Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-08-2011, 22:39   #101
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

JAMES WALKER, JUDITH DONOVAN

Z przerażeniem dwójka skazanych na śmierć ludzi obserwowała przygotowania do ceremoniału, który miał zakończyć ich życie. Byli tego pewni, widząc jak ksiądz szykuje się do złożenia ofiary. Jak jego dłoń zaciska się na nożu kształtem przywodzącym na myśl drapieżną rybę. Jak unosi ostrze ku górze.

- Ia ia Dagon fhtagn!- wrzasnął ksiądz ponownie bluźniercze słowa. – Niech pan nasz i władca, potężny i pradawny bóg Dagon, władca oceanów i mórz przyjmie te ofiary na znak naszego pojednania. Niech ocali nas przed tymi, co przybywają w ciemności.

Ksiądz odwrócił się plecami do swoich ofiar.

- Do tej pory kryliśmy się przed oczami innych mieszkańców osady. Zmuszeni byliśmy praktykować naszą wiarę potajemnie. Zmuszeni byliśmy gromadzić się w ukryciu. Składać ofiary ze zwierząt i cieszyć się z tego, co w zamian dawał nam Dagon.

- Ia ia Dagon fhtagn!- odpowiedzieli wierni kiwając się z rękoma w górze, niczym morskie fale. - - Ia ia Dagon fhtagn!

Ich głosy napełniały przestrzeń w kościele dziwną wibracją od której wiszący więźniowie dostawali gęsiej skórki.

- Teraz jednak ciemność zmieniła wszystko! – krzyczał ksiądz Malcolm. – Dagon przyjmie ofiarę z ludzkich serc świeżo wyjętych z piersi wrogów naszej wiary!

Oczami wyobraźni przyszłe ofiary widziały ostrze rozcinające ich skórę, widziały krew płynącą z rany, widziały dłoń szaleńca zanurzającą się we wnętrzach ich ciał i wyrywającą ociekające purpurą serca. Sama myśl o tym, co ma ich spotkać niosła tyle potężnych emocji, że nie sposób było nad nimi zapanować.

- Ia ia Dagon fhtagn!- kapłan – bo wszystko wzdragało się w nich by nazywać duchownego księdzem uniósł sztylet w górę. – Panie nasz i władco! Wielki Dagonie! Do tej pory byliśmy tylko nic nie wartymi dziećmi twej sprawy. Zaledwie narybkiem twej boskiej mocy! Jednak teraz, o Wielki, Który Byłeś Tutaj Zawsze, zwiążemy się z tobą godnie, poprzez ofiarę z naszego własnego gatunku! Błagamy cię, byś poprzez ich pełną męczarni śmierć, ochronił nas przed tym, co przynosi ciemność. Daj nam swą siłę, byśmy wytrwali nie stając się jej częścią. Ia ia Dagon fhtagn!

Kapłan przejechał sobie sztyletem po przedramieniu obficie brocząc krwią.

- Ia ia Dagon fhtagn!- zawył w ekstazie spoglądając na dwójkę uwięzionych ludzi.



JAMES WALKER
Tylko tyle mu pozostało. Bujać się na linach, gibać ciałem licząc na to, że uda mu się przedłużyć moment, kiedy ostrze wbije się w jego ciało.
Bał się. Potwornie się bał. Ale panował nad strachem, bo wiedział, że gdyby nad nim nie zapanował, to byłby koniec.

Okoliczności sprzyjały mu przynajmniej o tyle, że kapłan prowadził ceremonię plecami do ofiar, twarzą do zgromadzonych ludzi. Nie widział więc desperackich manewrów Jamesa.

Jednak nadszedł ten moment, kiedy inkantacje dobiegły końca, a szalony ksiądz odwrócił się z bronią w ręku i skierował ... prosto w stronę Judith wybierając dziewczynę na pierwszą ofiarę. Rozkołysany James nie był w stanie zrobić nic więcej, niż patrzyć, jak Malcolm z szalonym błyskiem w oczach zbliża się do coraz bardziej panikującej dziewczyny.



JUDITH DONOVAN


Na początku jeszcze miałaś nadzieję. Że rozbujasz swoje ciało, że uda ci się wyrwać z koszmarnej pułapki, że obudzisz się ze złego snu.

Lecz to nie był sen. Dobrze o tym wiedziałaś. Świadczyły o tym sznury boleśnie wpijające się w ciało na nadgarstkach oraz ból wykręconych ramion.

Nie miałaś sił na nic więcej, niż patrzenie i słuchanie.

Serce biło ci jak szalone. W obłędnym rytmie. Jakby przeczuwało, że za chwilę krwiożerczy szaleniec wyjmie je z bezpiecznego wnętrza twoje klatki piersiowej – ociekające krwią, pulsujące spazmatycznie, aż a końcu zamierające w jego okrwawionej dłoni.

W końcu Malcolm odwrócił się i z nożem w ręku ruszył w twoją stronę. Serce zabiło ci szybciej, ale wzrok duchownego schwytał cię, jak światła reflektorów sarnę. Czekałaś na ból i śmierć. Czekałaś ze strachem ale i ... nadzieją.

Obłąkany ksiądz uniósł nóż i opuścił go celując ostrzem prosto w twój mostek.



NORMAN DUFRIS


Szedł przez smagany nawałnicą las powoli. Odmierzając kroki, z ręką włożoną w kieszeń, gdzie trzymał pistolet.

Mimo, że widział jak niewiele daje broń w starciu z potworami z przeszłości, to jednak, w jakiś dziwny sposób to, że czuł twardą rękojeść broni w ręku dodawało mu otuchy. Bez tego chyba nie dałby rady zanurzyć się w mroczny las, gdzie za każdym drzewem, za każdym krzakiem mógł czyhać .....
Ale przebrnął przez las otaczający Bass i nic się nie stało, mimo że kilka razy wylądował w błocie.

Szopa na klifie!

Norman wiedział gdzie to jest. Bawił się tam, gdy był dzieciakiem. Opuszczone miejsce. Już wtedy. Należało do kogoś, kto zmarł i przekazał własność komuś, gdzieś w Europie. Komuś, kto nigdy nie pokwapił się, by zobaczyć swoją własność. Komuś, kto być może nie istniał.

Na klif prowadziło kilka dróg, ale przy takiej pogodzie tylko jedna z nich nadawała się do wspinaczki. Po drugiej stronie skały sztormowe fale rozbijały się z hukiem o nadbrzeżne głazy. Norman wyraźnie czuł smród soli i wodorostów w powietrzu. Niczym oddech jakiegoś żyjącego w oceanie lewiatana. Wiatr świstał wśród skał, uderzał w Normana z wściekłością, jakby chciał zepchnąć go w dół lub zawrócić z obranej ścieżki. Lecz Dufrisowie byli uparci. Norman nie należał do wyjątków.

W końcu ujrzał szopę. Od strony oceanu chroniła ją skała. Norman pamiętał, że od szopy na plażę zejść można jeszcze jedną stromą ścieżką. Nikt jednak przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się tam przy takiej pogodzie.

Szopa została naprawiona, a przez szczeliny miedzy deskami, z których ją zbito, prześwitywał ciepły blask przynajmniej kilku latarni.

Na widok światła Norman o mało nie popłakał się z radości.

Nie zraził go nawet widok jednego z ludzi Evansa, który wyszedł mu na spotkanie mierząc prosto w pierś ze strzelby. Za nim stał sam John, który poznał Normana i położył rękę na broni drugiego mężczyzny, opuszczając lufę w dół.

- To przecież Normy, Jim – usłyszał Norman mimo wiatru. – Wejdź.

Gwizdnął przeciągle, a kiedy Norman wchodził za Johnem do suchej, dobrze oświetlonej szopy, ujrzał jak kędzierzawy Bruce Colin kończy zasłaniać brezentem jakieś pakunki stojące pod jedną ze ścian szopy.

