Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-03-2011, 02:02   #11
 
Takeda's Avatar
 
Reputacja: 1 Takeda ma wyłączoną reputację

O tak! Czas rozpocząć zabawę.
Jeżeli Salfield chciał się bawić w podchody to ty mu to załatwisz. I wtedy okaże się kto jest sprytniejszy.
Będzie dziadyga próbował cię nastraszyć, jakimiś głupimi karteczkami.
"Nic pan nie wie i lepiej niech tak pozostanie" To cwaniaczek.
"Tak będzie dla pana lepiej" i na dodatek ci jeszcze grozi.
Fakt, że bardzo subtelnie i nie podpada to jeszcze pod żaden paragraf, ale zawsze to mimo wszystko groźba.
Byłeś dumny ze swojej zagrywki. Nie dość, że utarłeś nos temu cwaniakowi z warsztatu samochodowego, to jeszcze udowodniłeś, że twoja przebiegłość i stalowe nerwy nie są tylko pustym sloganem.
W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku udałeś się do hotelu na zasłużony odpoczynek.

W pokoju wziąłeś gorący prysznic, który zmył z twojego ciała brud i zmęczenie z całego dnia. Odprężony postanowiłeś jednak jeszcze troszkę popracować. Usiadłeś na łóżku z laptopem na kolanach i zacząłeś szukać. Zacząłeś od przypomnienia sobie wszystkich szczegółów sprawy Salfielda.
Początek upadku Salfielda to rok 2002, gdy wydaje powieść "Zabije was wszystkich". Spotkała się ona z ostrą falą krytyki i protestami. Czuły i wrażliwy na głos ludzi Salfield, tą powieścią trafia jak kulą płot. Nie wyczuł w ogóle społecznych nastrojów po zamachach z 11 września i tym samym jego powieść, gdzie próbował usprawiedliwiać zamachowców i winę za to co się wydarzyło obarczyć amerykańskie władzę oraz ich politykę zagraniczną, okazała się kompletną klapą. Przyzwyczajony do tej pory do sukcesów Salfield musiał zmierzyć się z ostrą krytyką oraz negatywnym odbiorem.
Nie udało mu się to. Mówiono o załamaniu nerwowym i poważnych kłopotach twórczych. Pisarz zaszył się wtedy w jednym ze swoich wiejskich domków i nie pokazywał się publicznie.
Próba powrotu do głównego nurtu także okazała się kiepską decyzją. Powieść "Róża" określono mianem taniego romansidła i ogłoszono koniec Salfielda. Krytycy nie zostawili na pisarzu suchej nitki. Ganiono wybór tematu, styl, i sposób prowadzenia bohaterów.
To i problemy rodzinne spowodowały u Salfielda poważne kłopoty z nadużywaniem alkoholu. Miewał on już wcześniej podobne trudności, ale wtedy to było nieumiarkowanie w zabawie, a teraz próba zatracenia się i szukania ucieczki.
Ostatni akt upadku Salfielda rozegrał się 14 kwietnia 2005 roku. Nie wiadomo co dokładnie zdarzyło się w apartamencie w Soho. Salfield przez cały proces uparcie odmawiał zeznań i nie przyznawał się do winy. Biegli na podstawie dowodów wysnuli wniosek, że pomiędzy małżonkami musiała mieć miejsce kłótnia. Trudno wyrokować jak wszystko wyglądało i co dokładnie zaszło.
W wyniku awantury żona Salfielda nie żyła. Wszystko wskazywało na samobójstwo. Sam Salfield w momencie przyjazdu policji spał kompletnie pijany w sypialni.
W wyniku poszlakowego procesu oczyszczony z zarzutów.

Ponowne przejrzenie kariery i procesu uświadomiło ci z kim tak naprawdę do czynienia. Salfield musi być niezwykle przebiegłym i bystrym facetem skoro z taką łatwością wywiódł w pole policyjnych ekspertów.
Miał on na pewno niezwykłą wyobraźnię i łatwość tworzenia zmyślonych historii, był przecież pisarzem. Musiał jednak być też doskonałym aktorem, skoro uwierzył mu sędzia i ława przysięgłych.
Zdałeś sobie sprawę, że przeciwnik z którym przyszło ci się zmierzyć jest nad wyraz wymagający.
Zlekceważyłeś go i to był twój błąd, który dał mu dużą przewagę na początku waszego starcia. Pocieszałeś się faktem, że ruch który teraz wykonałeś może radykalnie odmienić sytuację.

Jednym kliknięciem zamknąłeś plik z aktami sprawy Salfielda i rozpocząłeś poszukiwania informacji o domu, który szczwany staruch wybrał na swoje lokum. Coś ci mówiło, że wybór miejsca nie był przypadkowy i że poznanie jego historii pomoże ci dotrzeć do obecnego właściciela.
Nie musiałeś długo szukać. Bibliotekarka zapewne jak i wszyscy mieszkańcy Silver Bay doskonale znali historię domu, tylko z jakiś powodów nie milczeli na ten temat.
Dramatyczne wydarzenia jakie cię zainteresowały były co prawda sprzed pięćdziesięciu lat, ale w takiej zabitej wsi jak Silver Bay przy kuflu piwa takie historyjki są zapewne atrakcją wieczoru.

Rok 1952, środa 12 listopada
To właśnie tego dnia William Lambert zabił we śnie swoją trójkę dzieci, pięcioletnią Jesicę, siedmioletniego Thomasa oraz dziesięcioletniego Adama. Cała trójka została uduszona przez własnego ojca gołymi rękami. Po dokonaniu tego makabrycznego czynu William Lambert poszedł do sypialni z zamiarem zabicia żony. Martha jednak obudziła się w chwili, gdy mąż zaczął ją dusić poduszą i zaczęła walczyć. Wywiązała się walka w wyniku której William Lambert roztrzaskał głowę Marthy o oparcie łóżka. Na koniec morderca powiesił się w stodole.
Tragedia wyszła na jaw dopiero po tygodniu, gdy do domu Lambertów położonego głęboko w lesie przyjechała panna Laura Wesley. Panna Wesley była nauczycielką w miejscowej szkole i zaniepokoiła się przedłużającą się nieobecnością dzieci Lambertów w szkole.
Policja, która przyjechała na miejsce znalazła list ojca rodziny.

"Przepraszam. Wiem, że to co zrobiłem jest w waszych oczach najgorszym złem. Gdybyście jednak wiedzieli to co ja wiem... Boże... Jak dobrze, że wy tego nie wiecie. Mądrzy ludzie mawiają, że lepsza najgorsza prawda od najpiękniejszego kłamstwa. GŁUPCY! Gdyby wiedzieli to co ja wiem inaczej, śpiewali. Kłamstwo jest dla nas zbawienne, to dzięki niemu możemy żyć spokojnie nieświadomi tego co się dzieje za kurtyną tego świata. Dzięki kłamstwu potrafimy normalnie żyć, nie myśląc o tym jak podłą rolę wyznaczył nam los w tej okrutnej grze. Wierzcie we wszystko co wam mówią. Nie szukajcie! Nie pytajcie! Nie próbujcie nigdy dowiedzieć się więcej niż jest to dla was przewidziane! NIGDY! Gdy dowiecie się za dużo, będzie już za późno.
Ja poznałem prawdę i teraz nie mam już wyboru. Muszę uratować moje dzieci, muszę uratować moją ukochaną żonę. Muszę ocalić ich duszę. To jedyny sposób, by uwolnić ich z tego więzienia.
Wybaczcie mi, błagam! I nie oceniajcie mnie, gdyż nie macie wiedzy by w pełni osądzić słuszność mojej decyzji i czynów. Mam nadzieję, że kiedyś Bóg, o ile On naprawdę istnieje, przyzna mi rację i powie "Słusznie postąpiłeś synu" Żegnajcie!
William Lambert"


To był to czego szukałeś. Najwyraźniej szalony staruch upodobał sobie miejsce, gdzie szaleniec zamordował swoją rodzinę. Nie przypuszczałeś, że Salfield może być aż tak szalony.
Przejrzałeś jeszcze raz akta sprawy, by sprawdzić czy ktoś padał w trakcie procesu jego stan psychiczny. Oczywiście, że nie!
Boże, czemu każesz nas pozbawionymi mózgu prokuratorami, którzy pozwalają chodzić na wolności psychopatycznym mordercom?
To był trop, którego poszukiwałeś. Teraz tylko trzeba było go umiejętnie wykorzystać.

Spojrzałeś na zegarek, dochodziła dziewiąta. Najwyższa pora odpocząć. Miałeś jeszcze zamiar poszukać legend o czerwonokim jeleniu, ale zrezygnowałeś. Nawet jeżeli takie legendy istnieją, to jaki mogą one mieć związek ze sprawą. A w świetle znalezionych dowodów sprawa Salfielda nabierała nowych barw i na tym powinieneś się skupić.
Wstałeś, by rozprostować kości. Podszedłeś do okna i rzuciłeś okiem na pogrążoną w mroku ulicę. To co ujrzałeś sprawiło, że aż się cofnąłeś.
Na przeciwko twoich okien stał czerwony Jeep. Dokładnie taki sam jakim poruszał się Salfield.
O kurwa!
Ostrożnie wyjrzałeś ponownie na ulicę, by sprawdzić czy ci się nie przewidziało. Nie, nie przewidziało ci się.
Czerwony Jeep stał dokładnie po drugiej stronie ulicy. Miałeś już zamiar coś zrobić, gdy kierowca zapalił silnik i światła by po chwili ruszyć z piskiem opon.

To wydarzenie sprawiło, że radość z osiągniętego sukcesu śledczego lekko przygasła. Salfield, o ile to był on, dawał wyraźnie ci do zrozumienia, że masz mu dać spokój.
Z niecierpliwością czekałeś poranka i chwili, gdy spotkasz się z mechanikiem i dowiesz się jakie zdobył dla ciebie informacje. To, że jakieś zdobędzie było bardziej niż pewne. Pięć tysięcy dolców piechotą nie chodzi.
Z tą myślą położyłeś się spać.

Sen miałeś spokojny i na szczęście pozbawionych chorych wizji o lubieżnym Salfieldzie. Ubrałeś się i zabrawszy swój sprzęt ruszyłeś na rozmowę z mechanikiem. Nie było co zwlekać, śniadanie i cała reszta mogła poczekać . Od tego co się dowiesz zależeć będą twoje dalsze plany.
Uśmiechnięty i pełen optymizmu ruszyłeś do warsztatu.
Gość siedział na stercie opon przed warsztatem i najwyraźniej na ciebie czekał. Gdy podszedłeś bliżej wstał.
- Uszanowanko szefie. Oponka oczywiście gotowa, jeżeli trzeba to mogę też na wózek rzucić okiem. Może coś trzeba podregulować, przesmarować, czy cuś.
W dziwny sposób jego pewność siebie i cwaniacki styl bycia, zniknęły niczym bańka mydlana. Najwyraźniej przedstawienie jakie dałeś wczoraj wieczorem poskutkowało lepiej niż się spodziewałeś.
- Nie trzeba - zbyłeś go krótko, a po chwili zapytałeś - Masz coś dla mnie?
- Szefie, szefuńciu jasne że mam. - uśmiechnął się zawadiacko, a ty już wiedziałeś co się święci - Tylko to będzie kosztować 4 stówki. Troszkę musiałem się natrudzić, by ten numer zdobyć. To jak będzie umowa stoi?
 
__________________
"Lepiej w ciszy lojalności dochować...
Nigdy nie wiesz, gdzie czai się sztruks" Sokół
Takeda jest offline  
Stary 21-03-2011, 09:35   #12
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Uwielbiam surfować. To uczucie swobody. To poczucie, ze możesz wszystko.
Oczywiście mam na myśli internet. A nie balans na desce na wielkich falach. Utopienie, zmniejsza ci szansę na wypłatę polisy. W końcu nie zaznaczyłeś w niej, że uprawiasz sporty ekstremalne. Bez obaw. Sprytny ubezpieczyciel udowodni twojej rodzinie, że gra w szachy też należy do gatunku sportów ekstremalnych. Te mocje, te nerwy, ta chęć wygranej.

Nie lubiłem jednak tracić czas przy komputerze. Moje odwiedziny w sieci ograniczały się do giełdy, wiadomości, pracy lub stron porno. Żadnych portali społecznościowych, e-randek, filmów czy forów. To akurat uważałem, za stratę czasu.

Oczy piekły mnie nieznośnie i paliłem trzeciego papierosa, aż w końcu dokopałem się do rewelacji o domu, który kupił Salfield. Ciekawe. A więc pisarzyna miał swoją małą obsesję. Ciekawe, czy poprzestawiało mu się w garze po tym, jak już zamordował swoją żonę, czy już wcześniej miał w głowie gówno zamiast mózgu. Zapaliłem papierosa i podszedłem do okna, by wpuścić świeżego powietrza.

