Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-07-2011, 17:04   #151
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Szalony szpital został gdzieś za drzwiami. Teraz było ich tylko troje. Dziecko, Anioł i Patrick Cohen.
Za plecami anioła rozległ się ledwie słyszalny szczęk ponownie zwalnianego zabezpieczenia pistoletu. A następnie spokojny "gotycki" głos.

- Stój. - Nie krzyk. Nie groźba. Uczciwe ostrzeżenie. - Uratowałem cię, bo ktoś okazał litość nad twoim cierpieniem i nie chciał byś umarła. Zostaw dziecko. Odejdź i żyj.

- Ona musi odejść. To jej czas. Nie chcesz chyba stanąć pomiędzy przeznaczeniem? Jej czas tutaj dobiegł końca. - Głos miała spokojny i pozbawiony emocji.

- Czasami dzieje się coś, na co nie mamy wpływu. - Dodała sentencjonalnie.

Z trudem podniósł się z ziemi i chwiejnie stanął na nogach.
- Jestem taką samą częścią przeznaczenia, jak ty. Gdyby tak nie było, twoim przeznaczeniem byłaby śmierć na tym dziedzińcu, a przeznaczeniem tego dziecka - życie.

- Słusznie. Czy chcesz mnie zatem prosić o spłacenie długu. Uratowałeś moje istnienie i chcesz, bym nie odbierała życia temu dziecku, tak? Niezależnie od ryzyka, jakie to stwarza?

- Tak, chcę, żeby żyło. Nie myśl o tym, jak o długu. To raczej ciekawa inwestycja. - Chwiejnym krokiem podszedł do anioła i stanął obok niego, spoglądając na dziecko - Każdy wybór niesie za sobą ryzyko. Żadne z nas nie zna wszystkich konsekwencji.

- Rozumiem. Jesteś ciekawym człowiekiem, doktorze Cohen. Tyle razy stałam obok i przyglądałam się, jak pracujesz. Słyszałam twój głos. Widziałam skupienie i oddanie pracy. Jej życie należy więc do ciebie. Ja jej nie zabiorę. To bardzo ryzykowny wybór, ale dokonał się. Pokażę ci, chodź - wyciągnęła dłoń w twoją stronę. Miała delikatne palce i zakończone pięknymi paznokciami.

Cohen skinął głową i ujął dłoń dziwnej istoty.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5BAjPXyiOuw[/MEDIA]

W chwilę później nie stał już w pokoju. Stał w sali obserwując wykonywanie wyroku śmierci przez wstrzyknięcie trucizny. Skazańcem była drobna i blada kobieta.Rysy twarzy dziewczynki i tej, na łóżu śmierci, pokrywały się ze sobą.
- Krwawa opiekunka - powiedział “anioł”. - Zabije dziewiętnaścioro dzieci na całym zachodnim wybrzeżu. Powie, że to wina głosów. Że cudownie ocalała, bo pomogły jej anioły. Jednym z tych dzieci będzie twoja wnuczka. To cena, jaką osobiście zapłacisz, za pomoc tej przyszłej morderczyni. Chcesz zobaczyć więcej, doktorze?
Ponownie wyciągnęła rękę.

- Zaczekaj. - Cohen patrzył na scenę, którą mu okazano. Ku własnemu zdziwieniu po pierwszym, chwilowym szoku nie czuł ani trwogi, ani poczucia winy. W tej chwili był jak chemik, którego eksperyment nie przebiegł według podręcznika, mimo, że wydawało mu się że wszystko zrobił dobrze. Mogło to oznaczać dwie rzeczy. Albo był kiepskim chemikiem, albo odkrył jakieś prawo, którego nie znał autor podręcznika. Przez dłuższą chwilę milczał wpatrując się w przygotowania do egzekucji. - Czy to jedyna możliwa przyszłość?

- Oczywiście że nie. Ale najbardziej prawdopodobna.

- Czy wśród pozostałych wariantów jest jakiś, w którym zrozumie dar, który otrzymała i zmieni się w przeciwieństwo... tego? - wskazał głową skazaną morderczynię.

- Wszystkie opcje są możliwe, jedne mniej, inne bardziej prawdopodobne.

Cohen w milczeniu przysiadł na krześle w tylnym rzędzie. Przez chwilę wodził wzrokiem za lekarzem nadzorującym egzekucję.
- Czy to by się stało również, gdybyś nigdy nie dotarła do jej pokoju?

- Tak. Gdybyś mi nie pomógł to właśnie by mogło się stać z największą dozą pewności.

- Rozumiem. - Przez chwilę rozważał odpowiedź istoty. - Widziałem tu dość. Chodźmy.

Znów zmiana scenerii. Stali teraz na szczycie jakiegoś wysokiego budynku, z którego widać panoramę świateł. To Nowy York. Jesteś pewien widząc światła pomnika WTC godzące snopami w niebo.

- Każdy z nas czegoś szuka - powiedziała “anielica”. - Szczęścia, władzy, pieniędzy, miłości. Nawet istoty poza czasem, jak ja czy Najwięksi. A czego ty szukasz doktorze? Jak byś zdefiniował swoje poszukiwania?

Cohen milczał dłuższą chwilę wpatrując się w panoramę miasta, w którym spędził właściwie całe swoje życie.
- Ciekawe pytanie. - znów na chwilę zamilkł chowając dłonie głęboko w kieszeniach - Myślę, że szukam prawdy. Logiki. Sensu. Jakiejś uniwersalnej reguły.

- Prawdy? - upewniła się dziewczyna. - A jeśli prawda nie istnieje? Jeśli reguł nie ma? Jeśli wy, ludzie, potraficie je zmieniać?

- Prawdy nie można zmienić. - Powiedział to tonem, jakiego można by użyć, do tłumaczenia dziecku dlaczego pingwiny nie spadają z kuli ziemskiej mimo, że są na jej spodzie. - Pewne reguły można naginać, można zmieniać punkt widzenia, można kłamać, ale nie można zmienić swojego kłamstwa w prawdę. A pewnych podstawowych reguł, uwierz mi, nie umieją zmieniać nawet Anioły Śmierci.

- Nie miałam na myśli ich. Miałam na myśli ludzi. To wy zmieniliście kłamstwo w prawdę, a Iluzję w wasz świat. Wasze czyny i wasze myśli. Nie oceniam was. Nie rozliczam. Po prostu tak jest.

- Iluzja - jakże wy, mieszkańcy Metropolis, kochacie to słowo. Czy twoim zdaniem prawdą o teatrze jest jego kotłownia, magazyny rekwizytów, garderoby... czy raczej treści i emocje przekazywane ze sceny? Jedno i drugie jest jakąś prawdą, ale co jest twoim zdaniem ważniejsze? Co stanowi meritum?

- Sam sobie musisz odpowiedzieć na to pytanie. Widzisz tamto miejsce? - wskazała jakiś punkt dłonią zmieniając temat. Był to wysoki budynek z dość charakterystycznym zwieńczeniem szczytu. - W uliczce do niego przylegającej znajdziesz sklepik z przyprawami i ziołami. Tam prowadzi cię ścieżka do twojej wieży, doktorze. Jednak uważaj. Wybory, których dokonasz, będą miały poważniejsze konsekwencje, niż ten, który dokonałeś w sali szpitalnej. Dużo poważniejsze. Dlatego mówiłam o iluzji. Gdybyś nie wplątał w to wszytsko Natashy, on zapewne nie uczyniłby z niej swojego narzędzia, a jej życie … potoczyłoby się inaczej. Tak jak życie waszej przyjaciółki, Detektyw Kingston. Byłam tam, gdy ją zabito. Widziałam, jak dusi się powieszona na sznurze uplecionym z prześcieradła. Jak odchodzi brudząc wszytsko wokół. Bo zawsze tak odchodzicie. W brudzie. Brudzie i smrodzie. Niestety. Zginęła, bo chcieli go dopaść. I wy zginiecie, bo chcą go dopaść. Traktują was jako wabiki na niego. To na nim im zależy. Na jego sekrecie. Na jego tajemnicy. Ale powiedzieć ci coś o Astarothcie, doktorze?

- Każdy strzępek informacji o Astarocie jest dla mnie bezcenny. - Błysk w zdrowym oku zniknął. To było jak uderzenie w brzuch. Czuł, że “anioł” gra jego poczuciem winy, ale ta świadomość w niczym nie pomagała. Bo racjonalne czy nie, poczucie winy było faktem, z którym nie dało się dyskutować i którego nie było sensu ukrywać. Tasha, Jess... to był dopiero początek listy.

- Jest taki jak ty- powiedziała powoli badając pozbawionymi oczu oczodołami twarz Cohena. - Zawsze osiąga to, czego pragnie. I lubi czystość.

Cohen wybuchnął śmiechem. Radosnym i pozbawionym cienia złośliwości.
- Pierwsze podobieństwo to miłe, choć nieprawdziwe pochlebstwo, zarówno w stosunku do mnie, jak do niego. Z drugiego wynika tyle, że mamy wspólne dziwactwo. - uśmiechnął się do istoty starając się coś wyczytać z jej nieludzkiej twarzy - ale czuję o co ci chodzi. Skoro już tak sobie miło rozmawiamy... kim właściwie jesteś?

- Nikim ważnym. Jednym z Zastępów. Ale teraz mam inną rolę. Zabieram dusze. Pomogłam ci już na tyle, na ile mogłam. Gotów, by wrócić do szpitala?

- Zaczekaj. Jeszcze jedna rzecz. Mówiłaś, że obserwowałaś mnie przy pracy. Czy... czy wiesz co się stało z duszą Eriki Aerial i reszty dzieciaków poświęconych we wrześniu?

- Odeszły.

- A co z ofiarami z tego roku. Wiem, że eksperyment się nie powiódł, ale co się stało z ich duszami?

- Odeszły. Zdardzę ci sekret. Dusze są nieśmiertelne. Nie można ci ich zabrać. Musisz ją oddać sam. Świadomie.

- Dziękuję. Za wszystko. Możemy wracać.

Ocknął się na ławce w poczekalni. Dotyk czyjejś dłoni na ramieniu.

- Patrick - głos Natashy przebijający się przez senność. - Już mnie opatrzyli. Lekarz chce zatrzymać mnie na dzień lub dwa. Szkła poraniły mi stopy i obawia się odmrożeń. Powiedziałam mu, żeby się pieprzył sam i chyba mu się to nie spodobało. Chcę już stąd jechać. Jestem zmęczona. Wszystkim.

Nie zadał pytania, które cisnęło mu się na usta.


***

"Najpierw pojawia się cudzołóstwo, potem z niego rodzi się zabójca. Będąc przedtem synem Szatana, staje się zatem zabójcą ludzi, zabija braci swoich.
Każde połączenie niepodobnych do siebie ludzi jest cudzołóstwem."


Ewangelia Filipa

***


Wizyta w Nowym Jorku, po znanej od dzieciństwa stronie wszechświata zdawała się trwać parę minut. Właśnie... "wizyta". Chyba nie było lepszego sformułowania na ten powrót z Metropolis. Cohen pamiętał, że obudził się w szpitalu. Pamiętał chwilę rozmowy z Tashą. Przypominał sobie przeglądanie nieodebranych połączeń i to, że z jakiegoś powodu nie zdecydował się na żadne odpowiedzieć.
Pamiętał, że zniszczył i wyrzucił zarówno telefon służbowy, jak i ten na kartę, ucząc się wcześniej na pamięć wszystkich numerów, które uznał za istotne (lista nie była długa i obejmowała jego najbliższych współpracowników, Kevina Maloone, oraz Meggie). Pamiętał Brooklin. Stary wagon zaadaptowany na naleśnikarnię. Lokal amerykański niczym dziecięca otyłość. Pamiętał siebie siedzącego naprzeciw Natashy Kalinsky ubranej w ciuchy, które osobiście kompletował jej w H&M koło szpitala, ciuchy które ni cholery nie przypadły jej do gustu, czego usilnie starała się po sobie nie pokazać. Pamiętał że jedli naleśniki z syropem klonowym, ale o czym rozmiawiali, już raczej by sobie nie odtworzył.
Pamiętał że szukali bezpiecznego motelu i znaleźli go gdzieś na obrzeżach Jersey. Pamiętał jej uścisk i spojrzenie, gdy znów musieli się rozstać.

Wszystko to było jak krótka przerwa w śnie, taka w której idziesz sobie nalać szklankę wody, albo po prostu do kibla. Trwa minutę, po czym wracasz do sennych majaków mniej więcej w tym samym miejscu, w którym je przerwałeś.

W przypadku Cohena były to drzwi niewielkiego sklepiku na Manhatannie. Wystawa przytłaczała orgią barw: kolorowe opakowania herbat, ziół, korzeni, naczynia do yerba-mate, moździerze i tysiące innych gadżetów, których zastosowania mógł się tylko domyślać. Z okładek wystawionych książek wpatrywały się w Cohena mądre spojrzenia wiekowych Joginów, oraz obezwładniające, matczyne uśmiechy starszych pań w ludowych strojach z regionów o których nigdy nie słyszał.

Patrick wciągnął powietrze, jak przed wskoczeniem do basenu, po czym pchnął ciężkie, oblepione reklamami drzwi i wszedł do środka.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 04-07-2011 o 17:42.
Gryf jest offline  
Stary 04-07-2011, 19:55   #152
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Oczy jej jadem gorzały straszliwym,
Toczyła piany i głosem piskliwym
Uszy i głowę oraz przerażała
A żółć po ścieżkach brzydką zostawiała.
Więc w się zebrawszy wszystek jad zawzięty
Stawia grzbiet tęgi niby łuk napięty,
Wywiera żądło do ślicznego ciała
I wnet się suwa jako lotna strzała
Raczej niż piorun, kiedy nim wysoki
Porze posępne Jupiter obłoki.
Dobywa żądła, na którym śmiertelne
Trzyma wyroki z śmiercią nierozdzielne;


- Spokojnie Hes, zaraz otworzę.

Zerknął na wyświetlacz telefonu po czym niedbale wepchnął go do kieszeni, chciał myśleć, że wie co robi, że panuje nad sytuacją, lecz wątpliwości było coraz więcej. W końcu nadszedł czas na bezpośrednie spotkanie z tym, który naznaczył go swoim parszywym jadem. Detektyw unikał go jak tylko mógł, starał się nie wchodzić mu w drogę, nawet pomimo tego nie zapominał jednak o zemście. Odkładał ją jednak, gdyż wiedział, że w bezpośrednim starciu z podopiecznymi markiza nie miał szans, nie mówiąc już nawet o samym Hesusie. Gdyby tylko mógł - uciekł by. Teraz jednak nie było dokąd, świetną kondycją nie potrafił się nigdy poszczycić, w końcu był tym, który myślał. Od pościgów, wspinaczek i strzelanin byli inni. Szkoda tylko, że w tej chwili samo myślenie nie mogło przynieść mu ratunku.

- Coś ty taki nerwowy? - rzucił zwyczajnie jakby właśnie nawiedził go nieco upierdliwy, stary kumpel.

- Stęskniłem się, detektywie - odparł de Sade swoim charakterystycznym miękkim głosikiem, jego pozorna czułość nie zrobiła jednak większego wrażenia na Baldricku, słowa nie miały póki co takiej siły.

- Spoko, ja też - odparł podobnym tonem Terrence - Wpadłeś pogadać czy mordować? - Podszedł bliżej umyślnie stawiając ciężkie kroki i ciężko opierając się na koniec o drzwi - A może oba? Tak szczerze Hes.

- Pogadać. Mord brudzi ubranie - odpowiedział Hesus po czym dodał jeszcze - A mam na sobie wizytowy strój.

- Ściemniasz ty mnie Hes? Ale ok. - Powoli przekręcił kluczyk i odsunął się na kilka metrów - W końcu i tak mieliśmy współpracować, wejdź.

Pokój był średnich rozmiarów, ale detektywowi udało się stanąć na tyle daleko by od jego gości dzieliło go przynajmniej kilka mebli. Spokojnie wyglądał przez okno, obserwując wciąż ogarnięte strachem ulice, gdy wreszcie się pokazali. Hesusowi towarzyszył ogromny Azjata, Baldrick był wysokim mężczyzną, ale podopieczny markiza przewyższał go o dobrych trzydzieści centymetrów. Miał ogromne mięśnie i pozbawione jakichkolwiek uczuć oblicze, zapewne ciężko byłoby wyciągnąć od niego coś na temat Shakespeara, lecz bez problemu złamałby wpół przeciętnego, podstarzałego funkcjonariusza nowojorskiej policji.

- Ruchajmy się! Świat się kończy! - nagły okrzyk sprawił, że zarówno markiz jak i Terrence odruchowo spojrzeli na sufit, towarzyszyły mu jęki oraz dźwięk tłuczonego szkła.

- Wśród nich musi być jakiś prorok - rzekł de Sade szeroko się uśmiechając - Niezła melina. Pościel śmierdzi grzybem, a ty trupem. Teraz już rozumiem, czemu tak nagle straciłem poczucie twojej osoby.

Jego małe oczka wolno spacerowały po całym mieszkaniu, nawet pomimo tej nie przychylnej uwagi na temat pokoju, najwyraźniej markiz dostrzegał w nim potencjał. Nie trudno było się domyśleć, iż każdy mebel, każdą wolną przestrzeń wolałby teraz wykorzystywać na sto różnych sposobów związanych z jego chorymi potrzebami. Musiał się jednak opanować na czas rozmowy z Terrym.