Norman szybko przebiegł wzrokiem po szajce. Było ich w sumie ośmioro, licząc Evansa i rannego mężczyzny leżącego na polowym, rozkładanym łóżku, w pobliżu tajemniczych pakunków.

- Co sprowadza? – zapytał John Evans studiujac uważnie twarz kolegi z dzieciństwa. O ile można było powiedzieć, że Norman jest jego kolegą.



SOLOMON COLTHRUST, SAMANTHA HALLIWELL

Samantha walczyła o życie. Wiedziała o tym. Ten człowiek, kimkolwiek był, ciągnął ją dokądś zapewne w jednoznacznie negatywnych zamiarach. Rzuciła się do walki, wbijając boleśnie paznokcie w rękę napastnika.
I wtedy z deszczu wyłoniła się jakaś niewyraźna postać. Samantha zobaczyła błysk ostrza, ujrzała jak nóż prześlizguje się z wprawą po gardle zaskoczonego człowieka, jak ciemna w pochmurny dzień krew tryska z poderżniętego gardła. Jak druga ręka zabójcy zamyka usta napastnika. Ujrzała, jak cicho charcząca ofiara opada miękko w błoto.

Z trudem poznała wybawcę. To był kuzyn Solomon. Cały w błocie. Z oczami szklistymi i zimnymi, jak kawałki lodu. Spojrzenie krewnych spotykają się ze sobą w jednej chwili. To pewne, że już nic po tym, co się stało nie będzie takie samo. Właśnie stali się współwinni zabójstwa. Niezależnie od powodów, niezależnie od wydarzeń, nad poderżnięciem człowiekowi gardła nie da się przejść z obojętnością. Takie wydarzenia odciskają trwałe piętno na duszach uczestników. Solomon wie to najlepiej. Poznał już, do czego jest zdolny, kiedy okoliczności wymagają okrucieństwa i zdecydowania. Wielka Wojna zmieniła jego percepcję postrzegania świata.
Dla niego ciało leżące w zapełniającym się krwią błocie nie jest człowiekiem. To był wróg. Samantha sama jeszcze nie wie, co ma myśleć. Wcześniej śniony koszmar mocno ją wyczerpał psychicznie. A teraz będąc świadkiem brutalnej sceny czuła jedynie przerażającą obojętność. Jakby siedziała właśnie w sali kinowej, a z projektora leciał monochromatyczny film.

Oderwali od siebie wzrok. Deszcz padał zwartym murem, jakby Bóg chciał utopić Bass Harbor i grzeszników, jacy zamieszkiwali miasteczko.



JAMES WALKER, JUDITH DONOVAN

Ostrze przecięło ubranie i zagłębiło się w skórze Judith.

Dziewczyna krzyknęła z przerażenia i bólu. Krew popłynęła z rozcięcia w dół, po brzuch. Z obłąkańczego strachu o mało nie zwymiotowała.

- Ia ia Dagon fhtagn!- krzyknął kapłan wbijając nóż odrobinę głębiej i kierując ostrze w górę.

- Ia ia Dagon fhtagn!- zawtórowali mu ludzie w ekstazie.

James mógł jedynie patrzeć bezsilnie, jak duchowny dokonuje rytualnego mordu.

I wtedy, kiedy sądzili, że nic ich nie uratuje, jakaś siła pchnęła Malcolma w tył, prosto w stronę wiernych. Dwójka uwiązanych ludzi widziała, jak nagle pomieszczenie kościoła wypełnia istny huragan. Ławy unoszone niewidzialną siłą zaczęły wirować po sali z łoskotem uderzając w ludzi i w ściany. Drobne przedmioty, połamane deski, świece i lichtarze – wszystko to wirowało w obłąkańczym, szalonym tajfunie.

Kultyści, z samym Malcolmem na czele, zaczęli z wrzaskiem uciekać z kościoła, ścigani przez wirujące przedmioty. Ostrze ofiarnego noża, jakby prowadzone niewidzialną dłonią, przecięło linę, na której przymocowany był James, a potem z brzdękiem upadło na deski.

Nie wiedzieli, czym była ta siła, która właśnie ocaliła im życie, ale wiedzieli, że mimo wszystko, więcej nie chcieliby widzieć jej szaleńczego popisu.



SOLOMON COLTHRUST, SAMANTHA HALLIWELL

Krzyki, które usłyszeli z wnętrza kościoła dobiegły dosłownie w chwilę po tym, jak ciało mężczyzny w sztormiaku wpadło w błocko.

Drzwi do domu Bożego otworzyły się z cichym, zagłuszonym przez ulewę, hukiem i ze środka wypadali spanikowani ludzie.

Solomon zachował resztki rozsądku. Szybko chwycił kuzynkę za rękę i oboje wskoczyli pomiędzy słoneczniki.

Jednak szybko okazało się, że ludzie nie wybiegli, by ich odszukać i zabić. Spłoszony tłumek liczący przynajmniej dziesięć osób zebrał się pod domkiem księdza Malcolma. Najwyraźniej duchowny przekonywał ich, by wrócili do kościoła i skończyli, to co zostało zaczęte.
 
Armiel jest offline  
Stary 13-08-2011, 02:27   #102
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Najpierw James z hukiem wylądował ciężko na deskach kościelnej podłogi, potem z brzdękiem opadł rytualny sztylet. Złoty sierp wyleciał z ręki kapłana, gdy tamten pierwszy rzucił się do ucieczki. Broń wirując przęła linę uwalniając wiszącego mężczyznę. Ostatni okultyści w popłochu wybiegli zostawiając otwarte na oścież drzwi a na ziemię spadły drzazgi z fruwających przed chwilą ławek. I strzępy mszalnych książeczek dla wiernych. Rozejrzał się.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=kpmE7zZ8d_c[/MEDIA]


Wnętrze świątyni było pobojowiskiem. Lichtarze, naczynia liturgiczne, deski z połamanych ław i klęczników leżały rozrzucone po kościele tak jak spadły robiąc niemało hałasu. Potężna moc, która wprawiła je w ruch, ustała nagle i niespodziewanie. Cisza. W świątyni zapanował półmrok i dało się słyszeć jedynie jęki i pochlipywania poranionej kobiety.

James ukląkł kilka sekund przed hostią. Pochylił głowę.
Doświadczył totalnej bezradności. I niesamowitej łaski. Był bezgranicznie wdzięczny Bogu jak dziecko, wyciągnięte z tarapatów silnym ojcowskim ramieniem. Zawstydził się własnej nie wiary. Oto On przemówił. Ja Jestem był wsród nich.
Chwycił sierp. Podszedł do Judith, u stóp której zebrała się już spora kałuża kapiącej krwi. Cios kapłana nie zabił dziewczyny. Jednak rana obficie krwawiła. Objął silnym ramieniem wiszącą pupę.

- Nie rób gwałtownych ruchów klatką piersiową. Ani nie krzycz dopóki nie sprawdzę rany. - ostrzegł ze śmiertelną powagą. Roztrzęsiony, jednak siląc się na spokój.

Później odciął linę odwracając twarz od brzucha Judith, by nie dostać piersiami lub łokciami po głowie i chwytając dziewczynę na przedramię drugiej reki, położył jej ciało na mokrych deskach kościółka. Brzuch i piersi były przesiąknięte lepką cieczą.

Obejrzał się na drzwi przez które wybiegli okultyści. Sięgnął po leżącą obok świecę. Odpalona od płomyka zapalniczki rozświetliła otoczenie.

- Spokojnie. - powiedział zbliżając krzywe ostrze sztyletu do zakrwawionego ubrania.