Stał tam. Samochód Salfielda. Czerwony, jak nochal pijaka z zaułków nędzy. Kierowca najwyraźniej zobaczył mnie w oknie. Zapalił silnik i odjechał.
Pokazałam mu środkowy palec na odchodne. Najwyraźniej moja gospodyni zamknęła drzwi na noc i psikus w stylu „podrzucimy kamienie”, „buchniemy rzeczy z szafy”, „wrzucimy SLD do szklaneczki z wodą” – nie wypalił. Masz za swoje, stary gnojku.

Wróciłem do stolika, na którym stał mój laptop. Złapałem się na myśli o tym, jak bardzo nie lubię Salfielda. Zlekceważyłem go na początek. Nie sądziłem, ze ten zboczony dziwoląg zaszył się na odludzi i trzęsie dupą przed jakimkolwiek kontaktem z ludźmi. Musiałem zrewidować własne plany. Albo będę bardziej ostrożny, albo ... nachalny. Sam jeszcze nie wiedziałem, co wybrać. Wiedziałem już, ż znalazłem lukę. Cholerne prawo działało na korzyść Salfielda. Już raz został uniewinniony, a dzięki wspaniałemu systemowi wymiaru sprawiedliwości w USA, nie można było sądzić człowieka dwa razy za tą samą zbrodnię. Wniesiono apelację, przegrano ją – cześć i czołem – nawet gdyby to on był zabójcą i pojawiły się nowe poszlaki. Za tą zbrodnię nie może już zostać skazany. Ale dla mojego Towarzystwa był to wystarczający sygnał.
Napisałem maila o tym, że sąd przeoczył sprawę poczytalności i zdrowia psychicznego i że Towarzystwo powinno zlecić takie badania. Jeśli Salfield był niespełna rozumu, można było wystosować sprawę o jego ubezwłasnowolnienie i odebrać odszkodowanie. Co jednak nie było proste i pewnie Towarzystwo musiałoby obejść się smakiem.
Nadal miałem za mało dowodów a za dużo poszlak.

Rozgoryczony położyłem się spać. Spałem znośnie.


Rankiem, po śniadaniu, udałem się do mechanika. Ten jego fałszywy uśmieszek cwaniaczka nieźle mnie zirytował. Widziałem, nim otworzył śmierdzącą gębę pełną fałszywych frazesów, że będzie chciał mnie naciągnąć na kasę. Był przewidywalny, jak filmy ze Stevenem Segalem. I był równie dobrym aktorem, co tamten.

-Masz coś dla mnie? – zapytałem ucinając jego słodzenie.

- Szefie, szefuńciu jasne że mam. - uśmiechnął się zawadiacko, a ty już wiedziałeś co się święci - Tylko to będzie kosztować 4 stówki. Troszkę musiałem się natrudzić, by ten numer zdobyć. To jak będzie umowa stoi?

Spojrzałem na mechanika przymrużonymi oczami. Dzisiaj wyspałem się i jakoś łatwiej przychodziło mi znosić jego nieudolne cwaniaczenie.

- Dobra - powiedziałem patrząc na niego groźnie. - Rozumiem, że lubisz zrywać umowy w trakcie. Trudno. Nie ma sprawy. Poszukam sobie kogoś mniej pazernego. Chociaż … - zatrzymałem się, robiąc pół kroku do tyłu. - Wiesz. Ja w sumie nawet lubię ludzi z inicjatywą. Marnujesz się na tym zadupiu, bez urazy. Dam ci stówę więcej. Ale dopiero po tym, jak się okaże, ze nie wciskasz mi kitu i po drugiej stronie słuchawki nie siedzi twój koleś udając O’neila. Wiesz, w mojej pracy załatwiałem już różnych cwaniaków. I to na amen.

Powiedziałem to, mając na myśli fakt, ze lądowali w więzieniach za próbę wyłudzenia odszkodowania. A tam już członkowie gangów na pewno pokazywali im czym jest więzienna miłość. Więc załatwiałem ich chyba gorzej, niż na amen.

- To jak, dajesz ten numer czy mam … się rozmyślić.

Dłuższa pauza między ostatnimi słowami mogła sugerować cokolwiek.

Niechętnie, bo niechętnie, ale posłuchał. Dałem mu zaliczkę i wyjąłem komórkę. Zasięg był w porządku. Wstukałem numer i czekałem na wynik.

Po chwili usłyszałem miły i jakże spokojny głos Salfielda. Serce zabiło mi szybciej, ale zaraz rozczarowałem się:

"Dodzwoniłeś się do domu Franka O'neila. Niestety w tej chwili nie mogę podejść do telefonu. Jeżeli to coś pilnego zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału lub zadzwoń później. Phi."

- To dobry numer – dałem mu dwie obiecane pięćdziesiątki. – Nie masz jednak komórkowego. Nie odbiera.

- Nie używa komórek. Serio.

No cóż. Postanowiłem uwierzyć na słowo.

- Dobra robota – pochwaliłem mechanika. – Myślę, że jakaś premia wpadnie. Dzięki.

Odebrałem samochód i wróciłem nim pod hotel.
W pokoju wykręciłem ponownie numer telefonu Salfielda. Znów głupia sekretarka.

Ale wiedziałem, że on tam jest. Że siedzi koło telefonu i zaśmiewa się ze mnie w kułak. Kutas.

Za trzecim razem, kiedy włączyła się sekretarka podjąłem decyzję.

- Dzień dobry panie O’neil – postanowiłem nie owijać w bawełnę. – Chciałbym z panem się spotkać. Miałem dla pana przesyłkę, ale ..... coś się z nią stało. I strasznie mnie to gryzie, że jej panu nie miałem okazji oddać. Nazywam się Derek Freeman. Obiecuję, że nie zajmie to wiele czasu. Proszę o telefon. Dzisiaj będę siedział w lokalnym barze. Mają tam naprawdę dobre jedzenie. Zapraszam pana na lunch. Pewnie nie za często ma pan okazję porozmawiać z kimś, spoza miejscowych, prawda? A ja mam informację, które mogą pana zainteresować. Dotyczą bezpośrednio pana. Mam nadzieję, że do usłyszenia lub jeszcze lepiej, zobaczenia.

Teraz pozostało mi tylko czekać. Od tego czy Salfield odezwie się czy też nie zależało, co dalej będę robił. Na razie zebrałem kurtkę, pieniądze – musiałem pomyśleć o odwiedzeniu banku by uzupełnić gotówkę, bo nie wszędzie dało się tutaj płacić kartą kredytową – i poszedłem do baru.

Czekałem. Popijając lekkie piwo, podjadając orzeszki i wpatrując się w podwieszony telewizor, w którym wyłączono fonię. Od czasu do czasu pogadałem ze znajomymi i robiłem notatki do książki, którą oficjalnie się tutaj zajmowałem.

Napisałem nawet pierwsze kilka stron. Była o rewolwerowcu uciekającym do Silver Bay przed przeszłością, i przystojnym, młodym szeryfie, który postanowił go odszukać wśród poszukiwaczy srebra.
 
Armiel jest offline  
Stary 22-03-2011, 11:08   #13
 
Takeda's Avatar
 
Reputacja: 1 Takeda ma wyłączoną reputację
Trzy kolejne telefony do O'neila nie przyniosły ci nic nowego. Za każdym razem słyszałeś w słuchawce ten sam spokojny i jakże drażniący głos;
"Dodzwoniłeś się do domu Franka O'neila. Niestety w tej chwili nie mogę podejść do telefonu. Jeżeli to coś pilnego zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału lub zadzwoń później. Phi."
Stary drań pogrywał z tobą i zaczynało ci to grać na nerwach. Postanowiłeś, że dość już zabawy w podchody. Trzeba postawić sprawę jasno i otwarcie i w ten sposób wywabić lisa z nory.
Z lekką obawą wykręciłeś numer Salfielda po raz kolejny. Sam nie wiedziałeś skąd pojawił się nagle ten dziwny lęk. Czekając na połączenie czułeś się jak nastolatek, który pierwszy raz dzwoni do dziewczyny, by zaprosić ją do kina. Dziwna mieszanina zdenerwowania, podniecenia i strachu.
Nagrywanie się na automatyczne sekretarki nigdy nie należało do twych ulubionych zajęć i tym razem nie było inaczej. Musiałeś mocno trzymać nerwy na wodzy, by zachować spokojny tembr głosu.
Wiadomość, którą pozostawiłeś miała być jednocześnie przynętą i pułapką. Przemilczenia na temat przesyłki, którą dla niego miałeś, lakoniczne "mam informację, które mogą pana zainteresować. Dotyczą bezpośrednio pana" Teraz to ty bawiłeś się z gnojem. Dobrze przemyślałeś to co chciałeś powiedzieć i byłeś z tego zadowolony z tego co wymyśliłeś. Sposób jak to powiedziałeś pozostawiał co prawda wiele do życzenia, ale i tak byłeś szczęśliwy że zachowałeś spokój i głos ci się nie załamał. A musiałeś przyznać sam przed sobą, że niewiele brakowało.
Salfield działał w jakiś dziwny sposób na ciebie i wprowadzał w dziwny nerwowy stan. Przed spotkaniem z nim musisz się dobrze przygotować, by w pełni kontrolować emocje i głos. Miałeś w tym doświadczenie, nie raz przecież musiałeś powiadomić zapłakaną matkę, że polisa którą podpisała nie obejmuje błędów medycznych. Skutkiem tego nie otrzyma ona pieniędzy za śmierć córki. W takich sytuacjach byłeś spokojny, delikatny, wrażliwy. Pełen profesjonalizm. Co więc do cholery było z tym Salfielda, że działał na ciebie w taki sposób?

Wybrałeś pieniądze z konta i udałeś się do baru. Ludzie witali cię jak stałego bywalca. Uśmiechali się i pytali jak idzie praca nad książką. Ot taki urok małych miasteczek. Po dwóch dniach mają cię za jednego ze swoich.
Zamówiłeś piwo i podgryzając orzeszki czekałeś na wiadomość od Salfielda.
Minęła godzina, półtorej. Jedni ludzie wychodzili, inni przychodzili. Znowu seria wymuszonych uśmiechów i odpowiedzi na te same nudne pytania.
Jak idzie książka?
A kto będzie głównym bohaterem?
A będzie coś o miłości? Musi być coś o miłości.
Mam nadzieję, że główny bohater nie pije za dużo whiskey. Nie pije prawda?
Dzień dobry. Do widzenia. Miło było państwa spotkać.
Słowa, słowa, słowa.
Minęło południe, a ty nadal byłeś w tym samym miejscu i czekałeś. Zbliżała się pora obiadu postanowiłeś, że zjesz coś konkretniejszego. Zamówiłeś stek z frytkami i surówką. Trzeba było przyznać, że prawdę powiedziałeś O'neilowi o dobrym jedzeniu w miejscowym barze.
Szkoda tylko, że ten sukinsyn się nie pofatygował tutaj i nie zaszczycił cię swoją obecnością.
Postanowiłeś, że jak zjesz to pójdziesz do hotelu na małą drzemkę. Chwila odpoczynku dobrze ci zrobi.

- Panie Freeman - zawołała cię właścicielka hotelu - Niech pan zaczeka. Mam dla pana list.
List? Może to od Salfielda. Staruch chyba faktycznie ma alergię na technikę i woli komunikować się listownie. Świr.
Z kamienną twarzą podszedłeś odebrać przesyłkę. Właścicielka wręczyła ci zwykłą białą kopertę na której ktoś czarnym flamastrem napisał "Direc Friman"
Co to kurwa ma być?
"Direc Friman" To jakieś żarty?
- Wszystko w porządku? - spytała miła starsza pani.
- Tak - odparłeś chłodno i z kopertą w ręku poszedłeś na górę.

Siedząc na łóżku jeszcze raz spojrzałeś na litery na kopercie. Nie było żadnych wątpliwości, że pisał to Salfield. Tylko co on do cholery miał na myśli pisząc tak twoje imię i nazwisko.
Z resztą hu...
Otworzyłeś kopertę i wyciągnąłeś z niej zwykła kartkę białego papieru A4 do drukarek. Na niej tym samym czarnym flamastrem było napisane.
"Nie znam pana, panie Friman, czy jak się tam pan naprawdę nazywa.
Nie wydaje mi się też byśmy mogli mieć jakieś wspólne sprawy. Jeżeli jednak jest pan innego zdania i nadal jest zdecydowany, by się ze mną spotkać to zapraszam do baru "U Grubego Joe"
Niech pan zapyta miejscowych, każdy wskaże panu drogę. Będę tam na pana czekał, dzisiaj o wieczorem o dziesiątej.
F.O."
 
__________________
"Lepiej w ciszy lojalności dochować...
Nigdy nie wiesz, gdzie czai się sztruks" Sokół
Takeda jest offline  
Stary 24-03-2011, 16:00   #14
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Przeczytałem wiadomość od Salfielda ponownie siedząc na łóżku. Nie miałem wątpliwości czyja ręka pisała ten list. Ale czemu popełnił takie karygodne błędy w moim imieniu i nazwisku. Chciał mi okazać lekceważenie? Ostrzec przed czymś? Nie potrafił pisać? Chciał mi namieszać w głowie?
To ostatnie udało mu się na pewno.