- Dość radykalny sposób na ucieczkę przed nieuniknionym - dodał po czym zrobił kilka kroków i przystanął niedaleko detektywa, jego ochroniarz pozostał przy drzwiach.

- Tonący brzytwy się chwyta, coś musiałem zrobić - odparł lekkim tonem Baldrick siląc się na słodki uśmieszek - Pozwól, że spytam, kolega ma na imię KUTAS?

- Cóż. Ja go tak nazwałem. Nie lubi tego imienia. Dziwne -
rzekł z udawanym zdziwieniem nieproszony gość.

- Myślałem, że twoi podopieczni lubią takie pseudonimy. Ewidentnie brzmi lepiej niż taki Fiutello czy Kutanguri, ale upodobania są różne. A co sprowadza cię do mnie? Trochę później mieliśmy się spotkać. - Baldrick starał się kupić sobie czas, tak długo jak markiz rozmawiał o czymkolwiek, tak długo detektyw miał jeszcze szansę przeżyć.

- Ale jak już się spotkaliśmy to możemy pogadać o tym, o czym chciałeś pogawędzić jutro, czyż nie malusieńki?

Baldrick spojrzał leniwie na Hesusa, miał wrażenie, iż ten wcale nie zjawił się tutaj by wyciągnąć z niego jakiekolwiek informacje na temat Astarota. Po prostu chciał go dopaść, a konwersacja, z pozoru luźna, o wszystkim i o niczym, miała być jedynie grą wstępną. Wspaniałym aperetif, który dzielił go od właściwej uczty. To by zresztą wyjaśniało dlaczego nie pokusił się jeszcze o posadzenie swych majestatycznych czterech liter na krześle.

- Tak średnio, nie do końca byłem przygotowany na taki obrót spraw. Nie zrozum mnie źle, ale nie lubię się spieszyć. Poza tym musiałbym improwizować, a nie chciałbym moimi brakami w umiejętności retoryki jakoś cię urazić Hes
- rzekł Terrence.

- Można mnie jeszcze bardziej urazić, Baldrick? Serio? Tak sądzisz? - Pierwszy raz markiz zareagował z nieco większą energią. - Po tym, co mi odwinąłeś, kochanie?

- Hej! Zaraz, zaraz, o czym dokładni mówisz? -
spytał zaskoczony detektyw.

- Kochanieńki. Nie wiesz? Nie odrzuca się propozycji Hesusa de Sade.

- Wciąż masz o to żal? -
rzucił z pewną niekontrolowaną kpiną w głosie, szybko jednak się poprawił - Posłuchaj, wtedy nie wiedziałem jeszcze jak wygląda świat. Co to jest Metropolis i tak dalej. Przyznaję przesadziłem i pewnie popełniłem błąd, ale czasu już nie cofnę. - Po krótkiej chwili dodał jeszcze - Z drugiej strony obaj jesteśmy ludźmi interesu, prawda? Może zapomnimy o dawnych urazach?

- Pewnych decyzji też nie. - Szarmanckim ruchem wyciągnął w stronę Baldricka swoją nienagannie wypielęgnowaną dłoń, trzymał w niej jedwabną chusteczkę z monogramem. - Krwawisz z dziury w głowie. I tylko utrata części mózgu może wyjaśniać twoje dość żałosne próby wciągnięcia mnie w zasadzkę.

- To było aż tak widoczne?
- Tym razem detektyw spojrzał mu prosto w oczy i szczerze się uśmiechnął.

- Kochanie - zaczął słodko de Sade poprawiając swoje włosy, zachichotał nawet jeszcze nim przeszedł do dalszej części - Intrygi i zasadzki układałem jeszcze wtedy, kiedy twój pradziadek był maleńkim plemnikiem w jajcach twego prapra dziadka.

- Ciekawe - skomentował Terry po czym zaczął poważniej - Ale ja nie kłamałem Hes, pewnie dobrze pamiętasz naszą rozmowę, wtedy gdy zaproponowałeś mi współpracę. Mówiliśmy o Marlonie. Trafił w złe miejsce o złej porze i zginął. Chce żeby moi partnerzy tego uniknęli. I liczę , że wywiążesz się z tego zobowiązania nie zależnie od przebiegu tej rozmowy i mojej kondycji po niej.

- Hahaha - Tym razem już nawet nie próbował się hamować i zaśmiał się donośnie. - Faktycznie musiałeś trafić się w mózg, bo ci się mocno na niego rzuciło. - Spojrzał z politowaniem na Baldricka - Kochanie, jesteście wrzodami na mojej gładkiej dupie. Z przyjemnością poślę wszystkich twoich koleżków z policji do piachu. Mieli śmiałość węszyć wokół mej skromnej osoby.

- Daj spokój, wysłałem ci Claire, ostrą dziewczynę, a ty jeszcze narzekasz? - odparł nie przejmując się tymi słowami Terrence.

- Claire ma jedną wadę, skarbie - powiedział mięciutko - A w zasadzie dwie.

- Zamieniam się w słuch.


- Nie obciąga na pierwszej randce i daje na lewo i prawo, jeśli wiesz co chcę przez to powiedzieć. Jest równie stała w uczuciach co goniąca się kocica.

- A co ma do rzeczy do ostatnie?
- wypytywał nawet i zaciekawiony wywodami Hesusa.

- Sprzedawała was na lewo i prawo. Temu, kto dał jej zdaniem więcej. Również mi - wyjaśnił mu de Sade.

- Haha! - Baldrick wybuchnął śmiechem niewiele słabszym od tego zaprezentowanego przez markiza - Hesus daj spokój, tutaj każdy każdego sprzedaje - rzekł jakby była to prawda dobrze wszystkim znana - Mamy gościa, który trzyma się wampirów, mnie balansującego między tobą i Astorotem, dziewczynkę szukającą wsparcia wszędzie i starego piernika, który ma więcej znajomych w Metropolis niż Hugh Jackman na Facebooku. My też nie zawsze jesteśmy lojalni wobec siebie Hes.

- Ślubu nie braliśmy
- stwierdził nieco zbity z pantałyku rozmówca.

- Ślub to też marne zobowiązanie, ale wracając do tego co najważniejsze Hes. Co się stanie kiedy już pozbędziecie się Astarota?

- Świat zacznie wyglądać dużo lepiej, powietrze stanie się czystsze. Mam nawet hasło wyborcze.

- Tak?
- rzekł bez przekonania - Dawaj je tu.

- Sperma dla wszystkich.
- Szeroko rozwarł ramiona jakby właśnie rozpoczynał długo oczekiwany spektakl, pycha zapewne już podsuwała mu malownicze obrazy Sodomy i Gomory.

- HAHA! Ale pytałem o coś innego, jeśli zginie Astarot i stracicie wspólnego wroga, co zrobicie z takim Togarnim dla przykładu?

- To się jeszcze okaże - odrzekł Hesus, najwyraźniej nie traktował swoich potencjalnych wrogów jako równych sobie i swemu panu.

Nagłe zmiany w pokoju zauważyli równocześnie, otaczające ich ściany powoli zaczęły pokrywać się niepokojących liszajem. Hesus delikatnie przekręcił głowę i skoncentrował swój wzrok na detektywie jakby samym spojrzeniem miał zamiar go teraz zgładzić. Energia niemal go w tej chwili rozsadzała, gotował się do ataku i to nie ulegało wątpliwościom. Pierwszy raz widział go w takim stanie, nie był już tak spokojny jak zawsze. Spięty i zdenerwowany był zapewne nieobliczalny. Jego małego oczka wpatrywały się w detektywa, kryła się w nich ogromna złość, agresja, lecz również i iskierka czegoś innego, czyżby... podziwu?

- Sprytnie - wysyczał gniewnie.

Dłonie Baldricka błyskawicznie wylądowały na przypiętych do paska buteleczkach z krwią dziewic, jedyną bronią, którą mogła posłużyć mu do obrony. Trzy z nich już znalazły się w jego dłoni. Detektyw cofnął się o krok, nie czuł się pewnie, ale przygotowany był teraz do walki. Adrenalina i strach robiły swoje. Napędzały go do obrony swego życia za wszelką cenę.

- Coś nie tak Hes? - spytał spokojnym, lekkim tonem, udało mu się nawet skutecznie udać zafrasowanie, jedynie lśniące na jego czole krople potu wskazywały na jego przejęcie.

Markiz nie odpowiedział, bowiem nagle przemiana pokoju zaczęła następować z jeszcze większym natężeniem. Zniknął gdzieś ogromny Azjata, ściany zaczęły się poszerzać i rozrastać. Już po kilku sekundach hotelowy pokój zamienił się w ogromną salę, która wyglądała jakby została wytworzona w czarnym bazalcie. W tej chwili żaden z nich nie czuł się pewnie, lecz z drugiej strony malujący się na twarzy markiza grymas wielkiej nienawiści paradoksalnie dodawał detektywowi odwagi i sprawiał, iż z każdą chwilą był bardziej gotowy do ostatecznego starcia.

- Zarucham cię na śmierć! - krzyknął de Sade.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=c0l1j7znHnU&playnext=1&list=PLA1914B96EC2D 3662[/MEDIA]

Ruszył po chwili do przodu wyciągając przed siebie swe spragnione dłonie, zasyczał przy tym, a rozdwojony niczym u żmii język wydobył się z jego ust. Oszalały ze złości poruszał się coraz szybciej i już tylko sekundy dzieliły go od dotarcia do celu. Kropla zimnego potu spłynęła po kręgosłupie detektywa. Wziął krótki zamach i trzy niepozorne flaszki ze świstem przecięły powietrze i pofrunęły w kierunku markiza. Pierwsza buteleczka uderzyła o swój cel, poplamiła eleganckie ubranie Hesusa lądując na jego ramieniu. Druga odbiła się od kołnierza i z zaskakująco dużym rozmachem rozbiła się na drobne kawałeczki u jego stóp.

Wreszcie trzecia. Uderzyła prosto w łuk brwiowy, drobinki szkła nie robią na markizie wrażenia. Po oczach zaczyna spływać krew dziewic. Markiz traci swój rozpęd i z rykiem cofa się do tyłu. Baldrick bierze głęboki oddech, czuje się zmęczony jakby ten rzut wymagał od niego więcej siły niż przypuszczał.

Tymczasem markiz nie rezygnuje, Terrence po raz drugi w swym życiu staje się świadkiem przemiany do jakiej zdolny jest de Sade. Tym razem nie uśmiech, lecz grymas gniewu zaczął się u niego rozszerzać, twarz zaczęła przyjmować postać oślizgłej mordy bestii. Zęby zmieniły się w upiorne kły, oczka stały się jeszcze mniejsze i emanowały wściekłością i potęgą. Był szybki, detektyw doskonale pamiętał poprzednie ukąszenie potwora. Wystarczyły mu ułamki sekund by dopaść Terrenca i zapewne zamierzał swoją przewagę wykorzystać. Pół-żmija pół-markiz perwersji szykował się do ataku, napiął się mocno i skoczył do przodu. Baldrick bezradnie wyciągnął dłonie uzbrojone w kolejne dawki krwi dziewic.

Uderzył błyskawicznie, ciężko powiedzieć czy ten cios wymagał od napastnika jakiegokolwiek wysiłku, mała ofiara nie mała żadnych szans, ugięła się pod ogromną mocą. Jej ciało zostało przepołowione, buchnęła krew, dwie równe części opadły na podłoże. Posoka rozlała się po bazaltowej posadzce. Śmierć nastąpiła błyskawicznie. Żadnego błagania o litość, o miłosierdzie, jeden cios łaski wystarczył by zakończyć życie tej istoty.

Ciemne oczy wpatrywały się wciąż w jeden punkt, ciemność zaczęła powoli przyjmować znajomy kształt. Nash Tharot patrzył prosto w oczy Baldricka, jego dłoń wciąż ociekała krwią kapiącą tuż obok przepołowionego truchła markiza. Terrence spojrzał na niego zaskoczony.

- Red Hook. Jedź tam zaraz. Najszybciej jak dasz radę - przemówił Astarot.

- Red Hook? - wydusił z siebie niepewnie - Tak w ogóle to dzięki. W samą porę - dodał po chwili pewniejszym głosem.

- Jedź tam.

Kolejna kropla krwi Hesusa uderzyła o ziemię, a ściany błyskawicznie zaczęły się kurczyć przybierając ponownie kształt zwykłego, hotelowego pokoju. Zniknęło ciało markiza, a nawet potężny Azjata, który miał pilnować drzwi. Jedyną oznaką obecności Hesusa była jego elegancja, jedwabna chusteczka z monogramem, która leżała na łóżku.

- Wielki nie byłeś de Sade, nie licz na przemowę - rzucił do siebie, dłonią wytarł pot z czoła i lekko się uśmiechnął.

Zerknął na swój telefon, ostatnia wysłana wiadomość, do Emily: Hesus mnie znalazł. Niżej podany dokładny adres. Na szczęście udało im się zdążyć z odsieczą i przy okazji na dobre pozbyć samego markiza. SMS wysłał jeszcze zanim wpuścił do środka świętej pamięci de Sada, potem wystarczyło już tylko kupić sobie trochę czasu i uratować życie. Sztuka się udała. Z pokoju wyszedł pozostawiając je w takim samym stanie, nie ruszył nawet chusteczki. Po wyjściu trącił go jeszcze jakiś młodzik wrzeszcząc - Jejciu, jejciu, więcej gumek! Złapał taksówkę i kazał zawieźć się na Red Hook. Właściwie nie wiedział dlaczego, bo tak zlecił mu Astarot? A może dlatego, że po prostu nie wiedział już co ma robić? Astarot też mógł kłamać, być może ma zamiar zabić go tam na Red Hook. Cóż, przekona się na miejscu.

Przypomniało mu się tylko kilka zdań, które wypowiedział, gdy pierwszy raz spotkał markiza.

- Z całym szacunkiem markizie, ale muszę odmówić. Właściwie nie potrzebuję od was niczego, nie będę paktował z jednym demonem aby zniszczyć drugiego. Dziękuję za zaproszenie, to tyle w tej sprawie.

Świat się zmienia i ludzie się zmieniają.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 04-07-2011, 21:31   #153
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Nad Nowy York nadciągała śnieżyca. Miasto znalazło się na razie dopiero w jej strefie przedniej tak, że mieszkańcy nie za bardzo zdawali sobie sprawę z tego, że za kilka godzin ulice Wielkiego Jabłka zamienią się w Biegun Północny.

A już dzisiejszy dzień nie wyglądał najlepiej.

http://www.youtube.com/watch?v=HsYT7...eature=related

Burza nadciągała od strony Kanady i dotarła już do Connecticut paraliżując wszelki ruch. Autostrady zasypał śnieg, pociągi zmuszone były zatrzymać się w pół drogi, samoloty zostały uziemione a te, które miały lądować w strefie sztormowej, kierowano wszędzie tam, gdzie się tylko dało.

Media informowały o gwałtowności wiatru, intensywności opadów śniegu i anomaliach temperaturowych. Eksperci od globalnego ocieplenia i klimatolodzy przerzucali się teoriami i możliwymi scenariuszami zdarzeń. Przez chwilę śnieżyca przebiła się przez zgiełk medialny czyniony wokół wybuchu nuklearnego w San Francisco i możliwych kolejnych zamachów przy użyciu „brudnych bomb”.
Internet oszalał. Na forach dominowały teorie 2012, a ich zwolennicy zyskiwali coraz większe grono przerażonych zwolenników.

Świat zbliżał się do końca.

A winę za to ponosiła niewielka grupa ludzi i nawet oni byli nieświadomi tego faktu.


Claire Goodman

Zaczęłaś działać, jak tylko rozdzwoniły się syreny przeciwpożarowe.

Wiedziałaś, ze nie masz już odwrotu. Że to, co zrobiłaś było ostatecznym zaprzeczeniem ciebie, jako policjantki. Ciebie, jako osoby społecznie poprawnej. Pożar na oddziale noworodków. Pożar, który mógł narazić na szwank życie i zdrowie tych maleństw podłączonych do inkubatorów. Wcześniaków podłączonych do systemów podtrzymywania tych wątłych iskierek życia. No i oczywiście kidnaping. Wyroki za takie działania, jeśli weźmie się pod uwagę wcześniejszy incydent z pielęgniarką, to co najmniej piętnaście lat.

* * *

Ale skąd Goodman mogła wiedzieć, że środki czystości i środki do odkażania powierzchni szpitala są tak łatwopalne i na dodatek wybuchowe.

Eksplozję i krzyki usłyszała, kiedy – wykorzystując moment nieuwagi jakiejś pielęgniarki –wślizgiwała się za nią do zamkniętych na elektroniczny zamek pomieszczeń dostępnych tylko dla personelu.

Pielęgniarka zauważyła chyba w niej coś podejrzanego. Goodman mogła przysiąc, że twarz dziewczyny faluje, odkształca się, rysy ...

Nie czekała!

Pistolet sam znalazł się w dłoni byłej pani policjant. Kolba uderzyła dziewczynę w nasadę nosa. Czerwień krwi zalała twarz pielęgniarki, a ona sama upadła nieprzytomna na podłogę.

