Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-10-2010, 16:34   #11
 
Lhianann's Avatar
 
Reputacja: 1 Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=tRJjUuZCxzM[/MEDIA]


Odprawa była krótka i rzeczowa, tak jak się spodziewała po porannej rozmowie z Strepsilsem. Z akt jakie czytała wynikało, że detektyw McDavell z jakim miała pracować, jest raczej typem drobiazgowego perfekcjonisty. Wskazywał na to duch notatek jakie były dołączone.
Nie miała jeszcze okazji zapoznać się z resztą zespołu, lecz i na to przyjdzie pora.
Uzbrojona w nową broń i odznakę wyszła na zewnątrz wraz z swym nowym partnerem. Walter jeździł dużym rodzinnym sedanem, niezbyt nadającym się do pościgów, lecz bezpiecznym samochodem. Największym plusem tego samochodu dla Mii aktualnie był fakt, że miał ogrzewanie i że nie padał w nim śnieg.

- Wygląda na to, że będziemy razem pracować - rzucił niezobowiązująco Walter, gdy razem Mią Mayfair wsiedli do samochodu.

-Na to wygląda. Pozwolisz, że na razie będę wykorzystywać Twoja wiedzę na temat miasta. Na razie jej wiedza na temat NY ograniczała się do korzystania z gps-a w komórce i standardowej mapy.

- Oczywiście - odparł Walter - Myślę, że nie ma na co czekać, jedziemy do tej firmy kurierskiej. Pozwól, że zapytam dlaczego skierowali cię do tej sprawy?

Mia przez chwile wpatrywała się w widok za oknem. kolejna śniegowe płatki topniały w strużki wody w zetknięciu z cieplejszą szybą.

-Pracowałam w wydziale zabójstw w Vegas. W pewnym momencie mój zespół został...rozwiązany. Zaproponowano mi przeniesienie tutaj, do NY.

- I od razu trafiłaś w takie bagno. Ta sprawa należy do jednych z trudniejszych w mojej karierze
- przyznał niechętnie MacDavell.

-Żadna sprawa morderstwa nie jest łatwa. Często to co oceniamy, po pewnym czasie okazuje się całkowicie czymś innym. Tak jakbyśmy na podstawie fragmentu układanki chcieli ocenić ją cala. Kolo często okazuje się wycinkiem spirali...

Ostatnie zdanie wypowiedziała jakby zupełnie do samej siebie. Ponownie mało obecnym wzrokiem błądziła po krajobrazie miasta przesuwającego się za szyba samochodu.



- Oczywiście masz rację, ale nie często morderstwa są aż tak brutalne i przyczyniają się do śmierci tylu policjantów. Na domiar złego sprawa nie została zamknięta, a teraz ten szaleniec wziął się za zabijane dzieci. I jestem pewien, że to dopiero początek.

-Dwóch funkcjonariuszy wydziału, tak wynika z akt, prawda?

Mia chciała zobaczyć, czy da się z Mac Davella wyciągnąć coś więcej niż standardowe formułki.

- Tak, do tego trzeba dodać szaleństwo mojego byłego szefa.
Niestety Walter okazała się, przynajmniej jak na razie, mało wygadanym współpracownikiem.

-Czyli liczmy trzy ofiary działań Tarociarza wśród policjantów. Mogę być szczera? Tanim kosztem się wywinęliście. Może to urazić, mam tego świadomość.

Ale to Nowy York wydaje się być miastem skazanym.” Myśl uporczywie wracająca do niej od wczorajszego popołudnia. Ale Vegas...Vegas może jest bliżej upadku niż myślała.

- Pewnie masz rację. Zapominasz jednak, że tak naprawdę cały zespół ledwo uniknął śmierci. Myślę, że jednak teraz powinniśmy skupić się na śledztwie. Pogadamy po przesłuchaniu kurierów.


Mia spojrzała Mac Davellowi prosto w oczy.
-Detektywie, z dziesięcioosobowego zespołu w jakim pracowałam do dalszej czynnej służby nadaje się tylko ja.
Życie oddało siedmiu funkcjonariuszy. Nie wypowiadam swoich słów, z powodu tego, że lubię słyszeć swój głos.

"A pozostała dwójka...może lepiej dla nich było zginąć tam...w tamtym miejscu. Może to byłoby najlepsze wyjście dla nas wszystkich..."
Mia odruchowo odchyliła głowę, ból głowy towarzyszący jej prawie nieprzerwanie od tamtego wieczora czaił się tuż na granicy odczuwalności.

- Bardzo mi przykro - wyraził Walter wyraził szczery żal - Nie wiedziałem, że jest aż tak źle.

-Ważne jest, by tam razem nie oddać mu nikogo. Kimkolwiek jest osoba jaka prowadzi z nami te grę.


MacDavell przytaknął tylko w milczeniu.
Tak też spędzili resztę drogi. Najwyraźniej słowa jakie padły bolały każde z nich, chodź pewnie na dwa zupełnie różne sposoby.
 
__________________
Whenever I'm alone with you
You make me feel like I'm home again
Dear diary I'm here to stay

Ostatnio edytowane przez Lhianann : 21-10-2010 o 16:41.
Lhianann jest offline  
Stary 21-10-2010, 19:20   #12
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
23 lutego 2012 r godzina 10:00 AM, czwartek
Nowy York. Wydział Specjalny, Komenda Główna

Odprawa była krótka i rzeczowa, kapitan Strepsils nie używał zbędnych słów. Mówił tylko to co było konieczne. Przekazywał informacje niczym prezenter czytający wiadomości. Podsumowanie jakie im zafundował obejmowało zarówno ustalenia z poprzedniego śledztwa jak i nowe fakty w sprawie.
Walter siedział spokojnie zapisując co istotniejsze informacje w swoim palmtopie.
Detektyw czuł jak rośnie w nim uczucie jakiego nie było mu dane doznać od kilku miesięcy. Ciekawość, pragnienie odkrycia tajemnicy i schwytania człowieka odpowiedzialnego za tą zbrodnie.
Sam przed sobą wstydził się przyznać, że tylko taka praca przynosi mu satysfakcję. Taplanie się w ludzkich zbrodniach stanowiło dla niego kwintesencję życia. Pocieszał się faktem, że dzięki jego wysiłkowi ludzie odpowiedzialni za zbrodnię, ponoszą zasłużoną karę. Tylko czy nie była to tylko miałka iluzja i próba oszukiwania siebie samego. Ktoś kiedyś przecież powiedział, że policjanci i zbrodniarze to dwie strony tego samego medalu.
- Może właśnie tego obawiały się jego matka i żona - zastanawiał się Walter - Bały się że w dziwny sposób pociągają go ludzkie zbrodnie i zło.
MacDavell wiedział, że ta sprawa będzie przełomowa. Doprowadzi ją do końca, a potem weźmie urlop i przemyśli co dalej robić.
Kilka miesięcy spokoju i zupełnie innej pracy dały mu spojrzeć na własne życie z dużej perspektywy.
- Czy nie lepiej żyć sobie spokojnie z rodziną i o morderstwach, gwałtach i zbrodniach słyszeć jedynie w telewizji niż codziennie taplać się w szambie ludzkich grzechów i wynaturzeń?
Odpowiedź wydawał się z pozoru oczywista. Walter wiedział jednak, że zanim sam odpowie na to pytanie minie bardzo dużo czasu.

Z zamyślenia wyrwał go donośny głos kapitana:
- A teraz przydziały. Cohen i Kingston – zajmiecie się identyfikacją ofiar. Mac Davell i Mayfair. Przejedziecie się do firmy kurierskiej i przepytacie jej pracowników o przesyłkę...
MacDavell spojrzał na nową koleżankę i uśmiechnął się nieśmiało.
- Nowy początek, nowe rozdanie, nowy partner... partnerka - poprawił się w myślach.
Walter od zawsze wolał pracować sam. W tym jednak wypadku nie mógł się nie zgodzić z kapitanem Strepsilsem. Praca w pojedynkę, a zwłaszcza w tej sprawie, radykalnie zwiększała śmiertelność detektywów. To co ostatnio działo się na ulicach było naprawdę niepokojące i niebezpieczne. Walter od kilku miesięcy nie zajmował się śledztwami, ale słyszał od kolegów, że brutalność i zuchwałość przestępców jest wręcz niepojęta.
Co bardziej wierzący i przesądni mówili otwarcie, że zbliża się koniec świata, że nadchodzi Apokalipsa i stąd ta silniejsza niż kiedykolwiek emanacja zła.
Jeszcze do wczoraj Walter na takie słowa tylko patrzył z uśmiechem i drwiną. Dzisiaj jednak patrząc na zdjęcia poćwiartowanej dziewczynki, był bardziej skłonny uwierzyć w nadchodzący koniec świata. Jego ojciec ma na ten temat swoje zdanie. Na szczęście mają zasadę, że w czasie obiadów i rodzinnych spotkań nie poruszają tak drażliwych tematów.
- Idziesz MacDavell? - spytała detektyw Mayfair.
- Ależ oczywiście, już idę.
MacDavell zabrał swoje rzeczy i ruszył w stronę wyjścia.

Rozmowa w samochodzie była tak jakby kontynuacją jego własnych przemyśleń. Na świecie działo się coś nie dobrego i słowa detektyw Mayfair, tylko to potwierdzały. MacDavell powstrzymał się jednak od wypowiedzenia na głos swoich przemyśleń o Apokalipsie. Nie chciał wyjść na jakiegoś fanatyka, którym w końcu nie była. A trudno komuś nowo poznanemu streścić całe swoje życie w trzy minuty. A nawet gdyby to czemu miałoby to służyć. "Każdy ma swój krzyż" jak zwykł mawiać jego ojciec i nie ma co się obnosić ze swoim cierpieniem.
Walter pomyślał o swojej żonie i dzieciach. Kolejny powód, by rzucić pracę w wydziale specjalnym i przestać zajmować się degeneratami pozbawionymi moralności.
Pytanie jednak, czy to że rzuci pracę w policji przyniesie mu ulgę i pozwoli zapomnieć o świecie zbrodni, który istnieje tuż obok jego cukierkowatego świat klasy średniej.
Bardzo wątpliwe.

Budynek firmy kurierskiej „Sccot&Soon” położony był na wschodnim Manhattanie. Na parkingu ustawionych kilkanaście samochodów dostawczych, motorów i rowerów, wszystkie z logo firmy. Para detektywów weszła do budynku i odszukała biura firmy. Ich wnętrza nie wyróżniały się niczym szczególnym. Zwyczajne biurowe meble, plastikowe krzesła i kilka stand'ów reklamowych zachęcających do skorzystania z oferowanych usług.
- Detektywi MacDavell i Mayfair z Wydziały Specjalnego - przedstawił się Walter młodemu chłopakowi w fioletowym firmowym polo, pokazując odznakę - Chcielibyśmy porozmawiać z kimś z kierownictwa.
Rozczochrany blondy rzucił tylko krótki "Proszę chwilkę poczekać" i ruszył na zaplecze. Po chwili wrócił idąc za otyłym mężczyzną około pięćdziesiątki.
- Dzień dobry. Jim Witerman, kierownik zmiany. W czym mogę pomóc.
- Chcieliśmy zapytać o pewną przesyłkę, która została nadana w państwa firmie. Numer nadania ACS 12-02-22/745.
- Zapraszam do mojego biura, tam sprawdzimy wszystkie szczegóły.
Ruszyli za mężczyzną na zaplecze. Idąc korytarzem Walter zauważył w sortowni kilku mundurowych, którzy pobierali odciski palców od pracowników. MacDavell machnął ręką na powitanie, ale dwóch funkcjonariuszy udawało bardzo zajętych i nie zauważyli jego gestu.
W biurze Witermana usiedli w plastikowych fotelach i rozpoczęli przesłuchanie. Kierownik poinformował ich, że paczka nadana została anonimowo. Jedynym co pozostawiła osoba nadająca paczkę był numer telefonu komórkowego. Walter zapisał go w swoim telefonie jako "Podejrzany nr 1" Za usługę zapłacono gotówką.
- Jak wyglądał ten człowiek? - spytał Walter.
- Możemy sprawdzić na monitoringu - odpowiedział Witerman.
Odnalazł szybko odpowiedni zapis i puścił go na komputerowym monitorze.
Niestety obraz z kamer okazał się bezużyteczny. Obraz był zaśnieżony i widać było tylko bardzo niewyraźne sylwetki klienta i obsługi. Wszystko falowało i wykrzywiało się jakby ktoś namagnesował zapis
Walter tylko pokręcił z niechęcią głową i powiedział:
- Proszę mimo wszystko przekazać na taśmy do zbadania. I proszę mi powiedzieć, czy pracownik który był wtedy na zmianie jest dzisiaj w pracy. Może on coś zapamiętał.
- Już sprawdzam - kilka kliknięć w klawiaturę komputera - Robert Singer. Tak jest teraz w pracy. Zawołać go?
- Jeżeli można by, to bardzo proszę.
Po chwili do biura wszedł rozczochrany blondyn, który ich przywitał na wejściu. Walter spojrzał na niego i zapytał:
- Czy pamiętasz może jak wyglądał człowiek który wczoraj około godziny 17, nadał tę paczkę - Walter pokazał zdjęcie pudełka które dostarczono do jego domu.
- Przykro mi, ale nie bardzo. Wczoraj był bardzo duży ruch. Nie mam więc pewności, ale wydaje mi się że to był jakiś murzy... znaczy afroamerykanin.
MacDavell spojrzał na niego podejrzliwie z lekkim drwiącym uśmiechem na twarzy.
- Uprzedzony jesteś? - pomyślał - Nie wyglądasz, ale kto wie?
- Dziękuję ci w takim razie. Możesz wracać do pracy.
- A co się stało? Jakieś prochy przesłali? - zapytał chłopak.
- Dziękuję - powtórzył Walter - To wszystko.
- No już cię tu nie ma Singer - rzucił kierownik i chłopak pokorni wyszedł z biura.
- No nic - Walter wstał - To chyba na razie wszystko. Pozwoli pan, że pokręcimy się jeszcze chwilę po firmie i podpytamy pracowników.
- Ależ oczywiście - zgodził się Witerman - A czy może mi pan powiedzieć co było w tej paczce? Narkotyki?
- Dla dobra śledztwa nie mogę tego panu powiedzieć. Zapewniam jednak, że było to nielegalne. Inaczej by nas tutaj dzisiaj nie było.

Niestety ani sprawdzenie terenu, ani przepytanie pracowników niewiele im dało. Jedyne co zdołali ustalić to to, że nadawcą był prawdopodobnie średniej budowy afroamerykanin o przeciętnym wyglądzie, nie wyróżniający się w tłumie. Jeden z pracowników twierdził, że był to bardzo szczupły człowiek, który w czasie rozmowy z Singerem strasznie się pocił. Jedyną istotną informacją, poza numerem telefonu, okazał się numer boczny taksówki którą prawdopodobnie przyjechał ten człowiek.
Detektywi opuścili więc firmę kurierską jedynie z garstką poszlak i niesprawdzonych informacji.
Gdy wsiadali do ponownie do samochodu Walter wyjął telefon i włączył głośnik, wykręcając podany przez nadawcę numer.
- Witam serdecznie. Rozumiem, że znaleźliście pierwsze ciało. - detektywi usłyszeli zniekształcony przez emulator głos - Teraz podpowiem, gdzie ukryłem drugie. Szukajcie tam, gdzie zbiera się gówno świata finansjery i szczury mają swoje królestwo. Liczba bestii wskaże wam drogę. Powodzenia detektywie Mac Davell. I pamiętaj. On cie widzi, widzi nawet nie patrząc.
Połączenie zostało przerwane.
MacDavell spojrzał na siedzącą obok Mayfair. Oboje mieli równie niepewne miny.
Przez ponad minutę trwała nieznośna cisza. Tarociarz rozpoczął swoją morderczą grę i na swojego pupila wybrał MacDavella.
Walter był przerażony, chciał krzyczeć dlaczego ja, choć wiedział że takie pytania nie mają sensu.
Wiedział, że musi porozmawiać z żoną, by zabrała dzieci do siostry do Nevady. To po pierwsze. Po drugie trzeba powiadomić Strepsilsa o tym, że Tarociarz się z nimi skontaktował, a potem odszukać kierowcę taksówki, który nieświadomie odwoził mordercę.
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.
brody jest offline  
Stary 21-10-2010, 20:24   #13
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Sala odpraw.

Nic się w nim nie zmieniło. Te same biurka, szara obdrapana farba, tablica – pomyślała Jess wchodząc do pomieszczenia. Tylko ludzie się zmienili i nie miała na myśli nowo przyjętych. Patrzyła na twarz Cohena jak wykuta z granitu, Baldrick jeszcze bardziej spięty niż zwykle, Walterowi też zmienił się wyraz oczu, nie był już taki skupiony, nienaganny, ale chyba w jego przypadku to dobrze.
John Strepsils okazał się być bardzo konkretnym, oszczędnym w słowach człowiekiem. Był typem który woli działać niż gadać. Lubiła takich. Takim był Grand.
Szef wyświetlał na ekranie kolejne slajdy związane z nową sprawą. Paczka w której przysłano zwłoki, karta tarota, wreszcie zdjęcie ofiary. Jess o mało nie podskoczyła na jej widok, zbladła i zwróciła wzrok na widmo stojące w kącie sali. Ta sama twarz, ta sama dziewczynka. Jej podejrzenia nabrały w tym momencie konkretnych kształtów. Kiedy słuchała opisu działań mordercy miała ochotę się rozpłakać. Miała tylko nadzieje że nikt tego nie zauważył. Jak przez mgłę pamiętała późniejsze wytyczne. Szef podzielił ich na dwuosobowe zespoły. Trafiła do jednego z Patrickiem Cohenem, odetchnęła z ulgą. Chciała z nim porozmawiać od momentu przebudzenia, ale do tej pory nie było ku temu okazji.