Otworzyłem okno i zapaliłem papierosa. Nie podobało mi się to. Nic a nic. Uspokoiłem myśli i zszedłem na dół, do recepcji, gdzie pogawędziłem chwilkę z miłą właścicielką. Kiedy usłyszała, że pytam o bar „U Grubego Joe” zmartwiała.

- To jaskinia grzechu – powiedziała blednąc. – Niech pan tam nie jedzie.

- Jaskinia grzechu? – nie za bardzo wiedziałem, o co jej chodzi.

- No... wie pan....A może pan nie wie.... Wygląda pan na uczciwego i miłego młodzieńca ... Wie pan .... Tam przyjeżdżają mężczyźni. Motocykliści z gangów i kierowcy wielkich ciężarówek. To paskudne miejsce, mówię panu. Oni tam piją alkohol, urządzają burdy, biorą narkotyki, a w piwnicy są pokoje dla cór Koryntu.

- Cór Koryntu?

- Nie wie pan – przysiągłbym, że się zarumieniła.

I wtedy załapałem.

- Aaa. Mówi pani, że tam jest dom publiczny?

Pokiwała głową skwapliwie.

- Znajomy mieszka niedaleko i chce się ze mną spotkać – skłamałem gładko.

- Niech przyjedzie tutaj – zaproponowała.

- Może ma pani rację – udałem, ze się z nią zgadzam. – A gdzie w ogóle jest ten cały bar?

- Czterdzieści minut jazdy stąd. Niedaleko skrętu na autostradę.

- Faktycznie daleko – przyznałem. – Zadzwonię do znajomego, może da się przekonać, by przyjechać tutaj. Dziękuję pani serdecznie.

Pożegnałem gospodynię i wróciłem do pokoju jeszcze na schodach wybierając numer przełożonego. Po kilku sygnałach odebrał.

- Cześć John, tutaj twój najlepszy agent.

- Streszczaj się – nie był chyba w najlepszym humorze. – Jakieś postępy w sprawie Salfielda?

- Tak. Sprawy się skomplikowały, bo on nie wychyla nosa poza swój dom w lesie. Musiałbyś go widzieć. Drut kolczasty, kamery – istna twierdza. Ale udało mi się go namówić na spotkanie. Pieprzony paranoik. I właśnie dzwonię w tej sprawie?

- Co jest? Potrzebujesz kasy czy co?

- Nie – westchnąłem. – Tylko wyciąga mnie do jakiegoś podejrzanego lokalu, gdzie mogą mi zwyczajnie rozwalić łeb jakieś nasłane przez niego osiłki, czy coś. Spakuję zaraz kopertę, w którą schowam kilka rzeczy, tak na wszelki wypadek.To mogą być dowody rzeczowe w sprawie o pobicie czy coś. Gdybym nie odezwał się do rana spróbuj zawiadomić policję lub wyślij kogoś na miejsce. Lokal nazywa się „U Grubego Joe” i leży przy zjeździe na autostradę numer 22.

- Może martwisz nie na zapas?

- Może tak, może nie. Chce tylko mieć pewność, że w razie, co ktoś będzie mnie szukał. Jasne.

- Dobra. Jeśli to wszystko, to spadaj. Mam właśnie konferencję.

- Jak ma fajne cycki to pozdrów ją ode mnie.

Skończyłem rozmowę i wyjąłem z bagażu kilka rzeczy kupionych wcześniej w sklepie. Kartkę, którą oddał mi Salfield pod moją nieobecność w pokoju, kopertę z baru i drugą wiadomość. Do tego wszystkiego dołączyłem własny list, wyjaśniający, z kim i gdzie idę się spotkać i moje podejrzenia dotyczące obłędu Salfielda. Zakleiłem kopertę i zaadresowałem na adres mojego biura i szefa.

Wyjąłem część gotówki, zostawiając sobie tysiączek w drobniejszych banknotach. Resztę ukryłem na dnie bagażu. Zmieniłem ubranie na mniej szykowne i zdecydowanie tańsze, te przeznaczone do spacerów po lesie.

Przeszedłem się po mieście znajdując maleńki punkt pocztowy przylegający do banku. Wiedziałem, że korespondencję wozi się wraz z pieniędzmi. Niezbyt często, ale mi nie zależało na czasie w tym przypadku.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta. Miałem jeszcze sporo czasu.

Długo wahałem się, czy zabrać swojego mercedesa. Drogi samochód w takim miejscu był proszeniem się o problemy. Powiedziałem starszej pani z motelu, ze biorę jej wynajęty samochód i żeby spodziewała się mnie nieco później. Potwierdziłem zmartwionej staruszce, że niestety mój znajomy nie ma tyle czasu, by podjechać do Silver Bay i muszę udać się do tego gniazda grzechu. Poprosiłem ją, że gdybym nie wrócił do rana, by żeby zadzwoniła do mojego przyjaciela – zostawiłem jej numer telefonu do mojego szefa i jego nazwisko polecając, by zadzwoniła podając moje nazwisko. Na wszelki wypadek zostawiłem jej też numer swojego telefonu.

Te wszystkie środki ostrożności wydawały mi się śmieszne, wręcz paranoiczne, ale coś w tym staruchu przerażało mnie tak, że jadać na miejsce obawiałem się najgorszego.

Wyjechałem w pół do siódmej. Na miejscu będę pewnie ze dwie godziny przede czasem.

Miałem chytry, jak mi się wydawało plan. W miarę możliwości zaparkuję gdzieś, wezmę sobie kawę na wynos, siądę w samochodzie i wypatrzę Salfielda, jak się zjaw na miejscu. Zaczepię go na zewnątrz. W ten sposób, jeśli szykował coś paskudnego w środku, uniknę zasadzki.

Zabrałem ze sobą mój gaz paraliżujący, – na który trzeba było mieć pozwolenie - a który już dwa razy ocalił mi skórę. Raz przed krewkim klientem, który niezadowolony z tego, ze stracił część odszkodowania chciał walnąć mnie siekierą. Drugi raz przed spuszczonym ze smyczy psem. Pojemnik wystrzeliwał gaz na odległość prawie ośmiu kroków i działał bardzo szybko. Tak „uzbrojony” czułem się nieco pewniej.

Sprawdziłem poziom płynów i benzyny i upewniając się, że wszystko jest okej. Było. Miałem nawet spory zapas w baku. Włączyłem się do ruchu i ruszyłem w stronę baru „U Grubego Joe”. Jeśli dobrze obliczyłem czas będę tam za około godzinę, a więc w okolicach siódmej trzydzieści.

Gaz trzymałem w kieszeni – łatwo dostępny w razie nagłej potrzeby użycia. Mniej bałem się Salfielda niż podpitych harleyowców czy kierowców TIRów, za którymi nie przepadałem. Obok mnie, na siedzeniu pasażera, leżał mój wierny aparat fotograficzny. Kto wie, może po drodze uda mi się pstryknąć jakieś fotki?

Miałem pietra. Sam nie wiem czemu.
 
Armiel jest offline  
Stary 28-03-2011, 08:37   #15
 
Takeda's Avatar
 
Reputacja: 1 Takeda ma wyłączoną reputację
Wyruszyłeś dużo wcześniej, by na miejscu zaczaić się na Salfielda.
Miałeś dziwne obawy, że staruch szykuje na ciebie pułapkę. Powziąłeś wszelkie środki ostrożności. Gaz, telefon do szefa, list z informacjami.
Jadąc wśród drobnych płatków śniegu zacząłeś się zastanawiać, czy aby nie popadasz w paranoję. Przygotowałeś się jakbyś miał się spotkać z Charlesem Mansonem. Uśmiechnąłeś się pod nosem do swoich lęków. Wiedziałeś jednak, że podjęte kroki zagwarantują ci przewagę nad twoim rywalem i oto głównie chodziło.

Sprawa, która od początku kryła w sobie iskrę tajemnicy i dreszczyk emocji, okazała się najbardziej fascynującym śledztwem w całej twojej karierze. Gdy tylko doprowadzisz ją do szczęśliwego finału, będziesz miał co wspominać i czym się szczycić.
Teraz jednak trzeba było się skupić na pracy, by nie popełnić błędu. Salfield okazał się szczwanym lisem i cały czas próbuje z tobą pogrywać.
Musisz mu pokrzyżować plany i pokazać, że z Derekiem Freemanem się nie zadziera.

"U Grubego Joe" z zewnątrz wyglądał nad wyraz niewinnie. Gdybyś nie znał opinii mieszkańców Silver Bay o tym miejscu, to mógłbyś pomyśleć, że to zajazd wyższej klasy. Drewniany budynek zbudowany z wielkich ciosanych pali, elegancki szyld nad wejściem i dwa zielone klomby przy drzwiach. Dziwne, może jednak to miejsce nie jest tak złe jak mówią. Zaparkowałeś tak, by twój samochód nie rzucał się w oczy, a jednocześnie byś miał dobre pole do obserwacji zarówno lokalu jak i przyjeżdżających.
Nie musiałeś długo czekać, by opinia mówiąca o "Grubym Joe" jako o spelunie potwierdziła się. Po kilku minutach drzwi lokalu otworzyły się i wyszedł z nich napompowany koks jakiś to widzi się na zawodach kulturystów. Ciągnął on za sobą ledwo stojącego na nogach gościa ubranego w czarną skórzaną kurtkę i takie same spodnie. Koks przeciągnął pijaka kilka metrów na trawnik z boku lokalu i tam go rzucił. Zważywszy, że dochodziła dopiero ósma to doprawdy intrygujące.
Kolejne minuty nie były aż tak ciekawe. Przyjechało kilku motocyklistów i jedna ciężarówka. Czas zaczął ci się dłużyć niemiłosiernie. Wiedziałeś jednak, że taka zapobiegliwość może przynieść skutek. Jedyne czego teraz potrzebowałeś to cierpliwość.

Twój zegarek pokazywał za pięć dziewiąta, do spotkania z Salfieldem została jeszcze godzina. Wtedy to zauważyłeś, że zza zakrętu wyłonił się charakterystyczny czerwony jeep. Jechał wolno, a przejeżdżając koło baru zwolnił jeszcze bardziej. Osunąłeś się na fotelu i w lusterku wstecznym obserwowałeś co się dzieje. Przez chwilę zastanawiałeś się, czy Salfield wie jakim samochodem jeździsz.

Oczywiście, że wie. Mijał cię przecież w na leśnym zakręcie o mało nie powodując wypadku. Cholera!

Mogłeś co prawda wziąć Mercedesa, ale to mogłoby przynieść więcej kłopotów niż korzyści.
Czerwony jeep wolno wyminął bar i pojechał dalej.

Czyżby Salfield zauważył twój podstęp? Znowu zakląłeś pod nosem.

I co teraz? Czekać... Nie czekać....

Spotkanie było wyznaczone na godzinę dziesiątą warto, więc chyba było jeszcze poczekać ta godzinkę. Opadłeś głębiej w fotel kierowcy i czekałeś. Jeszcze raz sprawdziłeś czy wszystko jest na swoim miejscu.

Dłużący się czas i czekanie sprzyjają rozmyślaniom. Zacząłeś myśleć o sobie jak o wędkarzu lub myśliwym. Zarzuciłeś przynętę i teraz trzeba było tylko nie spłoszyć zwierzyny. A jak się okazało twoja zwierzyna była bardzo płochliwa i strachliwa. Coś ci jednak mówiło, że Salfield wróci. Nawet jeżeli nie z ciekawości, to choćby po to by po raz kolejny spróbować cię nastraszyć.
Kolejni klienci "Grubego Joe" wjeżdżali na parking. Nadal jednak nie było wśród nich osoby na którą czekałeś.
Dochodziła dziesiąta, a Salfielda nadal nie było. Postanowiłeś, że poczekasz jeszcze kwadrans i wynosisz się z tego zadupia.

Dokładnie o dwudziestej drugiej czternaście na parking przed barem wjechał czerwony jeep. Salfield zaparkował kilkanaście metrów od ciebie i wyszedł z samochodu.
Szedł powoli, ale bardzo pewnym wręcz młodzieńczym krokiem. Nie było widać u niego żadnych fizycznych objawów starości, która tak mocno odcisnęła swoje piętno na jego twarzy.
Wiedziałeś, że nie ma się co ukrywać. Także wysiadłeś z samochodu i stanąłeś przy drzwiach pasażera. Przypomniałeś sobie plakat słynnego westernu z Garym Cooperem.
Wasze spotkanie nie odbywało się co prawda w samo południe, jednak atmosfera i napięcie jakie towarzyszyło ci w czasie tych kilku sekund, gdy Salfield szedł w twoją stronę było równe temu, co w czasie pojedynku na śmierć i życie.
Już za chwilę miałeś stanąć w oko w oko ze swoim rywalem. W głowie już układałeś schemat rozmowy, która i tak już de facto odbyłeś kilkakrotnie w myślach w czasie tego ponad dwugodzinnego oczekiwania.
Wszystko wokół ucichło. Słyszałeś jedynie coraz szybsze bicie własnego serca i powolne, rytmiczne stukanie butów Salfielda.