* * *

Teraz już nie miałaś odwrotu.

Dziewczyna leżała nieprzytomna na ziemi, w szpitalu szalał pożar, którego byłaś sprawczynią.
Nie tracąc czasu przebiegłaś do pokoju z noworodkami. Już wcześniej wiedziałaś gdzie leży Nathan – dziecko Marion Jade. Wyjęłaś zawiniętą w becik kruszynę z plastykowego, ocieplanego łóżeczka i zawijając, w co się dało ruszyłaś do wyjścia.

Na korytarzu panowało zamieszanie. Personel nie zwracał na ciebie uwagi. Dziecko, na szczęście spało i nie płakało. Zresztą kwilenie noworodka nie jest aż tak głośne i na pewno nie byłoby aż tak dobrze słyszalne podczas alarmu.

Na korytarzu pojawiła się ochrona wezwana zapewne do opanowania pożaru i zamieszania, jakie wywołał. Przez chwilę widziałaś miejsce, gdzie wznieciłaś pożar i poczułaś się nieswojo. Płomienie wychodziły na korytarz – wielkie, łapczywe jęzory, które nie poprzestaną na tym, co już pożarły. Huczące, ogniste piekło. Ktoś uruchomił gaśnicę, jakiś ojciec krzyczał, że jest strażakiem i może pomóc.

Jeszcze kilkadziesiąt metrów i dojdziesz do schodów, którymi wydostaniesz się ze szpitala. Bo windę „okupowali” ochroniarze nadzorujący rozpoczynającą się ewakuację piętra. Jeszcze tylko troszkę...

Dziecko zaczęło kwilić. Zamarłaś, bo miałaś wrażenie, że wszyscy wokół słyszą ten głos. Ale myliłaś się.

Usłyszeli dopiero, kiedy byłaś przy schodach.

- Proszę pani! – krzyknął ktoś za tobą.

Zerknęłaś. To był ochroniarz.

- Co pani ma w torbie.

Dziecko płakało cieniutkim, wystraszonym głosikiem.

Rzuciłaś się do ucieczki. Trzasnęły drzwi przeciwpożarowe. Ochroniarz nie gonił cię. Zwyczajnie chwycił za krótkofalówkę przy boku.


* * *

Wiedziała, że ma małą szansę wydostać się ze szpitala głównym wyjściem. Ochrona była dobrze zorganizowana. Zapewne ten, który ją „wyczaił” zawiadamiał juz tych na dole, by obstawili wyjście.

To był spory i nowoczesny szpital. Większość oddziałów blokowały zamki elektroniczne. Mogła poruszać się tylko po ogólnie otwartych obszarach, a tych nie było aż tak wiele. Poza tym dzieciątko kwilące w torbie od razu zwracało na nią uwagę.

Jej policyjny umysł szybko analizował potencjalne drogi ucieczki.

Główne wyjście – odpada z wiadomych powodów. Wyjście dla karetek – za dużo ludzi, ale stwarzało pewną szansę. Wyjście od zaplecza – przez kuchnię. Jest szansa.

Z dołu usłyszała tupot ciężkich butów. Ochrona nie czekała. Wyszła jej na spotkanie.

Dziecko kwiliło, Goodman biegła, ochroniarze również. Znając życie już ktoś wezwał policjantów. Porwanie noworodka nawet w czasach, gdy terroryści użyli brudnej atomówki nie mogło pozostać bez echa.

Gdzieś, w swojej głowie Claire Goodman usłyszała śmiech. Szyderczy i złośliwy.


Rafael Jose Alvaro


Szedłeś, zataczając się i ślizgając po oblodzonym chodniku. Zapach papierosa poczułeś razem z dudniącym echem krwi.

- Psssst – szepnął człowiek w długim, nieco zniszczonym wojskowym trenczu – Te. Fantom. Niewidzialny człowiek. Do ciebie gadam.

Chodziło mu chyba o bandaże na twojej twarzy.

- Widziałem, jak cię pogonili. Mam wszystko, co chcesz. Crack. Meta. Kwas. Śnieg.

Spojrzałeś w stronę przyczajonego dealera.

Faktycznie miał wszystko. Czerwień wyłączyła myślenie. Nóż sam znalazł się w twojej dłoni. Skoczyłeś, szybki jak myśl wbijając ostrze w gardło sprzedawcy tej trucizny.


* * *


Czerwień znaczyła brudny śnieg zaułka. Dealer był martwy, a na jego szklisty wzrok sypały się płatki śniegu. Alvaro miał usta we krwi. Ciepły, życiodajny płyn wypełniał go po brzegi. Czuł się zdecydowanie lepiej, dzięki życiu tej wszawej gnidy.
To tacy jak on zabijali młodzież, nad którą wcześniej pracował. W poprzednim życiu. Tacy jak ten trup sprzedawali im truciznę tylko po to, by zarobić na działkę dla siebie. Alvaro czuł skażenie tej krwi. Facet, którego zarżnął, miał HIV, a w jego krwi pływało tyle kokainy, że Rafael poczuł jej działanie. Miał wzwód i ochotę na seks. Miał wrażenie, że może przenosić góry. Pragnął towarzystwa ludzi, chociaż wiedział, że niestety nie może zaspokoić tej potrzeby.
Jako policjant wiedział, że stan ten nie potrwa za długo. Że kiedy efekty miną zacznie myśleć o kolejnej dawce lub popadnie w depresję.

Ale przez tą jedną, okupioną czyjąś śmiercią chwilę, był szczęśliwy. Szczęśliwy jak sam diabeł.


* * *

Ochłonąłeś dopiero czując chłód na policzkach.

Siedziałeś na ławce w parku. Nie był to Central Park, ale jakiś mniejszy skwerek gdzieś w sercu Nowego Yorku.

Lodowaty ziąb pomagał zebrać myśli w jedną całość. Euforia znikła, zastąpiona przez zwykłe dla ciebie rozterki moralne. To, jak zabiłeś, wprawiało w szok. Sprawnie, bez cienia refleksji. Jak .. nie ty. Jakbyś ....

- Brawo – usłyszałeś znajomy głos koło siebie.

Zaśnieżona ławeczka zaskrzypiała pod ciężarem jakiejś siadającej osoby.

Nash Tharot. We własnym.... garniturze.

Blada twarz obróciła się w twoją stronę. Smuga oddechu zwisła na moment przed twarzą Anioła Śmierci.

- Dokładnie tak jest, Rafaelu Alvaro – powiedział Astaroth. – Twoje ciało opętuje demon. Fragment tego samego .... istnienia ..... które daje te niby-życie twojemu stwórcy. Tego samego, które napełnia inne Dzieci Nocy. Jak balony napełnione jednym oddechem. Istniejecie tak długo, póki ten oddech w was jest.

To wyglądało jak sen. Jak majak zrodzony po kokainie przyjętej wraz z krwią bezimiennej ofiary.

- Przestań załamywać ręce. W Wydziale Specjalnym mieli pracować ponoć sami wyjątkowi ludzie. Odporni na stres. Inteligentni. Wytrzymalsi lub bardziej zawzięci od innych policjantów. Masz śledztwo do zakończenia. Zapomniałeś? Czyżby śmierć tak wiele w tobie zmieniła. Czyżby Prawda cię przytłoczyła?

Pokiwałeś głową.

- Dałem ci wegetację. Teraz dam ci coś innego.

Dłonie Nasha zacisnęły się wokół twojej twarzy. Czaszkę przeszyło zimne światło. Spadłeś z ławki.

- Znajdź dla mnie bezdomnego z Red Hook. Idź tam. Natychmiast! Jeszcze jest szansa. I ściągnij tam Terrenca i Cohena.

Ocknąłeś się na śniegu, w jakiejś zaspie, za zasłoną krzaków.
Sen – bo to był sen – kołatał ci się pod głową. Leżałeś w jakimś parku. Mokry i wyziębiony. Ale czułeś się dziwnie odmieniony, chociaż nie bardzo wiedziałeś, czego dotyczy ta odmiana.


Patrick Cohen


Pierwszym, na co zwracało się uwagę przekraczając próg sklepiku był zapach. Wiercący w nosie intensywny zapach ziół. „Magiczne” oko oszalało. Pokazywało, zamiast wnętrza sklepu z przyprawami jakieś świetliste abstrakty. Dłuższą chwilę trwało, nim Cohen doszedł do siebie, a oko dostosowało się do otoczenia. Chociaż nie do końca. Detektyw widział przez nie wszytko tylko monochromatycznie, a ubogą paletę barw dopełniły srebrzyste smugi emanujące z części towaru.

Za ladą stał Azjata w średnim wieku i tradycyjnym orientalnym, bogato zdobionym stroju. Przynajmniej tak widziało go zdrowe oko. Bo te nasycone luminą Astarotha pokazywało dziwaczny, pokręcony twór przypominający skrzyżowanie Chińczyka z gigantyczną modliszką. Humanoidalne ciało, zniekształcona ni to ludzka, ni to owadzia twarz oraz dwoje kosowatych odnóży zamiast rąk.

Monstrum zmrużyło oczy na widok Cohena a potem uśmiechnęło się tak, jakby ujrzało starego znajomego.

- Cohen san – skłonił się Azjata – demon. – Znalazłeś mnie.

Wizja napłynęła nagle.

Cohen widział wielkie koła, obracające się w przeciwnych kierunkach i napędzające inne, mniejsze. Wiele więcej mniejszych. Stali obok siebie – on i demon – modliszka – wpatrując się w istotę przywiązaną do kół. Nagą, straszliwie bladą i chudą kobietę o długich, siwych włosach. Jeszcze jeden obrót i ciało wrzeszczącej staruchy znalazło się między dwoma obracającymi się mechanizmami. Do wspomnień napłynął odgłos pękających kości, kiedy gigantyczne koła zmiażdżyły wrzeszczącą staruchę. Życiodajna krew popłynęła trybami, bryznęła na podłogę obok.

- Żarna życia i żarna śmierci – do wspomnień napłynął głos demonicznego Azjaty. – Obracają się i mielą, mielą i mielą. Bez końca.

Wizja zniknęła równie gwałtownie, jak się pojawiła.

- Przyszedłeś po to, co zostawiłeś?

Pokiwałeś głową nie bardzo wiedząc, co innego mógłbyś zrobić.

- Zaczekaj, Cohen san.

Azjata znikł na zapleczu. Patrick został sam obserwując dziwaczne fluidy unoszące się z wielu ziół. Potrafił je nazwać. Wiedział, czym były.
Pożądanie. Gniew. Nadzieja. Złudzenia.Rozpacz.
Ludzkie emocje sprzedawne, jak przyprawy.

Azjata wrócił po chwili. Położył na ladzie zrobione z laki, bogato zdobione chińskie pudełeczko. Nie było duże. Miało z pół metra długości i z trzydzieści centymetrów wysokości. Zamykała je pieczęć z symbolem Astarotha.

- Powiedział, że znajdziesz tam to, czego szukasz – przekazał Azjata. – Że będziesz wiedział, jak otworzyć pudełko. Kazał też przekazać ci, że kiedy to zrobisz nic już nie będzie takie same, Cohen san. Nieczęsto słyszałem, by mówił tak poważnym tonem.

Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał oznajmiając klienta.

Było ich dwóch. Obaj wysocy, w długich płaszczach, w wojskowych butach. Mieli szerokie rysy twarzy. Toporne i prymitywne. Oczy, do tej pory szare i zimne, wypełniła czysta, szkarłatna barwa krwi. Znałeś te istoty. Niedawno uciekałeś przed jedną z nich razem z Goodman, Baldrickiem i Natashą. Gibborimy.

- Nie jesteście tutaj mile widzianymi gośćmi – powiedział Azjata spokojnym tonem.

W końcu przypomniałeś sobie, jak się nazywał. Tang Lee.

- Szukamy twojego pana, Tang Lee.

- Tutaj go nie ma.

- To dziwne, bo wyczuwamy tutaj jego esencję.

- Dziwne, że wy gibborimy, wyczuwacie coś więcej, poza własnym smrodem. Wynoście się stąd. To porządny sklep. Nie obsługujemy tu takich paskudnych hybryd, jak wy.

- Odszczekaj to – warknął jeden z gibborimów zrzucając płaszcz.

Miał ciało atlety. I czerwone skrzydła. Jak oczy.

- Cohen san. Moze lepiej wyjdź przez zaplecze – poprosił Tang Lee tonem niezobowiązującej pogawędki. – Za chwilę zrobi się tutaj bałagan.


Terrence Baldrick

Taksówka, jak można było przypuszczać, ugrzęzła w korku. Kierowca klął, na czym świat stoi, trąbił jak wszyscy wokół, ale przez kwadrans nie przejechaliście więcej niż przecznicę.
Nie było rady. Zapłaciłeś za ten niedokończony kurs, wyszedłeś i ruszyłeś pieszo.

Nadzieją było metro. A stamtąd miałeś do przejścia niespełna kilometr.

Perony były prawie puste. Nowojorskie metro nocą, szczególnie ostatnimi czasy, nie należało do twojego ulubionego środka transportu. Rękę trzymałeś w kieszeni płaszcza, gdzie zimny dotyk pistoletu dodawał ci otuchy. Szczególną uwagę zwracałeś na dziwacznie ubraną grupę młodzieży w stylu emo. Ich naćpany szef, z głową poprzebijaną nitami, rozwalał właśnie automat z napojami. Ludzie przezornie uciekali wzrokiem. Ty także poszedłeś za ich przykładem.

W końcu przyjechał twój pociąg. Kiedyś srebrzysty, teraz wysprejowany wagonik w środku którego śmierdziało wymiocinami. Kiedyś, być może, poszukałbyś innego przedziału, ale po smrodzie Metropolis odór wagonika nie robił na tobie najmniejszego wrażenia.

Siadłeś na jednym ze zdewastowanych krzesełek i wpatrzony w swoje odbicie w szybie czekałeś, aż metro opuści peron.

Ten mężczyzna wskoczył w ostatniej chwili i to zwróciło twoją uwagę. Od razu go poznałeś. To był mister napakowany do granic przyzwoitości, skośnooki, wietnamski pan Kutas. Pomagier nie-świętej pamięci markiza De Sade.

Wyszczerzył zęby w grymasie nienawiści. A miał, co wyszczerzać. Bo zęby zdecydowanie nie były ludzkie. Trójkątne, ostre kły, jak u rekina.

- Zjem twoje serce i wyrucham cię w dziurę! – zagroził nader malowniczo.

Ale nie było ci do śmiechu. Metro ruszyło w drogę. A do najbliższej stacji, zgodnie z rozkładem jazdy, były trzy minuty. Sto osiemdziesiąt długich sekund, podczas których ten nafaszerowany anabolikami Azjata przypominający żółtą wersję Granda z Metropolis spokojnie nie tylko wyrwie ci serce, ale poszatkuje je, usmaży i spożyje z dodatkiem cebulki.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 04-07-2011 o 21:37.
Armiel jest offline  
Stary 09-07-2011, 01:21   #154
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
dzięki Armielu za pomoc w poście. Liliel dziękuje za podrzucenie klimatycznej muzyki

MT 19, 27-30
Wtedy Piotr rzekł do Niego: "Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?" Jezus zaś rzekł do nich: "Zaprawdę, powiadam wam: Przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swym tronie chwały, wy, którzy poszliście za Mną, zasiądziecie również na dwunastu tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela. I każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy. Wielu zaś pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi.


Rafael wolnym ruchem odwinął bandaże z twarzy...

Siedział na zimnej, mokrej ławce wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. Rozmyślał nad tym wszystkim co wydarzyło się w ostatnim czasie. Czy miał powody by wątpić, by poddać się. Czuł, że tak. Wydarzyło się tak wiele w jego krótkim życiu. Tyle wydarzeń którymi możnaby było obdarować kilka innych istnień. Dodatkowo teraz nie był już cżłowiekiem. Nie miał już luminy, duszy danej mu przez Boga. Oddał ją. Sam. Dobrowolnie.
Patrząc na to wszystko z chwili obecnej nie uczyniłby tego po raz drugi. Za dużo stracił, za dużo ludzi przez niego cierpiało, za dużo mogło cierpieć.
Garstka ludzi stanęła pośrodku konfliktu jakże potężnych sił. Byli niczym piłka odbijana przez rywali, chcący upchnać ją w bramce czy zdobyć punkt kiedy uderzy o teren tego drugiego. Niby ważni, wszak bez piłki nie ma gry, ale nie istotni. Piłkę zawsze można wymienić kiedy się już zużyje. Kopnąć na aut…

Było zimno. Wiatr i śnieg robiły swoje. Alvaro siedział na tej ławce jakby jego zimno nie dotyczyły. Kłamstwo. Trząsł się, ale w tej chwili było mu to obojętne. Musiał wygrać walkę z samym sobą by móc na nowo działać. By w końcu wybrać stronę. Żadna go nie zachwycała, wszystkie opierały się na sile i pozbyciu się jednostki kiedy ta wypełni już swoje zadanie. Jedna tylko dawała ułudę spełnienia, była mniejszym złem, choć wypowiedziana była przez złotoustego węża, któremu zapewne nie obce są kłamstwa. Podświadomie, swoim zwykłym ludzkim ja a wampirzym zmysłem, czuł że to wszystko skończy się nie po jego myśli. Podejrzewał jednak, że wtedy będzie mu już wszystko jedno, że nie będzie istniał, że nie dotrwa do kresy drogi, że nie stanie przed sądem ostatecznym.
Jezeli mysz wychodzi z nory i zaczyna piszczeć to w końcu skupia na sobie uwagę łowców. Uwagę kota. Głodnego.