Cohen wstał i ruszył do wyjścia, podążyła za nim.
– Prosektorium? – spytała krótko Jessica
Skinął głową.

Już w windzie Jess nie wytrzymała, zaczęła wypytywać Cohena o wydarzenia z Red Hook. Nie miała pojęcia co napisać w raporcie, wszystko było tak abstrakcyjne, tak dziwaczne i nie do pomyślenia.
– Co napiszesz w raporcie? – spytała gdy tylko weszli do windy i znaleźli się przez chwilę sami.
– Myślę, że prawdę.
– A jaka ona jest? Wisisz mi wyjaśnienia z Red Hook. – spojrzała na niego uważnie - Wolałabym jednak pracować z Tobą tutaj, niż odwiedzać Cię w psychiatryku kiedy napiszesz że upadły anioł się wkurzył i wysadził pół wyspy. Bo taka jest prawda!
– Na potrzeby raportu proponuję opisać wszystko tak jak to widziałaś... może z pominięciem demonów. Padły strzały, coś zaczęło się dziać z Ashwoodem, uciekliśmy, wybuchło. Wiemy tyle co oni. – Cohen chyba starał się ją trochę uspokoić.

Po wyjściu z windy nie kontynuowali tematu demonów. Umówili się na kawę po sekcji zwłok. Nie mogli rozmawiać w komisariacie, ktoś mógłby ich podsłuchać, a zważywszy na stan Jess rozmowa szeptem była wykluczona.
Kiedy weszli do prosektorium Jess zadrżała. Na stole leżało przykryte ciało dziewczynki.
Jessica stanęła przed Patrickiem i spojrzała mu w oczy.

– Mogę Ci dokładnie powiedzieć gdzie miała rany w chwili śmierci.

Patrick podtrzymał spojrzenie i pytająco uniósł brew. Jess rozejrzała się i wyłączyła mikrofon.

– Podejrzewam, że zginęła dwudziestego... – powiedziała szeptem. Zawahała się – ... bo wtedy pierwszy raz się pojawiła w moim pokoju. Wiem że Tobie mogę to powiedzieć, musiałam komuś powiedzieć, ale wiem że Ty to zrozumiesz.

Wpatrywała się w niego wyczekująco. Zrozumiał. Odetchnęła z ulgą, teraz była już pewna ze może mu ufać, że może się z nim podzielić swoimi obawami, że jej nie wyśmieje, nie weźmie za wariatkę.

Cohen wziął się do pracy, powoli, bardzo uważnie zbadał każdy kawałek ciała dziewczynki.
Jess od czasu do czasu spoglądała w stronę widma stojącego w kącie sali. Dziewczynka ubrana w sukienkę jak do komunii, rany na szyi odpowiadające tym o których mówi do mikrofonu Patrick w czasie badania. Rany na łokciach i kolanach, jakby się broniła i krew. Wszędzie krew. Jess miała nadzieję ze widmo coś zrobi, że w jakiś sposób da im, jej znać co się stało, jak, gdzie. Niestety do końca sekcji po prostu stała wpatrując się w oboje. Kiedy skończyli pracę zniknęła.

Cohen wrócił do biurka, żeby napisać raport, a Jess ruszyła do specjalisty od komputerów. Chciała z nim porozmawiać o przypuszczeniach jakie wysunęli z Cohenem w czasie badania.
- Cześć Harry, sporo czasu minęło – podeszła do biurka analityka.
- Jess, jak dobrze Cię widzieć, całą i zdrową. – wstał na jej powitanie – wszyscy się martwiliśmy o was. Jak się czujesz?
- Bywało lepiej, ale brniemy do przodu. Dzięki – uśmiechnęła się – potrzebuje twojej pomocy.
- Mów, Strepsils uprzedzał ze mamy wam pomagać w pierwszej kolejności, wasza sprawa ma pierwszeństwo.
Usiedli przy biurku.
- Czego potrzebujesz?
- Mam zdjęcia i DNA ofiar. Potrzebuje przeszukać bazy danych, osób zaginionych, dawców, więźniów, prawa jazdy, wszędzie gdzie w grę wchodzi DNA. Poszukujemy dzieci i osoby z nimi spokrewnione.
- Dobra, mam. Coś jeszcze.
- Bazy danych sierocińców. Dzieci, adopcje, ostatnie zaginięcia i ucieczki. Jeśli mają DNA to z tego i ze zdjęciem ofiary. Pamiętaj że miała prawdopodobnie inny kolor oczu.
Spojrzał na nią.
- Jak po świecie może chodzić psychol robiący takie rzeczy – pokręcił głową spoglądając na zdjęcie – musicie go dorwać, dla takiego to i krzesło za mało.
Położyła mu uspakajająco dłoń na ramieniu. To wystarczyło, nie musiała nic mówić, rozumieli się bez słów.
- Dobra słuchaj Jess, wgram Ci na laptopa program do przeszukiwania z danymi jakie mi podałaś, jak coś znajdzie od razu wyskoczy ci na ekranie wynik, wystarczy tu kliknąć i zapisze się automatycznie. Potrzebuje chwilę, żeby wszystko wgrać.
- Dobra, dzięki. Będę przy biurku, musze napisać raport i przeczytać do końca pozostawione przez techników.
- Ok.

Harry zabrał się za pracę, a Jess niechętnie wróciła do swojego biurka. Musiała napisać raport z Red Hook.

RAPORT WEWNĘTRZNY NR: 1 - 23.02.2012
W SPRAWIE: "Tarociarz – wrzesień 2011"
NA TEMAT: Zajście na Red Hook, 8 września 2011 r.
W dniu 8 września 2011 roku zgłosił się do mnie człowiek podający się za poszukiwanego przestępcę zwanego „Tarociarzem”. Wezwałam patrol w celu przewiezienia podejrzanego do komisariatu. W drodze usłyszeliśmy w radiu komunikat o zajściu na wybrzeżu. Funkcjonariusz prowadzący radiowóz z niewyjaśnionych przyczyn skręcił w ulicę prowadzącą do Red Hook. Kiedy dojechaliśmy na miejsce nasz samochód został ostrzelany, pierwszy zginął funkcjonariusz prowadzący radiowóz. Kiedy samochód zaczął zwalniać, wykorzystałam moment żeby wyskoczyć z ostrzeliwanego pojazdu i ukryć się. Snajper zabił także podejrzanego, któremu udało się również wydostać z pojazdu. Usłyszawszy nadjeżdżające posiłki zgodnie z procedurą wycofałam się w stronę centrum dowodzenia. Po drodze dołączył do mnie dr. Patrick Cohen z rozkazami nawiązania kontaktu z porywaczami. Przedostaliśmy się w stronę magazynu na odległość umożliwiającą nawiązanie kontaktu przez megafon. Terroryści wyrazili zgodę na bezpośredni kontakt. Dołączył do nas także por. Alfred Quatermayer. Podczas rozmów nad miejsce zdarzenia nadleciał policyjny helikopter, który ostrzelany przez snajpera runął na ziemię. Por. Alfred Quatermayer wychylił się zza osłony i został ranny w szyję. Szybka pomoc dr. Cohena i zgoda terrorystów na pomoc lekarską uratowały życie porucznika.
Razem z dr. Patrickiem Cohenem kontynuowaliśmy rozmowy z terrorystami. Umożliwili nam bezpieczne podejście do magazynu z którego wydobywało się światło, którego źródła nie potrafię określić. W magazynie znajdowali się Nash Taroth i Andy Ashwood, obaj podejrzani w sprawie którą prowadziliśmy. Andy Ashwood był najprawdopodobniej chory, lub ranny. Nie mieliśmy możliwości bliższego zbadania. W czasie rozmowy doszło w pobliżu do kolejnej wymiany ognia między snajperem i niezidentyfikowaną grupą. Jak nas poinformował Nash Tharot wrogo nastawioną frakcją terrorystów. Nie zdążyliśmy dowiedzieć się kim byli, gdyż z wnętrza magazynu padły kolejne strzały, tym razem skierowane w stronę Andyego Ashwooda, który zginął na miejscu. Nash Tharoth ruszył w stronę napastników. Wraz z dr. Patrickiem Cohenem zaczęliśmy wycofywać się ze strefy ostrzału. Po chwili magazyn eksplodował.

Det. Jessica Kingston


- Masz zrobione – głos Harrego wyrwał ją z zamyślenia – podłączaj go tylko czasami do prądu – puścił do niej oko uśmiechając się szelmowsko – jeszcze raz witaj.
- Dzięki – odwzajemniła uśmiech.


Mieszkanie Jess.

Dojechali do mieszkania Jess taksówką, jaj samochód został odholowany na parking policyjny. Musiała jeszcze wypełnić mnóstwo papierków zanim go odzyska.
- Rozgość się, świeże mleko do kawy, czy śmietanka – ruszyła do kuchni – mam też jakieś ciastka. Nie zrobiłam jeszcze zakupów.
Cohen wszedł do salonu, rozejrzał się z tajemniczym uśmiechem na ustach. Usiadł, wyjął laptopa.
- Co Cię rozbawiło? – Jess weszła niosąc dwie kawy.
- Dziś wstałem o 4 nad ranem, żeby ścierać kurze po półrocznej nieobecności w domu - rzekł wciąż się uśmiechając - to miłe uczucie, wiedzieć że nie jest się jedynym
- Ja mam nadopiekuńczą ciotkę - uśmiechnęła się - Takie mieszkanie zastałam po powrocie.
Taka rodzina to prawdziwy skarb - zaśmiał się, wstukując pierwsze dane z profili na swojego laptopa - no dobrze Jess, co chciałabyś wiedzieć najpierw?
Jess usiadła naprzeciwko, podłączyła laptopa i uruchomiła program analityczny.
- W co się wplątaliśmy, kim oni byli i czego chcieli? – Jess zaczęła poddawać się emocją jakie w niej tkwiły od czasu przebudzenia.

- W większości ludźmi, niektórzy upadłymi aniołami... czym był Ashwood nie wiem.
- Więc oni istnieją i chcą czegoś od nas.
Cohen skinął głową na potwierdzenie.
- Jeśli chcesz opowiem ci wszystko od początku, mniej więcej tak jak opowiedziano to mnie. Nie wiem ile z tego jest prawdą, ale większość wydaje się potwierdzać.
- Tak chcę

Opowiedział jej o wizycie u Maggi, o tym jak pierwszy raz odwiedził Metropolis, o spotkaniu z Nashem Tarothem w kafejce szpitala i co wtedy zobaczył. Mówił bardzo długo. Jess siedziała wsłuchana. Emocje aż w niej kipiały, ale nie chciała mu przerywać.

-Czyli wszystko to czego nas uczą od dziecka jest jedna wielką lipą – wstała zdenerwowana kiedy skończył.
Wzruszył ramionami
- Niekoniecznie, jak dotąd klasyczna kryminalistyka nieźle się sprawdza w walce z demonami.
-Jak z tym walczyć, jako ludzie nie mamy szans, możemy ich tylko napuszczać na siebie, jeśli będziemy wiedzieli kto przeciw komu walczy, tak jak chciałeś zrobić.
Usiadła uspakajając się.
- Musze się skontaktować z Voorem, ma nadal zapiski Cesarza, o ile jeszcze żyje.
- Jess.. zanim do kogokolwiek pójdzie - pamiętaj że wszystko co ci powiedziałem, pozostaje między nami. ZWŁASZCZA moje próby kontaktów z aniołami.
Spojrzała na Cohena poważnie.
- Myślisz ze spieszno mi do psychiatryka i co powiem że słyszę głosy i widzę martwych ludzi
- Mówię również o rozmowach z innymi przebudzonymi i aniołami... a także z Voorem kimkolwiek jest. W zasadzie w tej chwili możemy polegać na bardzo ograniczonej liczbie osób. I obawiam się, że większość z nich siedzi w tym pokoju.
- Sądzę że coś może wiedzieć jeszcze Baldric, ale nie sadzę żeby był chętny się tym dzielić. A jeśli chodzi o Voora, to jest księdzem, dawnym przyjacielem Cesarza. Zawiozłam mu jego notatki, może będzie potrafił je rozszyfrować. On i Cesarz spędzili rok w Metropolis i udało im się uciec. On został księdzem, a Cesarz sam wiesz. Byłam u niego z Grandem, nie chciał się oficjalnie mieszać do sprawy. Może będzie potrafił otworzyć przejście jak Cesarz.
- Ostatnio bywam w tych przeklętych ruinach trochę częściej, niż bym sobie życzył. Cesarz... to kolejna ciekawa sprawa. Należałoby pogadać na ten temat z Mac Dovellem i ustalić co się naprawdę stało.
- Znam wersje Granda.
- Coś więcej niż w raporcie? – zainteresował się Cohen
- Coś innego niż w raporcie.

Jess wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Opowiedziała mu o rozmowie z Grandem, o rytuale jaki przeprowadził Cesarz, co widzieli i jak naprawdę zginął.
- A wracając do twego co powiedziałeś, jak to bywasz częściej niż byś chciał?
- Od czasu wybrudzenia ze śpiączki... gdy zasypiam tutaj budzę się tam. Nie zawsze, ale zdecydowanie częściej, niż bym sobie życzył.
- Ja ich tylko czasami słyszę, usiadła na kanapie. No to się wpakowaliśmy. Myślisz że to znowu on? Czy ktoś kto się próbuje pod niego podszyć
- Myślę że to znowu on.
Monitor na laptopie Jess migał ostrzegawczo od kilku minut.

- Chyba coś znalazł – Jess usiadła obok Cohena i przysunęła komputer.
Na ekranie pojawił się wynik wyszukiwania.

Namiar na jedną osobą. Niejaki Julian Tomas Olberg. Zamieszkały NY - dawca krwi. Strażak. Nie notowany. Odznaczony medalem za 11.09. Zgłosił zaginięcie córeczki - 7 letniej Patrycji.

Pozostałe dwa DNA nie znalezione.


Drugi wynik dotyczył sierocińców.

90% prawdopodobieństwa, że dziecko to zaginiona przed tygodniem, spokojna i rozważna Paula Altbergson. Sierota wychowująca się w sierocińcu Sióstr Karmelitanek.

- Wiemy od czego zacząć. Proponuje najpierw pojechać do sierocińca.
- Zgoda.

Wyszli. Na zewnątrz szalała burza śnieżna.
- To będzie długi dzień – powiedziała Jess kiedy wsiadali do taksówki.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
Stary 23-10-2010, 00:19   #14
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Baldrick od dłuższej chwili obserwował swojego nowego szefa, pierwsze wrażenia zdawały się potwierdzać, Pan Strepsils nie był człowiekiem, który by coś udawać potrafił, nieustępliwy i odważny, nie tracił czasu na zbędne działania, lecz starał się przeć do przodu. Prawdopodobnie dzięki takiemu właśnie sposobowi postępowania był tak diabelnie skuteczny, tak przynajmniej słyszał Baldrick kiedy wypytywał o niego znajome osoby. Zapewne był to dobry wybór, Wydział Specjalny potrzebował kogoś takiego, następcy Mac Nammary, który lepiej radziłby sobie z obowiązkami niż Quattermayer. Mimo wszystko Baldrick spoglądał na niego z politowaniem jak na nieuświadomionego głupca, który sam nie wie w co się właściwie pakuje. Terrence stał więc nad nim i patrzył z góry doskonale zdając sobie sprawę, że tradycyjne metody policyjne i mocny charakter nowego przełożonego nie muszą wcale oznaczać sukcesu, nie zdziwiłoby go nawet gdyby skończył podobnie jak jego poprzednik. To jednak nie było istotne, bowiem teraz najważniejsze było to, iż detektyw otrzymał kolejną szansę, przetrwał koszmar, wyrwał się z więzienia i teraz szykował się od rewanżu z słynnym Astarotem.

Sam sposób przemawiania nie robił na nim wrażenia, jednak nowe informacje sprawiły, że zaszczycił Strepsilsa swoim spojrzeniem. Zmienił się schemat, poćwiartowana została dziewczynka, a więc morderca zrezygnował z pełnoletnich ofiar na rzecz małego urozmaicenia. Nabierało to zresztą jeszcze bardziej intrygującego sensu dzięki temu, iż zwłoki zostały wysłane na prywatny adres Mac Davella. Usta Baldricka lekko drgnęły, nie dlatego by przejął się losem dziecka lub tym komu zostało dostarczone, lecz dlatego, że ledwo powstrzymał się od uśmieszku, który stanowczo nie był na miejscu. Astarot z nimi pogrywał, prowokował, czuł się pewnie i chciał się najwyraźniej jeszcze zabawić. Oczywiście przez głowę przeszła mu również myśl, iż mogła to być jedynie próba naśladownictwa, logika jego rozumowania nie pozwalała mu wykluczać także i takiej możliwości.

- Dziecko we mgle - zadrwił w duchu z Strepsila, gdy ten zaczął wymieniać dziwne przypadki, jakie przytrafiły się detektywom prowadzącym tę sprawę, już samo określenie śledztwa jako przeklętego nieźle go rozbawiło.

O tym, że ktoś jeszcze pomógł im wtedy na Red Hook usłyszał po raz pierwszy, panowało tam takie zamieszanie, iż równie dobrze mogło być tam o wiele więcej osób. W każdym razie jednak człowiek ten lub demoniczny pomiot, bo tego nie można było być pewnym, przyczynił się do tego, że przeżyli. Ciało snajpera oczywiście zniknęło, czy należało się temu dziwić?

Strepsils opracował swój własny plan działania, tym razem mieli pracować w duecie, więc szansa na przejęcie funkcji koordynatora przepadła. W dodatku Baldrickowi trafił się niejaki Falkow, który od niedawna pracował w Wydziale Specjalnym, dokładnie od trzech lat i choć być skutecznym w terenie gliną, dobrze wyszkolonym, to jednak wciąż był jedynie żółtodziobem. Mimo wszystko Terrence wiedział, że to kompetentny człowiek, który mógł być dobrym wsparciem, trzeba jednak przyznać, iż nie miał zamiaru okazywać mu przez to jakiś względów.