Gdyby nie okoliczności to zapewne przetarłbyś oczy ze zdziwienia.
Co to kurwa jesteś?

Powietrze wokół Salfielda zadrżało i to co było za nim niczym tło na scenie teatru zmieniło się. Zamiast parkingu widziałeś jakiś kiepsko oświetlony piwniczny tunel. Zwoje kabli ciągnęły się pośrodku półokrągłego sklepienia. Świetlówki migały drażniąco niczym stroboskop w klubie techno.

Z każdym błyskiem stroboskopowego światła dostrzegałeś coraz więcej szczegółów z tego co znajduje się za Salfieldem.
Zamiast jego prostej kurtki, widziałeś rzeźniczy fartuch. W jego ręku zamiast kluczyków od samochodu, długi stalowy nóż.
Kolejny błysk.
I dostrzegłeś coś co do tej pory uciekało twoim zmysłom i świadomości. Coś przed czym twój umysł bronił cię tak długo jak potrafił. Teraz jednak zapory puściły i obrazy zalały twoją świadomość całą ohydą i grozą.
Z sufitu wisiały ciężkie metalowe łańcuchy zakończone zakrzywionymi hakami. Na tych hakach niczym wieprzowe półtusze wisiało powieszonych kilkanaście oprawionych i pozbawionych wnętrzności ludzkich ciał.
Ohydny staruch Salfield z lubieżnym uśmiechem przechadzał się pośród nich. Ocierał się i muskał dłonią zwłoki kołyszące się po jego lewej i prawej stronie.

Stroboskop migał z szaleńczym tempem równym temu jakim biło twoje serce. Ogarniał cię mrok i coraz bardziej paraliżujący strach.
Porównanie do pojedynku rewolwerowców zniknęło zupełnie, zastąpione przez sceny z "Koszmaru z ulicy Wiązów"
Freddy Krueger był jednak tylko wytworem hollywoodzkich reżyserów i specjalistów od efektów, a to co miałeś przed sobą....


To co miałeś przed sobą było najprawdziwszą prawdą. Brutalną rzeczywistością, która wyciągnęła po ciebie swoje brudne łapy.



Wizja tak jak nagle się pojawiła, tak samo szybko zniknęła.
Stałeś na przeciwko uśmiechniętego Salfielda, który wyciągał rękę w twoją stronę. Zamiast podać mu dłoń i przywitać się cofnąłeś się o krok, porażony ciągle wizja tego co zobaczyłeś.
- Mam nadzieję, że pan zrozumie. - powiedział Salfield. Najwyraźniej pierwsza część jego wypowiedzi umknęła ci - Pan ma za pewne spokojne i dostatnie życie, pozbawione większych problemów i trosk. Po co ściągać sobie na głowę koszmar z którym pan sobie nie poradzi. Po co niszczyć otaczające pana piękno. Dobrze panu radzę niech pan wyjedzie z Silver Bay i zapomni o mnie i o tym, co pan widział. Tak będzie naprawdę dla pana lepiej. Ja pana bynajmniej nie straszę. Co to to nie. Ja pana lojalnie ostrzegam, że pan temu nie podoła. Nie wiem, czy jest pan dziennikarze, pisarzem, czy jakimś detektywem... z resztą to nie ważne. Niech pan opuści Silver Bay i zapomni o wszystkim.
 
__________________
"Lepiej w ciszy lojalności dochować...
Nigdy nie wiesz, gdzie czai się sztruks" Sokół

Ostatnio edytowane przez Takeda : 28-03-2011 o 08:53.
Takeda jest offline  
Stary 31-03-2011, 12:01   #16
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Robiło się coraz ciemniej, a mi kończyły się papierosy. Paliłem, ze zdenerwowania. Złe przeczucia nie opuszczały mnie. Na każde światła od strony Silver Bay podskakiwałem nerwowo w wypożyczonym aucie na wyściełanym tandetną materią siedzeniu. Włączałem i wyłączałem radio. Włączałem po to – by posłuchać muzyki lub wiadomości, a wyłączałem – bo mnie od nich po kilku minutach brała cholera.

Czułem się jak durny fiut. I sterczałem na parkingu jak durny fiut.

W końcu jednak go zobaczyłem. Samochód Salfielda! Zwolnił przed zjazdem i niespodziewanie zawrócił. Po chwili tylne światła rozmyły się w zapadającym zmierzchu.
Zobaczył mnie i dał drapaka? Bez sensu! Bez sensu!

Miałem ochotę wyjść z samochodu, podejść do jakiegoś spasionego kierowcy trucka i wyrżnąć mu w owłosioną gębę. Sam nie wiem, skąd się we mnie wzięły te autodestruktywne myśli. Bo jakby skończyło się takie zagranie, wiedziałem najlepiej. Nie najciekawiej wyglądałby wynik obdukcji. Albo nawet sekcji – gdyby trafił na bardziej nerwowego kierowcę.

Salfield wrócił, kiedy traciłem już nadzieję i zamiar powrotu z niczym do Silver Bay zdawał mi się coraz bardziej rozsądnym rozwiązaniem.

Wyszedłem ze swojego samochodu, kiedy i on opuścił swój. Dziarskim krokiem szedł w stronę knajpy. Zaszedłem mu drogę i wtedy stało się to coś.

Koszmarna, dziwaczna, chora wizja. Makabreska, z której zapamiętałem nie tyle krew i zmasakrowanych ludzi wiszących na hakach, co bardziej uśmiechniętą mordę pisarza. Ten uśmiech i te cholerne palce, muskające pokrwawione ludzkie mięso wydały mi się stokroć straszniejsze, niż cała ta krew, flaki i obnażona ludzka cielesność. Całe te jaskrawe światła, czymkolwiek były i cała ta wizja wyjęta z ekranu horroru.

- Mam nadzieję, że pan zrozumie. - powiedział Salfield. Najwyraźniej pierwsza część jego wypowiedzi umknęła m, bo nie słyszałem jego słówi - Pan ma za pewne spokojne i dostatnie życie, pozbawione większych problemów i trosk. Po co ściągać sobie na głowę koszmar z którym pan sobie nie poradzi. Po co niszczyć otaczające pana piękno. Dobrze panu radzę niech pan wyjedzie z Silver Bay i zapomni o mnie i o tym, co pan widział. Tak będzie naprawdę dla pana lepiej. Ja pana bynajmniej nie straszę. Co to to nie. Ja pana lojalnie ostrzegam, że pan temu nie podoła. Nie wiem, czy jest pan dziennikarze, pisarzem, czy jakimś detektywem... z resztą to nie ważne. Niech pan opuści Silver Bay i zapomni o wszystkim.

Potrząsnąłem gwałtownie głową, jak bokser, który kupił właśnie potężny cios od przeciwnika i łapczywie łapałem oddech, próbując w ten sposób odzyskać kontrolę nad swoimi zmysłami. Nie wiem, czemu nie uciekłem. Nie podkuliłem ogona i nie czmychnąłem do samochodu, a potem nie odjechałem jak najdalej się dało. Zamiast tego cofnąłem się kilka kroków, jakby Salfield miał w rękach niebezpieczny nóż. Mimo, że było zimno, spociłem się obficie.
Wizja była tak sugestywna, że nadal czułem metaliczny zapach krwi, z jakim stykałem się na miejscach wypadków. Jednak tym razem nie było tutaj żadnego wypadku. Nie było też racjonalnego wytłumaczenia dla tego, co widziałem.
Chyba że. Tak. Uczepiłem się tej myśli, jak szaleniec, wiedząc, jak słaba jest to teoria. To był flashback po LSD. Po narkotykowych eksperymentach z czasów studiów. Sugestywny, popieprzony i jak najmniej potrzebny. Miałem kiedyś klienta, który wypadł na zakręcie, bo prowadził auto i wrócił do niego bad trip z czasów studenckich. Szaleństwo.

- Pan … Salfield - przełamałem się w sobie wyciągając dłoń w stronę starucha.

Postanowiłem improwizować, bo jakiekolwiek próby działania zgodnie z wcześniejszym planem poszły się walić.

- Jestem Derek Freeman. Nie wiem, jak pan to ro-robi - zająknąłem się lekko. - Miałem dla p-pana przesyłkę. Recepcjonista, uwierzy pan, wziął mnie za pana. Ale, ale … ktoś - spojrzałem mu prosto w oczy z najwyższym trudem. - Ktoś po prostu zabrał w nocy z mojego pokoju. Źle się z tym czuję, i chciałem panu …. to po-powiedzieć. Nawet wcze -wcześniej. Ale minęliśmy się po drodze. Wie pan. Tym bardziej, że wiem, kim pan naprawdę jest i …. - tutaj wykrzesałem z siebie cały talent kłamcy, jaki miałem i jaki rozwinąłem w sobie - i bardzo pana podziwiam. Uważam, że recenzje ostatnich pana książek były do dupy. Wie pan, jak to mówią. Krytyk i ksiądz z jednej są parafii, każdy wie lepiej jak, choć żaden nie potrafi. Wiem, że świat pana potraktował podle. Niesłuszne oskarżenia. Krytyka książek. Oni zwyczajnie pana nie rozumieli.

Zamilkłem, patrząc na niego zakłopotany. Nie wychodząc z roli.

- Dlatego, przepraszam, za te najścia. Ja po prostu chciałem pana poznać, panie Salfield. I nie obrażę się, jeśli pan teraz mnie spławi. To i tak zaszczyt, te krótkie kilka chwil.

Czekałem, licząc, że zaprosi mnie na piwo czy coś. Ale wizja wiszących ciała i pisarza - rzeźnika uporczywie powracała mi przed oczy. Liczyłem jednak, że zdenerwowanie weźmie na karb bycia zafascynowanym fanem.

Salfield patrzył na mnie przez cały czas tej improwizowanej i nieco chaotycznej wypowiedzi. Stał nieruchomo i nawet mięśnie jego twarzy pozostawały niezmienione. Zdawać by się mogło, że nawet nie mrugnął powieką. Dopiero na słowa “bardzo pana podziwiam” na jego ustach pojawił się znany ci już podszyty lubieżnościa uśmieszek.

„Pierdolony pedał”. pomyślałem.

- Pudełkiem niech się pan nie martwi. To nic ważnego - rzekł spokojnie - Poznał mnie pan, uścisnął mi rękę i co dalej? Mam dać panu autograf, by pana uszczęśliwić? Czego pan chce? Po co ten cały trud? Trzeba było mnie wielbić jak byłem na literackim panteonie, a nie teraz... Po co katować się takim idolem jak ja? Niech pan czyta moje książki i je podziwia... Mnie nie ma, za co podziwiać.

Wydawało ci się, że wyczułem jakby głos Salfielda zmiękł. Jakby słowa, które do niego wypowiedziałem podziały jak wytrych.

Czyżbym trafił w czuły punkt? Na pewno! Ale, w którym momencie? Czy staruch jest dumny ze swoich dokonań czy spragniony poklasku? A może jedno i drugie? Będę musiał strzelać.

- Człowieka podziwia się za jego dzieła, panie Salfield – powiedziałem odzyskując panowanie nad głosem. - A pana ksiązki są …. brak słów by dobrze oddać ich wielkość. Potrafił pan obnażyć naturę człowieka. Nawet tą, która nie była wygodna rządowi po wrześniu. Mało który autor potrafi tak zmieniać styl, jak pan. Żałuję, że już pan nie pisze. Ale rozumiem dlaczego.

Westchnąłem.

- Widzi pan – kontynuowałem nabierając odwagi. - Kiedy mnie zabraknie, nie pozostanie po mnie prawie nic. Po panu zostaną ksiązki, których czytanie samo w sobie jest obcowaniem ze sztuką. Wytaczał pan nimi nowe horyzonty myślowe. Otwierał oczy na kłamstwa i pokazywał prawdę, jak bolesna by nie była. Chciałbym umieć tak pisać. Bo sam mam pewien zamiar literacki. Ale … przyznaję.. raczej grafomański. I kiedy dowiedziałem się, że jest pan w tym mieście, wiedziałem, ze muszę się z panem spotkać.

- Niech pan nawet nie liczy na jakieś konsultacje, porady, czy wskazówki – powiedział po chwili -. Nie udzielam takich. Nie czytam też twórczości nowicjuszy. Zapewne zawiedzie to pańskie oczekiwania, ale musi sobie pan znaleźć innego mentora, tak będzie lepiej.

Cholera! Chyba spudłowałem. On nie pragnie pisać dalej. Nie szuka ucznia. Nie ceni innych, którzy chcieliby kontynuować jego sztuki. Pudło.