Rozciął bluzkę jednym ruchem. Sztylet był ostry jak brzytwa. Z głęboko rozciętej skóry, która rozeszła się na kilka centymetrów ukazując mięśnie i tkanki, od mostka po brzuch, jak z wypełnionego po brzegi koryta rzeki, przelewała się krew. Nasiąknięta krwią tkanina biustonosza przylepiła się gęstą, czerwoną mazią do ciała dziewczyny. Jej brzuch nerwowo drgał pod dotykiem jego palców. Starał się skupić na zabiegu wyrzucając ze świadomości, że ma do czynienia z półnagim ciałem młodej kobiety. Ranna mgła jednak oddychać a z ust nie płynęła krew. Odchylił rozcięty ostrzem sztyletu materiał stanika. Kątem oka zauważył zawstydzenie walczące z gniewem rannej. Cios Malcolma ugodził również w jedną z piersi, wbijając się lekko w tkankę tłuszczową. Nic poważnego. Potrzebował wody i czystych bandaży, na które nie mógł w tej chwili liczyć. Zerwał z ołtarza czerwone sukno obrusa. Złote monety pobrzękując potoczyły się po kościele. Rozciął tkaninę w pasy i bez zwłoki opatrzył cięcie. Najlepiej jak umiał.

- Uciskaj to do rany. Tracisz dużo krwi... - powiedział kładąc jej rękę na prowizorycznym opatrunku. - Jak wyjdziemy z tego żywi czeka cię szycie. Musimy... muszę dostać się do domu doktora Fishermana. Teraz trzeba uciekać stąd. - powiedział wskazując na tylne drzwi wiodące na zakrystię.

- Nie! - Wrzasnęła, aż echo poszło. - On też w tym siedzi! Wszyscy w tej przeklętej wiosce maczają w tym palce! - Bolało ją jak diabli, ale rana nie była śmiertelna - przynajmniej dopóki się nie wykrwawi. - Ten... Dufriss... na pewno umie szyć.

- Na Boga, dziewczyno uspokój się! - James zdusił krzyk do podniesionego głosu.

Na twarzy Judith malowało się przerażenie wymieszane z cierpieniem. Szok i strach. Trauma. Okrył jej ciało resztą obrusu. Przez szkarłat materiału ciężko było stwierdzić czy nasiąka krwią.

- Może i umie. Diabli ich wiedzą. - mruknął. - Jak go spotkamy po drodze to zapytasz go sama. - dodał już łagodniej. - I nie bój się. Nie zostawię cię tutaj. Kimkolwiek jesteś... Judith Donovan. - powiedział. - Ale nie możesz nic więcej ukrywać kłamczucho z Bostonu... Bo to nie jest już gra. - dodał zaciskając dłoń na rękojeści zakrwawionego sierpa. - Musimy zniknąć zanim tu wrócą. - utkwił wzrok w drewnianej podłodze.

Albo... nie wrócą... pomyślał. Może właśnie jednak w kościele byli najbardziej bezpieczni... Raz jeszcze w zachwytem wymieszanym z niedowierzaniem ogarnął wzrokiem cały kościół. Od ołtarza przez sklepienie i surowe deski ścian. Drzwi stały otworem na na zewnątrz czaiło się poszarzałe niebo. Mimo trzeciej godziny gęste burzowe chmury szczelnie blokowały słońce i środek dnia wyglądał jak początek zmierzchu. Mógł zabarykadować drzwi, bo otwierały się do wewnątrz świątyni. Nie było na to czasu. Nie mogli tam zostać. Wiedział, że Judith wykrwawi się jak nie uzyska szybko bardziej fachowej pomocy. Jednak nie...

-... nie możemy tutaj zostać.

- Dziękuję – James, podnosząc z ziemi kilka monet okultystów, usłyszał szept dziewczyny.

Uśmiechnęła się nieznacznie mimo bólu.


* * *


Pomoże jej wstać. I na wszelki wypadek obejmie ranną ramieniem, dopóki nie przekona się czy da radę iść samodzielnie. W końcu wciąż na dodatek miała poparzoną nogę. Później muszą uciekać nim dopadną ich rzeźnicy lub czas. Byle dorwać torbę doktora, lub narzędzia medyczne, które na pewno trzymał gdzieś w domu. Igły i nici do założenia szwów lub chociaż solidne opatrunki.

Nie wiedział co z resztą. Może już byli zarżnięci. Może też potrzebowali pomocy. Nie wiedział co dalej. Byle tylko nie było za późno dla rannej. I byle zdążyć przed ciemnością. Przeżyć każdą kolejną noc na wyspie to był priorytet na przyszłość. Zanim zostawi przeklętą Arkadię za sobą bez pożegnania. Nie obejrzy się. Nigdy tu nie wróci. I nigdy nie zapomni. Nigdy. Szaleństwo wydawało się być bardziej kuszące jak świadomość tego wszystkiego. Zanim jednak ucieknie gdziekolwiek, lub w jakikolwiek stan - życia, śmierci, obłąkania - czekało go piekło zabijania.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 13-08-2011, 20:16   #103
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=PE3xmFqt-CU&feature=related[/MEDIA]

Zaskakujące do jakich czynów jest skłonny człowiek przyparty do muru, gdy wszystko wokół postrzega jako potencjalne zagrożenie. On sam staje się jednocześnie Łowcą i Ofiarą, bariera między tymi dwoma stanami zaciera się. Niepozorny, zwyczajny człowiek, który szuka jedynie ukojenia, spokoju, szczęścia, zmienia się w Coś, w zwierzę kierujące się instynktami. Zabija, bo nie chce zginąć. Kryje się w cieniu. Tkwi w wiecznym stresie. Aż wreszcie przychodzi czas, gdy umiera. Bo ktoś okazał się sprytniejszy, szybszy, silniejszy lub po prostu miał więcej szczęścia. Brutalna rzeczywistość. Ludzie nie pamiętają o niej, wysłuchują historii, czytają opowieści, biegają za ważnymi sprawami. Nie wiedzą jak to jest, gdy każda chwila życia może być tą ostatnią. Solomon był inny, nastał już moment, gdy poznał oba światy. W tej chwili dominował nad nim bezwzględny Łowca, jednak i Ofiara kiedyś dojdzie do głosu. Upomni się wtedy o swoje prawa. Wróci wraz z Sumieniem i Winą. I Bezsennością. I Katorgą. Gdy przypomni Solomonowi widok krwi na ostrzu noża, odgłos upadającego ciała. Wróci, tak jak wróciła po wielkiej wojnie. Teraz jednak nie była jeszcze pora. Jeszcze nie. Wciąż dominował Łowca i to on teraz wlepiał swoje spojrzenie w mieszkańców Bass Harbor. Zagrożenie dla życia jego i Samanthy. Dziesięciu ludzi stało blisko plebanii, jeden z nich, najpewniej przywódca watahy, przemawiał do nich. Dzieliło ich może z dwadzieścia czy trzydzieści metrów, ale doskonale widział jak ów człowiek żywo gestykuluje. Jak wskazuje dłonią w stronę kościoła. Tego samego budynku, z którego jeszcze chwilę wcześniej dobiegał ten straszliwy odgłos. Pozostali wpatrywali się w niego niczym w obraz wciąż niepewni co do swojej decyzji.

Słoneczniki stanowiły dobrą kryjówkę, lecz przecież nie mogli w niej tkwić wiecznie. Prędzej czy później grupa zbierze swoją odwagę i ruszy dokończyć modły, być może po drodze znajdą również porzucone kawałek dalej ciało. Wtedy zaczną szukać winnych. Wiedział, iż musi działać szybciej. Nie chciał uciekać, przynajmniej nie od razu. Musiał sprawdzić co działo się w tym kościele.

- Muszę sprawdzić kościół - oznajmił cicho kobiecie szepcząc jej niemal do ucha.