- A teraz przydziały. Cohen i Kingston – zajmiecie się identyfikacją ofiar. Mac Davell i Mayfair. Przejedziecie się do firmy kurierskiej i przepytacie jej pracowników o przesyłkę. Falkow i Baldrick, sprawdzicie pewien anonimowy telefon. Zamieściliśmy zdjęcie ofiary po retuszu w mediach. Dzwonił jakiś starszy mężczyzna, mówiąc, że widział to dziecko trzy dni temu z innym mężczyzną. Macie adres potencjalnego świadka. Chociaż nie robiłbym sobie zbytnich nadziei, to jednak zawsze jest jakiś trop, który trzeba sprawdzić. Ale najpierw raporty: Cohen, Baldrick i Kingston. Ruszajcie. I złapcie skurwiela. To tyle.

Po tych słowach opuścili Strepsilsa, który już przygotowywał się do wygłoszenia kolejnej odprawy, wzrok Terrenca tym czasem powędrował w stronę nowej pani detektyw, pierwszy raz ją widział, więc zapewne została nie dawno przyjęta lub też skądś ją przeniesiono. Kilka sekund później tuż przy jego boku pojawił się Mike Falkow, najwyraźniej miał zamiar coś powiedzieć, lecz Baldrick zaczął jako pierwszy.

- Kto to? - rzucił od razu palcem wskazując na odchodzącą kobietę.

- Mayfley czy jakoś tak, przyjechała z Vegas, nic więcej nie wiem - odparł pewnie mężczyzna - W każdym razie, Mike Falkow, wiele o panu słyszałem - wysunął dłoń w kierunku Terrenca.

- Daruj sobie uprzejmości i skocz po kawę Mike - rzekł Baldrick i zaczął odchodzić w kierunku swojego miejsca pracy.

- Chyba się nie zrozumieliśmy staruszku - wypalił od razu Falkow - Jestem detektywem tak jak i ty, nie będę ci skakał po kawę, załatwiał dziwek, ani właził w dupę, pracujemy na równych zasadach.

- Świetnie, w takim razie skocz po sok.

- Słuchasz mnie w ogóle?
- uśmiechnął się wrednie - Pracujemy razem, czy ci się to podoba czy nie. Nie będę się do ciebie dostosowywał.

- Co wiesz o sprawie?


- Słucham?

- Za trudne pytanie?

- Nie... czytałem akta, o co ci chodzi?

- Nicole Rock.

- Kto?

- Nicole Rock, zaginęła, wiesz o tym? Czytałeś do licha te akta?


- Odczep się, ok? Zmierzasz do czegoś czy to jakiś nudny wywód?

- Znajdź akta sprawy, chcę wiedzieć co z tą dziewczyna -
odpowiedział spokojnie Terrence, a następnie dodał już innym tonem - Na co czekasz?

- Dupek
- skomentował jedynie Falkow i nim odszedł powiedział jeszcze - Mam nadzieję, że to coś ważnego.

Baldrick machnął na niego dłonią i znów skierował się w kierunku swego biurka, wyglądało na to, iż przez jakiś czas było ono wykorzystywane przez kogoś innego, gdyż część rzeczy została zapewne w pośpiechu odłożona w złe miejsca, zaś i tak ich większość znajdowała się w niewielkim kartonowym pudełku. Limitowana kolekcja serialu Law & Order (z autografem Richarda Belzera na edycji SVU) była w świetnym stanie, gorzej było natomiast z plakatem Shawna Michaelsa, który tej próby czasu nie wytrzymał i przedarty praktycznie na pół nie nadawał się już do niczego. Detektyw pokręcił jednak jedynie głową i zabrał się za pisanie raportu, nigdy za tym nie przepadał, ale tym razem miała to być czysta fikcja literacka, więc poniekąd sprawiło mu to pewną przyjemność. Pominął demoniczny cień Nasha Tharotha, wrednego demona, który wesoło hasał między autami oraz spotkanie z prawdziwym magnatem, paniczem Hesusem i jego bandą uroczych Sukkubów. Skupił się natomiast na swojej bohaterskiej postawie, próbie zatrzymania dwóch podejrzanych przy ogromnym niebezpieczeństwie jakim był ostrzał snajpera. Generalnie raport sam w sobie był mało użyteczny i chyba aż nadto zbliżony do Ataku na posterunek lub nawet Helikoptera w ogniu.

Ogarnięcie tego całego bałaganu oraz dokończenie dzieła nie zajęło mu zbyt wiele czasu, lecz dzięki temu nie musieć zbyt długo czekać bezczynnie na Falkowa, który wreszcie, z nieco ponurą miną, zjawił się na miejscu. W dłoni trzymał jakiś wypełniony bazgrołami notatnik, nie był zbyt zadowolony z tego, iż musi rozmawiać z Terrencem.

- Co znalazłeś? - rozpoczął od razu detektyw nie czekając na partnera.

- Nicole Rock - rzekł powoli siadając na biurku Baldricka po czym zaczął niechętnie czytać - Bliska przyjaciółka A. Watermann, zaginęła w czasie śledztwa, jej chłopak...

- To wiem, pracowałem nad tym -
przerwał detektyw - Co z podsłuchem? Było polecenie pilnowania linii, obserwowania domu.

- Śledztwo całkowicie zawieszono więc odłożono i to, w aktach nie ma nic o tym czy dziewczyna wróciła do domu.


- Wyślij tam mundurowych, niech przepytają matkę czy ktoś się z nią nie kontaktował.

- Ok, ale najpierw proponowałbym zadzwonić do naszego świadka.


Baldrick powstrzymał się od wrednego komentarza i sięgnął w kierunku telefonu, wystukał szybko numer i czekał aż nastąpi połączenie.

- HALO!!! - odezwał się nagle jakiś starszy mężczyzna o lekko zachrypniętym głosie.

- Witam, z tej strony Terrence Baldrick Wydział Specjalny Nowoyorskiej Policji - rzekł uprzejmie.

- HALO. Proszę mówić głośniej. Nic nie słyszę. - Teraz detektyw był już pewien, że ta drobna sprawa zajmie mu dłużej niż się spodziewał, zaczął żałować, iż nie dał wcześniej słuchawki swojemu partnerowi.

- TERRENCE BALDRICK, N.Y.P.D. - powtórzył nie siląc się już na żaden miły ton.

- AAA - powiedział mężczyzna, zdawało się, że rzeczywiście wreszcie zorientował się o co chodzi... - JUŻ MAM. DZIĘKUJĘ.

- Rozumiesz co do ciebie mówię stary durniu?
- wypalił wrednie Baldrick, a tymczasem Falkow niemal podskoczył i zmierzył go ostrym spojrzeniem sugerującym, iż nie tak powinno się prowadzić rozmowę, postukał się nawet palcem w czoło, jednak Terrence kompletnie go zignorował - To jakiś stary piernik.

- TAK. OCZYWIŚCIE. NIE. NIE MAM ŻONY. NIE ŻYJE.


- Samobójstwo? Nie zdziwiłbym się... - Tym razem jego partner nie wytrzymał i próbował odebrać telefon detektywowi, jednak ten zdołał się łatwo wybronić.

- Ojciec daj mi ten telefon - usłyszał nagle w tle - Halo? Kto mówi? - spytał męski głos, najwyraźniej wreszcie podszedł do słuchawki ktoś nieco bystrzejszy od staruszka - Przepraszam za te krzyki. Z kim mam przyjemność?

- Terrence Baldrick, N.Y.P.D.


- Witam. To ja dzwoniłem. Andy Warpen do usług - od jakich konkretnie usług detektyw nie miał już zamiaru pytać - Przepraszam za ojca.

- W porządku, czy mógłby pan powiedzieć coś więcej na temat tego co pan widział?
- rzekł Terrence po czym przełączył na tryb głośnomówiący.

- Jak już mówiłem, widziałem dziewczynkę, którą szukacie i jednego mężczyznę jej towarzyszącego.

- Pamięta pan kiedy dokładnie pan ich widział? Takie szczegóły jak godzina zawsze są bardzo istotne.

- Trzy, może cztery dni temu. Wieczorem, koło 4.

- Jest pan w stanie opisać wygląd tego mężczyzny?


- Tak. Wysoki. Jasne włosy. Nie nosił czapki. Ciemny płaszcz. Twarzy dobrze nie widziałem, ale jakby co jest szansa bym rozpoznał.

- Byłbym wdzięczny gdyby zgodził się pan na wizytę w komisariacie w celu spisania pana zeznań.

- Oczywiście. A nie łatwiej byłoby kogoś przysłać? Podpisze co trzeba, nie ruszam się za daleko.

- Wie pan. Poruszam się na wózku
- dodał jakby na swoje usprawiedliwienie

- W porządku, wyślę do pana funkcjonariuszy, którzy spiszą zeznania.

- Dziękuję. Ten facet kierował się w stronę starej fabryki za moim domem. Wezwałbym policję wcześniej, ale dziecko nie wyglądało na przestraszone -
rzekł nieco smutnym głosem - Przykro mi, mogłem coś zrobić.

- Proszę się tym nie przejmować, to nie pana wina. Teraz już my zajmiemy się tą sprawą.

- Dorwijcie tego drania
- rzucił z determinacją.

- Złapiemy go, dziękuję panu za wszystkie informacje. Do widzenia.

- Do widzenia.

- Jedziemy? -
spytał od razu Falkow, który już gotowy był do wyjścia.

- Jedziemy - odparł krótko Baldrick - Zaczekaj na mnie na dole, przy aucie.

- Prowadzę.


- Spytaj czy mnie to obchodzi - rzekł obojętnie Terrence ruszając powoli w kierunku korytarza.

- Mnie też to gówno obchodzi. Dlatego prowadzę i tak jest zawsze Baldrick.

- Rób co chcesz. Żółtodziobom się ustępuje
- spojrzał na niego - Niepisana reguła.

Falkow odszedł naburmuszony, średnio udało mu się odegranie macho, zresztą Terrence i tak się nim nie przejmował, miał na głowie inne problemy. Przede wszystkim miał zamiar chwilkę pogadać z Stablerem, więc w stronę jego biura właśnie zmierzał. Na miejscu udało mu się zastać swojego przyjaciela, przydzielał rozkazy kilku młodym technikom i wydawało się, że sam również w ciągu kilku minut będzie gdzieś wyruszał, sądząc po ubiorze - do domu.

- Terrence! - krzyknął głośno kiedy tylko zorientował się kto go odwiedził - Już myślałem, że cię dzisiaj nie znajdę! - podszedł do niego i z wesołą miną uścisnął mu dłoń.

- Miłe słowa - powiedział Baldrick - jak na kogoś kto nie odwiedził kumpla w szpitalu przez kilka miesięcy.

- Przecież wiesz jak było - wytłumaczył szybko - Zamknęli was w tej twierdzy i nikt nie mógł się tam dostać, pieprzone Alcatraz. Sam próbowałem kilka razy, ale cytuję: Pan Baldrick potrzebuje spokoju, teraz nie można go odwiedzić.

- Dom wariatów, dobrze, że wreszcie się wyrwałem.

- Jasne. Słuchaj... trochę mi się teraz śpieszy, muszę odebrać Angie od jej kuzynki, spotkamy się potem, wpadnę z piwkami do Juniora.

- Pewnie, innej możliwości nie ma.


Razem ruszyli w kierunku wyjścia, Stabler pod pachą trzymał jakiś spory zestaw papierów, co chwila musiał więc manewrować by żaden z nich nie upadł na ziemię. Ewidentnie był w dobrym humorze, oczywiście Baldrick miał zamiar wypytać go dokładnie o powód tego stanu, dawno już nie widział tak rozpromienionego przyjaciela.

- Powinieneś się wybrać na wakacje - rzekł nagle Theo - Hawaje, Skandynawia, Kambodża.

- Jasne, chcesz żeby cały Wydział Specjalny padł? Skończę tę robotę i pomyślę o wycieczce -
odparł Terry - Może Kanada?

- Tam mówią po francusku, Kanadyjczycy są prawie jak żabojady
- powiedział z krzywą miną Stabler - Wróciliście do sprawy Tarociarza? Komenda huczy na ten temat, jakieś przeklęte śledztwo, kulty i te sprawy.

- Znawcy - rzucił z przekąsem - Wrócił MVP, więc rozwiążemy sprawę.

- Skromny jak zawsze, nie Baldrick?


- Zaliż owszem panie Stabler. - Wymienili się krótkimi uściskami dłoni i już mieli się rozejść kiedy nagle Terrence krzyknął jeszcze - Nasłałeś na mnie Juniora, prawda?


- Do zobaczenia Terry - odparł z ogromnym uśmiechem na twarzy po czym wsiadł do taksówki.

***

- Gotowy? - spytał Falkow kiedy tylko Terrence wsiadł do służbowego auta.

- Nie gadaj, tylko ruszaj.

- Wiem dlaczego nikt cię nie lubi
- zmienił nagle temat.

- Oh, tak? - rzucił obojętnie po czym założył na uszy małe słuchawki.

- Tak, chodzi o to...

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KZ2lWyTi0oY[/MEDIA]

Muzyka płynąca z radia skutecznie zagłuszała wszelkie denerwujące dźwięki, więc Baldrick mógł się dokładnie skupić na tym co widział za oknem. Stara fabryka, którą mieli odwiedzić, znajdowała się w Queens, czyli regionie, który detektyw znał bardzo dobrze. Na szczęście on sam mieszkał w nieco lepszej jej części, a i mieszkanie zachowywało wysoki standard dopóki nie zalała go woda. Samo sąsiedztwo fabryki nie było zbyt ciekawe, znajdowały się tam paskudne, dawno już nieremontowane mieszkania oraz zapomniane budynki przeznaczone do wyburzenia. Do tego należało jeszcze dodać grupy drobnych przestępców oraz całe bandy dzikich lokatorów i bezdomnych, którzy w tej właśnie dzielnicy znaleźli dla siebie miejsce. Mimo wszystko widok ten nie gorszył Terrenca, przyzwyczaił się już do takiego obrazu Nowego Yorku, nie było to nic nadzwyczajnego, w każdym mieście można było znaleźć tego typu regiony.


Zaparkowali jak najbliżej się dało, od razu po wyjściu ich buty zatopiły się w brudnym śniegu, który jednak i tak mógł uchodzić za oazę czystości, bowiem wokół pełno było różnego rodzaju porzuconych rzeczy oraz pospolitego złomu. Efektu dopełniała również zniszczona siatka, która utrzymywała się już tylko dzięki murkowi (nomen omen wysmarowanemu fekaliami) o który się opierała, kawałki ostrego szkła, butelek po tanich trunkach i zużyte (być może nawet kilkakrotnie) prezerwatywy. Gdyby coś takiego pojawiło się na wystawie awangardowej sztuki zapewne cieszyło by się sporym powodzeniem, jednak odczucia estetyczne detektywów z Wydziału Specjalnego były zgoła inne. Falkow wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zasłonił nią usta klnąc przy tym cicho, natomiast Baldrick potraktował to jedynie jako pewną niedogodność. Widział już gorsze rzeczy, wystarczy tu chociażby wymienić dom Davsona albo wybuch jednego ze strażników podczas ratowania podejrzanego. Wspomnień czar.

Na śniegu znajdowało się mnóstwo śladów i nawet jeśli wśród nich wciąż były te należące do mężczyzny widzianego przez świadka, to ich poszukiwania przebiegały by nie zwykle żmudnie. Wyglądało zresztą na to, iż było to dość popularne miejsce, być może jakiś często używany skrót, co również nie ułatwiało sprawy. Baldrickowi szybko rzuciła się w oczy jedna rzecz, to miejsce idealnie pasowało do poprzednich lokacji mordów, szare i brudne. Utwierdziło go w tym przekonaniu również graffiti na murze, pełne było obraźliwych słów, tych które zwykle się pisze kiedy nie ma się pomysłu na nic lepszego, lecz również i znajomy rysunek umieszczony nad wejściem do fabryki, coś czego nie można było przegapić.


Chwilę później wyczuł, że dzieje się coś złego, znów zaczynał lekko szwankować jego wzrok, póki co nie widział jeszcze żadnej zniszczonej metropolii, ale na rzeczywisty widok nakładał mu się inny, jakby rozmyte i dziwnie zadymione ruiny. Czasem zdawało mu się również, iż kątem oka dostrzega jakieś poruszenie, nie wykonywał jednak żadnych gwałtownych ruchów, nie obracał się nerwowo, aby nie wzbudzać podejrzeń u swego partnera. Zresztą i tak okazywało się, iż była to jedynie jakaś powiewająca na wietrze torebka albo inne śmieci, więc być może był po prostu lekko przewrażliwiony. Kiedy jednak ujrzał w wejściu do fabryki ciemnowłosą kobietę był już pewien, iż ten dzień miał być jeszcze obfity w niespodzianki. Gestem ręki dał Falkowowi znać by ruszył razem z nim, powoli wyciągnął broń, a gdy dziewczyna zniknęła w środku, rozpoczęli pościg. Gonitwa trwała zresztą dłuższy czas, zmęczony i nie radzący sobie kondycyjnie z takim wysiłkiem Baldrick ledwo wdrapywał się po schodach, lecz w końcu mu się to udało. Falkowowi szło oczywiście dużo łatwiej, płynnie przeskakiwał po kolejnych stopniach i bez oznaki zmęczenie wytrwale parł na przód. Widać było, że spragniony był jakiejś akcji.