- Nie szukam mentora - powiedziałam zgodnie z prawdą. - Szukałem okazji do rozmowy z kimś, kogo podziwiałem. Niezobowiązującej. Ale …. teraz … sam nie wiem. Skoro nie życzy pan sobie towarzystwa. Za bardzo pana szanuję i cenię, by nie nalegać. Z drugiej jednak strony, spotkanie z panem, było bardziej … niesamowite … niż sądziłem. Jeśli wie pan, co mam na myśli. Proponuję panu rozmowę. Może przy czymś do picia. Pan zapewne dość rzadko ma okazję rozmawiać. Szczególnie z ludźmi, którzy rozumieją pana i cenią. Ludzi, dla których jest pan częścią, ważną częścią ich życia. Czy uwierzy pan, że tamtej nocy, gdy zniknęła pana przesyłka, śniłem, ze to pan ją zabrał... głupota prawda?

Zaśmiałem się nerwowo.

Boże! Co ja wygaduję! Nie tak miała toczyć się ta rozmowa. Ale obecność Salfielda otwierała w mojej głowie szufladkę z napisem ”debil” i rozsypywała zawartość po uporządkowanych szarych komórkach.

- Nic pan nie rozumie, to jedno akurat jest pewn. – W jego odpowiedzi wyczułem pewną ukrytą złośliwość, albo przesłanie - Jedyne co mogę dla pana zrobić to podać numer do mojego wydawcy. Jeżeli to, co pan pisze jest cokolwiek warte, to on to zauważy i doceni, a tym samym umożliwi panu debiut. Niech pan wybaczy, ale nie interesują mnie teraz ani rozmowy o literaturze, ani o pogodzie. Dobrze jest jak jest. Jeżeli to wszystko, to myślę, że możemy się pożegnać i uścisnąć sobie dłonie na pożegnanie.

- Powie mi pan, jak pan to zrobił? - zaryzykowałem.

Wiedziałem, ze to może być ostatnia okazja na rozmowę. W innym przypadku zapewne nie znajdę sposobu, by go zainteresować dalszym kontaktem ze mną. To by oznaczało zapewne koniec pracy w Silver Bay. Wypełnienie raportu sugerującego niepoczytalność i skierowanie sprawy do sądu, by nakazać badania biegłym. Żmudna, papierkowa robota. Połowiczny sukces, ale przynajmniej coś dającego cień szans Towarzystwu na odzyskanie pewnych środków z wypłaconej polisy.

- Co zrobił? - Zapytał zdziwiony Salfield.

Spojrzałem na jego wykutą z kamienia twarz. Na te nieruchome spojrzenie. Nie wiedziałem, czy wolę go takiego, czy tego szaleńca z moich wizji.
Właśnie! Czy mam mu się przyznać do tego, że coś dzieje się z moją głową? Nie bardzo. To mogło źle wyglądać w sądzie. Traciłem pozycje i zdawałem sobie z tego sprawę. Została mi tylko jedna szansa. Jedno pytanie, na tyle neutralne, na ile mogło być.

- Ta sztuczka z karteczką i kamieniami w moim pokoju. To było … straszne i imponujące.

- Co w tym strasznego? - zdziwił się - Poprosiłem jednego chłopaka, by podrzucił to do pana pokoju. Za dwadzieścia dolców te małolaty nie takie rzeczy zrobią.

- Miałem szczęście, że nie okazał się złodziejem. Dobrze pan wybrał chłopaka. Ale cóż. Jako pisarz zna się pan na ludziach, co zresztą doskonale pokazywał pan w swoich książkach. Nie leczyłem na to, ze zostanie pan moim mentorem, ale na jakąś poradę i owszem. Mimo wszystko dziękuję za spotkanie. To był wielki zaszczyt poznać pana osobiście.

Wyciągnąłem rękę. Starałem się ukryć obawę i obrzydzenie, jakie wzbudziła we mnie świadomość, że za chwilkę dotknę tych samych palców, które ...

DOŚĆ KURWA DEREK! Zganiłem się sam w myślach. To, co widziałeś było nieprawdziwe! Nie mogło by prawdziwe! Wybij sobie tą wizję ze swego durnego łba. Może zaczniesz wierzyć w krasnoludki, Świętego Mikołaja, wróżki, duchy i w spełnianie politycznych obietnic przedwyborczych, co?!

- Ja również dziękuję. - odparł Salfield i wyciągnął dłoń w twoim kierunku.

Gdy nasze dłonie się zetknęły, moje zmysły zalało oślepiające światło. Dokładnie tak jakby ktoś wycelował we mnie teatralny reflektor. Nagle twarz Salfielda znalazła się tuż przy swoim nosie. Jeśli mnie spróbuje pocałować, pierdolnę go w zęby!

Po chwili wszystko wróciło do normy. Nim zdążyłem zrobić coś głupiego.

- Do widzenie panu - rzucił jeszcze pisarz i odwrócił się na pięcie kierując się w stronę samochodu.

- Zostanę jeszcze dwa trzy dni w Silver Bay - rzuciłem za nim. - Gdyby jednak chciał pan porozmawiać z kimś panu życzliwym, wie pan jak i gdzie mnie znaleźć. Ja cenię sobie pana towarzystwo, a za chwile wrócę do Chicago. Jak juz zrobię szkic powieści. Proszę to przemyśleć. I dziękuję za popisową sztuczkę zniechęcenia wielkiego fana. To było naprawdę coś. Ma pan ogromny talent, w co nigdy nie wątpię.

Mówiłem to wszytko z największym trudem. Miałem ochotę podreptać w krzaki i wyrzygać się na ziemię. A potem wrócić do hotelu i wychlać flaszkę. Do dna.

Salfield odwrócił się jeszcze, stojąc już przy drzwiach swojego samochodu.

- To nie żadne sztuczki panie Freeman, to rzeczywistość.

Tez ruszyłem do samochodu. Nie pozostało mi nic innego.
Widziałem światła jego samochodu. Nie kierowały się w stronę Silver Bay. Przez chwile wahałem się, czy nie pojechać za nim. Ale jeśli miałem mieć, chociaż cień nadziej na to, ze pisarz jednak zechce się ze mną spotkać, nie mogłem pozwolić sobie na zabawę w śledzącego. Mógł jechać gdziekolwiek. Do kochanki, na ryby, z chęcią wciągnięcia mnie w zasadzkę. „Efekty specjalne”, jakich doświadczyłem po dotknięciu jego ręki wystarczyły mi za wszystko.

Wsiadłem do samochodu z zamiarem ruszenia do hotelu. Ale po chwili zmieniłem zdanie.
Wyjąłem ze schowka mapę i spojrzałem na nią. Po chwili jechałem już do najbliższego miasteczka ze szpitalem.

Na miejscu kazałem sobie pobrać próbki krwi i zleciłem wszystkie możliwe badania toksykologiczne za odpowiednią opłatą. Przy okazji poprosiłem o rutynowe badania krwi badające możliwość wystąpienie nowotworu. Te niechciane wizje mogły mieć przyczynę neurologiczną. Przerażająca myśl „rak mózgu” kołatała się w moim sercu jak szalona. Zostawiłem lekarzom moja komórkę, z prośbą by poinformowali mnie, gdy wyniki będą dostępne.

Po pobraniu próbek krwi, wszedłem do jadłodajni przy stacji paliw i zadzwoniłem do szefa.
Nie odebrał, wiec nagrałem mu się na pocztę głosową, że jestem cały i że miał rację, że przesadzałem.

Potem wypiłem kawę i wsiadłem do auta, wracając do Silver Bay.

Gdy tylko wrócę do hotelu napiję się, wezmę prysznic i położę spać.

To był długi i dziwny dzień. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła północ. Policzyłem, że w Silver Bay będę za półtorej godziny. Nie miałem zamiaru szarżować.
 
Armiel jest offline  
Stary 12-04-2011, 01:49   #17
 
Takeda's Avatar
 
Reputacja: 1 Takeda ma wyłączoną reputację
Jeżeli sprawę Salfielda porównywać do meczu, to po dzisiejszym spotkaniu prowadzi on kilkoma punktami. To spotkanie nie tak miało wyglądać. To ty miałeś mieć przewagę, przecież po to właśnie pojechałeś tam dwie godziny przed umówionym czasem. Okazało się jednak, że Salfield potrafił cię mimo to zaskoczyć. Zrobił wszystko, by spotkanie odbyło się na jego zasadach. To on kontrolował od początku do końca waszą rozmowę. Wszystkie plany i schematy rozmów jakie sobie ułożyłeś, okazały się nic nie warte. Czułeś się jak nastolatek siedzący na pogadance u srogiego ojca.
To był o po prostu chore.
Wracając do Silver Bay wszystko jeszcze raz analizowałeś sobie na spokojnie. Chciałeś nawet jechać za staruchem, by przekonać się dokąd zmierza. Ryzyko, że cię dostrzeże było jednak zbyt duże. Gdyby tak się stało musiałbyś opuścić miasto i przyznać się do porażki. A tego chciałeś uniknąć za wszelką cenę. Do tej pory nie było sprawy, której by Derek Freeman nie zakończył sukcesem.
Tak musi być i tym razem.

Miałeś już wracać do hotelu, gdy pomyślałeś że warto się przebadać i to jak najszybciej. To czego doświadczyłeś było tak dziwne i niepokojące, że nie chciałeś czekać. Poznanie nawet najgorszej prawdy, jest lepsze niż niewiedza, czy kłamstwo.
Tak ci się przynajmniej wydawało. Gdy miła pielęgniarka z nocnej zmiany z lekkim grymasem zdziwienia na twarzy, pobierała ci krew w myślach kołatały ci się słowa Salfielda.
- Nic pan nie wie i lepiej niech tak pozostanie. Tak będzie lepiej dla pana.
Wpływ jaki miał na ciebie Salfield zaczynał cię niepokoić. O czymkolwiek pomyślałeś, niczym natrętna mucha powracały do ciebie słowa i obrazy związane z tym cholernym staruchem.
Musisz odpocząć i wziąć się w garść. Jeżeli nadal będziesz ulegał jego charyzmie nic nie osiągniesz. Czas płynął, a ty ciągle kręciłeś się w kółko niczym pies za własnym ogonem. A dumny i pewny siebie Salfield patrzył na to z boku i śmiał ci się w twarz.

Gdy przekroczyłeś próg swojego pokoju hotelowego poczułeś wielką ulgę. Daleko co prawda było do uczucia jakie przeżywa się po powrocie do bezpiecznego domu, ale odetchnąłeś. Dopiero teraz zdałeś sobie sprawę, że od wyjazdu z Silver Bay i przez całe spotkanie z Salfieldem byłeś spięty i nerwowy. Zrzuciłeś kurtkę i buty i cisnąłeś je w kąt. Odkręciłeś gorącą wodę pod prysznicem i wszedłeś pod parujący strumień wody.
KURWA!
Coś było jednak nie tak. Wizja jaką przeżyłeś na parkingu przed tym cholernym zajazdem powracała do ciebie z nieustępliwością natrętnego akwizytora. Makabryczny obraz wypatroszonych ludzkich zwłok i ocierający się o nie Salifeld z tym swoim przeszytym na wskroś lubieżnością uśmieszkiem.
Strumienie spadającej wody nie były w stanie spłukać tego brudy z twego ciała, ani umysłu. Obrazy wdzierały się do głowy jak śliskie glizdy. Gorąca woda opłukiwała twoje ciało a ty z każdą sekundą czułeś się coraz bardziej brudny, coraz bardziej splugawiony.
Co ten świr zrobił z twoją głową?
Kołyszące się na żelaznych łańcuchach ludzkie zwłoki, pozbawione godności, odarte z wszelkiej czci. Krwiste mięso i biel kości. Twarze wyzbyte z emocji. A pośród tego wszystkiego Salfield z perwersyjnym uśmieszkiem.
Zakręciłeś kurek i owijając się ręcznikiem wróciłeś do pokoju.
SEN!
Tylko sen może pomóc ci oczyścić umysł. Zamknąć oczy i odpłynąć. Zapomnieć o tym co widziałeś. Wtedy rano będzie można spojrzeć na to wszystko zupełnie inaczej.

Położyłeś się. Żadna jednak pozycja nie była wygodna. Twoje ciało było zmęczone, ale mózg nie pozwalał mu odpocząć. Ciągle analizował i przetwarzał obrazy, które ujrzał. Ciągle i na nowo. Krok po kroku powracał do scen jakich doświadczył na parkingu. Czułeś się tak, jakby twój mózg zyskał samoświadomość i wbrew twej woli powracał do tego koszmaru. Przeżywał go na nowo i wręcz ekscytował się widzianymi obrazami.
Ty byłeś pośród tego tylko zwykłym narzędziem. Zepchnięty gdzieś w głąb i pozbawiony kontroli nad własnym ciałem.
Nigdy nie miałeś problemów z zasypianiem i to co teraz przeżywałeś było istnym koszmarem. Na siłę zamykałeś oczy, ale gdy tylko opuściłeś powieki fale makabrycznych obrazów, ociekających krwią ludzkich zwłok podwieszonych u sufitu, zalewały cię i otumaniały. Gdy otwierałeś oczy panująca w pokoju cisza, aż kuła cię w skroniach.
Przewracałeś się z boku na boku. Przykrywałeś się kołdrą, odkrywałeś i na odwrót. Chowałeś głowę pod poduszkę, próbowałeś leżeć na wznak, na boku i nic.
Czułeś się jak kawał przeżutej i wyplutej szmaty. Bolał cię każdy mięsień i kość. Gorsze jednak było zmęczenie psychiczne i świadomość, że jutro nie będzie wcale lepiej.
Wszak tylko spokojny nieświadomy sen może cię uwolnić od tego koszmaru. W takim stanie nie będziesz w mógł nic zdziałać.