A co mi tam, i tak wszystko straciłem.

Obudź się Martwy człowieku

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=aRDeB9UGCjE[/MEDIA]

Alvaro słyszał wiadomość jaka dotarła na jego komórkę od Cohena. Skorzysta z niej jednak później.
Skorzysta.
Zacznie działać. Na nowo miał cel. O dziwo dał mu go ktoś kto doprowadził go do stanu w jakim się teraz znajdował. Od niego bowiem wszystko się zaczęło. Istny paradoks.
Astaroth
On stał się przyczyną a teraz Rafael mu zaufa. Zaufa wężowi. Jego gładkim, pieknym słowom. Niczym Ewa w raju.
Astaroth, ten który dał mu zawał, ten który doprowadził go na skraj śmierci. Ten który starał się zniszczyć jego ludzki “garnitur” bo stanął na drodze jego planom. Może gdyby miał wiedzę taka jaką ma w tej chwili nawet by mu podziękował. Może.
Astaroth jednak teraz dał mu cel, podzielił się z nim swoją wizją, bądź jakże pięknym kłamstwem. może kiedyś się dowie co się kryło za jego słowami.
Słudzy pozostałych nie przekonali Rafaela. Za bardzo brzydzili się ludźmi, za bardzo obarczali ich za wszystkie nieszczęścia a może i za zniknięcie samego Demiurga. Za bardzo ich wykorzystywali. Pieprzona rasa panów. Ucztująca na opuszczonym przez gospodarza stole.
Może to wszystko wina samych pierwszych dzieci Boga, ich akcja która spowodowała reakcje, dokonana rękami ludzi. Tych którzy dostali wolną wolę, Tyvh którzy mogli wybierać, dobro lub zło. Decydować. Nawracać. Zmieniać. Wolna wola. Dusza. Piękny dar.
Tak łatwo oddany.

To co Rafael uczynił dilerowi narkotykowemu w zaułku, przelało czarę goryczy. Zabijał już szumowiny wczesniej po tym jak stał się Silentem, jednak ten ostatni raz był jakiś inny. Niekontrolowany.
Czemu się oszukiwał przez cały czas…
Stał się demonem w ciemnosciach.
Stworem przed którym jako ksiądz musiał stawać.
To nie był on. To nie była jego wola. On nie działał sam. Nie powinno tak być, nie powinien dopuszczać do tego…
Dodatkowo ta zatruta krew. Pełna fałszywego szczęścia. Szczęścia, które kusiło, nawoływało, dawało nadzieję. Dał się przez chwilę jej ponieść, może i dobrze, może ta krótka chwila mu pomogła podjąć decyzję. Nie powtórzy jej jednak, nie da się ponownie złapać w pułapkę w jaką tak łatwo wpadali jego podopieczni kiedy jeszcze trzymał pieczę nad ośrodkiem dla trudnej młodzieży. Już nie. Obiecał sobie.
Tak bardzo pragnął wygrać.

Hi 20, 21-23
Nic nie uszło jego chciwości,
stąd jego dobra nietrwałe.
Poczuje głód mimo obfitości,
owładnie nim siła nieszczęścia.
Gdy będzie czym wnętrze napełnić,
Bóg ześle na niego żar swego gniewu,
wyleje nań fale swej zapalczywości
.


W końcu się poruszył. Jego prawa dłoń powędrowała w kierunku nieogolonej twarzy. palce wodziły po jej rysach. Dotykał swojego nosa, czoła, policzków, szczęki. Nie czuł ran, nie czuł już bólu jaki przez ostatnie godziny emanował z jego twarzy. Może sen, narkotyczny zwid ale jakże prawdziwy.

- Zaufam ci - szepnął bezboleśnie a para wydobyła się z jego ust - o ile nie skrzywdzisz pozostałych. Po co to dodał. Sam nie wiedział. Nie miał komu dyktować warunków, nie miał co skamleć. Musiał wybrac stronę. Tylko i po prostu. Ci co stoją pośrodku zostaną zniszczeni falą walki.

Czemu zaufa?
Za ten sen, za rozmowę w kawiarni, za rozmowę w Edenie.
Za kłamstwa?
Za piękne słowa, układajaće się w całość, dające wyjaśnienia, rozganiające wątpliwości. Może błędnie. Może. W tej chwili to już jednak nie było ważne.
Wstał. Odrzucił bandaże do stojącego nieopodal śmietnika.
Ruszył w kierunku kościoła św. Tomasza z Akwinu a dokładnie znajdującego się przy nim przytułka dla osób bezdomnych. W miejsce, które trzymało pieczę nad pozbawionymi domu ludźmi zamieszkującymi ulice na Red Hook.
W drodze wysłał smsa na nowy numer Cohena i do Baldricka.

Astaroth naciska na twoją obecność na Red Hook. Poszukiwany jest ostatni z was. Ja udaję się właśnie na Red Hook. Czyń co uważasz za stosowne. Powodzenia... we wszystkim” Jan 11,23

Nie wysłał do Claire.
Ta rana jeszcze się nie zabliźniła

Ruszył w kierunku najbliższego zejścia do metra, które mogłoby doprowadzić go do przytułku dla bezdomnych

Metro było jedynym środkiem transportu, który jako tako funkcjonował przy tej pogodzie. Było już dość późno, więc na peronach nie było tłumów, ale i tak ludzi było więcej niż zazwyczaj. “Nowych” pasażerów, tych, którzy przesiedli się z własnych samochodów na komunikację publiczną można było poznać od razu. Rozglądali się nerwowo wokół, sprawdzali po kilka razy rozkłady jazdy i przebieg linii, patrzyli na zegarki nasłuchując, czy nie nadjeżdża pociąg.
Alvaro czuł się w metrze dobrze. Ostatnimi czasy jeździł nim prawie zawsze.
Poczekał aż przyjedzie jego metro i wsiadł do wagonu wraz z grupką czarnych gangsta - raperów, i kilkoma innymi osobami. Jeden z Murzynów od razu po ruszeniu metra włączył ostry, hałaśliwy rap na swoim wielgachnym magnetofonie. Jeszcze jeden stereotyp.
Mimo hałasu dojechał spokojnie do celu.
Od przystanku kolejki do noclegowni bezdomnych było trzysta, może czterysta metrów. Dzielnica nie była ciekawa. Sypiący śnieg i brak latarni skutecznie jednak maskowały jej szpetotę. Idąc wzdłuż oblepionego plakatami płotu zagradzającego teren jakiejś rozbiórki, Alvaro dotarł do celu. Niewielki kościół, a po przeciwległej stronie dawny budynek jakiejś instytucji. Wzniesiony z czerwonej cegły, z podejściem ze schodków i z drzwiami nad którymi wisiał wielki krzyż, a pod którymi kręcili się bezdomni. Już z daleka wampir wyczuł ich specyficzny zapach: fetor niemytego ciała, przetrawiony alkohol, smrodek ropy i emocjonalnej erozji. Ludzie stali na mrozie i próbowali dostać się do środka wykłócając z postawnym pracownikiem socjalnym. W powietrzu wisiało nerwowe napięcie.

- Nie ma już miejsc - tłumaczył cieprliwie wielki urzędnik. - Te kilka zostawiliśmy dla chorych i matek z dziećmi. Spróbujecie u świętej Katarzyny.

- Byliśmy, kurwa! - krzyknął ktoś z tłumku. - Ale tam, kurwa, też nas nie chcą. Mamy, kurwa, zamarznąć. Tym dla was jesteśmy! Jebanymi psami, które mogą się położyć i zdechnąć.
Na razie ludzie jeszcze byli spokojni, ale w każdej chwili negatywne emocje mogły wziąć górę.

Alvaro przepchnął się bliżej pracownika socjalnego. Bezdomnych na pierwszy rzut oka było powyżej dwudziestu.
- Szczęść Boże - rzucił do niego i odwrócił się do ludzi

- Witam - powiedział pewnie swoim głosem przywykłym za czasów przynależności do kościoła, do kontaktów z ludźmi - nazywam się Antonio Vega jestem księdzem pracującym w przytułku św Heleny - podał jeden z przytułków z którym naprawdę kiedyś współpracował i gdzie nauczał Pisma Świętego. Przytułku który leżał po przeciwnej stronie NY - Parafia do której przynależę, prowadzi wobec tego ciężkiego ataku zimy projekt który pomoże cześci z was. Czy jest ktoś kto moze mówić w waszym imieniu? Będę rozmawiał z jedną osobą by Was nie przekrzykiwać

Przez chwilę pomiędzy bezdomnymi zapanowało nerwowe poruszenie. Szemrali między sobą, doszło do kilku przepychanek i utarczek słownych. W końcu jednak przed grupę wyszedł mężczyzna bez jednej ręki i zarośniętej twarzy. Miał na sobie znoszony, gruby, kobiecy płaszcz, a na głowę naciągniętą czapkę kanadyjskiego drwala, wyleniałą , z wielkimi nausznikami. Oczy mężczyzny były jednak twarde. Nadal miał w sobie dumę i nie dał sobie w kaszę pluć, a ciężkie życie na ulicy wyszlifowało jedynie ten charakter.
- Gdzie jest, kurwa, ta święta Helena?- zapytał zaskakująco dudniącym i mocnym głosem.

- Witaj - Alvaro uśmiechnął się do człowieka - porozmawiasz ze mną w cztery oczy? - wskazał ręką w kierunku kościoła stojącego na przeciwko

- Gadaj tutaj - popatrzył hardo. - Nie znam cię, a wyglądasz mi na zboka. Chyba nawet widziałem cię gdzieś... w telewizji... na liście gończym, czy coś.... w każdym razie miałeś giwerę ….

- Jakbym był zbokiem to bym cie nie ciągnał do kościoła – niepotrzebnie Alvaro tak zaczął ta rozmowę - Ale Twoja wola. Mam miejsce jedynie dla połowy was zebranych tutaj - Rafael ściszył głos - i jest to spowodowane jedynie moja własną inicjatywą a nie przytułku jak wcześniej mówiłem. Poszukuje wujka – od razu przeszedł do głównej osi kłamstwa - który zamieszkuje ulice tak jak wy. Jest moim jedynym krewnym po śmierci moich rodziców. Wolą mego ojca było abym go znalazł.

- Jak się nazywa? Jak wygląda? - facet wyglądał na zainteresowanego.

- Mój ojciec i wuj rozstali się jak byłem mały. Pamiętam go jedynie ze zdjęć. Teraz na pewno wygląda inaczej. Wiem, że ulica potrafi zmienić. Wuja widziałem wiele lat temu. Na pewno też może posługiwać sie przydomkiem a nie imieniem. Imię pewnie nic ci nie powie bo jest zbyt powszechne - Ethan… Kilkanaście miesiecy dowiedziałem się, że ktoś podobny do niego może przebywać tutaj na Red Hook. Wraz ze Streetworkerami pracujacymi tutaj udało mi się zwiedzić tą dzielnicę. Ustaliłem że przebywał w dokach, w miejscu w którym miesiąc póżniej nastąpił ten wybuch o którym było głośno w telewizji. Mam nadzieję że jeżeli był tam wówczas to przeżył. W związku z tą pogodą szukam go po przytułkach ale jak dotychczas bezskutecznie.

Spojrzał na ciebie ze szczwanym uśmiechem na zarośniętej twarzy. Ściszył głos do konfidencji.
- Najgorsza bajeczka jaką słyszałem - powiedział patrząc ci w oczy. - Ile?

Alvaro wyciągnał z kieszeni klucze do mieszkania i pokazał bezdomnemu
- Opłacone mieszkanie do końca miesiąca. Ciepłe..

- Masz mnie za durnia, koleś - w oczach bezdomnego błysnęły złośliwe iskierki, kiedy ci przerywał wypowiedź. - Potem wezwiesz gliny, że ci się do niego włamałem i skończę gwałcony w jakimś więzieniu. Układ do kitu.

- Nie. Nie mam. Wyjeżdżam z miasta za tydzień. Słuchaj. Weź je. Zaraz napisze Ci adres. Zrobisz co będziesz chciał. Jeżeli nie pojedziecie tam, twoja wola, będzie stało puste. To wy marzniecie a w przytułkach nie ma już miejsc. Myślisz, ze Państwo wam pomoze? - wyciągnął portfel a następnie wszystkie banknoty jakie miał - Starczy za Twoja wiedzę?

Widok banknotów podziałał jak kocimiętka na kota.

- Tylko, jest jeden kłopot. Nikt nie chodzi na miejsce wybuchu. To przeklęte miejsce. Niebezpieczne. Kiedyś skini spalili tam jedego lumpa. Żywcem. Potem dwaj gliniarze z wydziału czubów pocięli mojego znajomka, Cesarza, na kawałki. To był kutas, ten Cesarz, i pojeb, ale ludzie na ulicy szanowali go. Nikt z nas tam nie pójdzie. O nie. Nie sądzę, by twój zaginiony … krewniak - podkreślił to słowo z ironią - przebywał tam.

Jedna trzecia trzymanych pieniedzy zmieniła właściciela
- Szukam osoby a nie miejsca. Wiem, że był tam kiedy nastąpił ten wybuch. WIem też, że go przeżył. Przecież on musi jeść i pić jak pozostali. Dodatkowo ta pogoda nie sprzyja spaniu choćby i w nieużywanych magazynach - tłumaczył spokojnie

- Trudna sprawa. Baardzo trudna - bezdomny podrapał się po czapce.

- Rozumiem. Ale możliwa?

- Wszystko zależy od wielu, wielu czynników. - nie przerywał drapania.

- Jakich? - mówił nadal spokojnie. Rafae starał się być ostrożny bo nawet jeden wyraz, jedno zdanie mogło przekreślić jego starania. Co prawda w duchu obawiał się, że bezdomny może go zwodzić ale na razie trzymał tą nić tropu.

- Koszta. Posiłki, które trzeba wydać. Alkohol. Pieniądze. Potrzebne będą pieniądze. Jesteś gliniarzem? - zapytał niespodziewanie na sam koniec obserwując uważnie twarz Alvaro.

- Byłem – ten odpowiedział szczerze - teraz jestem księdzem - skłamał na koniec – Słuchaj, mam mało czasu. Bardzo mało. Rozumiem, że mi nie ufasz. Nie dziwie się. Nie mam jednak złych zamiarów. Co jesteś dla mnie w stanie ustalić? Iile potrzebujesz tej kasy? Daje ci ciepłe mieszkanie, co jeszcze chcesz. W tej chwili to jest jak wygrana w loterii. Zresztą, mozesz wysłać jakiegoś chłopaka by je sprawdził. Nie mam zamiaru tam wracac, nie bede dzwonił po policje nie bedę nikogo gwałcił czy napastował. Poszukuje tylko tej oosby.
- Jest zimno – dodał po krótkiej chwili milczenia - cholernie zimno i bedzie jeszcze zimniej. Ty potrzebujesz schronienia. Państwo i kościół, mimo zapewne chęci ci go nie da. Decyduj.

- Dwie stówy - rzucił.

- Ok. Muszę czekać na informacje?

Ocenił cię wzrokiem. Uśmiechnął się.
- Rano w tym twoim lokalu? I weź dwie kolejne stówy. Te pierwsze to pokrycie kosztów. Te drugie, mój zysk. - uśmiechnął się jednoręki bezdomny.

- Za długo. Chociaż wskaż miejsce gdzie prawdopodobnie może być albo gdzie jest ktoś kto będzie wiedział gdzie go mogę znaleźć to sam poszukam - kolejny banknot zmienił właściciela

- Jest taki paskudny squat. Rozsądni ludzie trzymają się od tamtego miejsca z daleka. Ale jest najbliżej grund zero, jak nazywamy ten rozwalony dźwig i budynek na ReHoo. Wiesz gdzie są stare magazyny portowe tam w pobliżu? - szybko schował banknot do kieszeni.

- Wiem - Alvaro skinął potakująco głową

- Trzymasz się tych magazynów i idziesz aż do końca, do nabrzeża. Skręcasz w lewo, w stronę nastawni kolejowej. Weź latarkę bo ciemno tam, jak w dupie czarnucha. Siatką się nie przejmuj. Jest dziurawa jak budżet USA. Tam, w starych warsztatach i opuszczonym budynku biurowym jest squat. Ale typki, które go prowadzą, to niezłe chuje. Zdaża się, że ktoś z nocujących … znika. Nikt tego nie zgłasza psom, bo i po jakiego wała. I tak położą na to laskę. Możesz iść tam, przebrany za żula, że niby szukasz schronienia, albo coś. Tej gadki o księdzu nie wstawiaj. Nikt ci nie uwierzy, Masz oczy jak cyngiel albo pies. Jeśli masz klamkę, lepiej gdzieś ją ukryj. Aha. I jeszcze jedno. Za noc biorą pięć dolców. A squat prowadzi gang, który nazywa się Czarnymi Psami Piekieł. Wiem, że durnie.