Nie chciał wchodzić od frontu, było to zbyt ryzykowne, szczególnie, że sam nie dałby im rady. Nawet z pistoletem w dłoni. Co prawda wciąż miał przed sobą spanikowany tłum i to mogło przeważyć szalę w razie ewentualnego pojedynku, ale ryzyko wciąż było spore. Kościół i plebania znajdowały się w oddaleniu o jakieś 150 metrów od innych budynków, które w razie czego mogły im pomóc w przemknięciu się. Nadzieja tkwiła jednak właśnie w pasie słoneczników. Być może trzymając się go zdołaliby okrążyć kościół i dostać się do niego tylnym wyjściem. W tej chwili nie przychodził mu do głowy żaden rozsądniejszy plan. Gdyby był sam mógłby powziąć większe ryzyko, jednak Samantha była zbyt niewinna, ona nie mogła zginąć w tym miejscu. Chwycił ją mocno, stanowczo za dłoń.

- Nie możemy tutaj zostać
- rzekł.

Pociągnął ją do siebie, zamierzał wprowadzić swój niezbyt dobry plan w życie. Okrążyć kościół i zajrzeć do środka, wciąż nie wiedział też gdzie znajdują się jego pozostali towarzysze. Jednak ten, którego się pozbył, najwyraźniej właśnie tam miał zamiar zaciągnąć Samathę. Jeśli jego przeczucie się nie myliło pozostali również mieli się tam znaleźć lub już byli w środku. Lucy, Judith i James. Teraz zaczął się nawet zastanawiać czy czasem do ich nieszczęścia ręki nie przyłożył również Norman Duffris, być może zbyt szybko obdarzył go namiastką zaufania.
Odrzucił od siebie myśli. Pora na działanie. Zaczął cicho przedzierać się przez słoneczniki.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 14-08-2011, 12:45   #104
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
facjata młodego Evansa dzięki uprzejmości Campo:)

To dziwne, ale widok tych uzbrojonych drani budził w Normanie uczucie naprawdę niewysłowionej ulgi. Miał ochotę się uśmiechnąć, westchnąć w końcu. Nie zrobił tego. Bardzo powoli zlustrował każdego z opryszków. Niektórych młodszych pamiętał dość dobrze. Kilku z nich to byli zupełnie porządni kumple gdy jeszcze musieli razem z nim zasuwać do szkółki obok kościoła. Teraz patrząc na ich miny, nie dałby złamanego centa za to, czy go któryś nie zdzieli go szpadlem przez łeb na najdrobniejszy choć znak Johnny'ego. No właśnie. Johnny Evans. Syn Dana Evansa, który najwyraźniej poszedł w przestępcze ślady ojca. Ta sama poza, spojrzenie... Tylko krzywy uśmiech zdradza bardziej od ojcowskiego postrzelony i nie do końca przewidywalny charakter.


- Szukałem twojego ojca Johnny - powiedział nie wyciągając dłoni z kieszeni sztormiaka gdy facet nazywany Jimem zamknął za nim drzwi do szopy. Śrutówka nie była już w niego wycelowana, ale cała szajka zdradzała po sobie napięcie i poddenerwowanie. Norman miał to jednak w tej chwili gdzieś. Zagrożenie realne zostało wyparte przez to nierealne. Przez Bruce’a Wrighta, który we wstęgach ciemności otwiera usta i ryczy mrokiem - Ale możesz być i ty - przez dwie, trzy sekundy musiał powalczyć o zachowanie spokoju. Wspomnienia z latarni nadal nim telepały. A może to ta zimna, śmierdząca bryza z deszczem? - Powiedz mi co tu się do diabła dzieje.

- Do diabła - zaśmiał się Evans. - To dobre, Normy. To dobre. Ha,ha, ha.
Zaśmiał się krótko, ochryple.
- Chcesz coś do picia? Wyglądasz, jakbyś zobaczył upiora. Ostatnio wielu ludzi tak wygląda w Bass.

Żartowniś pieprzony. Szlag jego i jego ojca… Krew zabuzowała w zamglonym lekko umyśle Dufrisa.
- Nie chrzań Johnny. Nie chrzań, bo nie znamy się od wczoraj. Wiesz co tu zaszło i pewnie wiesz gdzie mój ojciec. Więc przestań się zgrywać i mów. Bo jak mi Bóg miły przeszedłem dziś wystarczająco dużo, by mieć gdzieś pukawki twoich kolesi.
Przez chwilę patrzył z zaciętym wyrazem twarz szukając u Evansa choćby cienia prowokacji. Moment ten jednak minął nim ktokolwiek zdążył zareagować. Norman niespodziewanie wyciągnął nieuzbrojoną dłoń z kieszeni sztormiaka wzbudzając tym nerwowe odruchy kilku oprychów, po czym usiadł ciężko na jakiejś beczce stojącej za nim.
- Chcę – rzekł krótko.

W chwilę później nalewano już mętnej i podlej whisky do szklaneczek.
- Taaaak - westchnął Evans osuszając swoją porcję jednym haustem. - Tego mi było trzeba.
Oblizał wargi.
- Bass, bracie, zostało przeklęte nawiedzone. Dzieją się w nim, kurwać, takie rzeczy, że słowami nie da się ich opisać. Noc żyje. Czy raczej coś w niej. Ciemność, bracie, zabija.

Norman nie był przyzwyczajony do alkoholu. Prohibicję zawsze traktował z powagą, a i nie do pomyślenia dla jego sumienia i kariery by w ogóle było gdyby zaczął się raczyć whiskey, czy choćby piwem. Tak było w Bostonie. Tam gdzie postrzelony człowiek upada i krwawi, a nie ryczy smugami ciemności.
Skrzywił się i zakrztusił kilkakrotnie gdy alkohol spłynął mu po gardle. Johnny i paru innych zarechotało. Nie miał im za złe. Też tego potrzebował.
- Ww… - kaszlnął raz jeszcze nabierając powietrza – Wiem. Widziałem Wrighta. I jeszcze kogoś – miał odruch. Chciał przepytać. Przesłuchać. Jak jednak przesłuchiwać szajkę uzbrojonych szmuglerów gdy wokół… Szaleństwo. Ciemność. Śmieszne. Już się nie bał. Jasna Pani Emma… Ile wziął tych tabletek? Przymknął oczy – I tych obcych co po rzeczy profesora przyjechali. To przez niego to wszystko?

- Zaczęło się mniej więcej wtedy, jak on w kalendarz kopnął. Ale cale szambo wylało się zaraz po przyjeździe tej laluni i jej znajomków.

- Blondynki? - zapytał cokolwiek zdziwiony.

- Nie. tej brunetki. Takiej zgrabniuteńkiej. Idealnej na rożen - zarechotał polewając ponownie alkohol sobie, Normanowi i ludziom.

- Co się wtedy stało? Kto w tym wszystkim siedzi?

- Nie mam pojęcia. Ale wiem, ze nieźle się popierdoliło. Ehhh - przechylił szklaneczkę.

- Nie masz pojęcia? – powtórzył chyba nie do końca wierząc po czym wychylił swoją lufkę. Poszła. Choć nadal z trudem – A wy? Chcecie przeczekać? Nie wyślecie nikogo do Ellsworth? Johnny do cholery. Giną ludzie. U latarnika widziałem coś co wyglądało jak Bruce Wright. Jak widzę i wy nie jesteście bezpieczni. Zamierzacie coś zrobić? Gdzie jest Dan? I gdzie jest Bill? Gdzie na Boga jest mój ojciec??!

- Bill wypłynął z ...z towarem. Może to i lepiej dla niego. A co możemy zrobić. Posłałem Garyego i Wicka po pomoc. I zgadnij co się stało - zachichotał obłąkańczo. - Zgadnij Normy!

Dufris przyjrzał mu się uważniej.
- A Dan?

- Pół godziny temu ruszył do Bar.