Minuty przelatywały na elektronicznym zegarze stojącym na nocnej szafce w swoim odwiecznym rytmie. Każda upływająca minuta, która zmieniała się w godzinę kuła niczym cierń w oku.

Gdy ujrzałeś jak niebo zmienia swoją barwę na blado szarą wiedziałeś już że sen nie przyjdzie. Położyłeś się na plecach i obojętny już na wszystko pozwoliłeś swobodnie płynąć myślą.
Uśmiech Salfielda, skryta za nim lubieżność i perwersja, kołyszące się rytmicznie ludzkie tusze i stroboskopowe oświetlenie podziemnego korytarza - tylko pulsowało w twojej głowie.
Te obrazy było jak ziarno chwastu zasiane w twoim mózgu. Rosło i zabierało ci wszystkie życiowe siły.

Zegar pokazywał godzinę siódmą trzydzieści, gdy postanowiłeś się w końcu podnieść. O ósmej otwierali bar postanowiłeś więc udać się na śniadanie. Czarna i gorąca kawa musi ci zastąpić sen i jakoś przywrócić do normalnego funkcjonowania.
Co prawda wraz ze wschodem słońca obrazy w głowie i pod powiekami ucichły, ale strach przed nimi ciągle gdzieś czai ci się pod skórą.
Salfield, gdyby wiedział co się z tobą dzieje pewnie byłby z siebie dumny.

Usiadłeś przy jednym ze stolików i czekałeś jak kelnerka poda ci kawę. Stawiając filiżankę przed tobą zapytała:
- Wszystko w porządku proszę pana? Wygląda pan fatalnie.
Burknąłeś coś o złym śnie i z rozkoszą zanurzyłeś wargi w gorącym napoju. Mocna i gęsta kawa przepłynęła przez cały twój przełyk rozgrzewając go. Pierwszy łyk pobudził twoje ciało i mózg niczym potężny kopniak w tyłek. Tego ci było trzeba, co prawda to nie to samo co dobry sen, ale na razie musi wystarczyć. Wyciągnąłeś notes i pióro i zacząłeś się zastanawiać co dalej powinieneś zrobić.
Miałeś kilka wątków, których możesz się złapać. Widziałeś jednak że musisz być ostrożny. Nie możesz pozwolić sobie już na żaden błąd. Salfield zapewne wykorzysta go już bezlitośnie i pogrzebie wtedy twoje szanse na pozytywne rozpatrzenie sprawy.
- Przepraszam można - usłyszałeś na sobą delikatny kobiecy głos.
Stała nad tobą z zalotnym uśmiechem ubrana w czarne obcisłe spodnie i puchową kurtkę prawdziwa piękność. Przenikliwe spojrzenie jej piwnych oczu lustrowało cię i wszystko w twoim otoczeniu. Poczułeś się jak podczas kontroli drogowej, gdy nadgorliwy glina szuka czegokolwiek do czego mógłby się doczepić.
- Możesz mi mówić Beth - powiedziała nie doczekawszy się twojej odpowiedzi. Nie czekając na twoje zaproszenie usiadła naprzeciwko.
Przez długą chwilę patrzyła na ciebie i wręcz pożerała cię wzrokiem. W spojrzeniu tym był wyraźny erotyczny podtekst, ale o wiele bardziej kojarzył ci się z dwuznacznym uśmieszkiem Salfielda niż z zalotnym spojrzeniem seksownej kobiety.

Co się dzieje do kurwy nędzy?

Jej wzrok obezwładniał cię i choć nie należałeś do typów, którzy by tracili język w gębie na widok ponętnej laski, to tym razem nie potrafiłeś odezwać się pierwszy. Jej oczy nie przerwanie wpatrywały się w ciebie, a ty siedziałeś jak sparaliżowany.

Nagle... na dosłownie ułamek sekundy... przestrzeń za nią zafalowała powietrze w czasie upałów nad rozgrzanym asfaltem. Trwało to dosłownie mgnienie oka, ale pewność że to nie było przewidzenie była równej tej jaką odczuwasz mówiąc, że dwa plus dwa to cztery. Co dziwniejsze uśmiech jaki pojawił się na ustach Beth sugerował ci, że ona wie co ujrzałeś.

To już doprawdy było chore.
Czy spotkanie z Salfieldem, aż tak bardzo cię rozbiło psychicznie. A może faktycznie jesteś poważnie chory?
Co się dzieje?

Jakby w odpowiedzi na to niewypowiedziane pytanie kobieta sięgnęła do kieszeni kurtki i położyła na stole niewielkie zdjęcie. Nie mogłeś uwierzyć w to co widzisz. Na stoliku pomiędzy tobą, a nią leżało zdjęcie Olivera Slafielda.
- Sam pan z nim nie wygra - powiedziała szeptem - Pan pomoże mi, ja pomogę panu.
 
__________________
"Lepiej w ciszy lojalności dochować...
Nigdy nie wiesz, gdzie czai się sztruks" Sokół
Takeda jest offline  
Stary 18-04-2011, 12:21   #18
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Nie było dobrze z moja głową. Nie było dobrze.
Najpierw ta bezsenna noc, która nieźle mnie wymęczyła.

Nie miałem tabletek na sen. Nigdy ich nie potrzebowałem. Wystarczyć musiała zawartość flaszeczki, którą kupiłem poprzedniego dnia. Ciemnobursztynowa, pachnąca torfowiskiem dalekiej Irlandii. Aromat wyzwolenia z kajdan bezsenności.

Nawet po trzech szklaneczkach nie zasnąłem grzecznie jak niemowlę. Bez świadomości tego, że w moim ciele być może właśnie rozwija się choroba, która uciśnie moje szare komórki tak, że skończę w pieluchach w jakimś hospicjum. A kiedy tylko zamykałem oczy widziałem obrazy rzezi i jatek.

Miałem ich dość. Moja podświadomość wypływała do mojej głowy, niczym gówno z zapchanego kibla, a ja mogłem jedynie męczyć się z jej metaforycznym smrodem. Nie potrafiłem zrobić nic, by zapobiec tym koszmarom.

Nic wiec dziwnego, że rankiem wyglądałem jak to, co pies mojej sąsiadki potrafił zeżreć i zwrócić na chodniku.


* * *

Następnego dnia bolała mnie głowa. Tym właśnie tłumaczyłem sobie migotanie, jakie dostrzegłem koło dziewczyny. Bebłałem właśnie widelcem w jedzeniu, próbując zmusić swój organizm do pełnych obrotów. Miejscowym wytłumaczyłem się bólem głowy i teraz chodzili koło mnie prawie na paluszkach.

Tym bardziej zaskoczyło mnie pojawienie się dziewczyny. Chyba nawet bardziej, niż jej słowa.

- Sam pan z nim nie wygra - powiedziała szeptem - Pan pomoże mi, ja pomogę panu.

Kiepska konspiracja, ale dzięki temu, że szeptała pochyliła się do mnie bliżej. Pachniała konwaliami. Atrakcyjnie i świeżo.

- Dobra - spojrzałem na nią zaskoczony. - Beth, powoli, hej, powoli. Co się dzieje? Dlaczego myślisz, że chcę z nim wygrać? A jeśli nawet, to jak możesz mi pomóc? I, do licha, kim ty w ogóle jesteś? Możesz mi mówić Beth! Więc ty możesz mi mówić Derek.

Zasypałem ją gradem słów. Zdenerwowany, przejęty, zszokowany przez dziwaczne zakłócenia przestrzeni za jej plecami. A może zwyczajnie miałem kaca? I nie myślałem do końca rozsądnie.

Spojrzała na mnie dziwnie. Nie potrafiłem rozgryźć tego spojrzenia.

- Poczekaj - westchnąłem. - Źle zacząłem. Chcesz czegoś się napić?

Kobieta uśmiechnęła się tajemniczo i szepnęła ponownie nachylając się w twoją stronę.

- Ty jesteś Derek i chcesz pozbawić Salfielda pieniędzy z polisy tak jak zrobiłeś to z panią Waterman.

Pamiętałem panią Waterman. Moja dawna klientka, która straciła męża i zaczynała starczą demencję. Dzięki temu, że zeznała prawdę – iż mąż pił więcej niż powinien i nie trzymał diety przepisanej przez lekarza, pozbawiłem ją ponad połowy polisy za męża. Wpadło mi wtedy pięć kawałków prowizji. Nikomu specjalnie nie zwierzałem się z sukcesu, ale w mojej firmie pokazywali to, jako podręcznikowy sposób windykacji nienależnych wypłat. Musiała więc pracować w moim towarzystwie ubezpieczeniowym. Innego wyjaśnienia nie było.

- Zaczekaj – zaprotestowałem zdenerwowanym głosem. - Przysyła cię Towarzystwo? Czemu mnie nie uprzedzili. Nie jesteś z Chicago. Znałbym cię. Taką twarz i figurę zawsze zapamiętam.

Zakończyłem dość prymitywnym komplementem. Ale miałem kaca i nie potrafiłem wznieść się na wyżyny moich możliwości. Takim podrywem mogłem, co najwyżej oberwać po gębie.

- Kto mnie przysyła - mocno zaakcentowała ostatnie słowo - nie ma znaczenia. Liczy się tylko to, czy sobie wzajemnie pomożemy.

- Jak? W czym? – przyznam że byłem skołowany. Nieprzespana noc i napięcie ostatnich dni robiły swoje - Jeśli mamy sobie pomagać, musze poznać cię bliżej. Skąd wiesz, kim jestem i czym się zajmuję? Od tego zaczniemy. Jesli nie uzyskam satysfakcjonującej odpowiedzi, mogę zacząć rozważać niechęć do takiej współpracy. Zrozum, Beth, chętnie ci pomogę, ale muszę wiedzieć, komu pomagam, w czym i dlaczego. Nie jestem człowiekiem, który podejmuje decyzję nie sprawdziwszy wszystkiego należy przed tym sprawdzić. Rozumiesz, prawda?

- Poznać bliżej mówisz... to się da załatwić - Beth uśmiechnęła się i położyła swoją dłoń na twojej, mrugając przy tym kokietująco okiem - Jeżeli wykażesz odpowiednią wolę nasza współpraca może być bardzo owocna. Mam wiele atutów, ale i ty jesteś niczego sobie. A te wszystkie pytania są drugorzędne zważywszy na twój i mój cel.

Do licha. Laska na mnie leciała. Nic dziwnego. Byłem ciachem, jakich mało. Ale akurat dzisiaj czułem się raczej nie bardzo na amanta. Poza tym Beth chciała seksem osiągnąć swój cel. To było tak czytelne, jak literki w książce dla przedszkolaków.

- No dobra - uśmiechałem się miło i cofnąłem swoją rękę. - Najpierw interesy, potem przyjemności, jak mawiał mój nieboszczyk dziadziunio. Co konkretnie miałbym zrobić i jak by mi to mogło pomóc? Hę?

- Nic wielkiego - odparła Beth - Wyciągnij jeszcze raz Salfielda z jego dziupli na tak długo jak to będzie możliwe. Im dłużej, tym lepiej oczywiście.

- Ha ha ha ha - zaśmiałem się dźwięcznie i gorzko - Dziewczyno. Próbowałem wywabić go z tej nory dwa dni. Na spotkanie. Udało się, lecz nic mi ono nie dało. Na koniec zaproponowałem mu jeszcze jedno spotkanie, gdyby chciał pogadać. Ale jeśli nie zechce, nie przyjdzie. Nie mam już nic, żadnego argumentu, którym mógłbym się posłużyć.

Upiłem łyk kawy.

- Jego dom w lesie to twierdza – wyjaśniłem jej z uprzejmym uśmiechem. Kawa i cukier zaczynały działać i zaczynałem jaśniej myśleć. - A on ukrywa się w nim i chyba ma w nosie moje starania o spotkanie. Musiałbym mieć ważny argument. Może ty nim byś była? Powiedz mi, co łączy cię z Salfieldem. Może to uda się jakoś wykorzystać na przynętę. Inaczej, obawiam się, nie mam sposobu, poza jego wolą na spotkanie z podziwiającym go człowiekiem, jakiego udawałem.

- By mój plan się powiódł on nie może wiedzieć o moim istnieniu, a tym bardziej o naszej znajomości.

- Tego się obawiałem - westchnąłem ciężko. - Więc daj mi coś, Jakiś ochłap. Informację, której nie mam prawa znać, a nie powiąże jej z tobą. Coś, co pobudzi go do kolejnego spotkania ze mną. A ja postaram się, by trwało długo.