Alvaro podał kalekiemu bezdomnemu kilka banknotów 20 dolarowych
- To za informacje – wcisnał do kieszeni kurtki bezdomnego klucze do mieszkania i podał adres - a to za ostrzeżenie i poradę - dodał po chwili - Dzięki. Acha... wszyscy się tam nie zmieścicie więc...

- Ilu? Ilu się zmieści?

- Myśle, że około 10 osób. Co do reszty to kilka przecznic stąd jest taki kościółek prowadzony przez księdza Thomasa Moore’a o ile mnie pamięć nie myli i nadal tam pracuje. On zawsze miał dobre serce, o ile się nie zmienił całkowicie z czasów kiedy go znałem. Poproście go chociaż o nocleg w kościele. Powinien się ugiąć. Kościół św. Joanny. Ciepłe jedzenie na pewno da jak nie będzie was zbyt dużo. Dobre serce ale środki ograniczone. Tak, byłem księdzem - dodał widząc wzrok bezdomnego - Co do tego squatu mam nadzieje że mnie nie zwodzisz.

- Nie zwodzę. Ale na twoim miejscu... ojcze …. trzymałbym się od niego z daleka. Tylko desperaci idą na współpracę z Czarnymi Psami. Jeśli twój krewniak na nią poszedł …
- wzruszył ramieniem.

- Poczekaj jeszcze - Rafael wcisnął mu kolejny banknot 20 dolarowy. Jeden z ostatnich – Powiedz cos więcej na temat tych Czarnych Psów

- Co tu dużo gadać. To zboczone świry. Handlują prochami, tymi najbardziej tanimi. Kontrolują portowe dziwki. Przez nich przechodzi znaczna część lewych transakcji załatwianych na ulicach. Niektórzy … w moim położeniu …. łapią się fuch i robią dla nich. Ale to droga w jedną stronę. Kurewska autostrada. Poza tym to rasiści.

- Siedzą tam od niedawna?

- Jakiś czas. Chyba. Nie wiem - znów wzruszył ramionami, a raczej jednym ramieniem.

- Dziękuje. To wszystko. Powodzenia - uboższy o lokal mieszkalny i kilka banknotów Alvaro ruszył w kierunku miejsca które wskazał mu bezdomny. Wcześniej jednak starał się upewnić czy aby nie ma ogona. Nie chciał by ktoś go śledził. Z drugiej strony taki Jacoob i tak miał go na celowniku kiedy tylko chciał. W każdym miejscu. Podejrzewał, że nadzór obejmował i Metropolis. Wampirzy ojciec o skomplikowanym jak węzeł gordyjski charakterze. Dla kogo grał? To już pozostanie chyba jego słodką tajemnicą. Alvaro skupił się na kolejnym etapie poszukiwań. Musiał wybadać czy bezpieczne będzie dla jego wampirzej natury, jako dziecka Togariniego, dotarcie do wskazanego przez kalekiego bezdomnego, miejsca. O kamuflaż nie musiał się bać, wyglądał jak lump już od dawna. Co do ciemności to liczył na to, że jego ponadnaturalne zmysły pozwolą mu przejść to miejsce. Na razie jednak musiał zrobić rekonesans zanim wejdzie do tego squatu.

Nim dotarł na miejsce śnieg padał już dość mocno. Wiał też silny wiatr niosąc lodowate zimno od zatoki. Teren starej, opuszczonej nastawni portowych lokomotyw sprawiał paskudne wrażenie, które potęgowało jeszcze zimno i ciemności. Lampy już nie świeciły i faktycznie było smoliście ciemno. Jednak biel sniegu odbijała światła miasta i nadnaturalne zmysły przemienionego policjanta pozwalały mu się jakoś zorientować w położeniu.
Widział przerdzewiałe i zapomniane wagony kolejowe stojące na torach, widział stare betonowe lampy, widział przerdzewiałe kontenery, które nigdy nie trafiły na swoje miejsce przeznaczenia. No, chyba że to zapomniane miejsce było ich przeznaczeniem. W końcu dostrzegł też stojące kilkadziesiąt metrów od betonowego nabrzeża budynki. Jeden większy, dwu kondygnacyjny i trzy mniejsze - jak baraki. W większym widać było poblask ognia. Jakby świec, a może koksownika. Wiatr przynosił do jego nozdrzy zapach niemytych ciał, dymu palonych śmieci i … krwi. Nikogo nie było widać przed budynkami.

Alvaro przykucnął i wyjął telefon komórkowy. Szybkimi już ruchami wpisał wiadomość.

Wydaje mi się, że zlokalizowałem ostatnią luminę. Miejsce niedaleko wybuchu na Red Hook. Nastawnia portowych lokomotyw. Pozbywam się telefonu. Zapamiętuje numery. Jakby nie udało mi się do niego dotrzeć to życzę powodzenia. Trzymajcie się chłopaki

Wysłał wiadomość i jeszcze raz zerknął na numery telefonów do Cohena i Baldricka by mieć pewność, że dobrze je zapamiętał. Zniszczył komórkę. Pistolet i odznakę wraz z fałszywą legitymacją Wydziału Specjalnego nowojorskiej policji po prostu schował w jednym z wagonów.



Wypieprzył portfel zostawiając sobie w kieszeni około 10 dolarów w kilku banknotach i poprzękującyh monetach. W miejscach w których widniały już dziury na kurtce naddarł ją i ruszył w kierunku miejsca gdzie prawdopodobnie rezydowały Czarne Psy. Jego wampirzy “radar” milczał.

Im bliżej budynków był, tym wyraźniej czuł zapach ludzkiej kotłowaniny. Bogatą mieszankę odorów wyraźnie wyczuwalną na mrozie. Śnieg wokół budynków był wydeptany, widać było, ze dość często ktoś się tutaj kręci. Baraki nie nadawały się do niczego. Ich stan był opłakany. Zdewastowane, rozkradzione. Za to budynek z którego słychać było kaszel i widać było, że ktoś dba o jego stan.
Okna były szczelnie zasłonięte grubymi kocami lub kotarami. Do budynku było jedno wejście. Solidne, rozsuwane drzwi hangarowe ze stali. Na nich wysprajowano szczerzący zęby łeb dobermana z którego paszczy wydobywały się płomienie. W drzwiach była mała klapka.

Alvaro naciągnął głębiej czapkę tak, że prawie nachodziła mu na oczy i załomotał w drzwi.

- Czego? - klapka odsunęła się i pojawiła się w nich blada, naznaczona wągrami twarz.

- Zimnoooo – wydukał drżącym podbrudkiem

- No i ..? - wągrowaty mężczyzna nie był zbyt bystry.

- Tu ciepło. Dajcie się przespać

- Pięć dolarów.

- Ojej, ojej. Dużo, dużo - Rafael spowolnionymi ruchami reki pogrzebał w kieszeni. Wyjął pogięte 2 dolary. Z drugiej kieszeni kutki wyjął kolejną dwudolarówkę. Potem sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnał na dłoń monety by je dokładnie wyliczyć, jak człowiek dla którego wazny jest każdy cent.

- Tak zimno. Proszę - niepewnie skierował banknoty do otworu z którego wystawała twarz członka Czarnych Psów jak mniemał

Pieniądze znikły w szczelinie. Klapa została zamknięta. I długo się nie otwierała. Ale w końcu, kiedy Alvaro myślał już, że został oszukany, drzwi nadspodziewanie cicho zaczęły się odsuwać.

- Właź - mruknął oddźwierny, kiedy już drzwi odsunęły się na tyle, by Alvaro dał radę się przecisnąć. - Zajmij miejsce pod ścianą i nie rób kłopotów. Bo oberwiesz i wylądujesz na mrozie. Jasne?

Wampir kiwnął potakującą głową. Starał się zbytnio nie rozglądać by nie budzić podejrzeń. Ruszył w kierunku ściany jaką mu wskazał gość.


Dn 6, 17
Wtedy król wydał rozkaz, by sprowadzono Daniela i wrzucono do jaskini lwów
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 09-07-2011 o 12:22. Powód: jedno ze zdań było zupełnie bez sensu :P
Sam_u_raju jest offline  
Stary 09-07-2011, 11:59   #155
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=kmz7mV1WavA[/media]
Los bywa kapryśny, niestały. Zrzuca na nas różne ciężary. Czasem mamy wybór, czasem jesteśmy go pozbawieni. Ale wszystkie te zdarzenia, cały łańcuch przypadków i okoliczności zmienia nas jako ludzi, zalepia kolejną warstwą jak stary płot, odmalowywany każdego lata. Wtedy, dwanaście lat temu nie miałam wpływu na to co mi się przydarzyło. Ale w konsekwencji stworzyło to ze mnie innego człowieka. Czy ktoś by uwierzył, że przedtem byłam grzeczną dziewczynką z bogatego domu? Studiowałam prawo w prywatnym collegu, nosiłam podkolanówki i plisowane spódniczki. I nagle, z dnia na dzień zmieniłam się w zbuntowaną amatorkę broni, motocykli i mocnego alkoholu. Czułam, że umarłam. I odrodziłam się jak feniks z popiołów. Silniejsza, bardziej zdeterminowana niż kiedykolwiek. Delikatna, uczuciowa dziewczynka została zepchnięta gdzieś na kraniec podświadomości i odeszła w zapomnienie. Tkwiła gdzieś w środku ale już się nie liczyła. Jak te cholerne ruskie baby... Jedna w drugiej, druga w trzeciej, trzecia w czwartej... I teraz to znowu się działo... Metamorfoza. Utkałam kolejny kokon i przepoczwarzałam się. Nie byłam już Claire Goodman policjantką. Praworządną dziewczyną, może trochę zbyt porywczą, zbyt zamkniętą w sobie ale jednak obiektywnie dobrym człowiekiem. A kim stałam się teraz? Kimś kto wznieca pożary na oddziale noworodków, kto porywa dzieci i ogłusza pielęgniarki? Kimś, kto nie cofa się przed niczym?

Nie.
Jestem kimś kto dostrzega więcej. Kto ma szerszą perspektywę. Kto potrafi podejmować trudne decyzje. Kto potrafi kroczyć samotnie swoją ścieżką.

Pędziłam szpitalnym korytarzem z niemowlakiem owiniętym w koce i złożonym na dnie podróżnej torby. Wiedziałam, że już mnie szukają. Zapewne gdybym sama oglądał takiego newsa w telewizji pomyślałabym, że to jakaś świruska i trzeba ją zamknąć a najlepiej zastrzelić. Ale tego wieczora nie miałam wątpliwości. Nie wahałam się. Nie wylewał się ze mnie żal ani wyrzuty. Pożar szalał gdzieś nieopodal a ja nie czułam nic. Dla mnie to nie było szaleństwo. To była konieczność. Każda wojna wymaga ofiar. A to była wojna. To była pierdolona Wojna Światów, tyle, że zamiast ufoków po mieście ganiały żądne krwi anioły.
To chyba nie był dobry moment aby hołdować swojemu człowieczeństwu. Poza tym gdybym zaczęła to szczegółowo analizować to doszłabym do wniosku, że moje sumienie jest w cholernie kiepskiej kondycji a Nash Taroth powinien być z siebie dumny. Sprawił, że zaczynałam ich przypominać. Z jaką łatwością Jakoob mówił o swoich „garniturach”. Dla nich wszystkich ludzie byli tylko półśrodkami. „Wykorzystać ich kiedy mogą zbliżyć cię do celu, zgładzić jeśli stoją ci na drodze”. Czy taką dewizę właśnie solidarnie podjęłam? Czy zgodziłam się na ich warunki?
Może. Może ogień należy zwalczać ogniem.

Dziecko kwiliło. A ja stałam na półpiętrze rozważając możliwe opcje. Parter odpadał, już słyszałam kroki nadciągającej kawalerii. Dach? Za duże ryzyko. Ruszyłam w głąb pierwszego piętra.

Zawsze potrafiłam działać w terenie. Dostrzegać możliwości i szybko podejmować decyzje. Winda kuchenna. Było ciasno a dziecko nie kończyło swojego zawodzenia. Zjechałam piętro w dół i wyskoczyłam prosto w działającą na pełnych obrotach kuchnię. Widok broni wystarczył. Pracownicy padli twarzami do ziemi i pozwolili mi wyjść na korytarz. Nikt nie bawił się w bohatera, nikt nie odezwał się nawet słowem.
Z opuszczoną głową przemierzyłam budynek. Minęłam pomieszczenia biurowe i wyszłam na zewnątrz. Chłód nocy omiótł mnie jak ciężki całun. Teraz dopiero dostrzegłam meteorologicznego psikusa. Śnieg walił opasłymi płatkami niby kłębkami waty. Wiatr się wzmógł i temperatura znacznie opadła. No proszę. Kiedy ty nie możesz dotrzeć na Alaskę nagle się okazuje, że Alaska dotarła do ciebie.
Przeszłam kilka przecznic, w między czasie zrzuciłam z siebie pielęgniarskie fatałaszki. Zostałam w samym swetrze i od razu tego pożałowałam. Piździło jak na biegunie. Kiedy uznałam, że oddaliłam się na bezpieczną odległość postanowiłam znaleźć jak najszybciej jakieś ciepłe wnętrze, w którym będziemy mogli się ukryć. Ciemny suv wydawał się spełniać moje niewygórowane kryteria, poza jednym – nie należał do mnie. Włamanie do samochodu wydawał mi się na ten czas równie niewinna co kradzież lizaka. Puściłam ogrzewanie na pełen regulator rozcierając skostniałe palce. Torbę ułożyłam wygodnie na siedzeniu pasażera. Ruszyłam.
Już miałam odetchnąć z ulgą, że najgorsze za mną kiedy... utknęłam w cholernym korku! Samochody gnieździły się jeden za drugim, jak okiem sięgnąć. I jeszcze ta śnieżna zawierucha...

Zaklęłam i wyciągnęłam komórkę.

- Seth? Mogę mieć problemy z dotarciem na czas.
- Ja też. Miałem właśnie dzwonić.
- Gdzie jestes?
- Godzinę drogi od Nowego Yorku. Drogi są nieprzejezdne w obie strony. W Newark, skierowano tamtędy objazdy. Jakiś idiota wjechał cysterną pod wiadukt i go zablokował.
- No to gdzie się spotkamy?
- Złapię podmiejski pociąg. Jestem 17 mil od centrum NY.
- Dobra. Zdążę się gdzieś zamelinować i podeślę ci namiary. Śpiesz się...
Chciałam jeszcze coś powiedzieć ale szybko zakończyłam połączenie. Zobaczyłam kogoś we wstecznym lusterku. Faceta o gębie przygłupa, dość przystojnej ale jednak cholernie tępej... W jego postawie było coś żołnierskiego. Atletyczny, wyprostowany jak struna jakby maszerował na pieprzonej defiladzie.
- Szlag... - zdążyłam jęknąć i przezornie dobyłam broni. I całe szczęście. Bo sekundę później Szeregowiec Gump wyrwał w całości drzwi suva a jego oczy zaszły szkarłatem. Gibborim.

Dostał kulkę między oczy, praktycznie z przyłożenia. Desert Eagle potrafił czynić cuda. Zerknęłam na strzępy mięsa rozpryśnięte na sąsiednim samochodzie i sama się zdziwiłam. Wyglądały zwyczajnie. Od środka widocznie my i oni jesteśmy do siebie podobni bardziej niżbym przypuszczała.

Dziecko zakwiliło mocniej kiedy rozległ się huk. Ale to było dopiero preludium do koncertu wystrzałów. Drugi Gibborim wskoczył na maskę. Ta ugięła się pod nim jak cienka blaszana puszka, dach wybałuszył się nad moją głową kiedy rąbnął w niego pięścią. Oddałam kolejne dwa strzały. Szyba rozprysnęła się w drobny mak, kawałki szkła spadły na mnie jak ostry kujący deszcz. Okruchy wplątały mi się we włosy, rozharatały skórę twarzy. Ale anielski pomiot zarobił dwie kulki i teraz leżał bez ruchu z wielkimi malowniczymi dziurami w tułowiu.
Złapałam torbę z dzieciakiem i wyskoczyłam z wozu. Temu na masce poprawiłam jeszcze jedną kulką w głowę aż jego czaszka dosłownie pękła. Dla pewności. Oglądałam kiedyś jakieś filmy o żywych trupach, tam to działało. Poza tym nie wyobrażałam sobie, że z tak mocnym uszczerbkiem na ciele jakim jest brak łba mógłby jeszcze wstać i ruszyć za mną w pościg.

Narobiłam bałaganu. I teraz, zwyczajowo już, postanowiłam wziąć nogi za pas. To był mój błąd. Trzeciego dostrzegłam w ostatniej chwili. Odbił się sprężyście z dachu kamienicy i leciał na mnie jak cholerna kometa. Odłożyłam torbę i zdążyłam strzelić dwukrotnie ale stwór wbił się we mnie samą siłą impetu. Leżałam na zimnym oblodzonym chodniku i nie mogłam zaczerpnąć tchu. Twarz anielskiego zabójcy była tuż przy mojej twarzy. Widziałam jeszcze jak zamrugał oczami a później te zgasły jak wypalone żarna. Zrzuciłam z siebie cielsko Gibborima i przyjęłam falę bólu, która uderzyła we mnie jak taran. W oczach mi pociemniało, wargi zagryzłam aż do krwi.
Nie znam się ni w pień na medycynie, ale nie trzeba było być geniuszem aby stwierdzić, że moja ręka była złamana i to paskudnie. Cały bark był wybity, ręka zwisła pod dziwnym kątem zupełnie bezwładnie jak jakieś ciało obce, które już do mnie nie należy. Nie mogłam nią ruszyć.