Na górze ujrzeli ją w pełnej krasie, praktycznie nagą i nieuzbrojoną, ciemnowłosą kobietę, nim Terrence zdążył zareagować Falkow opuścił broń, nie spodziewał się, iż już w następnej sekundzie bezbronna dziewczyna znajdzie się tuż obok niego. Bez żadnego wysiłku zdołała chwycić go za dłonie i cisnąć nim o ścianę znajdującą się kilkanaście metrów dalej, detektywowi zdawało się, iż słyszy niewyraźny trzask kości, w dodatku resztki cementu zaczęły opadać na ciało Falkowa co skutecznie przysłaniało mu widok. Błyskawicznie dobył broni i wycelował w dziewczynę, rzucił jeszcze coś w rodzaju Stój!, po czym wystrzelił. W momencie kiedy naciskał na spust celując dokładnie w tors kobiety ona wciąż tam była, jednak jeszcze nim kula zdążyła opuścić lufę znalazła się tuż przy nim. Zdołał wycelować jeszcze raz, lecz silny chwyt sprawił, iż kolejny pocisk powędrował gdzieś w nieznane. Nie zauważył nawet następnego uderzenia, a jego broń w mig znalazła się gdzieś na ziemi.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=2tmc8rJgxUI[/MEDIA]

Jej silne, niepozorne dłonie zacisnęły się na kurtce Baldricka i bez problemu uniosły go ku górze, czuł, że właśnie zbliża się ten decydujący moment, kiedy stary, bezradny człowiek nie może już nic zrobić, a jedynie czekać na to co nieuniknione. To więc właśnie robił, najpierw wpatrując się twardo w oczy napastniczki, a następnie nieco niżej. Zachować dumę - to było najważniejsze.

- Niezły biust - wykrztusił z siebie - Prawdziwy?
 
__________________
See You Space Cowboy...

Ostatnio edytowane przez Bebop : 23-10-2010 o 12:11. Powód: Drobne poprawki
Bebop jest offline  
Stary 23-10-2010, 08:03   #15
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Błotna breja w którą zamieniał się padający śnieg opadając na ziemie, ciamkała pod ciężkimi butami Rafaela rozłażąc się na boki. Mężczyzna szedł zamyślony mijając kolejne ulice Nowego Yorku. Tego poranka dowiedział się, że Astaroth powrócił, że prawdopodobnie wciela w życie swój kolejny diabelski plan. Plan, który ma go wywyższyć pośród innych upadłych. Napełnić mocą, postawić... ponad Boga, za Boga.
Bluźnierstwo.
Problemem z jakim borykał się w myślach Alvaro idący w kierunku swojego lokum było ogólne JAK?
Jak ogarnąć to wszystko? Jak zdobyć informację, które będą w rękach policji w miarę posuwania się śledztwa do przodu? Jak nie zwariować w tym wszystkim?

Zimne powietrze orzeźwiało. Mróz szczypał intensywnie w nos mając problem w „przebiciu” się przez gęstą brodę by zaatakować policzki. Determinacja Silenta walczyła ze słowem JAK. Mężczyzna zastanawiał się czy skontaktować się ze swoimi byłymi partnerami, którzy wraz z nim w jego poprzednim życiu walczyli z Astarothem. Nie był jednak do końca pewien słuszności swego planu. Bo niby co by miał im powiedzieć? Witam. Jestem Alvaro. Tak, ten co zmarł na zawał. Nie, nie to wszystko okazało się ponurym żartem. Tak na prawdę to żyje. Przecież widzicie. Jedynie poszerzył mi się repertuar żywieniowy. O co? A tam. Błahostka. Krew....
Alvaro powstrzymał grymas śmiechu. To nie było zabawne.
Krew
Silent powędrował wzrokiem w kierunku skąd dochodziła woń tego życiodajnego nektaru. Świeżych plam czerwieni na brudnym śniegu. Prawie czuł jej smak na języku. Ciepło z jaką rozchodziła się po ciele. Prawie. Jego wzrok zatrzymał się na butach stojących niedaleko plamy krwi. Przeniósł go wyżej. Dwóch policjantów strzegących zaułka. Patrzyli w jego stronę. Pewnie wyglądał podejrzanie stojąc tak w rzece ruszających się po chodniku ludzi. Nie prowokował. Poszedł dalej swoją drogą czując jeszcze przez chwilę ich spojrzenie na swoich plecach.

Tyle czekał na ruch tego anioła. Po to jedynie, żeby teraz nie wiedzieć jak go dopaść. Dla świata był umarły. Dla policji stał się tym na których kiedyś polował. Mordercą. Psychopatą. Stał się tym z kim kiedyś walczył. Z wynaturzeniem społecznym. Socjopatą. Po to jedynie by dać choć ułudę przewagi w walce z tak potężną istotą jak Astaroth. Dać zalążek siły. Nadzieję na zwycięstwo w tej partii szachów.
Czuł się zmęczony. Cholernie zmęczony. Na szczęście do mieszkania miał już blisko.
Zanim zanurzył się w odrapaną, zapełnioną grafitii bramę, przystanął. Coś było nie tak. Jakimś nowym zmysłem poczuł... drganie powietrza. Takie, które powstaje przy wysokich temperaturach. Była jednak zima. Luty, a nie lato na plażach w Miami. Alvaro, który dopiero co spieszył się do domu uciekając przed zimnem, spocił się. Poczuł szum krwi przyspieszającej swoją wędrówkę po żyłach. Uderzenie gorąca. Od strony bramy. Nozdrza podchwyciły intensywniejszy niż dotychczas gryzący zapach ludzkich szczyn wydobywający się z bramy. Ludzie potrafili z różnych miejsc robić sobie ubikację. Najdziwniejsze było to, że w tej chwili Silent był w stanie rozróżnić każdy z nich. Dotychczas zlewający się w jeden smród moczu, teraz różnił się od siebie, taj jak ludzie wypróżniający się w tej bramie.
Był jeszcze jeden zapach. Tak bliski a zarazem tak już obcy. Zapach dymu tytoniowego. Zapach odpalonego szluga.
Silent sięgnął w kierunku rękojeści noża. Jego jedynej broni, która zdążyła już zadać tyle śmierci. Jego miecza zemsty.
Głos.
Znany.
Smuga niedopałka znikająca w brudnych zaspach śniegu, zgromadzonych przy bramie.
Inna twarz. Ten sam głos.
Wrócił

- Jacoob – wyrwało się brodatemu samoistnie
Żart
Rada

- Gdzie byłeś? – dłoń Silenta cofnęła się od broni pomimo tego, że Jacoob wyglądał zupełnie inaczej niż go zapamiętał były detektyw

Jacoob pozostał tajemniczy. To się w nim nie zmieniło. Nie wyjawiał wiele. Prawie nic. Trzeba by go ciągnąc za język ale nie teraz. Ta zasikana brama to nie było miejsce do rozmów. Nawet pomimo tego, że pod czaszką krążyły miliony pytań. Dziwnych pytań.
Jacoob wcisnął w ręce brodatego kopertę opieprzając go jednocześnie, że powinien lepiej się odżywiać i ogolić. Brakowało jeszcze, żeby potarmosił Alvaro po gęstej brodzie. Na szczęście nie zrobił tego.
Rafael cieszył się, że chłopak wrócił. Chłopak.... Podejrzewał, że to on w obliczu swojego rozmówcy jest młodym chłopczykiem albo jeszcze lepiej - niemowlęciem. Nie wiedział ile lat Jacoob już przeżył, ale patrząc na jego emanacje wiedzy o świecie poza zasłoną na pewno nie była to mała liczba.
Wspomniał jeszcze o klubie. Czyżby chłopaki bawili się w Straconych Chłopców organizując sobie klub wampirów....

- ... gdzie powinieneś się udać, jeśli chcesz dopaść skurwiela. Wiesz o kim mówię.... – Silent zakodował sobie dość wyraźnie ten przekaz.

Milczał słuchając chłopaka uważnie. To on był jego wiedzą. Wiedzą o tamtym świecie, więc starał się by żadne słowa Jacooba jemu nie umknęły.
Ścisnął wręczoną kopertę w dłoni ubranej w wełnianą rękawiczkę.
Wampir nie potarmosił brody ale poklepał zarośnięty policzek gestem, rodem z mafijnych filmów i zniknął. Jak jakiś magik znikający z pudełka do którego dopiero co go zamknęli. Tutaj jednak nie było pudełka.
Wiele pytań... ale później, teraz...
Otworzył kopertę gwałtownie prawie rozrywając umieszczoną w niej wizytówkę i mała kartkę. Zerknął na wizytówkę chowając go do wewnętrznej kieszeni puchowej kurtki w jaką był ubrany i spojrzał na kartkę. Adres. Queens. Stare tereny fabryczne. Dopisek „WAL TAM JAK NAJSZYBCIEJ!”
Alvaro spojrzał w kierunku bramy i podwórka na który wyzierały okna jego mieszkania, potem wyciągnął zapalniczkę, pamiątkę po jego nałogu. Spopielona karteczka zniknęła w błotnistym śniegu. Kilka przecznic dalej Silent znikał w wejściu do metra.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Lx58hXh4pVA[/MEDIA]

Nie mylił się. Adres na który przybył nie przeczył jego wyobrażeniom na temat tego miejsca. Budynki fabryczne, a raczej ich ruiny. Milczący świadkowie przemijającego czasu
Dużo ich. Co teraz.
Nie musiał się długo głowić. Najpierw w wejściu jednego z nich zniknęła postać a chwilę za nią kolejne dwie. Pomimo odległości rozpoznał jedną z nich. Baldrick. Wydział Specjalny. Wraz z drugim mężczyzną gonił kogoś.
Silent był w domu.
Szybko się rozejrzał by upewnić się, że nie ma kogoś jeszcze i puścił się biegiem w tamtym kierunku. Zanim przekroczył próg zatrzymał się przyglądając się grafiti jakie widniało nad wejściem.



Kiedy wszedł do środka nie zauważył nikogo. To słuch go prowadził. Słyszał cieżki oddech i kroki na kamiennych schodach fabryki. Ruszył za nimi. W górę tego budynku. Był blisko. Zanim wkroczył do Sali usłyszał krzyk – Stój! i następujący zaraz za nim strzał. Kilka chwil potem zobaczył już to coś. Dziwaczną istotę, która cisnęła właśnie z niewyobrażalną siłą uśmiechniętym Baldrickiem o ścianę magazynu. Można by ja nazwać demonem, gdyby Rafael widział wcześniej demona. Istota pokryta była metalicznymi kolcami i innymi elementami metalowymi wyłażącymi z jego ciała niczym wielki, dwunożny jeż, stworzony przez chorego psychicznie stwórcę. Z łba tej poczwary sterczały wykręcone rogi. Bestia z piekła rodem. Dziecię Metropolis.
Do nozdrzy Silenta wdarł się słodki zapach krwi. To drugi mężczyzna, zapewne partner Baldricka leżący nieopodal brodacza, wydzielał tą woń, a raczej jego krew wypływająca intensywnie z rany. Mężczyzna był nieprzytomny, może już martwy, przyprószony kawalkami cementu niczym śniegiem, który padał na zewnątrz. Silent dostrzegł bron lezącą koło nogi rannego. Nie czekał długo. Zanim stwór wyczuł jego obecność i odwrócił się do niego powietrze przeszyły trzy strzały.
Delikatny dymek unosił się z lufy pistoletu. Silent widział zagłębiające się w poczwarę naboje. Nie było krwi, nie było posoki tryskającej z rany. Był tylko dym w miejsce potwora. Dym, który zniknął tak szybko jak się pojawił. Albo Silent go rozwalił albo to coś uczyło się od Jacooba jak szybko zabierać tyłek w troki.
Alvaro spojrzał na Baldricka. Ich spojrzenia się spotkały. Na ułamek sekundy. Rafael był tego pewien, chociaż chwilę po tym wzrok policjanta zasnuła mgła i pogrzebały go powieki. Podbiegł do niego. Zbadał jego puls. Detektyw był nieprzytomny i zapewne poobijany ale żył.
Dlaczego goniłeś to coś? Jak daleko jesteście w sprawie? Czy tutaj zabito tą dziewczynkę?
Pytania bez odpowiedzi.
Krew
Chwilę później Silent już kucał przy drugim mężczyźnie przyssany do jego rany. Takie marnotrawstwo życia. Czuł puls tego policjanta. Serce biło. Żył. Tak jak Rafael w tej chwili. Ciepły nektar życia wypełniał go całego. Dawał siłę. Wiarę w zwycięstwo
Musi przestać...
Nie zatracić się w tym. Odciągnął niechętnie głowę zlizując resztki krwi ze swych warg. Wzrok jakby się wyostrzył Szybko ściągnął kurtkę Baldricka, wyciągając z niej wcześniej jego komórkę i zwinął ją najmocniej jak się dało i przyłożył ją do rany drugiego detektywa by choć trochę zatrzymać krwawienie. Dzięki tej czynności miał szanse przyjrzeć się lepiej stanowi w jakim znajdował się detektyw. Na oko Alvaro to chłopak już nie potańczy. Będzie jak kiedyś on sam, kiedy leżał po zawałowym prezencie Astarotha w sali szpitalnej przewracając jedynie oczyma. Ten policjant jednak nie miał zawału. Miał przetrącony kręgosłup i rozbitą czaszkę. Nie mógł się ruszać.
Na jedno wychodziło.
Nie wiem czy będziesz chciał żyć w takim stanie ale nie mi o tym decydować – pomyślał wyciągając legitymacje mężczyzny.
Mike Falkow – wyczytał wstając. Ponownie zerknął w kierunku rannego. Tak teraz go poznał. Jakiś rok temu konsultował prowadzoną przez młodzieńca sprawę.
Silent zabrał jego legitymację. Wyciągnął z kieszeni schowany tam kilka chwil wcześniej telefon Baldricka, który wyciągnął z jego kurtki. Wpisał numer centrali Wydziału Specjalnego Nowojorskiej Policji

- Tutaj detektyw Baldrick. Jestem w magazynie w Queens. Kod 766. Ranny policjant – powiedział to bezbarwnie i przerwał połączenie.

Podszedł do Baldricka. Włożył mu telefon do kieszeni. Chciał napisać krótką notkę do tego skurczybyka by ufał tylko dawnym członkom zespołu, ale odpuścił. Baldrick i tak ufał tylko sobie.

- Powodzenia – rzucił do nieprzytomnego mężczyzny

Wychodząc zabrał bron z której strzelał do demona. Może się jeszcze przydać.
Dzięki krwi czuł się młodszy, szybszy i silniejszy. Miał chwilę zanim przyjedzie policja. Niewiele ale zawsze coś. To oko po coś tutaj było. Przejrzał kilka pomieszczen. Niestety, natrafił jedynie na gruz i cement. Żadnych ciał, śladów, niczego dziwnego.
Opuszczając teren fabryki słyszał juz zbliżające się policyjne radiowozy.
Silent kierował się na drugi z adresów jakie wręczył mu Jacoob. Liczył, że i tamten tam będzie. Miał wiele pytań. Naprawdę wiele… i na każde z nich żądał odpowiedzi.

Gołębie drepczące przed nim zerwały się do lotu kiedy zaczął biec.
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 24-10-2010 o 22:07. Powód: dopisałem informacje z magazynu odnosnie przeszukania otrzymana od MG
Sam_u_raju jest offline  
Stary 23-10-2010, 18:37   #16
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Nowy York, 23 lutego 2012
Okolice godzin południowych


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rQhOk2N1h3E&list=QL&playnext=2]YouTube - Apocalyptica - Death Zone[/MEDIA]


Są w ludzkim życiu takie dni, które zaczynają na pozór dobrze, a kończą tragicznie.

Na przykład pan Dowson otrzymał rano wiadomość, że żona zaszła w ciążę po kilku latach starania. Może właśnie ze szczęścia wyskoczył na ulicę nie dostrzegając nadjeżdżającego samochodu. Stukot jego głowy o beton jest ostatnim co usłyszy w swoim życiu.

Albo starsza pani Garment, tak starannie szykująca się na spotkanie z nową miłością swojego życia – Malcolmem. Szczęśliwa pośliznęła się na wysokich, stromych i oblodzonych schodach i spadając złamała kark. Przeżyła, lecz pozostanie bezwładną kukłą leżącą w szpitalnym łóżku.

Albo Garrison. Małoletni narkoman. On też był szczęśliwy, ze udało mu się zdobyć kasę na kolejną działkę. Jak się okazało – zanieczyszczoną i ostatnią.

Tak. Szczęście w Nowym Yorku to niestała suka. Potrafi kopnąć w tyłek znienacka i cholernie boleśnie, o czym niedługo mogli przekonać się detektywi z Wydziału Specjalnego NYPD.


Detektywi Jessica Kingston i dr Patrick Cohen

Miasto zza okien jadącego samochodu wyglądało zupełnie inaczej. Owszem – brudne jak zawsze. Owszem – tłoczne i hałaśliwe. Jednak nie widać było owych śladów wojen gangów ani innego gówna o którym tyle trąbią media.
Za to jest śnieg. Brudny. Zwalony na chodnikach. Zmieniony przez opony i podeszwy butów w brudną breję. Ale śnieg nie poddawał się w tej walce. Z nieba ciągle nadciągały posiłki. Wielkie. Leniwie wirujące w powietrzu płatki szybko dołączające do syfu zalegającego ulice.

Drogowcy nazywają to utrudnieniami, wy cholernym korkiem. A staliście w trzech takich, nim dotarliście na miejsce. W jednym miejscu nawet mijaliście karetkę i policyjny wóz. Obok samochodu ze zgiętą maską i stłuczoną, okrwawioną przednią szybą, siedział jakiś mężczyzna z twarzą zasłoniętą rękami. Chyba płakał. Zapewne kogoś właśnie przejechał. Zapewne ze skutkiem śmiertelny.

