszyłabym się z twojego towarzystwa. Jesteś moim partnerem. To bliska relacja... To więcej niż mogę wymagać od mojej popieprzonej rodziny.

- Nie oglądałaś Przystanku Alaska? Przyjaciół też przegapiłaś? - spytał robiąc niezbyt poważną minę - Nie spodziewałem się tego po tobie, ale propozycja jest całkiem kusząca. Powiem ci więcej - spojrzał na nią - jeśli to przeżyjemy to chętnie sam pokryje koszty - uśmiechnął się - partnerko.

Pasażerowi posłali w kierunku Claire kilka zaciekawionych, zadziwionych, a nawet upominających spojrzeń, gdy ta wybuchła nagłym, niewymuszonym śmiechem. Jeszcze przez kilka chwil się w nią wpatrywali po czym każdy przypomniał sobie, że ma do roboty coś innego.

- Wiesz co sądzę Terry – zaczęła grożąc mu palcem - Pozujesz na, dupka ale tak naprawdę jesteś przyzwoitym facetem. I mnie lubisz. – Goodman sięgnęła po swój plecak, pogrzebała w nim chwilę, a następnie spojrzała na Terrenca. – Otwórz. – Rzuciła ją w jego stronę.

- Przejrzałaś mnie, ale – przysunął się troszkę i ściszył głos jakby właśnie miał zamiar wyjawić jakąś tajemnicę - nie zdradź mnie, długo pracowałem na taką reputację. – Spojrzał na okładkę, dzieło okazało się być Ubikiem znanego autora. - Dick? Nie wiedziałem, że kręci cię science fiction. - Pokręcił z niedowierzaniem głową, a następnie bez pośpiechu otworzył książkę na zakładce. Jego zdziwienie było dobrze maskowane, lecz i tak dało się poznać, że tego się nie spodziewał. Zakaszlał teatralnie i dodał - Claire, rozumiem, że ty stawiasz chatkę na Alasce.

- To na zachętę Terry. Czek jest na okaziciela. Ktoś go zdeponuje i będziemy mogli do późnej starości wylegiwać się werandzie w bujanych fotelach... – Odebrała od niego książkę i ponownie umieściła ją w plecaku. - A science fiction mnie nie kręci. Książka to prezent. Nie przebrnęłam przez jedną trzecią.

- Nie spodziewałem się, że tak szybko nadarzy się okazja na przejście na emeryturę. Chciałem co prawda przyskrzynić jeszcze paru tanich drani, ale skoro tak stawiasz sprawę, chyba nie mam wyboru. Przyjmuję propozycję.

Baldrick wciąż szeroko się uśmiechał, natomiast sama Goodman zachowywała powagę, jakby chwila była dla niej bardzo ważna. Słysząc słowa detektywa wyciągnęła w jego stronę dłoń.

- Wobec tego mamy umowę partnerze. Przywykłam, że ostatnimi czasy umowy są bardzo poważnie traktowane. Zastanów się dobrze, bo ci nie popuszczę – powiedziała i uśmiechnął się połową ust.

- Jasne – powiedział i uścisnął jej dłoń - Tak poza tym gratuluję Claire. Mój ostatni partner odpadł w ciągu kilku godzin, ty się trzymasz. Szacun. – Ostatnie słowo wypowiedział z akcentem rodem z Compton.

Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że Claire zaczyna przegrywać swoją walkę, szuka wsparcia, impulsu, który przywróci jej siłę. Nie śmiała się, nie udawała, jej palce coraz mocniej zaciskały się na dłoni Baldricka nie chcąc wypuścić ich z uścisku. Spojrzał na nią poważnie.

- Kurwa, Terry – powiedziała i pochyliła głowę, tak, że jej ciemne włosy zakryły część twarzy - powiedz, że w to wierzysz? Że to nie jest jedynie moje płonne pierdolenie? Powiedz, że jest choć nikła nadzieja, że to przeżyjemy. Że jest szansa. Na Alaskę, na picie drinków na werandzie i gapienie się na zachody słońca... – Dłoń Terrenca zaczęła pulsować bólem, kobieta jednak nie rezygnowała, a i on w żaden sposób nie zareagował, pozwalając jej na to. - Wiesz co myślę? – Szept stał się nieco bardziej niepokojący. - Że w piekle już szykują dla nas imienne cele. I że nie ma przed tym ucieczki...

- Nie – odparł i wolną ręką poklepał ją po ramieniu - Nie jeśli będziesz zastanawiać się nad tym gdzie możemy wylądować. Oboje byliśmy w Metropolis, ja w dodatku zrobiłem coś co pewnie w rankingu Szalone Gwiazdy stawia mnie bardzo wysoko. Mimo wszytko wiem, że mamy szanse. Nawet jeśli to oni mają przewagę to nasze życia wciąż są w naszych rękach. Nie czas na strach, czas na pokazanie na co nas stać. Chyba nie sprzedamy tanio skóry, nie Goodman?

- Jasne – potwierdziła niezbyt pewnie, puściła dłoń Baldricka i podniosła głowę, wymuszony, nieco wyuczony już uśmiech pojawił się po raz kolejny na jej twarzy - Postawię ci ten bilet partnerze. I zestarzejemy się w tej pieprzonej zaśnieżonej dziczy. – Chrząknęła jakby zmieszała się swoim własnym zachowaniem i chyba nagle postanowiła nieco zmienić tor rozmowy, gdyż spojrzała na Cohena i powiedziała - Jeśli masz ochotę możesz się z nami zabrać Patricku. Cały komplet popaprańców, prawie jak standardowa amerykańska rodzina.

- Możesz robić za złego brata nie-bliźniaka albo lokaja, przemyśl to Cohen – dodał od siebie Terrence i roześmiał się.

Patrick przez dłuższą chwilę wpatrywał się w plan metra, aż wreszcie odwrócił się i obdarzył dwójkę towarzyszy delikatnym uśmiechem. - To nasza stacja – rzekł i pierwszy ruszył do wyjścia.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:08.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172