Zebrałam się do kupy i podniosłam na drżących nogach. Lewą ręką wetknęłam klamkę do kabury choć byłam pewna, że jeśli nadejdzie konieczność aby jej dobyć to tym razem nie będę już dostatecznie szybka. Chwyciłam torbę z maluchem i poszłam przed siebie, bez celu. Byle dalej. Musiałam opierać się o ściany budynków. Przystawać. Czułam, że odpływam . Szlag...
Kwadrans później jako objawienie niebios wyrósł przede mną tani obskurny motel na godziny. Przed wejściem dostrzegłam kilka dziwek, które niewątpliwie korzystały z usług tego cudownego przybytku. Dowlekłam się do kontuaru i rzuciłam stówę na blat.
- Pokój. Do jutra. Reszty nie trzeba...
- Proszę się wpisać do książki...
- Bez wpisu. Nie czuję się na siłach... - dorzuciłam mu kolejną stówkę. Nie wspominając o tym, że lewą ręką mogłabym co najwyżej postawić mu krzyżyk jak dobry analfabeta.

Facet rzucił mi kluczyk i już o nic nie pytał. Dziecko akurat usnęło, a przynajmniej miałam taką nadzieję, bo z torby przestał dobiegać płacz. Może to i lepiej. Facet z recepcji chociaż nie będzie podejrzewał mnie o najgorsze.

Na korytarzu motelu siedział chłopak. Dziesięcio, może dwunastoletni. Przykucnęłam przy nim i pomachałam mu przed nosem kolejnymi banknotami. Dobrze, że zabrałam z domu wszystkie żelazne oszczędności bo ostatnio wydawałam jak psychotyczna zakupocholiczka.
- Masz tu dwie stówy. Kupisz mi parę rzeczy.
Oczy szczeniaka zabłysły i już byłam pewna, że nie zobaczę go z powrotem wobec czego dodałam:
- Dostaniesz trzy stówy jeśli wrócisz z wszystkim.
Chłopak pobiegł od razu schodami w dół a ja mogłam wreszcie wtoczyć się do pokoju. Zerknęłam na malca. Spał nawet uroczo chociaż nie byłam w nastroju żeby się na tą chwilę zachwycać jego niemowlęcymi atutami. Odstawiłam torbę i trzęsąc się jak galareta opadłam na kolana. Pot spływał z twarzy lepkimi zimnymi strugami. Zgięłam się jedynie wpół i oparłam głowę na łóżku. Odpłynęłam.

* * *

Ocknęłam się słysząc pukanie do drzwi. Uchyliłam lje ekko i zobaczyłam znajomego szczeniaka. Dałam mu obiecane trzy stówy i wzięłam od niego papierowe torby z zakupami.
- Jeśli zobaczysz coś podejrzanego daj mi znać – po namyśle wcisnęłam mu jeszcze parę dwudziestek. - W szczególności kręcące się w pobliżu typy o ładnych tępych buziach.
Zaczęłam opróżniać torby.
Ból zżerał mnie od środka. Każdy ruch sprawiał trudność, miałam ochotę jedynie zasnąć i napchać się painkillerami. Tabletki wrzuciłam w siebie pełną garścią na sen jednak pozwolić sobie nie mogłam.
Nie jest łatwo robić rzeczy jedną ręką, tym bardziej lewą. Zmusiłam się jednak do działania. Z szarej torby wyciągałam kolejne atrybuty młodej matki nie do końca wiedząc z czym to się je. Musiałam nawet przeczytać kilka instrukcji obsługi mimo mroczków latających przed oczami.
Po godzinie bobas był ubrany w ciepłe śpiochy i nakarmiony a ja mogłam legnąć na łóżku. Dzieciak był przemarznięty wobec czego postanowiłam podkasać bluzkę i położyć go na moim ciepłym brzuchu. Wśród ludzi prymitywnych to chyba działało. Okryłam nas kocem i sięgnęłam po komórkę. Kurwa... Potrzebowałam lekarza. I czułam się nie mniej bezradna niż kruszyna, która spała na mojej piersi. Potrzebowałam pomocy. Tak bardzo chciałam tego uniknąć ale doszłam do punktu kiedy musiałam przyznać przed samą sobą, że nie dam rady. Nie w tym stanie.
Wzrok prześlizgiwał się po liście kontaktów.

Cohen... Był lekarzem, mógłby postawić mnie na nogi. Baldrick... Wiedziałam, że mogę na niego liczyć. Był partnerem a dla gliniarza partner to świętość. Ale oni byli marionetkami Astarotha. Jeśli któryś z nich tu przyjdzie to Taroth od razu dowie się o dziecku a dzięki temu tylko przybliży się do swojego celu. Bo to dziecko było istotne. Musiało być... Inaczej to znaczyłoby, że cała jej szalona akcja w szpitalu była bezsensowna...
Może więc Alvaro? Zostawiłam go wtedy. Bez skrupułów, gnając za tym co wydało mi się ważne. A Alvaro chyba odpuścił, postawił na mnie krzyżyk i nie miałam pretensji. Poza tym istniało jeszcze coś takiego jak męska urażona duma. Od jakiegoś czasu nie krył wobec mnie swoich uczuć a ja pozostawałam obojętną zimną suką. No ale co miałam mu powiedzieć? Wybacz stary, ale mam za sobą nieprzyjemną traumę? Kilku kolesi zrobiło mi kiedyś coś o czym porządna dziewczyna chętnie nie opowiada, a ze byli to zamożni synowie wpływowych rodziców to dostałam czek na milion i sprzedałam się jak dziwka, zresztą mój tatuś mi tak doradził bo skandal to potworna rzecz w wyższych sferach... I widzisz, mam jakby delikatne problemy emocjonalne od tego czasu i nie jestem w stanie zbudować normalnego związku. Nie zbliżam się do mężczyzn bliżej niż jedno nocna przygoda kiedy jestem zwykle narąbana do nieprzytomności i to jest, wiesz, jak masochizm bo wtedy, dwanaście lat temu też pamiętam wszystko jak przez mgłę i to taka moja osobista forma kary, że to sobie odtwarzam raz za razem a co gorsza znajduję w tym jakąś perwersyjną przyjemność...
Kurwa, Goodman. Skup się. Podświetliła numer Jakooba. Ale co mi to da? Nawet jeśli obieca pomoc medyczną to także odnajdzie dziecko, doda dwa do dwóch i małego podeśle swojemu pierdolonemu mistrzowi śmierci. Może darzył mnie jakimś chorym sentymentem ale na pewno nie aż takim aby odpuścić malucha i puścić nas wolno.
Komuś musiałam zaufać.
Nie.
Nikomu nie mogłam zaufać.
Byłam zdana na siebie. Ale nie krzywdziłam sobie. Przywykłam. Kto mówi, że trzeba obierać stronę jeśli żadna ci nie odpowiada? Pierdolić ich wszystkich. Nie sprzedam się. Nie tym razem. Będę grała sama jedna po swojej stronie boiska. Dopóki mogę. A później padnę. Ale padnę na własnych warunkach. Nie liżąc niczyjej dupy.
Wysłałam wiadomość do Setha z namiarami na motel i numerem pokoju. Na koniec dodałam dramatyczne: „Śpiesz się proszę”.
Ręka nadal rwała choć środki przeciwbólowe przyniosły odrobinę ukojenia. Pozwoliłam sobie by zamknąć na moment powieki. Byłam zmęczona. Tak cholernie zmęczona.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 09-07-2011 o 12:03.
liliel jest offline  
Stary 11-07-2011, 12:00   #156
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
- Cohen san. Moze lepiej wyjdź przez zaplecze. Za chwilę zrobi się tutaj bałagan.

- Itte kimasu Tang Lee san, ojama-shimashita. - odparł patolog, po czym wziął pakunek i skorzystał z rady Azjaty, kierując się do przejścia za zakurzoną kotarą. Nie miał pojęcia ani dlaczego, ani co właściwie powiedział.

- Itte irasshai, Cohen san. - Tang Lee zarechotał, po czym wyszczerzył się drapieżnie w stronę przeciwników, ostentacyjnym gestem rozciągając mięśnie karku.


***

Zaplecze pachniało różami tak intensywnie, że Cohenowi zrobiło się niedobrze. Nie zwracał na to uwagi, skoncentrował się na otrzymanej paczce. Prosty graniastosłup, o wymiarach 30 x 30 x 70 cm... i na tym zasadniczo kończyła się jego zbieżność z prawami logiki i geometrii. Całość pokrywała siatka dziwacznych szczelin, inskrypcji w nieznanych językach i magicznych symboli. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak jakaś łamigłówka z okultystycznego horroru.

Tymczasem w sklepie trwało piekło. Rumor, krzyki, wrzaski, dziwaczne dźwięki, których pochodzenia nie rozumiał, jakieś ryki, a nawet swojskie odgłosy strzałów.

Nie jego bajka. Obrażenia wyniesione ze szpitala nie miały materialnych odpowiedników w Iluzji, ale bólowi w niczym to nie przeszkadzało. Jego i tak wątpliwa przydatność bojowa była teraz niemal równa zeru. No chyba że znajdzie coś w...

No właśnie, skrzynka, skup się staruszku.


Powiódł dłonią po inkrustowanej powierzchni. O dziwo niezrozumiałe symbole pod palcami układały się w ciąg znanych mu łacińskich znaków. A przynajmniej w takiej formie docierały do jego umysłu... przyjęcie takiej hipotezy zdawało się bezpieczniejsze, niż przyjęcie do wiadomości, że te odrażające okultystyczne gryzmoły są dla niego w pełni zrozumiałe. Bo przecież dlaczego miałby je znać?

Z tego samego powodu, dla którego obcy demon powitał cię jak starego przyjaciela...

Dość, kurwa!

Z ciągu liter... znaków, wybrał kolejno pięć układających się w jego nazwisko. Ciche kliknięcie i ze skrzynki wyłoniło się niewielkie ostrze. Miecz? Dla niego? To byłby szczyt niedorzeczności. Nie, jednak nie. Czymkolwiek była trójkątna brzytwa, nie dawała się żadną siłą wyciągnąć z pudełka.

Przyłożył kciuk i zrobił lekkie nacięcie.


Skrzynka zaczęła emanować dziwnym, jaskrawym blaskiem. Pulsującym na przemian błękitem i czerwienią. Obiekt uniósł się w powietrze i w ciągu sekund zaczął się... przekształcać.. transformować w sposób wymagający przedefiniowania całej wiedzy ludzkości na temat geometrii. Gdy proces się zakończył, pudełko zmieniło się jednak w prosty, znajomy kształt. Drzwi.

Spodziewał się wielu rzeczy, ale nie tego. Wiedział dokąd prowadzą. Czas się zatrzymał. Nie było już wojny w sklepiku. Nie było śnieżycy. Nie było śledztwa.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=A_GK4q5NDmE&feature=related[/MEDIA]

Tylko zapach róż. Zapach róż i ziejąca światłem brama.

Takie znajome.

Cohen pewnie wkroczył w portal.

Znalazł się w... czymś. Przestrzeni. Dużej zamkniętej przestrzeni. Przy odrobinie wyobraźni można by to nazwać salą. Tak: sala. Duża sala, w której kamień i metal łączyły się ze sobą w dziwaczny, przeczący logice sposób.




Nieco oszołomiony Cohen powiódł wzrokiem po pomieszczeniu, a następnie odwrócił się, chcąc sprawdzić, czy przejście za nim nadal jest aktywne. Zamiast portalu zobaczył... zwykłe, drewniane drzwi, kompletnie nie korespondujące z surrealistycznym otoczeniem.

Z sali prowadziło tylko jedno wyjście. Dziwnie znajome. Cohen miał silne i nieodparte wrażenie, że był już w tym miejscu. Że spędził w nim sporo czasu. Wiedział, że prowadzi ono w dół do … podziemnej części wieży. Bo to była wieża Astarotha. Jego Mroczna Wieża. Tego był pewien.

Krok po kroku, przez korytarz który wyglądał jak wnętrze metalowo-kostnego stwora. Wiedział, że spędzał na tym korytarzu sporo czasu. Dotarł do drzwi, tak samo dziwacznych jak wnętrze całej tej budowli. Pchnął je lekko i stanął w pośród scenerii rodem z najgorszego koszmaru.


Nie był w nim sam. Pod szczątkami kobiety stał chudy, kościsty mężczyzna. Odwrócony plecami w stronę wejścia. W ręku ściskał coś jaskrawego. Luminę. Odwrócił się i Cohen zamarł.

Zobaczył dobrze sobie znaną twarz.


- Witam, detektywie - powiedział mężczyzna znanym mu, gotyckim głosem. - Wiedziałem, że w końcu się spotkamy. Ponownie.

- Witam. - Cohen dłuższą chwilę wpatrywał się badawczo w twarz rozmówcy. - Wytłumacz mi to.

- Co konkretnie? - powiedział brat bliźniak.

- Nie przypominam sobie zaginionego rodzeństwa. A już z pewnością nie w moim służbowym krawacie. - przekręcił lekko głowę nadal lustrując istotę spojrzeniem. - Szanujmy swój czas i inteligencję. Czym jesteś?

- Skoro szanujemy swoją inteligencję, to zapewne wiesz kim jestem. Prawda?

Cohen wciągnął powietrze i zamknął oczy. Gdy je otworzył, ruszył szybkim krokiem przed siebie, do momentu, w którym stanął twarzą w twarz ze swoim lustrzanym odbiciem.
- Widzę kogo udajesz. Widzę kim być może myślisz, że jesteś. Próbujecie mnie z Nashem wkręcić w zabawę “kto jest mną bardziej”, czy w końcu powiesz co tu się dzieje?

- Jestem tym, którego szukałeś. Tym, któremu służyłeś po wybuchu w Red Hook. Tym, którego esencja kształtuje twoje sny i twoją percepcję. Jestem Astaroth. A to mój nowy garnitur w Iluzji. Prawda, że elegancki?


***


Cohen cofnął się gwałtownie, jakby właśnie sobie uświadomił że stoi pośrodku ogniska.

- A..Ale.. no tak.. żaden z wewnętrznych głosów nie mówił do mnie per "detektywie".. nie poznałem gospodarza, to nieuprzejme... ja.. - jego ręce zaczęły się nerwowo trząść, odruchowo sięgnął do kieszeni po pudełko tabletek, nie ta kieszeń, zaczął nerwowo obszukiwać płaszcz. Przerwał w pół ruchu. Nie zdobył się na ponowne spojrzenie Aniołowi Śmierci w oczy, gapił się gdzieś w kąt groteskowej sali tronowej. Jednak jego głos zabrzmiał zdecydowanie pewniej niż przed chwilą. - Zaraz! Chcesz mi powiedzieć, że całe to zamieszanie, wszystkie sny, ślady krwi, porwanie dziewczyny, próba w szpitalu... wszystko to tylko po to, żebyś mógł mieć "garnitur"? Serio? Po to tu jestem? W samym Nowym Jorku masz parę setek fanatycznych wyznawców, którzy przybiegliby tu w podskokach na twoje skinienie.

- Nie. Nie po to. Ale ta myśl zrodziła się we mnie kiedy mój razyda rozmawiał z tobą w szpitalnej stołówce. A uwolnienie energii pod miejscem, które nazwaliście Red Hook, było tylko kropką nad i. Zresztą, powiem szczerze, w swoim uporze i w swoim niezwykłym oddaniu pracy, doskonale nadałeś się do roli jaką ci powierzyłem. Idealnie.

- Powierzyłeś mi rolę tego, kto zepsuje twój własny eksperyment? Red Hook był wypadkiem przy pracy. Potknięciem zarówno moim, bo podjąłem złą decyzję, jak Tarotha i Jakooba. Pierwszy nie zapanował nad sytuacją, a drugi w chwili strzału nie miał pojęcia co robi. Chcesz mi powiedzieć, że tak to sobie zaplanowałeś? Podaj mi jeden pozytywny aspekt wielkiej, niekontrolowanej dziury w rzeczywistości. Nawet z perspektywy kandydata na Demiurga... to nie ma sensu.

- To nie musi mieć sensu. Incydent na Red Hook był absolutnie niezamierzony. Ale, skoro już się zdarzył, musiałem zrobić z niego użytek. Zresztą, sam podsunąłeś mi ten pomysł, detektywie Cohen. Tutaj, w tym właśnie miejscu. Ja tylko dopracowałem szczegóły tego, jakże ryzykownego planu.

- Jak zapewne zauważyłeś, okres między wybuchem, a wybudzeniem ze śpiączki to w mojej pamięci czarna dziura. Co właściwie podsunąłem?