W końcu jednak dotarliście na miejsce. Sierociniec sióstr Karmelitanek. Surowy, leżący nieco na uboczu, osłonięty płotem i ogrodem budynek. Zimowy ogród z pozbawionych liśćmi drzewami i zasypany śniegiem mógł z powodzeniem robić za scenerię do jakiegoś filmu grozy. Nawet wielki krzyż w samym sercu ogrodu i kolejny, nad wejściem, były – wypisz, wymaluj – idealne w swym wyrazie.

Dzwonek, krótkie przedstawienie się i po chwili byliście już w środku budynku. Jego wnętrze było równie chłodne i ponure, co sam ogród. Surowe cegły. Spłowiałe tynki. I kolejny krzyż. Wielki, drewniany, zawieszony w głównym holu.

Na wasze spotkanie wyszła starsza zakonnica o surowej twarzy, na której uśmiech bywał zapewne nieczęstym gościem.



- Jestem matka Teresa Plum – przedstawiła się cichym głosem, prawie szeptem. – Co sprowadza państwa detektywów do naszego sierocińca? Mam nadzieję, że nic poważnego.

Jessica - jej głos rozbrzmiał ci w uszach. Pobudził jakieś dziwne szepty i syki. Jakby głosy dzieci. Płacze. Świst przecinanego powietrza. Błagalne jęki i krzyki bólu. Kilka przebijających się przez niepoznanie bariery słów: „Apage! Apage Satanas!”.

Cohen – ty zapatrzyłeś się na moment na wiszący na ścianie krucyfiks. Idealnie odwzorowany Zbawiciel zdaje się naprężać mięśnie z bólu i wykrzywiać swoją zalewaną krwią twarz. Cienie wokół krzyża pogłębiają się i po chwili, zamiast wnętrza sierocińca widzisz wnętrze innej budowli. Budowli która – jesteś tego pewien, nie przynależy do świata który znasz.



- Proszę państwa? – głos Teresy wyrwał was z kilkusekundowego transu. – Nic państwu nie jest?

Wizje i omamy ustępują. Tak samo gwałtownie, jak się zaczęły.

Spoglądacie w oczy zaniepokojonej siostry odzyskując zdolność logicznego myślenia.


Detektywi Miya Mayfair i Walter Mac Davell


Zmodulowane przez emulator słowa cichną jeszcze we wnętrzu waszego samochodu, kiedy tryby w głowach zaczynają pracować.

„Gówno”, „Finansjera”, „Szczury”, „liczba bestii”. Myśli przelatują przez głowę obojga w tempie błyskawicy.

- Wall Street 666? - wypowiadacie te słowa na głos, równocześnie.

Szybkie sprawdzenie GPS w samochodzie powoduje jednak chwilową konsternację. Nie ma adresu 666 na Wall Strett. Jednak krótka rozmowa i mimo wszystko ruszacie na ulicę banków.

Jazda nie jest szybka. Jest wręcz ślimacza, bowiem miasto stoi w korkach. Poziom zdenerwowania kierowców jest wprost proporcjonalny do długości zatorów. Tutaj nawet policyjny kogut na dachu nie pomoże. Musielibyście latać. Na domiar złego znów zaczyna śnieżyć. W samochodzie macie jednak klimatyzację i czas na rozmowy. Jeśli znajdą się tematy i ochota.

W końcu docieracie na tą reprezentatywną ulicę Wielkiego Jabłka. Wspaniałe wysokościowce lśniące w słabym, lutowym słońcu. Dumne fasady banków obwieszone znanymi na całym świecie logami grup kapitałowych i towarzystw asekuracyjnych. Siedziby największych tego świata. Wręcz czuć dolary płynące niewidzialnym strumieniem przez tą aleję.

Zaparkowaliście nie przejmując się przepisami, co zwróciło momentalnie uwagę ochroniarzy pobliskich instytucji. Po krótkich „uprzejmościach” i pokazaniu odznak jednak odczepili się od was, a nawet zadeklarowali wolę popilnowania auta.

Ruszyliście po ulicy. Za bardzo nie wiedząc, czego szukacie. Wasze oczy przeskakiwały od neonu, do neonu, od jednej reklamy do drugiej, od budynku do budynku. Wzrok rejestrował a umysły pracowały na zwiększonych obrotach.

Czujność Mac Davella po kwadransie dała o sobie znać. Jak to czasami bywa o wszystkim zdecydował przypadek. Błysk czegoś pod nogami. Dwudziestopięciocentówka. Faktycznie przyniosła szczęście. Wzrok Waltera padł na wielką studzienkę kanalizacyjną. Szereg numerów wypisanych obok niej trwałą farbą oznaczających zapewne lokalizacje włazu na mapach odpowiednich służb w mieście. Kilka liter i cyferek. Olśnienie przyszło gwałtownie.

- Włazy – detektyw Mac Davell rzucił to jedno krótkie słowo, lecz detektyw Mayfair doskonale je rozumie. Dziesięć minut później znajdujecie leżącą w pobliżu studzienkę. Numer 666. Czujecie, że to jest to.

Serca biją jak szalone. Z podniecenia i satysfakcji. Psychol gra z wami w swoją grę. Grę, w której najwyraźniej ma nad wami kilka ruchów przewagi. Liczycie jednak, że to co znajdziecie tam, w kanałach na dole pozwoli wam na znaczne skrócenie tego dystansu.

Jeśli chcecie tam zejść potrzebujecie na pewno czegoś do odsunięcia okrągłej płyty z napisem New York Sewer i jakiś dobrych latarek. Na dole może też być woda. No, może nie do końca woda, więc przydałyby się jakieś gumowe ochraniacze.

- Niezłe gówno – szept w uchy Miji był tym razem – o dziwo – szeptem jak najbardziej celnym i trafionym.

Oczywiście nikogo przy niej nie było. Za to w głowie czujesz tępy nacisk w miejscu, gdzie zbrojeniowy pręt rozwalił ci czaszkę – tam, gdzie teraz spinają ją metalowe klamry.


Detektyw Terrence Baldrick


Pamiętasz, jak prze mgłę, że naga dziewczyna cisnęła tobą o ścianę. Wtedy musiałeś stracić częściowo przytomność. Osunąwszy się po chropowatej ścianie słyszałeś huk wystrzałów zlewający się w jeden rytm – jak bębnienie szalonego perkusisty w jakimś młodzieżowym zespole. Nie jesteś pewien, ale wydawało ci się, że widzisz kogoś – jakąś brodatą twarz w ciemnych okularach. Jednak drugie oko – te uszkodzone na Red Hook – widziało ... Alvaro. Zmarłego detektywa. Potem naprawdę przestałeś widzieć ....

Ból w obolałej ręce i łomot krwi w uszach były pierwszymi odczuciami, które upewniły cię, że nadal żyjesz.

Zimny, wilgotny beton na którym leżysz wydaje ci się czymś niezwykle przyjemnym.

Czujesz się nieźle obolały. Dziewczyna, jak na takie chucherko, była nadspodziewanie silna.




Kiedy wstajesz mokry beton lśni tysiącem drobinek wilgoci. Uszkodzone podczas wybuchu na Red Hook oko pokazuje ci dziwaczną scenerię wnętrza tych postindustrialnych ruin. Niby podobną, lecz bardziej mroczną i zdewastowaną.

Nie wiesz ile leżałeś bez przytomności, ale nie mógł to być długi odcinek czasu. Jednak ani po dziewczynie, ani po niespodziewanej odsieczy nie ma już nawet śladu.

Falcon leży nieprzytomny. Na pierwszy rzut oka widać, że jego stan jest ciężki. Kiedy patrzysz na jego bezwładne ciało oparte o filar, w który walnął z takim hukiem, czujesz się dziwnie ... podniecony.

Szybko jednak tłamsisz w sobie te zdrożne i chore myśli, mimo że obrazy z twoich snów przez ułamek sekundy pojawiły się w twojej głowie. O mało nie zwymiotowałeś.

- Paskudne to wszystko, no nie – niespodziewany głos pomógł ci zebrać się w garść.

Spojrzałeś w stronę, z której dochodził głos odruchowo szukając broni.

- Spokojne, śpiąca królewno – zaśmiał się nastoletni chłopak o długich włosach i fantazyjnym, różowym kosmykiem włosów. – Gdybym chciał cię załatwić, zrobił bym to, jak byłeś nieprzytomny.

Chciałeś o coś zapytać, lecz uprzedził cię.

- Nie ważne kim jestem. Ważne, że chcę ci pomóc. Zawsze mówiłeś, ze kierujesz się w swej pracy szkiełkiem i okiem. Teraz ten drugi element staje się niezwykle ważny, prawda? Nie lekceważ tego, co widzisz. Może ci uratować życie i ocalić troszkę ludzi.

Otworzyłeś usta lecz władczo podniesiona dłoń chłopaka – o dziwo – nie pozwoliła ci się odezwać. Czułeś przed nim nieracjonalny respekt.

- De Sade naznaczył cię swoim jadem – powiedział chłopak. – Jeśli chcesz być żywy musisz się go pozbyć. Trzymaj.

Rzucił coś pod nogi. Foliowy woreczek.

- Tam znajdziesz skurwysyna. Ale rozegraj to mądrze. Bo inaczej ten perwers najpierw cię wypatroszy a potem wyrucha twojego trupa.

- Czemu mi pomagasz? – zdołałeś w końcu wykrztusić pytanie z zaciśniętego gardła.

- A kto, kurwa, mówi, ze pomagam tobie – uśmiechnął się chłopak złośliwie. – Pomagam sobie, a przez przypadek ty możesz pomoc mi osiągnąć mój cel. I uważaj na siebie. Masz tego w sobie tyle, że każdy Rezydent będzie chciał cię wydoić, co nie jest przyjemne, oj nie ... Ta pułapka jest tego przykładem.

- Czego .. – nie zdążyłeś dokończyć, a chłopak.. znikł.

Dosłownie. W jednej chwili stał tam i z tobą pogrywał w gierki, a następnie już go nie było. Pozostał tylko foliowy woreczek a w środku niego zwyczajna wizytówka.

Czerwony napis głosił:

„TEATR LOVE”
Tutaj ujrzysz to, czego normalne teatry nie pokazują.
Przyjdź. Zobacz. Umów się na indywidualny spektakl. Moja wizytówka jest biletem. Pokaż go przy umawianiu spektaklu.
Markiz De Sade.


- Kurwa! – pomyślałeś. – On tu jest. Naprawdę tu jest.

I wtedy usłyszałeś zbliżające się dźwięki syren i przypomniałeś o leżącym partnerze. A słowo „partner” znów dotarło do miejsc w twoim mózgu, których strony nawet się nie spodziewałeś.

Potrząsnąłeś obolałą głową pozbywając się natrętnych myśli.


Rafael Jose Alvaro


Samotny mężczyzna opuszcza zrujnowany, poprzemysłowy kwartał. Bez wysiłku przeskakuje przez otaczający rozległa parcelę płot. Druciana siatka buja się zrzucając zalęgający na niej śnieg. Mężczyzna stawia kołnierz płaszcza i oddala się ulicą. Kiedy wychodzi na kolejną słyszy już dźwięki syren. Policja i karetka. Niby brzmią podobnie, lecz wprawne ucho potrafi uchwycić różnicę. Mężczyzna wyciąga wizytówkę lokalu. Daleko. Lepiej złapać taksówkę.

* * *


Kilka minut później siedzisz już w dobrze dogrzanym wnętrzu żółtego opla, jadącego przez zaśnieżone miasto. Kierowca – młody Afroamerykanin o wyglądzie ulicznego cwaniaka ścisza jakiś rap i spogląda na ciebie w lusterku. Czuje się pewnie, bo od niechluja, za jakiego pewnie cię wziął, odgradza go mocna, kuloodporna szyba.

- Na siedemdziesiątej siódmej jest zajebisty korek, koleś – mówi kierowca. – Jeśli masz dwadzieścia dolców więcej na zbyciu, polecimy przez obwodnicę. Jeśli nie, odjadę najbliżej jak się da i będziesz mógł wysiąść. To jak będzie, koleś?

Zdecydowałeś. Gdybyś wiedział, ze lokal otwierają po trzeciej popołudniem zaoszczędziłbyś te dwadzieścia dolców.

Trudno.


* * *

Bar było ciężko znaleźć. Nie miał dobrze oznaczonego wejścia. Leżał na bocznej uliczce, wciśnięty pomiędzy drugstore i sex-shoop. Widać było, ze nikt specjalnie nie przejmuje się czystością w okolicy. Wały śniegu, zmieszanego z brudem ulic i solą zalegały chodniki. Ze studzienek kanalizacyjnych unosiła się para cuchnąca ciepłym gównem.

Drzwi lokalu były ciężkie, pomalowane na jaskrawoczerwony kolor i zamknięte na głucho. Na ścianie przy nich wisiały plakaty reklamujące występy jakiś zespołów z modnego ostatnio nurtu progresywnego metalu. Jedna z twarzy gitarzysty któregoś z zespołu wydaje się być znajoma. Tak! To Jackoob. A zespół nosi nazwę FATAL ERROR.

Co nie zmienia faktu, że nawet łomotanie w nitowane blachy nie przyniosło efektu. Przyciągnęło jednak uwagę jakiegoś ubranego a skóry chłopaka.

- Dziadek! – krzyczy do siebie wskazując cię paluchem towarzyszącej mu dziewczyny w stroju mrocznej gotki, w butach na koturnach i z ostentacyjnie mrocznym makijażem. Już z daleka, jakimś nowym – zapewne wampirzym zmysłem – wyczuwasz, że oboje są naćpani. Znasz takie dzieciaki. Pracowałeś z nimi. Próbowałeś wyciągnąć z bagna zwanego światem, a skończyłeś zastanawiając mimo woli, jak smakuje krew tej małolaty.

- Dziadek! – wykrzyknął jeszcze raz chłopak. – Nie czynne, kurwa! Nie widzisz jełopie!

Potem chichocząc oddalił się wraz z dziewczyną w swoją stronę.

Spojrzałeś do góry, widząc grube płatki śniegu spadające z nieba. Ich widok kiedyś cię cieszył, ale kiedy dowiedziałeś się, ze nie tylko deszcz i śnieg spadły z Nieba na Ziemię, jakoś przestałeś zachwycać się dziełem Stwórcy. Tym bardziej, że jeśli się zastanowić, to gówno o tym dziele, tak naprawdę wiedziałeś.

Stojąc z rękami w kieszeniach naprzeciwko zamkniętych drzwi i zastanawiałeś się co dalej, kiedy usłyszałeś zgrzyt zamka i drzwi otworzyły się lekko zgrzytając.

- Jeśli sprzedajesz biblię czy inny badziew, to wetknę ci towar w dupsko – powiedział jakiś mężczyzna zaspanym i nieco wkurzonym głosem. – Nie żartuję, więc lepiej zacznij spierdalać.

Spojrzeliście na siebie. Facet był szczupły, raczej niewysoki, o zniszczonej cerze palacza i grubych zmarszczkach żłobiących mu czoło. Miał lekko siwiejące włosy rozrzucone na głowie w chaotyczny, przypadkowy sposób i najbardziej zielone oczy, jakie widziałeś w życiu. Jak dwa szmaragdy osadzone w oczodołach.

- AAA!!! – powiedział zielonooki – Takie buty. Właź.

- Znamy się – rzuciłeś nieco niegrzecznie.

- Jasne, że nie – odpowiedział człowiek w drzwiach. – Ale ja wiem czym jesteś. Nazywam się Jerome Book i jestem dokładnie tym samym. Włazisz?