- Dobrze kombinujesz - przytaknęła Beth - Jednak informacja, którą ci zdradzę może spowodować, że wejdziesz w śmiertelnie niebezpieczną grę, o której zasadach nie masz pojęcia. Salfield to niebezpieczny gość, a to, co ci powiem może sprawić, że obudzi się w nim zwierzę. Jesteś na to gotowy?

- Jeśli to pomoże chwycić go za jaja i odebrać kasę, to … chyba tak. Nie zwykłem się poddawać, czy odchodzić z kwitkiem. A ten skur …. A Salfield, on pogrywał ze mną w jakieś hokus-pokus i pewnie jeszcze mnie podtruł, by było mu łatwiej. Tego nie wybaczę.

- Jeżeli widziałeś jego hokus-pokus, jak to nazwałeś to przygotuj się na więcej. - powiedziała z dziwnym smutkiem w głosie kobieta - A teraz słuchaj uważnie. Powiedz Salfieldowi, że wiesz z kim rozmawiała jego żona na trzy miesiące przed śmiercią. To na pewno sprawi, że drań wyjdzie z nory. Oczywiście nie możesz mu podać tej informacji, tylko się z nim bawić. Dlatego mówiłam o śmiertelnie niebezpiecznej grze. Salfield zrobi wszystko, by poznać nazwisko tego człowieka. Będziesz to potrafił rozegrać?

- Powiem mu inaczej. Że mogę wiedzieć, z kim rozmawiała jego zona na trzy miesiące przed śmiercią. To mała zmiana a pozwala dłużej pogrywać. Bo mogę, prawda? Ale muszę wiedzieć, o co chodzi. Nie obraź się, ale nie wiem, kim jesteś i jakie masz motywy. Jak na razie, poza twoimi słowami, nie mam nic, co pozwoli mi sądzisz, że mnie nie wystawisz, kiedy wyciągnę Salfielda. Że ja zrobię swoje, a ty znikniesz równie tajemniczo jak się pojawiłaś. A wtedy ja zostanę z ręką w gównie - wkurzony Salfield i brak informacji. Tego bym nie chciał.

- Nie bój się mi też zależy na przygwożdżeniu Salfielda... choć troszkę w inny sposób niż tobie – próbowała mnie uspokoić, ale z marnym skutkiem. - Spotkanie, o którym mówię odmieniło życie jego żony. Salfieldowi to wystarczy. Jeżeli mu to powiesz spojrzy na ciebie zupełnie inaczej gwarantuje. Człowiek, o którym mówię nazywa się James Obaron i spotkał się z żoną Salfielda tylko raz. To mu wystarczyło, by wywrócić jej spokojne życie do góry nogami. Obaron to specyficzny człowiek, znany w środowisku zajmującym się przepowiadaniem przyszłości i tego typu sprawami. To ci powinno na początku wystarczyć, by zainteresować Salfielda.

- Dobra – powiedziałem po dłuższym namyśle. - Wchodzę to. Jak się skontaktujemy, byś wiedziała, że udało mi się go przyciągnąć. Ostatnio zaproponował spotkanie w barze o 40 minut stąd. To daje ci około dwóch godzin czasu. Starczy?

- Mam nadzieję, że tak - rzekła z uroczym uśmiechem - Tutaj masz mój numer telefonu - na stole wylądowała wizytówka. - Ja tylko uda ci się go wywabić zadzwoń. Będę czekać.

Spojrzałem na wizytówkę.

Beth
522-222-648

Wziąłem ją w ręce obracając i oglądając uważnie. Nic więcej.

- Beth to imię czy zawód? – zażartowałem chowając kartonik do portfela - Powiedz mi, po cholerę ta cała konspiracja? Kim jest Salfield? Jak robi te efekty specjalne, bo wiesz zapewne, o czym mówię? Na co muszę uważać? Dosypuje mi coś? Ma jakiś wężyk w rękawie z gazem halucogennym, czy też może używa takich perfum? Jak Usypiacz z Brunstwick, kojarzysz tego kolesia.

- Dużo chcesz wiedzieć Derek, pytanie tylko, po co. Ty chcesz tylko pozbawić go polisy, a do tego ta wiedza nie jest ci potrzebna. Po co więc się narażać i ryzykować nie potrzebnie.

- Widzisz Beth – wyjąłem papierosa i podałem jej jednego, zapaliłem. - Jedno zdanie a dwie niedopowiedziane groźby lub ostrzeżenia. “Narazić” i “ryzykować”. Wiem, że Salfield jest sprytny. Oszukał sąd, lub nie - nic mnie to nie obchodzi. Lecz pogrywał ze mną Beth, jak z dzieckiem, robiąc rzeczy, przez które zacząłem, jakby to delikatnie nazwać, świrować. Właśnie po to chcę wiedzieć. Jak go załatwię, o ile dotrzymasz słowa, może nie być zachwycony tym faktem, że stracił oszczędności, na które liczył. Jak myślisz, komu przypisze tą zasługę? Chciałbym wiedzieć, jaki to rodzaj świra. Wtedy postaram się rozegrać to tak, by poszedł siedzieć i za długo nie wyszedł z więzienia.

- Będę z tobą szczera Derek. To, co widziałeś to i tak za dużo. Gdyby nie to, że udało ci się wyciągnąć Salfielda z jego leśnej twierdzy, to w ogóle bym z tobą nie rozmawiała. Masz swoje życie i swoje cele, a ja ma swoje. Jedyną płaszczyzną, na której nasze żywoty się łączą jest Salfiled, ale i tak to tylko częściowo prawda. Jeżeli pozbawisz Salfielda jego pieniędzy raczej nie będziesz musiał się nim więcej martwić. Zgarniesz swoją prowizję, a nim zajmie się policja. W tej grze im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie.

- Zagadkowa z ciebie dziewczyna, Beth. Nie mogę cię rozgryźć. Bądź szczera. Znasz mój powód, nie wiem skąd, i cholernie mnie to męczy. Zdradź swój powód, dla którego chcesz go udupić. I nie będzie więcej pytań. Obiecuję.

- Zalazł mi po prostu za skórę - odparła z tajemniczym uśmiechem - Teraz przyszedł czas wyrównać rachunki.

- I co. Obwiesisz mu dom papierem toaletowym? - nie spuszczałem z niej wzroku. - Bądźmy poważni. Jeśli mam być zamieszany w coś, co będzie nielegalne, powiedz mi przynajmniej, że to, co zrobisz będzie nielegalne.

- Włamanie się będzie nielegalne to chyba jasne. Gwarantuje ci jednak, że wejdę tam tak że nikt tego nie zauważy. O ile oczywiście odpowiednio długo zatrzymasz Salfielda. Ja zdobędę dla ciebie niezbędne informacja, a cała reszta cię nie interesuje.

- Hmmm. Złe założenie - uśmiechnąłem się. - Jestem zainteresowany. W pewien sposób. Muszę na chwilę cię opuścić.

- Skoro musisz - odparła z lekką drwiną.

Uśmiechnąłem się żartobliwie, wziąłem komórkę i wyszedłem do łazienki. Miałem ochotę skorzystać z jej dobrodziejstw, a wracając, pod pretekstem odbierania SMSa zrobić zdjęcie Beth w drodze do stolika. Niestety. Nie udało się. Kiedy wróciłem po niespełna minucie stolik był już pusty.


* * *


- Kim jesteś Beth? – myślałem wracając do pokoju w hotelu naładowany większą ilością pewności siebie i kofeiny.

Włączyłem laptop, połączyłem się z siecią i zacząłem przeglądać materiały dotyczące Salfielda. Zdjęcia ze sprawy. Zdjęcia prywatne. Wszystko, co oferował internet i co miałem w aktach sprawy przekazane mi przez Towarzystwo. Szukałem jej twarzy gdzieś pośród znajomych pisarza, członków rodziny jego i żony, przyjaciół, osób zajmujących się sprawą.
Wszedłem nawet na listy osób poszukiwanych w tym stanie.
W międzyczasie wykonałem kilka telefonów i poprosiłem o sprawdzenie numeru telefonu z wizytówki Beth detektywów towarzystwa. Szefa poinformowałem, że mam nowy obiecujący ślad i ze odezwę się niedługo.
Potem przeszedłem się na krótki spacer do baru. Podpytałem kelnerkę i barmana o dziewczynę, z którą rozmawiałem dzisiaj przy śniadaniu.

W końcu usiadłem przed hotelem i wyjąłem papierosa. Wypaliłem go do końca i wyjąłem telefon komórkowy.

Wybrałem z pamięci numer domu pisarza. Serce biło mi jak szalone, kiedy czekałem na połączenie. Włączyła się sekretarka.

- Witam panie Salfield – powiedziałem najbardziej profesjonalnym tonem, na jaki było mnie stać w tej chwili. – Tu znów ja, Freeman. Zapomniałem panu powiedzieć, ale wiem, z kim rozmawiała pana zona na trzy miesiące przed swoją śmiercią. Gdyby był pan zainteresowany rozmową, proszę o telefon. Pozdrawiam.

Rozłączyłem się.

Serce biło mi jak głupie i mimo pochmurnego dnia czułem, że się pocę.

Zrobiłem to. Wskoczyłem do głębokiej wody. Nie znając prądów, skał i niebezpieczeństw, jakie czyhały na mnie pod powierzchnią.

Bałem się. Nie wiem, czemu, ale bałem się.

Zapaliłem kolejnego papierosa i wróciłem do pokoju. Liczyłem na to, że dowiem się coś więcej na temat Beth.
 
Armiel jest offline  
Stary 22-04-2011, 09:12   #19
 
Takeda's Avatar
 
Reputacja: 1 Takeda ma wyłączoną reputację
Telefon do Salfielda kosztował cię wiele nerwów i stresu. I choć wiedziałeś, że i tak nie odbierze to włos zjeżył ci się ze strachu. Teraz pozostawało czekać, czy przynęta chwyci. To co powiedziała Beth było interesujące. Jeżeli Salfield dręczył się śmiercią żony to mogło to stanowić jego słaby punkt. Mając wiedzę, której on pożąda zyskiwałeś nad nim przewagę. Wiedziałeś jednak, że gra z tym staruchem nie będzie taka wcale prosta.
Zdecydowałeś się na dość ryzykowne przedsięwzięcie. Włamanie do prywatnego domu to śliska sprawa, jednak w tym momencie wydawał ci się to jedyny sposób na zdobycie potrzebnych informacji. Poza tym policja będzie musiała się sporo natrudzić, by powiązać cię ze sprawą. Ważniejszą kwestią było teraz dowiedzieć się:
Kim jest Beth?
To pytanie stało się twoim głównym celem. Z laptopem na kolach przeszukiwałeś jeszcze raz wszystkie materiały związane z sprawą Salfielda. Poszukiwania tropu nie trwały długo. Wystarczyło przejrzeć kilka zdjęć z rozprawy sądowej Salfielda, by zauważyć że tajemnicza Beth była na niej.
Mam cię!
Teraz dzięki sieci i kontaktom trzeba było przejrzeć listę publiczności i dziennikarzy obecnych na procesie.
Zdobycie tych list zajęło ci prawie dwie godziny i jak się okazało niewiele to dało. Żadnego dnia nie było kobiety o imieniu Beth.
Tajemnicza Beth była więc nie tylko piękna i pociągająca, ale także sprytna. Brawo, brawo.
W chwili gdy zachwalałeś w myślach zaradność swojej nowej znajomej odezwała się twoja komórka. Z obawą spojrzałeś na szafkę, gdzie leżał telefon. Poczułeś dziwne ukucie strachu pod sercem.
DOŚĆ! - wrzasnąłeś sam na siebie w myślach. Co za paranoja, by bać się odebrać telefon.
Wbrew twoim obawą nie był to Salfiled, a jeden z detektywów pracujących dla Towarzystwa.
- Cześć Derek! Ma info w sprawie tego numeru telefonu, co o niego pytałeś. Ten numer nie jest obecnie używany. Jest na liście numerów abonamentowych do wybrania. Kiedyś był w użyciu, ale to była dwa lata temu. Gość nazywał się Randal Temen. Zamieszkały w Anderson na Alasce, to niedaleko Fairbanks. Zginął w wypadku samochodowym w drodze do pracy. Gdyby interesowało coś więcej daj znać.
Beth robi się coraz ciekawszą osobą.
Pozostawało ci jeszcze jedno - spytać w barze, czy przypadkiem nie wiedzą kim jest urocza Beth. Przerwa w pracy i gorący posiłek dobrze ci zrobią.