- Kiedy wasze ciała spały, wasze dusze przebywały tutaj. W mojej wieży. Można powiedzieć, że ty, Kingston i Baldrick byliście moimi … pracownikami. Ty zajmowałeś się szeroko pojętymi czynnościami anatomicznymi - badaniem ludzkiego ciała, jako mechanizmu. Baldrick i Kingston zajmowali się mniej przyjemnymi kwestiami. Torturowali tych, których wam kazałem. Z drugiej strony ty robiłeś wiwisekcje. Ta wieża budzi w śmiertelnikach różne rzeczy. Uśpione potrzeby. Powiedzmy, że nie do końca byliście sobą. Albo właśnie byliście sobą. I wtedy powiedziałeś coś, co zapadło mi w pamięć. Zresztą niedawno to powtórzyłeś. Co mnie wielce ucieszyło. Uznałeś mnie … za nieporadnego. I chcieliśmy, by takim właśnie postrzegali mnie moi wrogowie.
Wiesz co trzymam w rękach, detektywie Cohen?

- Nie mówiłem o "nieporadności" - patologa z jakiegoś powodu bardzo zainteresowały czubki własnych butów, jednak głos miał pewny - tylko o braku dbałości o szczegóły. Bardzo konkretne szczegóły, które ostatecznie doprowadziły do katastrofy na Red Hook. Jeżeli coś zasugerowałem w czasie poprzedniego pobytu tutaj, to prawdopodobnie bezsens prób ukrywania tego co oczywiste przed twoimi wrogami i potrzebę pracy nad tą drobną wadą. Ale to oczywiście tylko moja hipoteza, to ty pamiętasz jak było. Skoro nie do końca byłem sobą, mogłem mówić różne rzeczy. - Uniósł wzrok. - A więc co trzymasz w rękach?

- To, co wszyscy tak bardzo chcą mieć. Moją luminę, którą straciłem podczas tej niekontrolowanej i niespodziewanej reakcji. Wiesz zapewne co to oznacza?

- Nie znam się na tym, ale gdybym miał zgadywać, oznacza to, że nadal brakuje ci kawałka ukrytego w Baldricku i bezdomnym.

- Nie. Mam całość. Zawsze miałem. Byliście jedynie przynętą. Przez cały ten czas. Przynętą, która miała skupić uwagę łowców i moich wrogów. Unkath, De Sade, nawet Togarini czy Netzach kupili tą maskaradę. Oszukałem ich. Oszukałem ich wszytskich. Rytuał ma się ku końcowi. A wasze działania, wasze rozterki, wasz handel esencją, której mieliście tyle, co kot napłakał, dało mi czas, odciągnęło uwagę od … prawdziwego planu.

Cohen przez chwilę milczał, dokładnie analizując usłyszne informacje, po czym z uznaniem pokiwał głową.
- No dobrze. Wracamy więc do punktu wyjścia. Sądzisz, że możesz stanąć powyżej pozostałych jako namiastka Demiurga, ja sądzę że to niemożliwe. Ale o tym już rozmawialiśmy za pośrednictwem Nasha. Zakładam, że istota twojego pokroju nie wspomina o takich rzeczach, żeby poupajać się swoją wielkością i pochwalić przyszłemu garniturowi. Co to za plan? Jaka jest w tym wszystkim moja rola? Dlaczego tu jestem?

- Dlatego, że chciałeś być. Czyż nie? Szukałeś wieży z obsesyjną świadomością. A jaka ma być w tym twoja rola. Zaraz o tym podyskutujemy.

- Dobrze się bawisz, co? - na twarzy Cohena pojawił się krzywy uśmiech - Siedziałeś w mojej głowie, dość długo by się zorientować, że nie szukałem wieży dla niej samej, ale dla tej, którą spodziewałem się w niej znaleźć. Znalazłem ją gdzie indziej, ale szybko się okazało, że to pozorne zwycięstwo, jak długo oboje jesteśmy uwiązani do Wieży. Skoro nie udało mi się przegryźć sznurków, na których nas uwiązałeś, pozostało znaleźć rękę, która za nie pociąga i dowiedzieć się o co właściwie chodzi jej właścicielowi. Ty ze swojej strony robiłeś wszystko, by mnie tu ściągnąć, więc zakładam, że układ pacynka-kuglarz również nie do końca ci odpowiada. Chcę zrozumieć, Astarocie. Usłyszeć odpowiedzi na pytania, które wprawiły w taką wściekłość twojego razydę. Pytania, których on sam prawdopodobnie bałby się zadać. Co naprawdę zamierzasz? Jak chcesz to osiągnąć? A przede wszystkim, czy sam rozumiesz na co się porywasz?

- Znalazłem Go - powiedział Anioł Śmirci spokojnym głosem. - Wiem co Go spotkało. Wiem, co mam uczynić. Paradoksalnie ja odtrącony, stałem się nadzieją. Chcę … porządku. Chcę.... stablizacji. Chcę … końca wojny. Tak. Wiem, jak to osiągnąć. I tak, wiem na co się porywam. Wiedz jednak, że nic nie dzieje się bez Jego woli, detektywie Cohen. I tak, dobrze się bawię. W końcu jestem panem kłamstw, a to wyszło nadspodziewanie … kłamliwe.


Wizja krótka jak uderzenie serca. Nie pochodziła od Astarota a gdzieś z głębi podświadomości Patricka Cohena. Szelest cienkich jak bibułka kartek. Kolumny drobnych literek z ponumerowanymi wierszami. Wszystko zaczęło układać się w całość.

- Oczywiście że nic nie dzieje się bez jego woli i mówiąc szczerze, nie sądzę że gdziekolwiek odszedł. Sam fakt, że mówisz o nim jako o osobie, która może odejść czy umrzeć świadczy, że nie mówisz o Nim, tylko jakiejś jego manifestacji. To co się dzieje z wami, skrzydlatymi po odejściu waszego Demiurga, to ten sam bajzel jaki mieliśmy po śmierci Jezusa z Nazaretu. Stwórca trwa tak długo, jak jego dzieło, a wy jesteście tylko jego kolejną warstwą. Tak jak my, jesteście jego kawałkami, które wyrwane z kontekstu tracą sens. Jego plan trwa, niezależnie od moich i twoich decyzji. Jedyne co możemy zrobić, to podporządkować się jego woli, albo brnąć jej naprzeciw widowiskowo przegrywając i dając tym przykład innym. Dlatego ważne jest dla mnie CO KONKRETNIE zamierzasz.

- Przywrócić wiarę. W Niego. Widzisz, cokolwiek o mnie sądzisz i cokolwiek o mnie myślisz, co w istocie rzeczy jest mi całkowicie obojętne w całej swej rozciągłości, to … hmmm... sam nie wiem, jak nazwać te uczucia. Chyba “polubiłem”. Tak, to w miarę dobre słowo. Polubiłem ludzkość. Polubiłem jej ślepe dążenie do samounicestwienia na każdej możliwej płaszczyźnie. Duchowej, egzystencjalnej, fizycznej. Szczególnie polubiłem Amerykanów. I, wierz mi lub nie, jest mi to obojętne, nie chcę, by moi bracia zakończyli wasze istnienie.
Nie jesteście gotowi na poznanie prawdy. Nie zasłużyliście na zagładę. Pozostała więc ostatnia alternatywa. I tą właśnie chcę wprowadzić w Iluzję. To właśnie KONKRETNIE zamierzam, detektywie Cohen. A szczegóły tej operacji byłyby dla ciebie niezrozumiałe i nie zamierzam ci ich wyjawiać. Niezależnie od tego, jak bardzo będziesz nalegał. Jak bardzo będziesz pragnął. To właśnie chciałeś usłyszeć?

- Echh, słuchaj, też cię... hmm.. “lubię”, to może nie to słowo, ale akceptuję, jako niezbędną część wszechświata. Ale... rozumiesz, że kończąc nasze istnienie, twoi bracia unicestwią też siebie i Metropolis, prawda? To nie jest kwestia lubienia, to jest kwestia prostych związków przyczynowo skutkowych. Nie mówię tego wszystkiego, żeby cię obrazić, staram się po prostu wytłumaczyć pewien mechanizm, którego działania nie widać, gdy patrzysz z perspektywy Wieży Archonta czy Anioła Śmierci. Można się sprzeczać, czy pierwsze było jajo, czy kura, ale pewne jest że jedno nie mogłoby istnieć bez drugiego. - Cohen przez chwilę spoglądał w swoje lustrzane odbicie usiłując wyczytać, czy rozmówca chociaż spróbował za nim nadążać - Dobra. Mniejsza o szczegóły techniczne. Powrót wiary nie wydaje mi się złym pomysłem, jak długo nie będziemy działać wbrew Jego regułom. Jaka ma być w tym moja rola?

- Potrzebuję jeszcze odrobinę czasu. A ty mi go zapewnisz. Ty i reszta. Udało mi się wyeleminować pomniejszych graczy. Jednak na scenie pozostało dwóch. Na tyle poważnych, że … mogą pokrzyżować moje plany. Dasz mi ten czas. Wystawisz mnie im. Podczas rytuału. Tak, jak tego chcieli. To będzie koniec waszych starań. Kiedy … ja zginę. Nie musisz znać szczegółów. Nie powienieneś. O tym spotkaniu też zapomnisz. O prawie całej naszej rozmowie. Poza zobowiązaniem, które … być może … podejmiesz? Zgoda? Czy taki … takie porozumienie jest zadawalające?*

- Skoro nie będę pamiętał niczego, poza swoim zobowiązaniem, a potem masz zamiar użyć mojego ciała w charakterze garnituru, to myślę, że możesz mi odpowiedzieć szczerze na parę pytań. Cokolwiek powiesz, pozostanie w tej sali, czy tego chcę czy nie. Myślę, że zobowiązanie będzie miało sens tylko wtedy, gdy będzie oparte o pełne zrozumienie sytuacji... w miarę możliwości ludzkiego mózgu oczywiście. - odczekał chwilę. Gdy nie usłyszał protestów przeszedł do rzeczy - Rozumiem, że moje ciało zostanie poświęcone w czasie rytuału. Co się stanie z pozostałymi? Czy plan zakłada również śmierć Baldricka, Goodman lub Alvaro? Nie pytam o wypadki losowe, obaj już wiemy, że są poza naszym przewidywaniem. Pytam o to, co jest konieczne dla twoich celów oraz to co jesteś w stanie przewidzieć.

- Żadne z wymienionych ciał nie powinno zginąć. Przynajmniej nie planuje tego. Ani ty. Ani nikt inny. Chyba, że dacie się zabić. Jedyna śmierć ma spotkać mnie.

- Natasha Kalisky. Jaka jest jej rola w całym tym zamieszaniu? Teoria Adama Verna wydaje mi się mocno naciągana, a nie wierzę, że chodziło tylko o manipulowanie moją skromną osobą.

-Oczywiście że nie. Dziewczyna ma pewien dość potężny dar, którego sobie nie uświadamiała.

- To już wiemy. Pytanie jaka jest rola tego daru w twoim planie. I czy ma szansę na normalne życie, kiedy to szaleństwo się już skończy?

- Nikt z was nie ma takiej szansy. Przecież to oczywiste. Z tego koszmaru nie można się się obudzić.

- Bez sofizmów proszę, mówiłem o bieżącej wojnie i twoim planie Wielkiego Powrotu. Jeżeli chcesz mojej współpracy, to przyjmij do wiadomości, że kwestia ewentualnego udziału w tym planie i dalszych losów tej dziewczyny jest dla mnie kluczowa.

- Kiedy mój plan zostanie sfinalizowany, jej los przestanie mnie obchodzić. Wasz zresztą również.

- Uczciwa oferta. Kolejna sprawa... garnitur. Jak to dokładnie działa? Od teraz się wyłączam i ty kierujesz moim ciałem, czy to ma nastąpić dopiero po realizacji planu? Co się będzie działo w tym czasie z moją własną esencją?

- Nie musisz się obawiać. Nic złego cię nie spotka. Nastąpi to dopiero po realizacji planu. Ty niczego nie zauważysz.

- Ostatnia sprawa. Chcę, żeby po zrealizowaniu tego planu cała nasza czwórka została poodczepiana ze swoich smyczy. Nowe wcielenia tych, którzy zginęli, również. Świeży start, bez zobowiązań i chórów anielskich na karku. Czy możesz to zagwarantować, jeśli twój plan się powiedzie?

- Myślę że tak.

Cohen przez długą chwilę wpatrywał się w swoją własną twarz. W oczy patrzące na niego jego własnym, pozornie obojętnym, podszytym protekcjonalizmem spojrzeniem.

Jest taki jak ty. Zawsze osiąga to, czego pragnie. I lubi czystość.


Wziął głęboki wdech.

- Zróbmy to.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 11-07-2011 o 23:29. Powód: błędy
Gryf jest offline  
Stary 11-07-2011, 15:35   #157
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=VfVqOZQVcJQ&feature=related[/MEDIA]

Burza śnieżna uderzyła w Nowy York. Zadymka przerodziła się w szaloną, dziką kotłowaninę śniegu i wichru. Jakby dwa demony złapały się za rogi i ciskały swoimi niewidzialnymi cielskami wokół.
Wszyscy, którzy tylko mogli, skryli się w domach, włączyli ogrzewanie i z fascynacją i przerażaniem obserwowali szaleństwo żywiołu. Gdzieś obok wojna potęg docierała do finalnej fazy. Do ostatniego, mrocznego etapu.
A śnieg był najmniejszym z problemów ludzi, z których na szczęście nie mieli pojęcia, co tak naprawdę dzieje się wokół nich.


Claire Goodman

Tabletki, wzięte garściami, spowodowały, że ból złamanej ręki był niewiele bardziej dokuczliwy, niż ćmienie zęba. Ale miało to efekty uboczne. Zasnęłaś. Tylko na chwilę, tak przynajmniej ci się zdawało. Zapadłaś w sen pełen zrodzonych z bólu majaków i zwidów. Czyżbyś miała gorączkę?

Obudziło cię nieznośnie przeświadczenie, że nie jesteś sama w motelowym pokoju.
Sięgnęłaś lewą dłonią po pistolet.

Przeładowanie broni spowodował, że oblałaś się zimnym potem.

- Tego szukasz – zapytał znajomy, uprzejmy głos.

Wonda. Dziewczyna Marion Jade.

Otworzyłaś oczy.

Była tutaj, w zaciemnionym pokoju. Poza zasięgiem twoich rąk. Mierzyła do ciebie z pistoletu.

- Ładna mi pomoc – uśmiechnęła się cynicznie, a ty przez moment, kiedy musiałaś zamrugać powiekami, widziałaś zamiast dziewczyny monstrualnego grubasa. – Powiedz, jak chciałaś pomóc Jade kradnąc jej z trudem urodzone dziecko? Dziwne.

- Kim ... ty ... kurwa ... jesteś – wydyszałaś wpatrując się w twarz kochanki Jade.

- Twoją śmiercią, kochanie – powiedziała dziewczyna, a jej palec z wprawą nacisnął spust broni. Raz, drugi, trzeci.

To wystarczyło. Kawałki ołowiu wystrzelone z dużo-kalibrowej broni zrobiły z twojego ciała befsztyk. Gasnącym wzrokiem ujrzałaś tylko, jak Wonda – czymkolwiek nie była – pochyla się nad miejscem, gdzie położyłaś noworodka. Lufa raz jeszcze plunęła ogniem...

A ty umarłaś.




Rafael Jose Alvaro

Wnętrze starego budynku przypominało dokumentalny film na temat nędzy bezdomnych. Szeroki hangar, ocieplony dymiącymi beczkami, wszędzie gdzie się dało pokrywały łóżka polowe. Na nich, zawinięci w brudne koce, spali, kaszleli, pierdzieli ludzie. Dziesiątki ludzi. Od wielu z nich czułeś alkohol, od wielu czułeś ropę i krew.

Smród dymu i niedomytych oraz spoconych ciał, aż szczypał w oczy.
Wskazane miejsce znajdowało się na końcu hangaru dawnej nastawni, Wilgotną ścianę pokrywały graffiti i połać szronu. To chyba było najzimniejsze miejsce w całym budynku, zapewne przeznaczone dla tych, którzy przybywali tutaj pierwszy raz. Kiedy przechodziłeś pomiędzy bezdomnymi na łóżkach odprowadzały cię złe, nieprzyjazne spojrzenia.

Zająłeś miejsce na śmierdzącej zgnilizną pryczy i wtedy ujrzałeś, że w twoją stronę zbliża się jeden z Czarnych Psów Piekieł. Wygolony na łyso, postawny z wredną gębą zakapiora.



- Masz – podał ci małą, niebieskawą pastylkę. – Bierz.

Wziąłeś do ręki próbując uniknąć kłopotów.

- Zjedz! – kazał.

Udałeś, że to robisz, a kiedy zadowolony odszedł, dyskretnie wyplułeś pigułkę.

- Słuchać, kurwy – wrzasnął ten sam facet, co podał ci narkotyk. – Jesteście teraz pod ochroną
Czarnych Psów Piekieł. I nie ma chuja, by ktoś wam podskoczył. Ale musicie wiedzieć jedno! Żadnego srania w łóżko! Jak się komuś zachce, kibel jest tam! Żadnych, kurwa, bójek! Wiecie, jak kończą ci, co się biją! I bądźcie, kurwa, posłuszni. Bo inaczej położymy na was laskę, jak reszta społeczeństwa. Rozumiecie, KURWA!

Ostatnie słowo niemal zaryczał.