Pytanie zawisło w mroźnym, zimowym powietrzu.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 23-10-2010 o 18:49.
Armiel jest offline  
Stary 27-10-2010, 09:52   #17
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
- Wall Street 666? - krzyknęli prawie jednocześnie.
Walter znał dobrze miasto, ale wydawało mu się że na Wall Street nie ma aż tak dużego numeru ulicy. Mimo wszystko jednak ruszyli w kierunku centrum finansowego świata.
Tarociarz znowu rozpoczął z nimi swoją dziwną grę. Jadąc zatłoczonymi ulicami Nowego Yorku, Mac Davell zastanawiał się co musi siedzieć w głowie takiego szaleńca i degenerata.
Mordercy i gwałciciele dzieci nawet wśród innych przestępców byli uznawani za zwierzęta i ludzi kompletnie pozbawionych moralności. W każdym więzieniu świata, tacy ludzi stanowili najniższą kastę. Byli poniżani i pomiatani. Często nie wytrzymywali zadawanych przez współwięźniów tortur psychicznych i fizycznych i odbierali sobie życie. Walter złapał się na tym, że chciałby zobaczyć jak będzie wyglądać Tarociarz po miesiącu w Sing Sing. Niestety droga do tego była jeszcze długa i nie było gwarancji, że zakończy się sukcesem. Walter był pewien, że
morderca zachęcony swoimi poprzednimi sukcesami, stanie się bardziej zuchwały i pewny siebie. Dowodem na to było choćby to, że ciało pierwszej ofiary przesłał na domowy adres Mac Davella.
- O boże - pomyślał, gdy ponownie uświadomił sobie ten fakt - On dokładnie wie, gdzie mieszkam.
Detektyw poczuł jak szorstka pętla strachu zaciska się na jego szyi. Sarah, Tomas i Judi byli w niebezpieczeństwie.
- Muszę poprosić o ochronę. Oni są w niebezpieczeństwie.
- Nie ma takiego adresu - stwierdziła Mia, gdy sprawdziła mapy GPS-ie.
- Tak myślałem - odparł Walter i skręcił w zakorkowaną Wall Street. - Zatrzymamy się tu i poszukamy. Może uda się nam coś znaleźć.
Zaparkowali na początku ulicy, tuż przy budynku giełdy.
Wśród padającego śniegu para detektywów zaczęła poszukiwania. Zasadniczo nie wiedzieli czego szukać. Budynku oznaczonego numerem bestii na pewno na tej ulicy nie było. W takim razie co?
Walter szedł ulicą rozglądając się na boki i przypominał sobie słowa zagadki Tarociarza.
"Teraz podpowiem, gdzie ukryłem drugie. Szukajcie tam, gdzie zbiera się gówno świata finansjery i szczury mają swoje królestwo. Liczba bestii wskaże wam drogę."
Detektyw czuł, że jest blisko celu. Czuł podniecenie, które zawsze mu towarzyszy gdy wpadnie na właściwy trop. Rozwiązanie było tuż tuż. Walter nerwowo rozglądał się na boki. Wchodził pomiędzy wysoki budynki i szukał. Szukał czegoś co będzie oznaczone liczbą bestii.
666 - to tego miał szukać. Tylko gdzie? Na budynku, w budynku.
Krążyli po ulicy prawie kwadrans, gdy nagle Walter doznał olśnienia.
"...świat finansjer...szczury mają swoje królestwo...666"
- Włazy - krzyknął w stronę detektyw Mayfair.
Wbiegli na ulicę i spojrzeli na metalowy właz do kanałów. Ten nad którym stali miał numer 541.
- To musi być to - ucieszył się Walter, jakby zapominając co mają znaleźć na dole.
Ruszyli w poszukiwaniu właściwej studzienki.
Gdy stanęli nad włazem, Walter poczuł dziwne napięcie. Sam nie wiedział czy to radość z rozwiązanej zagadki, obawa przed odkryciem kolejnego ciała, czy może magia liczby 666. Jedno było pewne właz wyglądał niesamowicie.
Detektywi spojrzeli po sobie. Zasadniczo bez słów zgodzili się, że muszą zejść na dół.
Walter wrócił do samochodu. W bagażniku miał latarkę, która na pewno się przyda. Dobrze byłoby jeszcze zdobyć jakieś ubranie ochronne. Wracając z latarkami MacDavell zauważył, że dwie przecznice dalej pracuje ekipa z wodociągów. Pobiegł w ich stronę. Wygląda na to, że mieli szczęście. Jeśli można tego słowa użyć w takiej sytuacji.
- Detektyw Mac Davell - przedstawił się jednemu z pracowników, pokazując odznakę - Wydział Specjalny. Nie daleko stąd doszło do napadu na bank. - zaczął wyjaśniać Walter, wolał kłamać niż siać niepotrzebne plotki o powrocie seryjnego mordercy - Do wnętrza dostali się kanałami. Potrzebuje pożyczyć strój ochrony, byśmy mogli zebrać dowody.
Łysy mężczyzna po czterdziestce spojrzał ze zdziwieniem na detektyw:
- Zaraz zawołam szefa - odparł krótko - Tim, policja do ciebie - zakomunikował na cały głos.
Z szoferki wysiadł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o twarzy byłego boksera. Przeszył Mac Davella pełnym nienawiści spojrzeniem.
- Co jest panie władzo? Coś nie w porządku? Chłopaki coś nabroili?
- Nie, nie, spokojnie. Nie o to chodzi. - ponownie opowiedział bajkę o napadzie na bank.
Na szczęście bez dalszych komplikacji Walter otrzymał, za pokwitowaniem oczywiście, dwa żółte gumowe kombinezony.

- Gotowa? - spytał MacDavell, gdy oboje byli już przebrani.
Wcześniej zadzwonili do Strepsilsa i poinformowali go o tym, że prawdopodobnie znaleźli kolejne ciało. Poprosili o uprzedzenie techników oraz przygotowanie wsparcia. Walter wolał być przygotowany na wszelkie ewentualności. Nigdy nie wiadomo co Tarociarz przygotował dla nich w tych kanałach.
Za pomocą długiego haka odciągnęli na bok pokrywę włazu. Wejście do niego obstawili ostrzegawczymi tabliczkami i zeszli na dół.
Walter zszedł pierwszy. Powoli pokonywał kolejne szczeble metalowej drabinki. Ledwo wszedł do kanału, a jego nozdrza zaatakował duszący fetor. Odór fekaliów, ścieków i wszechobecnej wilgoci był przytłaczający.
Gdy stanął na dole rozejrzał się wokół. Od duszącego smrodu zakręciło mu się w głowie. Po chwili dołączyła do niego detektyw Mayfair. Sądząc po jej minie, ona także poczuła się słabo pod wpływem wypełniającego kanał smrodu. Tarociarz zawsze wybierał miejsca zapomniane i zepchnięte na margines Wielkiego Jabłka, ale to była już przesada.
Detektywi stali na niewielkim chodniku który ciągnął się wzdłuż ściany. Miał nie całe sześćdziesiąt centymetrów szerokości i mogła po nim iść swobodnie jedna osoba.
Walter zapalił latarkę i zauważył jak po drugiej stronie kanału uciekła grupa żerujących szczurów.
Snop światła padł na ścianę i detektywi zauważyli namalowany na niej znak. Świadczył on wyraźnie o tym, że trafili we właściwe miejsce. Było to znane z poprzedniej sprawy oko. Tym razem namalowane fluorescencyjną farbą.
- Dba o nas - mruknął Walter - Postarał się o to, byśmy nie przeoczyli znaku.
Podeszli bliżej, by się przyjrzeć.
- Spójrz - Mia, wskazała latarką na ścianę kilka metrów dalej.
Namalowano na niej kolejny taki sam znak. Na ścianach kanału co kilka metrów namalowano ich mnóstwo.
- To chyba szlak, którym mamy podążać - powiedział Walter i ruszył przodem, cały czas patrząc pod nogi.
Chodnik kanału wypełniony różnego rodzajami śmieci, naniesionymi przez ścieki. Walter od samego patrzenia czul się brudny. Ściany były lepkie i pokryte ciemnozielonym śluzem. Detektyw mimo ochronnego kombinezonu miał wielkie opory przed przytrzymaniem się jej, gdy zaszła taka konieczność. Gdyby nie maseczka, która zakrywała jego twarz Mia mogłaby zobaczyć grymas wstrętu jaki pojawił się na niej. Maseczki poza tym, że zasłaniały im pół twarzy, nie spełniały swojej podstawowej funkcji. Nie chroniły w żaden sposób przed przytłaczającym smrodem. Walter czuł jak gryzący, lepki odór wnika mu do płuc i oblepia cuchnącym szlamem od środka. Wiedział jednak, że nie może się wycofać. Muszą dojść do końca ścieżki, którą wyznaczył im Tarociarz. Na jej końcu Mac Davell spodziewał się znaleźć kolejną ofiarę mordercy. Aż bał się pomyśleć w jakim będzie stanie.
Nagle tunel kanału wypełnił się rosnącym z każdą chwila rytmicznym hałasem.
Tu - du - tu - du!
Walter instynktownie przylgnął do ściany. Sam nie wiedział czego właściwie się spodziewać. Strach chwycił go za gardło i zaczął przyduszać.
Dopiero gdy usłyszał zgrzyt metalu o metal uświadomił sobie, że to tylko metro. Tunele podziemnej kolejki musiały łączyć się gdzieś z kanałami i stąd ten hałas.
Rozdygotane serce Waltera zaczęło się powoli uspokajać.
Z niechęcią i obawą ruszyli dalej.
Kilkanaście minut powolnego marszu w oszlamionych doprowadziło ich do zardzewiałych, metalowych drzwi. Było to jakieś pomieszczenie techniczne. Kłódka do nie nich leżała obok na ziemi.
Mac Davell odbezpieczył broń, spojrzał w stronę Mayfair i powiedział:
- Ubezpieczaj mnie.
Sam złapał za uchwyt i pociągnął mocno. Metalowe drzwi zazgrzytały i wyleciało za nich piszczące stado szczurów. Fala piszczących gryzoni wylała się wprost na detektywów. Ślepia szczurów świeciły w blasku latarek. Walter zachwiał się i krzyknął. Oparł się o ścianę i z odrazą spojrzał na maszerującą po jego stopach szczurzą armię. Strącił je ze wstrętem i jeszcze bardziej przylgnął do ściany. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że teraz cały jest już oblepiony oślizgłym szlamem. Całe jego plecy, stopu i płuca aż lepiły się brudu.
Mayfair weszła pierwsza do pomieszczenia, jak tylko stado gryzoni rozbiegło się po kanałach.
Walter wszedł zaraz za nią.
To co zobaczył przypomniało mu o makabryczny znalezisku w Red Hook. Te same łańcuch. Ten sam sposób ich powieszenia. Tylko... tylko ciało które zostało na nich umieszczone było o wiele, o wiele mniejsze. Walter opuścił wzrok. Chciało mu się płakać i wyć. Gdyby teraz Tarociarz stanął zabiłby go gołymi rękami.
Jak można było zrobić coś takiego małemu dziecku. Racjonalny umysł Mac Davella wzbraniał się przed dopuszczeniem do siebie myśli o istnieniu takiego zwyrodnialca. To było nie pojęte do jakiego okrucieństwa był w stanie posunąć się ten człowiek. Walter zauważył kolejne namalowane oko. Tym razem było ono jednak inne bardziej kolorowe i dopracowane.
Co nie zmieniało faktu, że widok był przerażający.
W uszach brzmiał mu ciągle zniekształcony głos Tarociarza:
"On cie widzi, widzi nawet nie patrząc"
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.

Ostatnio edytowane przez brody : 27-10-2010 o 09:54.
brody jest offline  
Stary 02-11-2010, 20:26   #18
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
– ...Paula Altbergson i Patrycja Oldberg. W sprawie chłopca nie mamy za wiele danych, ale baza ciągle mieli. Jesteśmy w drodze do miejsca zamieszkania pierwszej ofiary. – Cohen głosem znudzonej radiotelegrafistki wygłaszał krótki meldunek na dyspozytornię. Swoje podstawowe zadanie na dziś wykonali właściwie w stu procentach, ale było zdecydowanie za wcześnie na otwieranie szampana.
Całą drogę przez ośnieżony Nowy Jork nie opuszczało go poczucie, że marnuje czas. Powinien być gdzie indziej i robić co innego. Szukać JEJ, znaleźć, zapewnić bezpieczeństwo. Tymczasem miał sprawę... swój odcinek... rozkazy... przydział... należało to zrobić jak najlepiej, by pozbyć się z pleców oddechu Strepsilsa. Tylko, do cholery, dlaczego to wszystko trwa tak długo!
Ciasna taksówka uwięziona w nowojorskich korkach, w której mógł jedynie bezczynnie siedzieć i czekać, aż nazbyt przypominała mu szpitalną klitkę.

Po czasie który wydawał mu się wiecznością w końcu dotarli na miejsce.
Przez chwilę stali w milczeniu na dziedzińcu przypatrując się ponurej bryle sierocińca. Cohen znał autentyczny gotyk tylko ze zdjęć, ale to tutaj wydawało mu się bardziej ponure niż wszystkie katedry Anglii i Francji razem wzięte. Romantyczni naśladowcy wyraźnie przerośli swoich średniowiecznych mistrzów w budowaniu majestatycznej grozy sacrum. Jednak to nie historyzująca architektura sprawiła, że oboje stanęli jak wryci w połowie drogi. W tym miejscu było coś złego i każde z nich wyczuwało to na swój sposób.

– Co do...

– Dekoracje po zeszłorocznym Halloween? - każdy żart ubrany w grobowy głos Cohena na starcie miał niewielkie szanse, by kogoś rozbawić, a ten w dodatku zwyczajnie nie był śmieszny. – Miejmy to już za sobą. Gadasz z personelem, czy dziećmi?

– Z dziećmi. Ty możesz je wystraszyć. – to z kolei nie był żart, a stwierdzenie oczywistego faktu. – Proponuję się tu nie rozdzielać. – Dodała po chwili i nie umiał się z nią nie zgodzić.

***

Gdy przekroczyli próg sierocińca niejasne wrażenie niepokoju zamieniło się w pewność. To miejsce było jak ziejąca dziura z widokiem na Metropolis. Nie, nie dosłownie, to nie była jakaś wyraźnie widoczna "aura zła" nad budynkiem. Raczej drobne przebłyski. Małe rzeczy, które pojedynczo możnaby uznać za niegroźne przywidzenia, ale zebrane razem dawały solidne podstawy do obaw. W jednym miejscu Patrick zauważył kroplę wody lecącą w górę ku wylotowi wiekowej pompy, w innym niewyraźny cień czegoś pełznącego po sklepionym suficie. Przechodząc sklepionym korytarzem, detektyw rzucił okiem do pomieszczenia, które służyło dziewczynkom za bawialnię.


Po ponownym spojrzeniu był tam już tylko równie wielki, co niegroźny pluszak. Kłapciate uszy różowego króliczka zwisały rozbrajająco na boki, a guzikowe oczka wpatrywały się w Cohena z bezczelną radością. Bawiąca sie w pobliżu dziewczynka na widok Patricka pisnęła "wampir!" i wtuliła się w odmęty króliczego pluszu, różowego niczym wypreparowane ludzkie mięso.
Ku swemu zdziwieniu zaważył, że wizja go nie przeraziła. No dobra, wystraszyła, ale nie sparaliżowała jak niegdyś widok mieszkańców Miasta Miast. Przyjął ją i swój strach jako informacje o potencjalnym zagrożeniu, przygotował się na nie psychicznie – tyle.
Było w tym coś naprawdę niepokojącego.
To co działo się wokół zakonnicy, która ich przywitała i krzyża za jej plecami było większe, silniejsze i bardziej namacalne. Miał wrażenie, że przez chwilę świat został wykręcony podszewką do góry. Krucyfiks zdawał się centrum tego zjawiska... Katalizatorem? Portalem? Czym była matka Plum bał się na razie nawet zastanawiać. Jej drugie oblicze przywodziło na myśl monstrum które widział w gabinecie Aliny Techkovantachy, a jednocześnie było odeń odmienne.. jedyne.. niepowtarzalne. I równie złe.


Tym razem był niemal pewien że zakonnica nie popisuje się celowo, a wszystkie wizje są efektem zjawiska, które naznaczyło ich na Red Hook. Zastanawiał się, czy to ich wewnętrzne "Glamour" jest tak samo widoczne dla siostry Plum jak jej demoniczna aura dla niego. Całą siłą woli zmusił się do pozostania w obecnej rzeczywistości.

– Niech będzie pochwalony, matko Plum, nazywam się Patrick Cohen, to jest detektyw Jessika Kingoson, chcieliśmy porozmawiać o jednej z waszych wychowanek, Pauli Altbergson

– Słucham – zmarszczki na twarzy kobieciny zdawały się układać w tajemnicze znaki. – Zaginęła, co zgłosiłyśmy policji.

– Kiedy dokładnie? Co się stało?

– Wieczorem kładła się spać. rano już jej nie było. To był piątek. Czyli ... – zaczęła liczyć nieskładnie w myślach poruszając ustami.

– Dobrze, mamy datę w aktach. Bardziej chodzi mi o okoliczności zaginięcia. Nikt nie widział jak wychodziła? Czy ktoś nadzoruje to miejsce w nocy?

– Nie. Po prostu zamykamy drzwi na noc. Nie mamy tutaj nic cennego. Jedna siostra ma dyżur przy drzwiach. Policja już była i spisała zeznania jak zgłosiłyśmy zaginiecie.

Cohen skinął głową i zapisał coś w notesie.

– Czy Paula miała jakąś żyjącą rodzinę? Ktoś ją odwiedzał?

– Niestety nie. Była raz adoptowana, jeśli dobrze pamiętam, jak miała 4 lata, ale rodzice oddali ją po pół roku.

– Z jakiego powodu?

– Nie pamiętam. Ale mamy akta dziecka.

– Bylibyśmy wdzięczni, gdyby siostra je nam udostępniła. To może nam bardzo pomóc w jej odnalezieniu. Czy od tego czasu ktoś był zainteresowany adopcją Pauli?

– Co do akt to oczywiście. Może je pan zabrać za pokwitowaniem. Co do adopcji to nie. To była dość .. osobliwa osoba.

– W jakim sensie osobliwa?

– Zamknięta w sobie. To nie wzbudzało sympatii potencjalnych rodziców.

– Czy w ostatnim czasie kręcił się w pobliżu ktoś obcy?

– Nie, nie kręcił.

– Zna siostra którąś z tych osób? - pokazał zestaw zdjęć podejrzanych z poprzedniej sprawy.

– Znam – kościsty palec wskazał uśmiechnięte twarze Nasha Tarotha i Gideona Browna. Jakże by inaczej – Obaj tutaj bywali. Ten młody człowiek w zeszłym roku przekazał sporą kwotę pieniędzy na sierociniec, a ojciec Brown współpracował z nami od lat. Wspierał ideę opiekuńczości, złoty człowiek. Zastanawiamy się nad wmurowaniem mu tutaj jakiejś tabliczki.

– Kiedy dokładnie doktor Taroth przekazał tą darowiznę? – chciał spytać o coś innego, ale ugryzł się w język.

– W okolicach wakacji, musiałabym sprawdzić

– Proszę to zrobić. A kiedy ostatnio widziała siostra ojca Browna?

– Niedługo przed jego odejściem w styczniu. Paskudny nowotwór... to stało się tak nagle. – pokręciła głową ze szczerym smutkiem. Pod kruchą warstewką rzeczywistości demon zapewne rechotał im w twarz, ale chwilowo Cohen nie mógł tego ocenić, bo wizja się rozmyła równie szybko co pojawiła. Nowa informacja zrobiła mu w głowie prawdziwy mętlik.
Styczeń. O ile z alibi na poprzednie morderstwa można by się jeszcze pomocować, to śmierć była alibi absolutnym, ostatecznym i niepodważalnym. A logicznie rzecz biorąc, skoro obu zbrodni najprawdopodobniej dokonał ten sam człowiek...

tyle, że ŻADNEJ z tych zbrodni nie popełnił człowiek, staruszku.