Udałeś się do baru i zamówiłeś stek z frytkami. Gdy kelnerka przyniosła zamówienie zapytałeś się jej dyskretnie, czy nie wie przypadkiem kim była ta urocza dama co się do ciebie dosiadła dziś rano.
Kobieta spojrzała na ciebie wielce zdziwiona:
- Pan sobie ze mnie żartuje?
- Ależ skądże... - odparłeś zaskoczony jej reakcją.
- Przecież sam pan się nam chwalił, że to pana dziewczyna.
Aż cię zamurowało. Nie wiedziałeś co powiedzieć. Czułeś się jak idiota. Kelnerka wykazała się jednak dobrym smakiem i wyczuciem chwili i bez słowa odeszła od stolika zostawiając cię sam na sam z wątpliwościami.
Obiad zjadłeś praktycznie nieświadomie. Wypiłeś jeszcze jedną kawę i na koniec położyłeś zapłatę na stole. Wyszedłeś a w głowie cały czas kołatała ci się ta sama wiązanka pytań: choroba? zatrucie? czy tracisz zmysły?
CO SIĘ KURWA DZIEJE?
Bałeś się. Cholernie się bałeś. Tym razem nie chodziło o tego lubieżnego staruch Salfielda. Teraz bałeś się o siebie i o to co się z tobą dzieje. Sprawa była coraz poważniejsza. Pocieszała cię w tym tylko jedna myśl. Beth istnieje naprawdę i nie była wytworem twojej wyobraźni, skoro kelnerka ją też widziała. Przynajmniej tyle.
By rozwiać wątpliwości postanowiłeś zadzwonić do szpitala w którym zleciłeś badania. Dodatkowe pieniądze jakie dałeś powinny sprawić, że przynajmniej część z badań powinna być już wykonana.
- Szpital św. Jerzego słucham w czym mogę pomóc?
- Dzień dobry. Nazywam się Derek Freeman i wczoraj zlecałem wykonanie kilku podstawowych badań. Chciałem zapytać, czy są już może wyniki.
- Chwileczkę... Jak nazwisko?
- Freeman. Derek Freeman. Numer polisy 12-122-4555-65.
- Proszę chwileczkę zaczekać. Poproszę doktora Wintera.
Wezwie doktora, a więc sprawa jest jednak poważna.
- Pan Freeman? Mówi doktor Paul Winter. Wstępne wyniki pańskie krwi są w porządku. Na bardziej szczegółowe będziemy musieli poczekać. A mogę zapytać, co pana tak zaniepokoił, że tak bardzo zależy panu na wynikach?
- W sumie to... ostatnio jakoś kiepsko się czuję. Boli mnie głowa i miewam koszmary.
- Wie pan - usłyszałeś jak mężczyzna po drugiej stronie zaśmiał się pod nosem - Takie objawy to w większości przypadków wynik przemęczenia. Proszę wziąć dzień lub dwa urlopu w pracy i dobrze odpocząć. Jeżeli bóle i koszmary nie ustąpią to wtedy zastanowimy się i poszukamy przyczyny takiego stanu rzeczy. Dobrze?
- Oczywiście panie doktorze. Dziękuję i do widzenia.
- Do widzenia.

Słowa lekarza wcale cię nie uspokoiły. Jeżeli to nie jest przyczyna medyczna to co innego. Postanowiłeś wrócić do hotelu i spróbować się przespać. Bezsenna noc poważnie dała ci w kość. Rozdrażnienie i wspomnienie powracającej makabrycznej wizji sprawiało, że nie czułeś się dobrze.
Przechodząc przez recepcję zostałeś zaczepiony przez właścicielkę.
- Przepraszam pan. Pewien ktoś to dla pana zostawił. Niestety nie wiem kto. Wyszłam na chwilę do kuchni, a jak przyszłam to koperta leżała na kontuarze.
- Dobrze. Dziękuję pani bardzo.
Zabrałeś szarą kopertę i udałeś się na górę. Przesyłka nie była podpisana, ale i tak wiedziałeś kto ci ją przysłał. To ten wstrętny staruch, który ma dziwną awersje na telefony.
Zamknąłeś drzwi i usiadłeś na łóżku. Krew szumiała ci w uszach i czułeś przeszywające całe ciało podniecenie. Rozerwałeś kopertę i wyjąłeś z niej list.
"Panie Friman jeżeli to kolejny podstęp to przysięgam panu, że pan tego pożałuje. Ma dość pańskich podchodów, gierek i nagabywania. Jeżeli faktycznie wie pan to co pan mówi, to zapraszam na kolację dziś wieczorem o ósmej w barze "U Grubego Joe"
Jak pan będzie na miejscu to niech pan powie barmanowi, że przyjechał pan na spotkanie z Frankiem O'Neilem. Skieruje on pana do mojego stolika.
Jeżeli mnie pan znowu oszukuje....
F.O"
 
__________________
"Lepiej w ciszy lojalności dochować...
Nigdy nie wiesz, gdzie czai się sztruks" Sokół
Takeda jest offline  
Stary 27-04-2011, 13:35   #20
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
To było to, co lubiłem najbardziej. Polowanie. Nie z flintą, odmrażając półdupki w zasadzce na zająca, ale prawdziwe polowanie XXI wieku. Internet, kawa, papieros i voila! Jedziemy.

Beth. Słodka „czarodziejka”, której zainteresowanie Salfieldem graniczyło z obsesją. Być może członek jego rodziny, bo kręciła podobnie jak on. Dość miałem pieprzonych półsłówek, zawoalowanych pogróżek, masońskich tajemnic. Ta sprawa śmierdziała jak skarpety potowego żula. To było oczywiste. Czy to Beth o słodkich oczętach zadziabała żonę Salfielda, a może szantażowała go, może szukała czegoś w jego domu? Szczerze mówiąc, gówno mnie to obchodziło, póki mogłem mieć z tego jakieś korzyści.
Korzysta z numeru po jakimś truposzczaku. Też niezły numer. Jak w jakiejś pokręconej grze wywiadów.
Przez chwilę pozwoliłem myślą dryfować w tą stronę. Jedną z ostatnich książek, jaką napisał Salfield była próba usprawiedliwienia terroryzmu, jak mówili krytycy. Co oczywiście zostało źle przyjęte przez krytyków po 11 września. Gwóźdź do twórczej trumny pisarza. Może zbierając materiały do książki wkręcił się w jakieś paskudne organizacje ekstremistyczne. Może? Aż poczułem dreszcz nerwowego podniecenia, kiedy pomyślałem, w jakie gówno się pakuję.

Po kilku godzinach było jasne, ze nic więcej na temat Beth nie ustalę. Poszedłem wiec do knajpki i zostałem zastrzelony „rewelacjami” przez kelnerkę.

Kurwa!

Jak to możliwe, że widziałem jedno, a działo się coś innego? Byłem pewien swojej rozmowy z Beth i faktu, że nie chwaliłem się nią przed kelnerką. Jednym z powodów były fantastyczne bufory obsługi w barze. Miałem zamiar przed wyjazdem nieco je potarmosić. Po jaką cholerę płoszyłbym więc dziewczynę!
Kiedy pozbierałem myśli do kupy zadzwoniłem do lekarza. Wieści, które mi przekazał były z jednej strony pocieszające, z drugiej strony spowodowały, że miałem ochotę się zarzygać ze strachu.

Kiedyś pracowałem nad sprawą polisy za zaginionego męża jakiejś kobiety, której nazwisko uciekło mi z pamięci. Ale nie sytuacja. Pamiętam, że niewiedza tego, co dzieje się z jej ślubnym była dla niej bardziej toksyczna, niż nawet najgorsza prawda. Możliwe, że miał z tym też troszkę wspólnego fakt, że póki mąż tej kobiety nie został uznany za martwego, musiała obejść się smakiem i dwieście kawałków zielonych papierów wisiało sobie gdzieś w bankach Towarzystwa. A może faktycznie miała w nosie pieniądze i zabijała ją niepewność.
Tak jak teraz mnie. Kawałek po kawałeczku.

Czy wolałbym usłyszeć „Ma pan guza w mózgu panie Freeman wielkiego jak cycek Pameli Anderson” ? Chyba tak. Przynajmniej wiedziałbym, na czym siedzę. A tak? Omamy, halucynacje i inne gówna mogły mieć tylko jedno podłoże. Odpierdalało mi. Na dobre.

O mało nie zignorowałem mojej gospodyni, kiedy wręczała mi kopertę. Podziękowałem jej uprzejmie posyłając uśmiech numer siedem – zatroskanego losem nieznajomej życzliwego gentelmana i poszedłem do pokoju.

Otwierając kopertę nie czułem aż takiego dreszczyku emocji, jak za pierwszym razem. Może dlatego, że wiedziałem, że Salfield chwyci haczyk. Gdybym był na jego miejscu też był go połknął, jak wkurwiony rekin płetwonurka. Ale i tak czułem silne emocje.

Przeczytałem tekst kilka razy nim zrozumiałem jego sens. Tak bywa, kiedy myślisz jednocześnie o tym, jak miękkie są ściany w wariatkowie.
Groźba Salfielda była oczywista, jak kopniak w klejnoty rodowe. Miałem powody do obaw, to oczywiste. Ale za jakiś czas to przestanie mieć znaczenie. Jeszcze tylko to jedno spotkanie i Salfield zniknie z mojego życia. Stanie się kolejnym wpisem do mojej CV-ki detektywa ubezpieczeniowego. A jeśli Beth nie wykręci mi jakiegoś numeru, to być może stary skurczykot uszczęśliwi jakiegoś recydywistę na ten słynny, więzienny sposób. Brania wielkiego raczej mieć nie będzie, bo już zdążył nieco zwiędnąć, ale za kratami na pewno znajdzie się jakiś amator takich geriatrycznych tyłków.

„Dziś wieczorem było dość nieprecyzyjnym zapisem, ale wiedziałem, że jakiekolwiek próby dogadania godziny przez telefon są skazane na takie szanse powodzenia, jakie ma szanse pijana małpa na napisanie wiersza.

Cóż. Jeśli się nie ma, co się lubi, to trzeba lubić, co się ma.

Wyjąłem komórkę i wklepałem kolejne cyfry. Pięć, dwa, dwa, dwa, dwa, dwa, sześć, cztery i osiem. Poczekałem na połączenie, a kiedy usłyszałem głos Beth po drugiej stronie powiedziałem.

- Mam dzisiaj randkę, o którą ci chodziło. Wieczorem. Tylko tyle. Tam, gdzie wspomniałem. Więc na manicure i pudrowanie noska masz niewiele czasu. No i musisz pilnować godziny wyjścia mojej drugiej połówki.

Dałem jej chwilę, by przetrawiła to, co miałem jej do przekazania.

- Mam nadzieję, że randka się uda, ale liczę na ... zresztą wiesz. Powodzenia.

Posłuchałem, co ona ma do powiedzenia i rozłączyłem się.

Kości zostały rzucone. Pozostało tylko przygotować się do wyjścia.

* * *

Za wieczór uznałem godzinę siódmą. Pod „Grubego Joe” dojechałem kilka minut przed czasem. Ubrałem się w te same rzeczy, co ostatnio przed wyjazdem upewniwszy się, że mam naładowaną komórkę. I też wziąłem pożyczony samochód, ponownie upewniając się, że jest zatankowany tak, jak trzeba.
Tym razem nie robiłem już cyrków z powiadamianiem znajomych i spisywaniem testamentu. Wystarczyło, że raz się wygłupiłem. Jednak gaz leżał bezpiecznie ukryty w kieszeni, podobnie jak dyktafon cyfrowy i komórka. Miałem zamiar włączyć dyktafon, kiedy tylko pojawi się Salfield.

Zaparkowałem i wyszedłem powoli obserwując parking przed lokalem. Goście powoli się zbierali. Moja ulubiona kategoria – kierowcy TIR-ów. Świetnie.

Zapaliłem papierosa i po jego wypaleniu wszedłem do środka.

Nie było tak źle, jak myślałem. Bar nie różnił się od wielu innych w podobnych klimatach. No i miał atrakcję skupiającą uwagę większości obecnych w klubie gości.



Skierowałem się prosto do baru dzieląc uwagę pomiędzy tancerkę, a bywalców lokalu. Nie chciałem problemów, więc starałem się na nikogo nie wpaść, nie potrącić, nie sprowokować.

Zatrzymałem się przy barze przez chwilę sycąc oczy ilością zgromadzonych tam butelek. Było z czego wybierać i gdyby nie poranny kac i fakt, że musiałem wracać do Sliver Bay, może bym skusił się na coś mocniejszego.

- Piwo, w butelce – rzuciłem do barmana, kiedy już zwrócił na mnie uwagę – I orzeszki.

Położyłem dwudziestkę na ladzie. Całość kosztowała jedenaście dolców. Drogo, jak na takie zadupie.

- Reszty nie trzeba.

Nawet się nie uśmiechnął realizując zamówienie.

- Niezła jest – powiedziałem, wskazując tancerkę. – Jak ma imię?

- Silver – odmruknął.

Odkręciłem butelkę i pociągnąłem łyka dzieląc uwagę pomiędzy taniec Silver a barmana.

- Ktoś ma na mnie tutaj czekać – rzuciłem do tego drugiego. – Frank O’Neil. Mam nadzieję, że jeszcze go nie ma.

Znów przeniosłem uwagę na tancerkę, która właśnie pozbywała się stanika. Artystka, nie ma co. Zrobiła to naprawdę zgrabnie. I była naprawdę zgrabna.

Czekałem na to, co powie barman.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 27-04-2011 o 13:43.
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172