Norman kiwnął głową. Nabrał powietrza głęboko w płuca i odchylił się do tyłu opierając głowę o blaszaną ścianę szopy. Ulga. Mylił się. Dopiero teraz naprawdę ją czuł. Coś jednak umknęło ciemności w Bass. Nie było bezsilności. O Boże. W końcu… Oczywiście nie ufał młodemu Evansowi. Ojciec tak po prostu by poszedł robić u tych zbirów? Nieee... coś tu nie grało. Fisher i Jeremiash potwierdzili jednak tę informację. Należało więc założyć, że ojcu nic nie jest i niedługo zobaczą się ze sobą. A do tego czasu... Boże. Skąd takie piekło w Bass... W jego Bass. W jego własnym domu. Nie.
- Dobra Johnny. Czy ktoś poza konstablem jest jeszcze… inny? Podejrzewasz kogoś?

- Starą Mac Fabish, Corneya, Barneya Stecberga, księdza.
Wymienił Evans odliczając na palcach.
- I Pulman - dodał jakiś z jego ludzi.
- I Rickers.
- To moim zdaniem Scott i Teebar.
- Oraz Grand i Sprus.


- Księdza? Jezu... Zostawiłem tych miastowych u niego...

- Jebał ich pies - powiedział rzeczowo Evans. - Nie są swoi i od ich przyjazdu w Bass zaczęło się dziać naprawdę ostro.

- Nie są - przytaknął Norman wstając z beczki - ale jeśli mieli z tym piekłem coś wspólnego... nawet nieświadomie... to mogą coś wiedzieć jak to zatrzymać - odstawił brudną szklankę i zarzucił kaptur sztormiaka na głowę - Idę do kościoła... a potem może do Bruce’a. Ta brunetka... Halliwell, twierdziła, że to on pierwszy zaczął być dziwny. Idziesz ze mną Johnny?

- Nie - pokręcił głową - Nie widzę powodów. Końmi mnie tam nie zaciągniesz, Normy.

- Aha... W porządku. Ale wiesz? Nie zmieniłeś się specjalnie.

Zaśmiał się jedynie w odpowiedzi.

Przy wyjściu już zatrzymał się otworzywszy drzwi do szopy. Kilku opryszków ciaśniej dopięło sztormiaki gdy zimny powiew wpadł do ciepłego wnętrza starej szopy.
- Jeszcze jedno... Skąd pomysł, że to akurat od tej brunetki się wszystko zaczęło?

- Przeczucie - John dotknął się paluchem do nosa. - Mam nochala na dziewczynki, ot co. A ta niesie z sobą kłopoty.

- Przeczucie? Spojrzałeś na nią i sobie pomyślałeś “Ooo... ta niesie kłopoty. Przez nią ciemność zacznie mordować ludzi”. Tak? Umiałeś ściemniać dużo lepiej Johnny.

- Weź już spierdalaj, jak masz iść, co? - warknął gniewnie ale i z uśmiechem.

- Trzymaj się Johnny - odparł po czy dodał trochę zagadkowo - Bass jest nasze. Pamiętasz? Nasze.

***

Ziąb popołudnia nie był już taki przejmujący jak wcześniej. Mrok rzucany przez nabrzeżne drzewa nadal straszył. Przepędzał go stąd. Jakby świeżo zadomowił się w tej spokojnej przystani i teraz samemu decydował kto jest obcy, a kto swój. Norman czuł się obco w tych mrocznych zakątkach pomiędzy skalnymi ostępami. Pod ciemną kopułą miarowo poruszających się niskich klonów. Czuł to bardzo wyraźnie i bardzo dotkliwie. Ale coś w nim w końcu zaskoczyło. Czy to morfina go znieczuliła, czy wiadomość o ojcu... A może pasywność młodego Evansa? Johnny ani go nie zabił, ani nie sugerował ucieczki. Napewno nie mówił też prawdy, ale siłą rzeczy nie mógł należał do tych... zmienionych. Co więc należało uczynić? Na poważnie porozmawiać z księdzem i przeszukać dom Bruce’a.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 14-08-2011, 22:43   #105
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

JUDITH DONNOVAN, JAMES WALKER


Czy strach potrafi być zaraźliwy?
Chyba tak.

Kiedy James opatrywał ranioną przez szaleńca Judith, ręce drżały mu z emocji.
Rozbiegany wzrok wędrował po zdewastowanym wnętrzu kościoła. To, czego doświadczyli nadal powodowało, że włoski na ich karkach jeżyły się z irracjonalnych pobudek.

Czym była ta siła? Ocaliła ich, to było pewne. Lecz dlaczego? Jaki kierował nią zamysł? Co było powodem tej wręcz nieziemskiej interwencji? Co rozbudziło ten nadnaturalny huragan w kościele?

Tak wiele pytań, a żadnych odpowiedzi. Zresztą, teraz nie było czasu na quizy. W każdej chwili szaleńcy mogli wrócić, by dokończyć przerwaną ceremonię. A gwarancji, że siła, która pomogła im raz, pomoże im ponownie, nie mieli.

James podjął decyzję. Monety znikły w jego kieszeni, Judith została prowizorycznie opatrzona i podtrzymywana przez mężczyznę ruszyła za nim. Strach powodował, że zapomniała o zranionej nodze. Mogła stracić tutaj życie. Wypatroszona przez obłąkanego księdza jakimś rytualnym sztyletem.

Ten mężczyzna, który opatrywał ją przed chwilą, być może był jej jedyną nadzieją.

Oboje ruszyli w stronę bocznego wyjścia przez zakrystię.




SOLOMON COLTHRUST, SAMANTHA HALLIWELL


Deszcz siekł po oczach, liście słoneczników chłostały po twarzach, a buty ślizgały się na rozmokłych grządkach. Ale dwójka przedzierających się przez nie ludzi nie zwracała na to uwagi. Wiedzieli, że czas gra na razie na ich korzyść. Że niedługo zorientują się, co i jak, i ruszą w pościg. Na swoim terenie, być może uzbrojeni, mieli zdecydowaną przewagę nad jednym weteranem oraz wystraszoną nie na żarty gwiazdą estrady.

Solomon wybrał kościół, ale postanowił go obejść, by niepotrzebnie nie rzucać się w oczy księdzu Malcolmowi i podejrzanemu tłumkowi wokół duchownego.

Kosztowało go to odrobinę wysiłków oraz niemało nerwów. Szybko zwrócił uwagę na to, że kuzynka idzie za nim zupełnie bezwolnie. Od kiedy ujrzała, jak podrzyna gardło ciągnącemu ją mieszkańcowi Bass Harbor wpatrywała się w niego rozwartymi szeroko i przerażonymi oczami. Solomon zapomniał już, że widok brutalnej śmierci jest dla większości ludzi trudnym do zaakceptowania.

Nie miał jednak wyboru i liczył na to, że Sam w końcu zrozumie, w jakim znaleźli się położeniu.

W końcu, bez problemów, dotarli na tyły kościoła.



NORMAN DUFRIS


Norman ruszył ostrożnie w dół klifu, a kiedy już znalazł się pomiędzy zamkniętymi na głucho domami Bass, mógł przyśpieszyć kroku chroniony przez budynki przed gwałtownymi porywami wiatru.

Jednak ściany nie potrafiły ochronić Dufrisa przed lękiem. Przed niezbyt racjonalnym obracanie głową na boki, by wypatrzyć ewentualne zagrożenie.

Nic złego go jednak nie spotkało i w końcu wyszedł na ścieżkę, prowadzącą w stronę kościoła. Tutaj znów żywioły uderzyły w niego z furią, jakby radując się, że mają okazję zemścić się za chwilowe ukrycie przed ich furią pośród uliczek Bass.

Norman szedł, z nisko opuszczoną głową, bo kiedy tylko podniósł ją wyżej, od razu oczy zalewała mu ulewa. Co jakiś czas zerkał tylko, czy trzyma kierunek.

Przeszedł przez bramę przy kościele i domu księdza i zauważył sporą grupkę ludzi przy kościele. Koń, na którym przyjechała Lucy też moknął za rogiem domku księdza. To było dziwne.

I wtedy Norman potknął się o zwłoki.