I tu zaczynały się schody. Czy można wykluczyć, że Brown był Tarociarzem? Jeśli nie był, to po której grał stronie? Jaka była jego rola w tym szaleństwie? Czy to zbieg okoliczności, że pojawił się również tutaj? Z drugiej strony, jeśli nim był, to czy może nadal mordować mimo, iż jego ciało... Czysty obłęd. Czynnik nadprzyrodzony nie pozwalał wykluczyć właściwie niczego.
Tak czy inaczej pewien wątek śledztwa umarł na zawsze wraz z człowiekiem zwanym księdzem Brownem. Cokolwiek to w praktyce znaczyło.
Wszystkie te myśli przewaliły się przez głowę Cohena w ułamku sekundy fałszywej zadumy nad ulotnością ludzkiego życia. Rozmowa trwała jeszcze jakiś czas. Okazało się, że Paula przystępowała ostatnio do pierwszej komunii, jednak sukienka została oddana do wypożyczalni zaraz po ceremonii. Cohen z rozpędu spisał nazwę i adres wypożyczalni, choć nie sądził, by ten trop do czegoś prowadził. Zostawił wizytówkę i razem z Kingoston ruszyli obejrzeć miejsce, w którym mieszkała Paula i porozmawiać z jej przyjaciółkami.

Miejscem tym okazał się niewielki pokoik, który zamieszkiwała z trzema innymi dziewczynkami w podobnym wieku. Skromnie, wręcz ascetycznie, zimno, chłodno, biednie. Jessica zajęła się dzieciarnią, a Patrick wziął się za analizę łóżeczka i szafki ofiary. Gdy wcześniej pytał zakonnicę, która ich tu przyprowadziła, czy coś było tu ruszane, ta tylko posłała mu rozbrajający zmęczony uśmiech.
Teraz dopiero zrozumiał co się za tym kryło. Czy coś tu było ruszane? W miejscu gdzie biega stado siedmiolatek jest ruszane WSZYSTKO. Zawsze,w każdą stronę i po kilkanaście razy dziennie.
Dla formalności obfotografował pokój, po czym naciągnął rękawiczki i zabrał się za zbieranie materiałów. Grzebień, różaniec, guma do żucia przylepiona pod łóżkiem, niezliczone odciski palców, czy wręcz całych rąk aż po łokcie, widoczne gołym okiem. Prawdopodobnie z kilkanaście różnych profili. Sprawa przerastała pojedynczego detektywa na wstępnym rozeznaniu terenu - zanotował, żeby podesłać tu kogoś z CSI.

Tyle kryminalistyka. A co ci mówi "trzecie oko" doktorku. Co tu widzisz NAPRAWDĘ?

Zdecydowanie coś tu się działo. Obraz zakrzywiał się. Miał wrażenie, że przez cały czas pobytu w pokoju coś poruszało się zawsze na skraju "widoczności". Brązy, żółcie i czerwień krwi - to dominujące barwy "po drugiej stronie".
Co to oznaczało? Nie miał bladego pojęcia, ale starał się jak najdokładniej zapamiętać to co.. widzi? czuje? obiera?

Skończył. Teraz pozostało poczekać na Kingston, która w drugim kącie pokoju właśnie słuchała jednocześnie trzech historii urozmaiconych obfitą gestykulacją i szeptanymi przerywnikami. Następny na ich liście był Strażak - spojrzenie w notes - Julian Tomas Olberg. Zamieszkały kolejną godzinę korków stąd. Cohen westchnął zaczął notować listę "to do", do rozdzielenia na ich dwójkę w czasie jazdy w taksówce:

Cytat:

Patrycja Oldberg:
- przejrzeć, jakie materiały mamy zebrane w związku ze zgłoszonym zaginięciem.

Paula Altbergson:
- PRZED WYJŚCIEM: przypilnować, żeby podali nam datę przelewu od Tarotha
- przejrzeć dokumentację z sierocińca (adopcje!)
- zobaczyć w bazie danych co zebrali mundurowi przy pierwszej wizycie w sprawie zaginięcia.

Chłopiec:
- spojrzeć, czy wyszukiwarka czegoś nie znalazła.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 03-11-2010 o 00:11. Powód: ostatnie literówki
Gryf jest offline  
Stary 04-11-2010, 21:56   #19
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Mieli trop. Widmo dziewczynki zyskało imię Paula Altbergson. Jess wpatrywała się przez chwile w ekran laptopa z wynikami wyszukiwania.
- Biedne dziecko – pomyślała zbierając swoje rzeczy i wychodząc z domu za Cohenem.
Firanka na parterze się poruszyła, a więc gospodyni już wie że wróciła, poczuła się nawet trochę lepiej. Jakby okruch poprzedniego życia próbował się przebić do teraźniejszości.
Wsiadła do taksówki zatopiona w myślach o rodzinie. Musi zadzwonić, powiedzieć że wszystko w porządku, ale czy tak było na pewno. Jeszcze nie, jeszcze trochę, musi się przygotować na grad pytań i dobre intencje ciotki. Tęskniła za nimi, ale jednocześnie nie chciała wciągać ich w rzeczywistość jaka ją otaczała. Niewiedza jest czasami błogosławieństwem, dla niej już niedostępnym.

Słuchała bezwiednie jak Cohen zdawał raport do dyspozytora.
Korki wiecznie towarzyszące ludziom z NY zabrały im godzinę czasu zanim dotarli na miejsce.

Stanęli przed bramą Sierocińca sióstr Karmelitanek. Surowy budynek, leżący nieco na uboczu, osłonięty płotem i ogrodem. Brak liści na drzewach i szary śnieg potęgował uczucie odrealnienia tego miejsca. Bardziej przypominał scenerię filmu grozy, niż miejsce gdzie wychowywały się dzieci. Jess wzdrygnęła się. Pomyślała że gdyby nie ciotka i wuj ona także mogła trafić do takiego miejsca po śmierci rodziców. Ustalili że Jess będzie rozmawiała z dziećmi, a Cohen z personelem.

Cohen pociągnął za dzwonek, chwile czekali zanim otworzył im dozorca.. Przedstawili się. Mężczyzna wpuścił ich do środka i kazał zaczekać. Wewnątrz budynek robił równie upiorne wrażenie, surowe cegły, spłowiałe tynki i ogromny krzyż górujący nad głównym holem.
Po chwili na spotkanie wyszła im starsza zakonnica.
- Jestem matka Teresa Plum. Co sprowadza państwa detektywów do naszego sierocińca? Mam nadzieję, że nic poważnego.
Siostra mówiła prawie szeptem, ale jej głos rozbrzmiewał w uszach Jess prawie jak krzyk. Zewsząd dochodziły do niej głosy dzieci. Płacze. Świst przecinanego powietrza. Błagalne jęki i krzyki bólu. Kilka przebijających się przez niepoznanie bariery słów: „Apage! Apage Satanas!”. Jess wciągnęła powietrze, świat wokół niej zawirował, ściany zaczęły się poruszać, a na końcu korytarza zobaczyła Paule.

- Proszę państwa? Nic państwu nie jest? – głos matki Teresy wyrwał ją z transu, zamrugała. Wszystko zniknęło.

– Niech będzie pochwalony, matko Plum, nazywam się Patrick Cohen, to jest detektyw Jessica Kingoson, chcieliśmy porozmawiać o jednej z waszych wychowanek, Pauli Altbergson.

Jess przez chwile przysłuchiwała się rozmowie.

- Przepraszam, Chciałabym porozmawiać z dziećmi z którymi się wychowywała, miała może jakieś bliskie koleżanki w sierocińcu?
Siostra zamyśliła się chwile.
- Nie raczej nie. Była dzieckiem dość zamkniętym w sobie. Nielubianym.
- Siostro Mario, proszę zaprowadzić Panią detektyw do świetlicy, dzieci maja teraz przerwę – zwróciła się do zakonnicy stojącej przy oknie.
- Oczywiście matko, proszę za mną.
Jess ruszyła za siostrą, a Cohen kontynuował rozmowę.

Weszła do Sali, gdzie przy stołach i na podłodze bawiły się dzieci. Oczy wszystkich przez chwile skupiły się na Jess. Smutne oczy dzieci, które czekały na kogoś kto je stąd zabierze. Siostra Maria wskazała jej grupkę bawiących się w kącie.
- Są w tym samym wieku, razem się wychowywały.
- Dziękuje.

Jess podeszła do dzieci i usiadła na dywanie. Oczy dzieci skupiły się na niej. Uśmiechnęła się zachęcająco.
- Nazywam się Jessica Kingston, pracuje w policji, chciałabym z wami porozmawiać o waszej zaginionej koleżance Pauli. Co możecie mi o niej powiedzieć, czy z kimś przyjaźniła się bliżej.
Dzieci spojrzały po sobie, pierwsza odezwała się dziewczynka w zielonej sukience.
- Nie miała tu przyjaciół, nikt jej nie lubił, była dziwna, trochę się jej baliśmy, bo czasami gadała do siebie. Mądrzyła się i nie lubiła się z nami bawić. – rozejrzała się szukając potwierdzenia u innych. Dzieci pokiwały głowami.
- A czy ostatnio zachowywała się jakoś inaczej niż zwykle?
- Nie – widać dziewczynka była nieformalnym liderem grupy.
- Jak Ci na imię?
- Sara, proszę pani.
- Saro, a czy ktoś ją odwiedzał, mówiła o kimś kogo spotkała?
- Nie. Nie odwiedzano jej, nie miała nikogo, była z odzysku - to znaczy, że miała rodzinę adopcyjna, która z niej zrezygnowała.- powiedziała to prawie szeptem.
- Czy miała rodzeństwo, lub jakąś rodzinę?
- Nie, była sama.
- Czy chciała stąd uciec?
- Nie lubiła tego miejsca, ale nie chciała uciekać. – wtrącił się chłopiec siedzący koło Sary, mam na imię Tom – czy ma Pani pistolet i kajdanki jak na filmach?
Jess uśmiechnęła się, mogę Ci pokazać kajdanki. Wyjęła je i podała chłopcu.
- Zabrała ze sobą jakieś rzeczy?
- Nie, chyba nic, ale nikt nie ma zbyt dużo rzeczy, siostry nie pozwalają, to psuje – Sara znowu wyszeptała prawie konspiracyjnie, patrząc w stronę stojącej niedaleko zakonnicy.
- Co wydarzyło się tego dnia kiedy zaginęła, czy ktoś obcy kręcił się w pobliżu?
- Nikogo nie widzieliśmy, normalka szkoła, msza, świetlica – dzieci były zgodne.
- Czy bawiliście się w przebieranki, Paula miała na sobie sukienkę do komunii, chciała przebrać się za anioła?
- Ona uważała że jest aniołem – jedna ze starszych dziewczynek pokręciła palcem po czole.
- A Tobie jak na imię?
- Alicja
- Czy wierzyła w anioły?, Czy wy w nie wierzycie?
- Oczywiście że wierzyła. Czasami w gniewie mówiła, ze jej ojciec był aniołem – zaśmiała się, a reszta dzieci jej zawtórowała – dziwna była. Anioły są w niebie, tak mówi siostra Alberta na religii.
- Czy lubiła się modlić?
- Tak. każdy tutaj lubi się modlić. A jak nie to ma karę. – Alicja zniżyła głos.
- Czy ktoś widział jak wychodziła z sierocińca?
- Nie spaliśmy. – Tom oderwał się od kajdanek, które wyrywał mu drugi chłopiec.
- O której zauważyliście ze jej nie ma?
- Rankiem. Mieszkała z 3 dziewczynkami: Monicą, Zoe i Audrey, byli tu policjanci i je przesłuchiwali. Są teraz w szkole.
- Czy lubicie swoich opiekunów?
- Tak – Jess wyczuła w tej odpowiedzi trochę niechęci i jakby strachu. Spojrzała na zakonnicę stojącą w drzwiach.
- Czy widzieliście w pobliżu, lub kiedykolwiek wcześniej którąś z tych osób – wyjęła zdjęcia Nasha Tharota, księdza Browna i pozostałych podejrzanych.
- Ksiądz Brown – jednocześnie powiedziało kilkoro dzieci – Ten Pan też tu przychodził, rozmawiał z matką przełożoną i z kilkorgiem dzieci – wskazały na zdjęcie Nasha Tharota. Ale dawno go już nie było. Ksiądz Brown też już nie przychodzi.
- Rozmawiali z Paulą – zainteresowała się Jess.
- Nie, chyba nie – dzieci nie były pewne.
- Dziękuje.
Tom niechętnie oddał Jess kajdanki.
- Fajowe, jak dorosnę też będę policjantem, ale takim w mundurze i będę łapał złodziei jak na filmach, czasami możemy oglądać filmy, ale nie często – rzucił konspiracyjnie.
- Pożegnajcie się z panią, czas na obiad – siostra Maria podeszła do Jess.
- Do-wi-dze-nia.
- Do widzenia – Jess odprowadziła je wzrokiem. Dopiero teraz zauważyła Cohena siedzącego w kącie. Coś zapisywał w notesie. Zebrała swoje rzeczy i podeszła do niego.
- Chodźmy stąd.
Spojrzał na nią, oboje wiedzieli że coś jest niedobrego w tym miejscu, ale na razie nie mogli nic z tym zrobić.
Skinął tylko głową, zabrał rzeczy i ruszyli do wyjścia.
Ich kolejnym celem była wizyta u strażaka Juliana Tomasa Olberga.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
Stary 07-11-2010, 19:51   #20
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Alvaro z mlaśnięciem opadł na śnieg przeskakując przez płot oddzielający obszar fabryki od dalszej części Queens. Poprawił czapkę i okutaną w rękawiczkę ręką nie bez problemów wydobył w końcu wizytówkę lokalu którą wręczył mu dzisiaj Jacoob. Patrzył się na nią czytając raz za razem umieszczony tam adres.
Po trochu czuł się jak pies Jacooba, wysyłany od miejsca do miejsca. Co mu jednak na razie pozostało? Godził się na taką ewentualność dopóki przybliżało go to do jego celu – udupienia Astarotha. Kolejne miejsce, adres z wizytówki, położone było w drugiej części Nowego Jorku, w miejscu znacznie oddalonym od tego gdzie właśnie był. Do metra było za daleko, powinien wezwać taksówkę ale musi też pozbierać trochę myśli. Zwolnił. Poprawił płaszcz i skręcił w kolejną ulicę zatopiony we własnych myślach.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=XCxFTh-XDy8[/MEDIA]
Miejsce nad którego widniało graffiti oka okazało się puste. Dotychczas wymalowane oko było prawie równoznaczne z miejscem zbrodni i ciałem ofiary a teraz… nie dość, że wyglądało jak sporządzone przez inną osobę niż dotychczasowe to nie wiązało się z niczym co ma związek z upadłym aniołem. Pusty trop. Pułapka? W jaki sposób Jacoob wiedział kto tam będzie i kiedy. Skąd wiedział, że Baldrick będzie potrzebował pomocy jak sugerowało słowo „szybko” zawarte w notatce. Potrzebował odpowiedzi, musiał choć trochę poukładać sobie te nowe okoliczności.... Dopiero co pogodził się z tym kim się stał. Zresztą nie miał innego wyjścia. Wiedział, że stał się narzędziem w rękach innej niż Astarot i wrogiej jemu sile ale chciał ustalić swoje granice. Barierę by nie dać się wyr…. By nie dać się wykorzystać.
Baldrick. Jego osoba przypomniała mu inne życie. Gdzieś tam w zakamarkach swojego „martwego” serca Rafael poczuł żal za jego utratą. Za praca jaką miał, z ludźmi z którymi czuwał nad istnieniami innych. Za zapachem kawy na odprawach. Za unoszącym się w powietrzu napięciem, dążeniem do celu. Miał nadzieję, że Baldrick będzie teraz jeszcze bardziej czujny bo w starciu sam na sam z takimi siłami nie miał żadnych szans. Tak jak wiele miesięcy temu Alvaro nie miał szans w walce z Warchildem. Choć w końcu Dawid załatwił Goliata… to niestety spryt nie miał w tym nic do czynienia.
Co dalej. Jak chwycić kolejny trop. Jaką grę prowadzi teraz Astaroth. Czy podobne okoliczności sprawy to jedynie podpucha czy konieczność by uzyskać to co chciał. Rafaelowi brakowało puzzli do tej anielskiej układanki. Jednak skoro układają ją inni to dowie się od Jacooba jak on to robi, że wie gdzie i kiedy ktoś potrzebuje pomocy i będzie osłaniał zespół z Wydziału Specjalnego. Skoro ich anioły stróże wzięły sobie wolne to będzie musiał im starczyć jeden nieumarły. Wampir. Alvaro parsknął pod nosem do swoich myśli i zatrzymał w końcu żółtą taksówkę by dojechać do klubu.
Rafael nie przejął się cwaniakowatym czarnoskórym taksówkarzem najważniejsze, że w środku było ciepło. Żałował, że mit o nie odczuwaniu temperatury otoczenia przez wampiry jest tylko mitem. Były detektyw zgodził się na jazdę obwodnicą. Nie chciał marznąć idąc tych kilka przecznic jakie dzieliłyby go od klubu. Choć nie miał zbyt dużo pieniędzy to te dwadzieścia dolarów były niczym w obliczu ciepłej taksówki.