Położyłeś się na swojej pryczy obserwując ludzi, podsłuchując rozmowy toczone szeptem. Znalezienie jednej konkretnej osoby w tym tłumie ludzi będzie niczym szukanie igły w stogu siana.

Ale postanowiłeś być cierpliwym.

Śmierć przyszła niespodziewanie. Twoje ciało zapłonęło od środka, niczym pochodnia. Wycie obudziło członków gangu i śpiących obok bezdomnych. Widziałeś przerażenie na ich twarzach, kiedy miotając się próbowałeś zgasić ten straszliwy ogień.

Przez tłum przedarł się ten sam bandzior, co dawał ci pastylkę. Zobaczyłeś broń w jego ręku i ujrzałeś rozbłysk lufy. Kula precyzyjnie wbiła ci się między oczy i zakończyła cierpienia.


Terrence Baldrick

Szanse uczciwej walki z tym przerośniętym żółtkiem miałeś raczej niewielkie. Ale musiałeś się bronić. Wybrałeś jak się okazało ostatni wagon, za którym widać było jedynie ciemność tunelu.
Miałeś pistolet. Mogłeś go użyć. W tak duży cel, z bliska nie było szansy nie trafić.
Jednak nie przewidziałeś jednego. Że pan Kutas będzie taki szybki i taki cholernie sprytny.

Wyglądał na takiego, co udusi cię gołymi łapami, a ten wyszarpnął spod płaszcza obrzyna i nim zdążyłeś zareagować strzelił ci prosto w pierś.

Strzał posłał cię na tylną ściankę, a przerośnięty Azjata doskoczył do ciebie i dokończył sprawę tak, jak podejrzewałeś. Waląc twoją głową o szybę, aż kości czaszki popękały.

Padłeś na pół zemdlony na ziemię, a twój oprawca uśmiechnął się wrednie.

- Legionista – zasyczał. – Takich lubię.

Kopniakiem wbił tylne drzwi w pędzącym wagoniku, a potem cisnął twoje bezwładne ciało w ślad za nimi.

Pęd i metalowa szyna zrobiły swoje.

Ostatnim, co poczułeś był potworny ból rozpadającej się w kawałeczki czaszki.

Tym razem nie było już nikogo, kto przywróciłby cię Iluzji.

Za to była zimna ciemność, która otuliła cię jak kocem. O domku na Alasce mogłeś jednak zapomnieć.



Patrick Cohen


Astaroth – diabeł wcielony w twoje ciało uśmiechnął się kącikiem ust.

- Umowa została przypieczętowana – powiedział wyciągając w ludzkim geście dłoń.

Wahałeś się przez krótką chwilę, ale w końcu ująłeś dłoń diabła. Pieczętując tym samy los swój i Ziemi.

* * *

Poznałeś prawdę o rytuale, którego znaczenie zostało przecenione przez wszystkich. Widziałeś, jak ganiali za czymś, co nie istniało. Jak wasza trójka pełniła rolę wabików odciągając przeciwników Astarotha od prawdziwego planu.

Widziałeś go, w jego demonicznej postaci, jak kroczył ścieżką, aż zatrzymał się na szczycie jakiegoś wzniesienia. Stał na nim tron. Wielki. Złoty. I Astaroth usiadł na nim z pewnym napięciem na twarzy. Czułeś napięcie, jakie mu towarzyszyło, gdy to zrobił. Wiedziałeś czemu. Tylko najpotężniejszy spośród Archontów lub Aniołów Śmierci mógł zaryzykować ten czyn.

Gdzieś daleko sługi jego wrogów goniły błędnymi tropami. Rzekomo utraconą esencją, która nie była niczym innym, jak zwyczajną luminą przebudzonego z Iluzji człowieka. Za dzieckiem, które rzekomo miało narodzić się jako ktoś niezwykle ważny. Kolejne kłamstwo. Zwykłe zaklęcie rzucone na nieświadomą matkę, kolejne na Tashę – malarza – wieszcza i wiele oczu znów spojrzało tam, gdzie miało spojrzeć.

Zręcznie tkana sieć kłamstw, półprawd i błędnych, nic nie znaczących tropów, które jednak wszystkim wydawały się niezwykle istotne. I chwila prawdy, kiedy Anioł zasiadł na Tronie Demiurga.

Cohen widział, że mebel staje się czarny, a wokół Astarotha wirują wstęgi pierwotnej ciemności. Widział, jak demon staje się coraz większy, jak rośnie jego moc i jego potęga. A potem, twarz, która nie była już szpetną twarzą człowieka, tylko ... bezkresną ciemnością bezdusznego wszechświata ... zwróciła się w jego stronę. Żółte oczy Astarotha lśniły, niczym dwa słońce.

W przebłyskach uwięzionej świadomości Cohen widział...... Widział ostatnie chwile życia swoich współpracowników.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=bJ3k0IoDZgo[/MEDIA]

Widział Marlona Villaina, który złapany w lustrzane spojrzenie pozbawionego oblicza kształtu wlewał w siebie strumienie alkoholu, opróżniając jedną butelkę po drugiej. Widział, jak mały samolot z Clausem Grandem wpada w serce piaskowej burzy i jak krewki policjant ginie, rozerwany na szczątki. Widział drugą śmierć Granda, kiedy cios młota zadany drobną ręką pomagierki Togariniego roztrzaskał głowę Clausa, a jego okrwawione ciało dołączyło do stery innych w niebotycznej wieży. Widział, jak Miya Mayfair sięga po broń i strzela do Waltera Mac Davella i jak Jess zabija ją strzałem w pierś. Widział Jessicę Kingston i Jacooba przyglądającego się obojętnie, jak nieznana mu kobieta wiesza wierzgającą Jessicę na zwiniętym prześcieradle. Widział, jak ta sama kobieta strzela w pierś Goodman w jakimś małym, niezbyt ładnym pokoiku. Ujrzał także, jak Baldrick strzela sobie w głowę, w jakimś obskurnym miejscu, i jak ginie ostateczną śmiercią wywalony z pędzącego metra. Widziałeś też Alvaro, który miotał się jak szaleniec, otoczony płomieniami i wyglądającego jak skinhed zbira, który strzela wampirowi prosto w czaszkę. I ujrzałeś człowieka w eleganckim stroju, który kapał dziwną, gęstą krwią w płomienie palące się w dziwnej czarze. Wiedziałeś, że wołają na niego Ormianin i właśnie dowiedział się o tym, że Astaroth wystrychnął na dudka jego pana, i że Alvaro przyczynił się do tego, nie stosując się do polecenia Ormianina. Wiedziałeś, że ten rytuał zakończył egzystencję twojego przyjaciela.

Dopiero na końcu Astaroth pokazał ci Tashę. Stała na krawędzi wysokościowca, szarpana śnieżycą. Uśmiechnęła się tylko raz. Smutno. A potem odbiła się i poleciała w dół, niczym spadający anioł. Kiedy uderzyła o ziemię ponad sześćdziesiąt pięter niżej Astraroth uśmiechnął się do ciebie i ... zgasłeś.

Astaroth osiągnął swój cel. Stał się .... najpotężniejszym spośród władców Piekieł, którzy w krótkim czasie, jeden po drugim, złożyli mu hołd.


EPILOG

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=cRt2o5MqE9E[/MEDIA]


Niedziela, 4 września 2011r, 10.50 AM, New York City, Siedziba Główna Wydziału Specjalnego N.Y.P.D.


Wkurzony kapitan Artur Mac Nammara – szef Wydziału Specjalnego – siedział na swoim starym, wysłużonym fotelu i kończył czytać wstępny raport z miejsca, gdzie znaleziono ciała. Ekipa techniczna Wydziału Specjalnego porobiła zdjęcia i skrupulatnie przeszukała zaułek i najbliższą okolicę zbierając wszystko, co wydawało się mieć związek ze sprawą. Ciało ofiary zostało już skompletowane i przewiezione do kostnicy, gdzie zespół policyjnych patologów zbierał ślady DNA sprawcy, badał krew, oglądał trupa na setki możliwych sposobów obdzierając młodą dziewczynę z ludzkiej godności. Wszystko jednak po to, by jego ludziom udało się złapać tego skurwiela, który odebrał jej życie.

W końcu się zjawili i zajęli wskazane miejsca.
Kapitan powitał ich szorstko, przedstawił w skrócie sprawę i przekazał pięć kopii akt.

- Dobra - powiedział - Chcę, byście zrobili wszystko, aby złapać go nim uderzy drugi raz! Bo, ze to seryjny świr, nie mamy wątpliwości.

Przyglądał się im. Swoim czujnym wzrokiem.

- Dobrałem was specjalnie, do tego zadania. Każdy z was zna się na swojej pracy, jak nikt inny. Macie złapać mi tego świra. Rozumiecie. Detektywie Anderes, detektyw Freezbach, detektywie Young i White. Wspomoże was detektyw Cohen, który specjalnie odrzucił udział w ważnej konferencji medycznej.

- Doktorze, czy chce pan zabrać głos.

Patrick Cohen wstał.

- Tak, za pozwoleniem panie kapitanie. Czy zlecono już badania DNA? Nie chcemy chyba popełnić pomyłki w identyfikacji ofiary....


WSZYSCY


W poniedziałek, jak co tydzień, stawiliście się w pracy.

Zawalone biurka, sterty papierów. Kapitan Mac Nammara, rozdzielił pracę tym, którzy właśnie zakończyli swoje sprawy.

Głos dowódcy był twardy, wkurzony i zdecydowany podczas całej odprawy. Z tego co wiedzieliście, sen z powiek spędzała mu nowa, zapowiadająca się na trudną sprawa, którą ochrzczono kryptonimem „Tarociarz”. Koordynację zespołu otrzymał doktor Cohen, a to dobrze świadczyło o szansach złapania zabójcy.

- Goodman, Villain – zajmiecie się „Brzytwiarzem”. Mac Davell i Alvaro – bierzecie „Śpioszka”. Grand – kurwa mać, człowieku, weź się ogarnij, śmierdzisz wódą na milę. Grand i Baldrick. Weźmiecie sprawę „Wesołego Drwala” i jego ekscesów z siekierą. Kingston, ty będziesz mi potrzebna przy konferencjach. Twoje umiejętności przydadzą się. Do roboty!

Spojrzał na was dziwnie.

- Zresztą, sami wiecie najlepiej, co macie robić i w czym jesteście najefektywniejsi, oprócz pobierania pieniędzy od podatników na wasze pensje. Spieprzajcie już, szkoda dnia!


Szuranie krzeseł i pomruki były jedyną odpowiedzią na słowa szefa.


Claire Goodman

Poniedziałek. Jak zawsze po pracy pojechałaś nieco się zabawić. To był dobry lokal. Ostra muzyka, dużo alkoholu i fajni faceci do wyrwania na jedną noc. Twoje życie było spierdolone, a ty doskonale o tym wiedziałaś.

On był jak olśnienie. Młodszy od ciebie, ale w jakiś sposób przyciągnął twoją uwagę. Jakbyś go znała. A po pierwszej wymianie zdań poczułaś, ze go lubisz.

- Nazywam się Jacoob – przedstawił się ładnie, jak uczniak. – Czy my się skądciś nie znamy?

- Nie. Mam doskonałą pamięć do twarzy – powiedziałaś.

- Aha. A może znasz mojego kumpla, Harolda. Taki przytulak, jak mała kaczuszka.

- Jesteś gejem? – zapytałaś wprost.

- Nie. Jasne, że nie – zaśmiał się. – Pokazać ci?

Muzyka zagłuszyła twoją odpowiedź.


Terrence Baldrick

Zimne piwo po pracy i dobry film. Tego ci właśnie było potrzeba po ciężkim dniu pracy. Rozparty w fotelu klikałeś po kanałach, szukając czegoś, na czym warto byłoby zawiesić oko.
Palec stukał w guziki na pilocie.

- Badziew. Syf. Beznadzieja. Było. Głupie.

Nie wiesz czemu, ale twoją uwagę przykuła dziwaczna reklama jakiegoś klubu homo lub innych zboków. Wypomadowany facet w peruce zachęcał do odwiedzin w „zakazanym imperium wręcz piekielnych rozkoszy”.
Na jego widok parsknąłeś śmiechem.

- Mam nadzieję, że kiedyś ktoś tą twoją dupę rozedrze na pół, perwersie – powiedziałeś do ekranu i przeskoczyłeś na inny kanał.


Rafael Jose Alvaro

Szedłeś do swojej drugiej pieszo, bo poniedziałkowy wieczór był nawet ciepły.

Ludzie wylegli na ulice i przyglądałeś im się z życzliwością. Zawsze próbowałeś dostrzec w nich tą dobrą stronę, nawet wtedy, kiedy porzuciłeś sutannę i zająłeś się swoją nową pracą. Paliłeś papierosa. Próbowałeś rzucić ten nałóg, ale jak na razie on był silniejszy od ciebie.

Każdy krok sprawiał ci niesamowitą radość. Posłuszne twojej woli mięśnie sprawiały, że czułeś dziwną, nieuzasadnioną euforię.

- Pan Alvaro – mężczyzna czekał na ciebie pod organizacją dla młodzieży, dla której udzielałeś się po pracy.

Był elegancki i zadbany. W dobrze skrojonym garniturze.

- Tak. A z kim mam przyjemność.

- Nazywam się Michael Saint Perrish – przedstawił się z uśmiechem. – Polecił mi pana nasz wspólny znajomy. Doktor Leon Walter Corrby. Mówi, że jest pan człowiekiem wielkiego serca i ze studiuje pan angelologię. Mielibyśmy dla pana propozycję. Proszę. Oto moja wizytówka. Być może, to zmieni pana życie.

Wziąłeś kartonik.


Jessica Kingston


Wracałaś do domu zmęczona. Nowe obowiązki pomocy medialnej dla Mac Nammary zmęczyły cię bardzo mocno. Marzyłaś o ciepłej kąpieli, kieliszku lub dwóch wina na rozluźnienie i śnie.

Podskoczyłaś, jak oparzona, kiedy koło nóg śmignął ci szczur. Tłusty gryzoń przebiegł kawałek i niezrażony twoją obecnością zatrzymał się i spojrzał w twoją stronę. Jego paciorkowate oczka zdawały się ciebie obserwować. Dziwne uczucie poruszyło lekko strunę niepokoju w twoim sercu. Wiedziałaś, że w Nowym Yorku żyje dwa razy więcej tych gryzoni, niż ludzi. Tupnęłaś nogą i szczur czmychnął.

Przed bramą siedział jakiś bezdomny i żebrał. Cuchnął, jak stary rynsztok. Wciągnęłaś oddech zbliżając się do niego. Mamrotał coś pod nosem. Coś, jakby „widzi cię” lub „nie patrzy”.

Uspokoiłaś się dopiero w swoim domu, kiedy ulubiony kot przybiegł otrzeć się o nogi.


CLAUSE GRAND

Samochody rozgrzewały silniki przecinając ciszę nocnej ulicy dudniącym, charakterystycznym warkotem. Obok „palił gumę” twój rywal w wyścigu. Adrenalina i alkohol szalały w twojej krwi.

Miałeś zamiar ścigać się do zwycięstwa nie zważając na nic – przepisy, czerwone światła czy innych użytkowników drogi. Liczyła się tylko ta chwila, bo życie i emocje z nim związane są piękne! Nawet, gdyby za rogiem czekała przeznaczona ci ciężarówka, to nie odpuścisz. Bo jesteś Clause Grand. Największy zabijaka w cholernym Wydziale Specjalnym. A po dniu spędzonym z tym fiutem, Baldrickiem, potrzebowałeś odrobiny rozrywki.

Młoda laska w miniówie odsłaniającej koronkową bieliznę dała znak zrzucając i jedno i drugie jednym gwałtownym szarpnięciem.

Ruszyłeś ostro, z piskiem! Życie było piękne.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=PXrBe6e0sNM&feature=related[/MEDIA]


Patrick Cohen

Spoglądałeś na Astarotha, który w twoim własnym ciele przejął śledztwo, które doprowadziło cię do uwięzienia w jego wieży.

Nowy władca Aniołów Śmierci – o dziwo – dotrzymał słowa.

Widziałeś życie tych, którym żyli nieświadomi tego, czego doświadczyli wcześniej.
Astaroth cofnął czas.

Tak po prostu.

Oszukał wszystkich, a potem zrobi to raz jeszcze, raz jeszcze i pewnie nieskończoną ilość razy. Pająk w sieci Iluzji. I wy, jego marionetki. Zaplatane w nici kłamstw.

N koniec spojrzałeś na miejsce, gdzie z wywieszonym językiem Natasha Kalynsky podziwiała swoje graffiti. Rozejrzała się czujnie, zaniepokojona. Potem schowała spray do torby, jak wcześniejsze, i ruszyła zgarbiona.

Niespodziewanie odwróciła się, uśmiechnęła, pokazała ci język i pomachała ręką. Potem zniknęła za rogiem.

Zostałeś sam. Do czasu, aż Astaroth podejmie decyzję, co zrobić z tobą. Pewnie, w końcu wrócisz do tego świata kłamstw i Iluzji. W tym, czy innym ciele.

Tylko pytanie, – kiedy to nastąpi.



KONIEC PRZYGODY
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 11-07-2011 o 15:48.
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172