Spojrzał w dół i rozpoznał twarz jednego ze swoich dawnych sąsiadów. Pan Richard Ashley. Rybak. Małomówny, ale i nieszkodliwy. Norman pamiętał, że kiedyś matka pożyczała od jego żony pieniądze i że kobiety przyjaźniły się.

Ich dawny sąsiad był martwy.. Ktoś poderżnął mu gardło. Głęboko i skutecznie. Z wprawą, jak ocenił Norman fachowym, wyszkolonym okiem.

Norman zauważył, że grupa spod kościoła ruszyła w jego stronę. Coś w ich zachowaniu niepokoiło Durfisa.



SOLOMON COLTHRUST, SAMANTHA HALLIWELL, JUDITH DONNOVAN, JAMES WALKER

Drzwi do zakrystii otworzyły się, kiedy James i Judith właśnie byli w połowie drogi do nich. Serca zabiły im w gwałtownym ataku paniki. W małym i ciasnym pomieszczeniu nie było gdzie się schować.

Jednak w wejściu nie pojawili się szaleni czciciele demonów, lecz Solomon z Samanthą.
Oboje przemoczeni i ubłoceni tak, że z trudem dało się w nich rozpoznać eleganckich ludzi, którzy przybyli dwa dni temu do Bass Harbor.

Strach i groza zmieniły twarze całej czwórki w upiorne maski.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 15-08-2011 o 01:08.
Armiel jest offline  
Stary 17-08-2011, 23:07   #106
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
„O Jezu...!” – tyle zdołała pomyśleć czując zagłębiające się w jej ciele ostrze. Obserwowała to z niemal naukowym zainteresowaniem, beznamiętnie. Nie próbowała się rzucać ani nawet odsunąć. Czy była pogodzona ze śmiercią? Chyba raczej nie dopuszczała do siebie tej myśli. Po prostu trwała chwila, kiedy ksiądz rzeźnik rozcinał ją wpół.

Potem, kiedy rozpętało się to piekło (czy może otworzyło się niebo?), patrzyła bezmyślnie na krew, wcale nie jasnoczerwoną, jak zawsze myślała, ale brudną, ciemną, gęstą. Wypływała ona niespokojną, szeroką plamą, zdobywając kolejne centymetry jej ubrania, niestrudzenie pełznąc w dół. Ocknęła się z tej chorej zadumy, kiedy pierwsza kropla skapnęła z jej buta na ziemię.

Kiedy James ją odcinał, była już przytomna, adrenalina zrobiła swoje. Ciśnienie podskoczyło, oczyściło umysł. Epinefryna postawiła ją nawet na nogi i pozwoliła, powoli, bo powoli, ale wlec się za Jamesem. Kurczowo starała się w tym samym czasie przytrzymywać opatrunki, by się nie zsunęły, a także zakrywać strategiczne części ciała. Cała czerwona zmówiła modlitwę, jak przystało na skromną, katolicką Irlandkę, ale zło już się dokonało. Walker na pewno zobaczył jej piersi (jakaś część umysłu, opętana przez diabła niewątpliwie, dorzuciła „ciekawe, jak mu się podobały”).

Kulminacja stresu, która dokonała się dzięki otwieranym drzwiom zakrystii, prawie zwaliła ją z nóg. Kolana wciąż jej drżały, kiedy zobaczyła Solomona i Sam, całych i zdrowych, jak się wydawało, ale przerażonych i zmarzniętych.

- Was też ten szarlatan chciał zarżnąć? - zapytał James na powitanie, jak zawsze stosownie do chwili.

- James, Judith. – Solomon bacznym spojrzeniem, od którego zdrowa Judy skuliłaby się ze strachu, zmierzył ich oboje. - Gdzie Lucy?

Samantha nie była tak zwięzła, jak jej towarzysz, ale też wyglądała dużo od niego gorzej. Jakby próbowała usilnie pogodzić się z rzeczywistością, a jednocześnie jak najszybciej zwiać, choćby wpław.
- Ccccoooo ci się sssstało? – Słowa z trudem przecisnęły się przez zaciśnięte szczęki i wyszły mocno zniekształcone..

- On... ksiądz... uderzył ją. Nie widziałam jej więcej. - Odpowiedziała cicho Solomonowi, niewyraźnie, ledwie otwierając usta, usiłując jakoś zakryć się resztkami ubrań, gorączkowo zastanawiając się, co sobie o niej pomyślą. - Co teraz? Chcę do domu... - Dodała jękliwie, strzelając oczami na boki, jakby z każdej strony spodziewała się kolejnego ataku.

- Musimy się ukryć. Nie mamy zbyt wiele czasu - powiedział Colthrust.

- Gdzie? W krzakach? Pod ławkami?! - Krzyknęła boleśnie, ogarnięta paranoicznym przekonaniem, że “oni” znajdą ich wszędzie, mogą wszystko. Na pewno juz czają się, gdzieś na pewno, czekają na odpowiednią chwilę, już za moment...

- Wrócą tu, a gdy was nie znajdą, zaczną przeszukiwać Bass Harbor. Może powinniśmy odwrócić ich uwagę? Wzniecając pożar w domu wielebnego - rzucił, kamienna twarz nie pozwalała stwierdzić czy to była tylko luźna propozycja, lecz iskierka w oku sugerowała, iż mówił poważnie.

- Po... Ale ja nie mam zapałek! - Powiedziała prawie entuzjastycznie, ale nie można było stwierdzić z całą pewnością, czy zdaje sobie do końca sprawę z tego, co mówi. Oczy błyszczały jej w wysokiej gorączce, na policzki wstąpiły ceglaste rumieńce, co oznaczało, że jest w niej przynajmniej tyle krwi.

Gdyby była o zdrowych zmysłach, natychmiast zwróciłaby uwagę na głupotę pomysłu. Szaleńcom nie zależało ani na kościele, ani na niczym innym. Ich prawdziwa świątynia znajdowała się w lesie, gdzieś tam, wśród bagien, między ogromnymi, obcymi kamieniami, gdzie bały się zaglądać nawet najgorsze demony. Gdzie zaprowadzi ich plan wojskowego...
 
Sileana jest offline  
Stary 18-08-2011, 19:58   #107
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Walka zakończyła się szybko i brutalnie. Jeszcze przed chwila przeciwnik próbował spacyfikować walczącą ze wszystkich, jakże wątłych sił kobietę, a w następnej w rozpłatanym gardłem upadł charcząc na ziemię. Z przeciętą tchawicą nie mógł krzyczeć, ale jeszcze przez kilka sekund bezwiednie otwierał usta niczym wyciągnięta z rzeki ryba.
Sam wpatrywała się w tę scenę niczym zahipnotyzowana. Jak w kalejdoskopie przesuwały się przed jej oczami inne twarze: martwe, poparzone, unieruchomione w wyrazie zdziwienia lub zgrozy, ze szklistymi oczami, zalane krwią.
Znowu była dziewczynką wyczołgująca się spod ciała martwej matki I pełznąca w kierunku wyjścia, gdzie jakiś obcy głos oferował jej bezpieczeństwo i opiekę. Czy dziecko może być bezpieczne w świecie gdzie nie ma już rodziców?

Kobieta wzdrygnęła się ponownie wracając do rzeczywistości.
Przez chwilę spoglądała na swego wybawce nie rozpoznając go.
Solomon...
Wyglądał tak dziko i obco... ale przecież ona też musiała wyglądać jak dzikuska. Z rozwianymi włosami, potarganym I ubłoconym ubraniu z pewnością nie przypominała eleganckiej damy, za jaką zawsze uchodziła mimo dość frywolnego zawodu.
Popatrzyli sobie w oczy. W tym brutalnym akcie, było coś co w jakiś sposób związało ich ze sobą na zawsze. Tak przynajmniej odczuła to Sam w której walczyły ze sobą w tym momencie liczne i sprzeczne odczucia, nad którymi ostatecznie walkę wygrała obojętność.
Poszła za swym wybawcą, bo umysł nie podsuwał innych rozwiązań, a strach przed samotnością był zdecydowanie większy niż przed dzikością odkrytą w byłym żołnierzu. Czyż bowiem jest coś dziwnego w tym, że żołnierz zabija wrogów? Teraz zaś byli na wojnie. Okrutnej I brutalnej I zwyciężyć w nim może tylko ten, kogo instynkt przetrwania I determinacja będą większe.
Poszła choć lęk przed tym co mogą zastać w środku był wielki.