Rafael był cierpliwym człowiekiem a tym bardziej teraz kiedy stał się tym kim się stał złościł się rzadko. Bardzo rzadko. Adres wypisany na wizytówce był dokładny, zawierał każdy wymagany do jego znalezienia numer, ale i tak łaził on od dobrych dwudziestu minut szukając wejścia. W końcu
Boczna, niezbyt zachęcająca do wejścia uliczka skutecznie kamuflowała bar. Co prawda bił z niej neon ale niewielkich rozmiarów i dodatkowo przynależał do sąsiadującego z lokalem sex-shopu. Chodnik przecinała niewielka nitka wolnej od śniegu przestrzeni. Pozostały nagromadzony był z boku, bardziej ciemny niż biały, jak anielska natura tak różna od tego co nam opowiadano i co mogliśmy wyczytać w księgach. Oddech Nowego Jorku wyzierający tutaj ze studzienek kanalizacyjnych również odzwierciedlał ostatnie wydarzenia z życia Alvaro. Cuchnął gównem.
Silent stał kilka kroków od wejścia do lokalu wpatrując się w nie intensywnie przez swoje przeciwsłoneczne okulary. Głupio wyglądał stojąc tak bez ruchu ale było mu to obojętne. Kolor masywnych drzwi był jakże groteskowy, jasna czerwień. Żadnych zdobień. Obok błyskał neon. Napis głosił wielkimi literami „SEX SHOP” a poniżej mniejszymi „Pocałunek Sukkuba” Nie on jednak przykuł uwagę mężczyzny na dłużej a niezbyt duży plakat wiszący po prawej stronie czerwonych drzwi. Plakat zespołu o nazwie „Fatal Error” Alvaro nie musiał podchodzić i ściągać okularów by zauważyć, że jednym z gitarzystów jest Jacoob. Chłopak miał pomysły nie ma co. To było wszystko w gestii ukrywania się wampirów. Za dużo naczytał się na temat bohatera Kronik Wampirów, pisarki Rice, niejakiego Lestata. Rafael czytał ten cykl dawno temu ale zapamiętał tą postać dzięki późniejszej roli Toma Cruisa.
Fatal Error. Kiwnął z niedowierzaniem głową podchodząc do drzwi i starając się je otworzyć. Były zamknięte. Nie zniechęciło to jednak Silenta i po chwili walił w nie ręką. Nie chciało mu sie tutaj marznąć a liczył na to, że jednak ktoś jest w środku.

- Dziadek!? - Silent błyskawicznie spojrzał w kierunku źródła dźwięku. Dwoje młodych ludzi obściskujących sie w cieniu piwniczego wejścia do lokalu. Buntownicy nowego świata. Dzieci chcące swoim ubiorem wyrazić swoje niezadowolenie, swoją wolność. Tak. Dzieci. Bo jak inaczej nazwać to co robią,. Jak kłują swoje ciało. Jak zabrudzają swoją krew. Krew tak potrzebną do życia. Krew tak słodką....
Cholera.
Przestań
Alvaro pomagał takim jak ta dwójka. Jak ten chłopak celujący do niego wysuniętym palcem. Jak ta dziewczyna z głupim uśmieszkiem wymalowanym na twarzy przez narkotyk buzujący w jej ciele. Pomagał wskazując im inną drogę, inne możliwości. Wskazywał drogę do Boga. Boga którego nie ma....
Teraz jednak walczył z myślami dotyczącymi smaku ich krwi. Stał sie kimś innym. Kimś złym choć nie tego chciał. Stał się częścią tej siły co wiecznie pragnąc dobra, wiecznie czyni zło.

- Dziadek! – krzyknął jeszcze raz chłopak strzykając śliną. Silent widział te drobinki jego płynów opadając na śnieg. – Nieczynne, kurwa! Nie widzisz jełopie!

Zignorował ich na nowo odwracając głowę w kierunku wejścia do lokalu. Do jego uszu doszedł oddalający sie chichot dzieciaków i zgrzyt śniegu pod ich butami. Stał tak gapiąc się w zamknięte drzwi, zaczynając marznąć i zastanawiać się co zrobić dalej kiedy poczuł drobne płatki śniegu opadające na jego twarz. Znowu zaczęło padać.
Lepszy jednak śnieg niż kolejne anioły. Tutaj na dole mieliśmy już za dużo skurczybyków.
Rafael już miał odejść kiedy klucz zgrzytnął, przekręcony w zamku. Drzwi uchyliły sie lekko. W niewielkim otworze pojawiła się zaspana twarz mężczyzny mrużąca oczy choć na zewnątrz nie świeciło słońce, schowane za gęstymi śniegowymi chmurami.
Gość wziął Silenta za kaznodzieję domokrążcę. Ciężko było jemu się dziwić z uwagi na to jak Alvaro wygląd. Najpierw pogroził Silentowi opisując swoje zdolności wpychania różnych rzeczy w tyłki innych. Niesmaczne. a dopiero potem spłynęło na niego zrozumienie, tego z kim rozmawia.
Dopiero teraz kiedy mężczyzna otworzył szerzej drzwi Alvaro mógł się mu lepiej przyjrzeć. Facet wyglądał przeciętnie, mógł łatwo wtopić się w tłum za wyjątkiem jednej rzeczy. Oczu. Zielonych. Rzadko spotykanych. Jakby magicznych.



Przewiercił Rafaela swym spojrzeniem. Już wiedział z kim ma do czynienia. Był tym samym. Zaprosił do środka stojącego na zewnątrz mężczyznę. Silent nie czekał długo korzystając z propozycji.

- Piwa? – rzucił gospodarz kiedy już byli w środku

- Poproszę – mruknął drugi mężczyzna. Odkaszlnął - Poproszę - powiedział juz wyraźniej

- Siadaj. Ptzyniesę – dopiero teraz Rafael zwrócił uwagę na ten jakże dziwny akcent. Z prowincji. Dotychczas niesłyszany przez niego w tak wielkim mieście jak Wielkie Jabłko.

Kilka chwil później siedzieli już przy jednym z mieszczących się w tym lokalu stolików. Przed nimi staly butelki pełne piwa. Lokal urządzony był w stylu reto. Nie była to speluna ale i żadne wykwintny, przeznaczony dla śmietanki Nowego Jorku, lokal. Ot taki gdzie można wypić, potańczyć i popatrzyć na panienki. Przy jednej ze ścian umiejscowiona była niewielka scena z rurą do tańczenia pośrodku niej. Tutaj pewnie dziewczyny prezentowały swoje wdzięki za napiwki. Bar natomiast umiejscowiony był prawie na środku sali ułożony na kształt elipsy. Mógł spokojnie pomieścić dwójkę barmanów. Na każdym ze stolików mieściła się lampka a za siedzenie służyły skórzane czerwone małe siedziska na kształt kanapy. Lokal teraz ział pustką. Siedział w nim tylko były detektyw i jego rozmówca zapalający właśnie papierosa. Rafael przestał się rozglądać, pociągnął piwa z butelki, przetarł brodę i skupił się na swoim rozmówcy.

- Zazwyczaj otwieramy trzecia lub czwarta – wyjaśnił palacz - Ty jesteś Rafael, tak?

Silent skinął głową – Jacooba nie ma?

- Nie. Tak wcześnie nigdy nie przychodzi. Gadał że wpadniesz – butelka z trunkiem powędrowała w kierunku ust i po solidnym łyknięciu na nowo znalazła się na stole

Wiec Jacoob wszystko przewidział albo zna mnie już tak dobrze. Tylko skąd skoro widzieliśmy się w sumie zaledwie kilka godzin od kiedy go poznał. Alvaro po części chciał odpowiedzi na swoje pytania a po części było mu już wszystko jedno byleby tylko dopaść Astarotha. Dorwać się do jego krwi…

„Słodki Boże o czym ja myślę. W co ja się zmieniam. Muszę się skupić. Nie zatracić do końca. Jeszcze nie”

- Tacy jak my tutaj głównie biesiadują? – odwrócił swoje myśli zadając kolejne pytanie

- Takich ja ty i ja nie ma zbyt wielu.

- Rozumiem. Może to i lepiej? Od dawna jesteś kim jesteś? – Silent bawił się kapslem

- Jakieś osiemdziesiąt lat. To było przed Wielką Wojną

- Szmat czasu

- No

- A o której wojnie mówisz? – doprecyzował swoje wcześniejsze zapytanie

- Pierwszej

Przytaknął nadal lekko zdziwiony i wypił złocisty trunek, opróżniając butelkę do połowy

- Jak umarłeś? – zapytał gospodarz kiedy Alvaro w końcu odjął butelkę od ust.

- Anioł podarował mi zawał... tak myślę

- Anioł. A nie chorysterol

- To pewnie też ale mimo wszystko podejrzewam ze dał by o sobie znać za kilka lat dopiero

- Może opowiesz mi cos więcej o tym kim jest Jacoob? – Rafael zmienił temat

- Jest jednym z najstarszych. Myślę że jest czystej krwi.

- Czystej krwi?

- Zrodzony nie przeistoczony. Bez domieszki człowieka

- Pewnie stąd ta zmiana wizerunku. Znikanie i wiedza o pewnych rzeczach – powiedział bardziej do siebie niż do rozmówcy. Jak inaczej wytłumaczyć tą zmianę wyglądu, pojawianie się z nienacka i wiedzę na to co się ma wydarzyć - Zrodzony a nie stworzony.... – dodał po chwili cichutko

- Pewnie tak.

- Wiesz. Poza Ormianem Jacoob tutaj jest uznany za gościa

- Ormianem?

- Ormianin. Tak go nazywamy. Jest ... kimś wyjątkowym

- W jakim sensie wyjątkowym? – zaciekawił się Silent - Jeżeli mogę wiedzieć?

- Bo jest najstarszy z nas wszystkich. Nikt naprawdę nie wie ile ma lat. Jest najmądrzejszym i najsilniejszym spośród słyszących zew krwi.

- Czy ten Ormianim ma jakieś imię?

- Pewnie tak. Ale my nazywamy go Ormnianinem. Jeśli chodzi o mnie – napił się piwka i beknął – to nie obchodzi mnie ono.

- Jak można się z nim spotkać?

- Powiedz po co, a przekaże mu wiadomość. Zresztą bywa w lokalu od czasu do czasu.

- Czy ten lokal to jakiś Azyl dla takich jak my, czy po prostu miejsce spotkań?

- To po prostu bar, gdzie można napić się piwka, i nie tylko piwka ... - zaśmiał się cicho – To także punkt kontaktowy. Chcesz przekazać komuś wiadomość, zostawiasz ją u mnie a ja dostarczę ją w odpowiednie ręce. Chcesz zamelinować się na chwilę, ja załatwiam ci melinę. No i wieczorami przychodzą tu naprawdę niezłe dupeczki.

- Ilu nas jest tutaj w Wielkim Jabłku?

- Nas? Znaczy czujących zew krwi? Kilkudziesięciu – odparł kiedy Alvaro przytaknął - Ale o różnym stopniu czystości.

- Różnym stopniu czystości? Możesz powiedzieć coś więcej? – Silent usiadł wygodniej

- Wiesz. Wiem tyle, ze część z nas rodzi się takimi, jakimi jesteśmy. Część zostaje przeistoczona poprzez krew o ile miała odpowiednie, no nie wiem jak to cholera powiedzieć, predyspozycje ku temu. A jeszcze inni zostali takimi stworzeni. Nie rodzili się. Po prostu byli. Jak Ormianin na ten przykład.

- Jaką rolę wypełniamy w wojnie która obecnie trwa? – butelka ponownie powędrowała w kierunku ust

- Wojnie? Powiem ci tyle. Wojen należy unikać. Ot co. Wiem coś na ten temat bo widziałem już dwie naprawdę zajebiste i kilka zdecydowanie mniejszych, lecz nie mniej paskudnych. Chcesz żyć, trzymaj się na uboczu wielkich zdarzeń. Nie jesteśmy tacy, jak te wszystkie dług ozębne skurczysyny z filmów. Łatwiej nas zabić.

- Film filmem. Życie życiem. Rozumiem – przytaknął swojemu rozmówcy Rafael - Nie jestem James Deanem. Nie lubię brawury. Nie pchałem się by stać się tym kim jestem. Przyznaje, to był mój wybór ale podyktowany jedną pobudką i mnóstwem okoliczności towarzyszących.

- Te wiesz, poszukaj sobie księdza, jak chcesz się spowiadać. Bar na razie nieczynny. Piwko pijesz za free. Więc jako barman nie muszę wysłuchiwać twoich zwierzeń.

Alvaro zrozumiał, że gość miał mu tylko pomóc w doraźnych rzeczach o których wspominał na początku rozmowy jak lokal, jakiś kontakt i pewnie krew. Jednak…

- Jak mogę pomóc w złapaniu Astarotha? - spróbował

- A kto ci powiedział, ze chcemy go łapać. Masz osobistą zemstę. Śmiało. Idź i daj się unicestwić. Nas do tego nie mieszaj. Nie wiem co planuje Jacoob. Ale jeśli coś planuje przeciwko Astarothowi to jest to tylko i wyłącznie jego broszka. I nie wmiesza nikogo, wbrew jej woli. A nikt nie jest na tyle porąbany, by stawiać się aniołom.

- Zatem jak będzie trzeba to się dam, jak to powiedziałeś unicestwić... Nie będę się biernie przyglądał temu co on chce zrobić. Pamiętaj jednak, że polityka to gówniana sprawa a jeżeli biorą się za nią anioły.... Myślisz, że stwórca czujących krew, o ile taki jest pozostanie bierny w tym całym zawirowaniu?

- Kurcze, ja kompletnie nie wiem facet, co ty do mnie mówisz. Serio. Anioły, demony, jeden chwost. A co on takiego chce zrobić? Coś złego? Jeśli tak, obejrzyj się wokoło. Do tego syfu wystarczą sami ludzie. Najgorsze spośród znanych mi potworów.

- Jak śledzić jego sługi? – Silent się nie zrażał

- Weź ty. Napij się piwa. Może ci przejdzie.

- Jak zdobywacie krew?

- To akurat najmniejszy problem. Mamy tutaj sporo napalonych lasek. Poza tym jak klient spije się do nieprzytomności, sami mu troszkę odciągamy. W Wielkim Jabłku staramy się nie zabijać ofiar. Chociaż tera i tak z tym nie ma co się przejmować. Bo ludzi wywożą taczkami do kostnic co poranek.

- Jak wygląda podział władzy w Mieście Miast?

- Nigdy tam nie byłem. I szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to. Jestem stąd. Tutaj mam wszystko.

- Jak zabić kogoś tak potężnego jak Astaroth? – nie dawał za wygraną Silent

- A ty znowu swoje. Wbij to sobie do swojego łba. Jeśli chcesz przeżyć, trzymaj się z dala od takich istot. I napij browarka lub zapal trawkę. To pomaga wywalić ze łba durnowate myśli.

- Czy możesz skontaktować się nie tylko z... czującymi zew krwi? Przesyłać wiadomość także innym, hmm ludziom?

- Od tego masz usługi kurierskie i pocztowe – zaśmiał się. – Chyba że – szybko spoważniał - te twoje hmm było nieprzypadkowe. Wtedy ... nie wiem.

- Czy mogę dostać trochę krwi?

- Jasne. No w końcu nawijasz do mnie po ludzku – facet wstał i skierował się do jednych z drzwi. Kiwnął bym poszedł za nim. Minąwszy kolejne drzwi, które tym razem strzeżone były przez wielka kłódkę trafiliśmy do magazynku gdzie trzymana była w skrzynkach cześć alkoholu. Przy jednej ze ścian stała brudna, duża chłodziarka. W niej były umieszczone woreczki z krwią.

- Częstuj się. Smacznego

Godzinę później Alvaro siedział w tym samym barze. Przed nim stała kolejna butelka piwa. Pełna. Nie chciało mu się pić. Czuł się… syty. Na razie. Po tym jak opił się krwi wyszedł na zewnątrz by w najbliżej znalezionym sklepie zaopatrzyć się w przybory do doprowadzenia jego zarostu do porządku. Po powrocie skorzystał z łazienki i przez dłuższą chwilę walczył przed lustrem z brodą by wyglądać bardziej jak człowiek.



Przychodząc tutaj spodziewał się wyjaśnień, odpowiedzi na dręczące go pytania. Dostał tylko na te mniej istotne. Pewnie Jerome, jego rozmówca, już uważał go za jakiegoś nawiedzonego psychopatę ale to było malo istotne. Musiał czekać na Jacooba i liczyć na to, że w ogóle się zjawi. Miał nadzieję, że Jacoob nie zaprzestał swojej małej wojny z Astarothem, że nie przestał być w niej żołnierzem takim jakim stał się Silent.
Siedząc tak w ciszy nieotwartego jeszcze lokalu Alvaro krążył myślami nad powrotem upadłego anioła, nad kolejnymi morderstwami, dokonanymi tym razem na małych dzieciach. Słyszał o jednym ale był pewien, że części ciała poskładane do kupy, bo tego że ciało było w kawałkach też był pewien, wyjawią kolejne morderstwa.

„Czy to część rytuału, czy to teraz jedynie kolejna kurtyna zasłaniająca twoje prawdziwe działania. Bawisz się z zespołem prowadzącym tą sprawę, czy w jakiś sposób są oni tobie potrzebni? Dzieci. Dlaczego dzieci? Dla ich niewinność, nie ukształtowanego jeszcze światopoglądu. Dla ich kruchości… poprzez to chcesz się dostać. Do czego?”

Pytania się rodziły ale za mało było puzzli jakimi dysponował Alvaro by choć trochę poznać całość tego obrazu jaki miał się z nich wyłonić. Musiał wiedzieć więcej. Podejrzewał, że skoro Baldrick wrócił do sprawy to i Cohen oraz Jessica zostali do niej przydzieleni. Miał taka nadzieję, dla szybkości rozwiązania sprawy. Co jednak z tego. On miał zamkniety przydział do sprawy. Jego próba kontaktu z Patrickiem zaraz po jego nazwijmy to przemianie zakończyła się niedowierzaniem, podejrzliwością i pewnie finalnie spełzłaby na niczym pomimo wydarzeń jakie miały miejsca na Red Hook przed umówionym spotkaniem. Alvaro potrzebował jednak dodatkowych klocków do tej układanki a dotychczas pomimo krótkiego kontaktu miał ich kilka Jaccob.
Jedynie co pozostało Silentowi to czekanie.
Sięgnął po butelkę.
Był cierpliwy.
Jeszcze.
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 08-11-2010 o 17:14. Powód: styl i takie tam
Sam_u_raju jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172