Padający deszcz chłodzi I tak wyziębione przez ostatnie wydarzenia ciało Samanthy, a stopy obute z pantofle zapadały się w błoto. Niczym powiew autoironii przeleciała przez jej głowę myśl, że powinna dziękować opatrzności za solidne, sznurowane buty jakie zabrała na tę wyprawę. Te, które nosiła zazwyczaj w mieście z pewnością dawno utonęły by mule. Szkoda, że na wzór wyemancypowanych kobiet nie zdecydowała się założyć spodni...
Myśl o ubraniu i modzie w dziwny sposób pozwoliła jej odzyskać nieco wewnętrznej równowagi.

Nie na długo jednak.
Gdy Colthurst otworzył drzwi, a jej spojrzenie powędrowało w kierunku zdewastowanego wnętrza i zakrwawionej kobiety, która jeszcze nie tak dawno uważała za członka własnej rodziny, niewielkie poczucie równowagi, które budowała z takim wielkim trudem prysło niczym bańka mydlana.
Czuła jak zęby zaczynaja nieznacznie uderzać o siebie. Świat wokół wariował coraz bardziej i bardziej i nic nie mogła na to poradzić. Mogła się tylko przyglądać jak wszystko co do tej pory można było brać za wytwory chorej wyobraźni, przekształca się powoli w koszmarną rzeczywistość.
Mówili, a słowa przepływały wokół niej.
Planowali...
niszczyć, palić zabijać...
Wet za wet...
śmierć za śmierć...
Jej myśl wypełniła nagle inna myśl:
- A Lucy? - Mimo pożerającego ją żywcem przerażenia Samantha nie zapomniała o kuzynce, która tak niespodziewanie objawiła się na tej wyspie szaleństwa.
 

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 18-08-2011 o 20:04.
Eleanor jest offline  
Stary 20-08-2011, 06:58   #108
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Pytania, które nieoczekiwanie zaczęły cisnąć mu się na myśli, jak szatański siew nieufności, rozbiły się w końcu o mur oczywistości. Bóg ich ocalił i nie zamierzał tego kontemplować dłużej. Nie powinien się bać. A jednak bał się. Wiedział, że musi zawierzyć. I nie potrafił. Jego miłość mocniejsza jest śmierć. Nie bój się. Nie lękaj się. On sam wystarczy. Tak go uczono. Święte słowa obrócone w nic nie znaczące frazesy. I oklepane formułki. Dzisiaj miał okazję doświadczyc tego na własnej skórze. I z szokowany zdębiał.

- Zabierz mój strach. - szepnął z nadzieją aktem strzelistym.

Rytualny sztylet dokładnie wytarł z krwi towarzyszki. Trzymał go nieco z tyłu. W ukryciu. Ruszyli do wyjścia.

Odruchowo zbierał się do ataku tym nieporęcznym ostrzem, kiedy w otwartych drzwiach, zamiast okultystów, pojawili się krewni Adriana. Tak samo przerażeni jak on i ranna kłamczucha. Łatwo było się domyślić, że też byli po jakichś tam, lecz z pewnością równie drastycznych, przejściach. Z szarlatanem a może już raczej demonem. Wymieszani z błotem. Wyglądali strasznie i niesamowicie zarazem. Po umorusanych policzkach Samanthy duże łzy, lub krople deszczu, spływały znajdując sobie pośród błota drogę na jej ślicznej, wylęknionej buzi. Solomon mimo atmosfery zaszczucia miał w spojrzeniu też jakby coś z drapieżnika.

Kobiety panikowały co było jak najbardziej zrozumiałe. Jedna okaleczona, obandażowana. I przesiąknięta krwią. Druga oszołomiona, oblepiona błotnistą ziemią. I przemoczona.

Solmon zaproponował podpalenie plebanii.

Wszyscy mieli na sobie wyrok śmierci. I mogli pozbawić się, kto wie, może kilku życzliwych mieszkańców Bass Harbor. Mogli też dzięki temu uciec. Kościół był na peryferiach wioski, co czyniło go zadupiem zadupia. Colthurst był na zewnątrz, więc skoro to proponował musiał chyba podjąć tę decyzję eliminując inne. Te bardziej bezpieczne sposoby ujścia z życiem. James zaś chciał upewnić się czy ta konieczność była również ostatecznością.

- No nie wiem... - Walker rozejrzał się po zakrystii. - Zrobimy zamieszanie pożarem i jak wyjdziemy z tego żywo będzie nas ścigać nie tylko ciemność i kult Malcolma, ale też reszta wioski... Może lepiej, żebyś wziął kobiety i uciekł do wioski kiedy odwrócę ich uwagę w inny sposób. Ja was w to wpakowałem...

Rozejrzał się po kątach. Nie było nigdzie broni, którą miał w ręku w momencie utraty przytomności. Mogła przydać się do walki z ludzkim mięsem, w które opisane były demony tłamszące dusze tych biedaków. Drzwi do podziemi obdarzył odrażającym spojrzeniem. Znak kultystów. Pogańscy czciciele niby boga z odmętów morskich głębin. Omotani przez upadłe anioły ludzie. I zrobiło mu się ich szkoda. Tych drugich. Przecież opętani nie mają własnej woli. W najlepszym wypadku mieli wyprane przez Malcolma mózgi.

- Nie - rzekł stanowczo Solomon - Nie czas na bohaterstwo, wszyscy się w to wpakowaliśmy, a potrzebujemy cię żywego, James.

I takim Walker zamierzał zostać. W swoim wymyślonym na poczekaniu planie nie widział kilku luk niebezpieczeństwa. Było mokro. Ślisko. A miejscowi mogli mieć broń. Mógł spaść z rozsiodłanego przez Dufrisa konia. Być postrzelonym. Zastrzelonym. Zaszlachtowanym w błocie. Mógł też po prostu uciec dając szansę reszcie, jeśli okultyści połknęliby haczyk.

- A Lucy? - Mimo pożerającego ją żywcem przerażenia Samantha nie zapomniała o kuzynce, która tak niespodziewanie objawiła się na tej wyspie szaleństwa.

Walker przyjrzał się uważnie tancerce zanim odezwał się szczerze współczujac kolejnej tragedii jaka spadła na tę rodzinę. Jak klątwa.

- Przykro mi z powodu waszej krewnej. – złożył kondolencje - Ale tu nie idzie o bohaterstwo tylko odciągnięcie ich jak najdalej od nas. – odpowiedział Colthurstowi. - A ona - kiwnął głową na Judith - jest ranna i potrzeba ją lepiej opatrzyć. Pozszywać. Szybko. Dom przemoknięty. - wyliczał. - Trzeba wejść do środka by zaprószyć ogień. Chcę wziąć konia i odciągnąć ich uwagę. Jak nie wszyscy to przynajmniej część z nich pobiegnie za mną. Wtedy jak chcesz to podpalaj plebanię. Radziłbym jednak nie tracić czasu i od razu schować się w wiosce. Może u Mirandy jak mówiłeś wcześniej. Bo gdzieś musimy się spotkać. Cokolwiek nie zrobimy to trzeba działać. Więc decyduj. Byliście na zewnątrz, to znasz lepiej sytuację. W kościele było koło tuzina kultystów. Ale uciekli.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 20-08-2011, 18:30   #109
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Mało finezyjny plan Solomona powiódł się, z drugiej strony musiałoby stać się coś bardzo zaskakującego i niebezpiecznego by było inaczej. Mógł spodziewać się ataku w każdej chwili, czystym szaleństwem było pchanie się właśnie do miejsca, z którego nie tylko dochodził dziwny dźwięk, lecz również z którego wybiegła cała zgraja miejscowych. Gdy otworzył drzwi spodziewał się najgorszego, tymczasem powitały go tam znajome twarze, Dobrze, że od razu ich rozpoznał, w przeciwnym wypadku mógłby już na starcie zaatakować. Czuł, że nie do końca nad sobą panuje. James i Judith nie wyglądali zbyt dobrze, mężczyzna trzymał się nieźle, ale już prowizoryczny opatrunek widziany przez Solomona przez kilka chwil na ciele kobiety, wyglądał niepokojąco. W tej chwili wszyscy przeżywali swoje własne koszmary. Nigdzie nie było jednak Lucy, prawdziwa kuzynka musiała wylądować gdzie indziej lub też wciąż pozostawała na plebanii.

Nie było czasu na entuzjazm, spokojne wymienienie się informacjami i przeżyciami. Byli przerażeni i osłabieni, ale musieli działać i to jak najszybciej. Solomon pomyślał o dywersji, odwróceniu uwagi miejscowych poprzez podpalenie plebani. Nie powinno to być zbyt trudne, ksiądz na pewno przechowywał w środku oliwę, skoro w Bass Harbor problemy z elektrycznością były częste. W dodatku sam budynek był odsunięty od pozostałych dzięki czemu poświęcenie go nie musiałoby nieść za sobą poważniejszych konsekwencji. Akurat wielebny zasłużył na taką karę, choć zapewne strata domostwa nie wiele dla niego znaczyła. Koniec końców plebania nie wyglądała z zewnątrz na zadbaną, a przecież sprawiała nawet wrażenie opuszczonej. W każdym razie Solomon przedstawił pozostałym swój pomysł. Odniósł wrażenie, że nie byli do niego przekonani. James chciał na własną rękę odciągnąć uwagę napastników, ale Solomon stanowczo zaprotestował. Walker był bystrym człowiekiem, pomysłowym, mógł lepiej zadbać o odpowiednie schronienie dla kobiet, a przynajmniej Colthrust pokładał w nim swoje nadzieje. Postanowił zaryzykować, po raz kolejny. Byle tylko dać czas Sam i Judith. Pierwsza z nich była dla niego bardzo ważna, wiedział, że nie powinna widzieć go w takim stanie, a tym bardziej tego co zrobił. Nie do tego była stworzona. Judith, czy w tej chwili liczyło się kim na prawdę była? Miał nadzieję, że jej rany nie okażą się na tyle poważne by uniemożliwić jej ucieczkę. Kłamała, ale nie zasłużyła na śmierć w takim miejscu.

- A jeśli Lucy została na plebanii? Jeśli żyje... - Sam przeniosła swoje spojrzenie z Walkera na Colthrusta, nie łatwo było jej nad sobą panować - lepiej spalić ją żywcem czy zostawić w ich rękach? - dodała z nutą histerii w głosie.

- Wątpię czy jest dla niej szansa. Ich jest tłum. A my... Jak jest nieprzytomna... Na plebanii... To jest jeszcze większe bohaterstwo ryzyko żeby ją ratować. To wasza decyzja - odparł James - Mogą jej pilnować...

- Sprawdzę plebanię
- rzekł z nienaturalną determinacją w głosie Solomon - Ruszajcie do domu Mirandy. Jeśli miejscowi zaczną przeszukiwać miasto, uciekajcie. - Jego ton nie pozostawał wątpliwości, już podjął decyzję.

- Będziemy tam czekać. - Wysunął dłoń w kierunku Colthrusta i podał mu zapalniczkę. - I nie ryzykuj bardziej niż trzeba. One też teraz potrzebują pomocy i opieki - rzekł Walker, a w odpowiedzi żołnierz jedynie pokiwał głową ze zrozumieniem.

Nie tracił czasu, sprawdził swój pistolet, w pogotowiu trzymał też nóż. Szykował się na najgorsze, ale na pewno nie miał zamiaru wpadać w szaleńczą furię i ruszać na samobójczą misję. Na dłuższą metę bardziej zaszkodziłby w ten sposób towarzyszą osłabiając ich. Pod tym względem musiał przyznać Walkerowi rację. Zaczął przekradać się na tyły plebanii, jeśli rzeczywiście ktoś był jeszcze w środku musiał uważać na okna. Nikt nie mógł go zauważyć. Poza tym liczył, że plebania również dysponuje jakimś tylnym wyjściem, w innym wypadku musiałby zaczekać aż zgraja się przemieści i wtedy spróbować wtargnąć do środka. Zakładał, że napastnicy akurat tego budynku nie będą sprawdzać, w końcu przez dłuższy czas przy nim stali. Zauważyliby gdyby ktoś chciał się przekraść. Jeśli dostanie się do środka, będzie musiał ostrożnie poszukać Lucy. Jeśli kuzynki tam nie będzie pośle tę budę w diabły. Zresztą, taki sam miał plan na wypadek gdyby ją zastał, pozostawała jeszcze kwestia zabrania jej stamtąd przed zabawą z ogniem.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 20-08-2011, 19:31   #110
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Ciało jest świeże. Krople deszczu bębnią w daszek sztormiaka. Rozbryzgują nadal powiększająca się kałużę krwi uciekającej z grdyki rybaka. Kolejne ciało. Kolejna ofiara.
Odgarnął kaptur z twarzy nieszczęśliwca. Bez wyrazu. Niewinny człowiek? Czy jeden z nich? Z jednej strony pamiętał go. Wiecznie garbiącego się i oschłego, acz stosunkowo życzliwego po głębszym poznaniu rybaka. Dla osoby z zewnątrz pewnie niczym nieróżniącego się od Billa. Ale Bruce’a przecież też pamiętał…
Ciemność jednak nie podrzyna gardeł. Może wystraszyć człowieka na śmierć. Zmienić go jak widać. Ale nie wykonać takie profesjonalne cięcie. To mógł być jeden z wysłanych przez młodego Evansa łotrów. Może nawet sam Dan Evans. Tylko te zbiry umiały tak gładko…

Cholera.

Solomon Colthrust. Już wtedy w hoteliku dało się to wyczuć. Gdy celował do Normana. Zabijać tak naprawdę mało kto umie.

Norman zerwał się do pionu.

Głosy.

Grupka ludzi zmierzająca w jego kierunku. Zebrani tu jak do linczu, albo procesji. Wściekle zacinający deszcz wskazuje na to pierwsze. Słownie przed chwilą zamordowany człowiek za moment może dać swoje ostatnie świadectwo przypieczętowując los Normana w jego obłąkanym domu. Twarzy nie widać w tym urwaniu chmury. Ale sylwetki budzą skojarzenie. Wymienione przez szmuglerów nazwiska niemal same wizualizują się pod kapturami tłumu. Norman wyciąga broń.

A jeśli to zwykli mieszkańcy? Wystraszeni i w grupie szukający siły?

Cofa się od ciała i czeka kilka uderzeń serca.

Przemoczone sylwetki zmierzają prosto ku niemu.

Postępuje jeszcze kilka kroków do tyłu. Tłum przyśpiesza.

Za nim jest niezbyt strome, ale bardzo mozolne podejście po zboczu na którym stoi kościół. W taką pogodę praktycznie niemożliwe do szybkiej ucieczki. Właściwie do jego jedynej ucieczki. Będą musieli być naprawdę zdesperowani, żeby go gonić tędy… A teren zna niezgorzej niż mieszkańcy Bass. I niejedną skrytkę jakiej używali z kumplami za młodu.

Odbezpiecza rewolwer.

- Nazywam się Norman Dufris! – mówi głośno przekrzykując wiatr i deszcz – Jestem z bostońskiego biura śledczego! Proszę się natychmiast zatrzymać, albo otworzę ogień!
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 20-08-2011 o 19:35.
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172