Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-04-2011, 18:45   #11
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Judith wyszła z domu wdowy bez uprzedzenia, wcześniej jedynie poprosiwszy służącego o zamówienie taksówki. Wymknęła się, bo była tak niepewna własnej sytuacji, że nie chciała być wypytywana o jakieś szczegóły współpracy z profesorem. Nie zamierzała też wcale pojawić się następnego dnia, a do Bass Harbour pojechać sama, i sprawdzić informacje z listu. Całą niedzielę postanowiła spędzić w bibliotece, na poszukiwaniach wszystkiego, co mogło się jej przydać w śledztwie albo bałamuceniu pozostałych.
Wiedziała, że w pojedynkę, nie mając pojęcia o temacie, nie znajdzie niczego mającego sens, zatem zadzwoniła do swojego znajomego, Caleba, historyka, który już wcześniej pomógł jej w wyborze książki profesora Wilbury’ego. Nie wyraził wielkiego entuzjazmu, któż mógłby mu się dziwić, zwłaszcza, ze specjalizował się w czasach starożytnych, ale obiecał pomoc. Pozostałą część wieczoru przeglądała wypożyczona książkę Wilbury’ego, starając się wyszukać w niej najistotniejsze rzeczy.
Następny dzień rozpoczęła o świcie, co już dawno jej się nie zdarzyło, ale auto kolegi stało pod jej drzwiami punktualnie o ósmej rano. Ów, zawiózłszy ją do biblioteki uniwersyteckiej, zarzucił ją przynajmniej dziesięcioma grubymi tomami, z których większość była autorstwa profesora Adriana Wilbury’ego. Praca była niezwykle nużąca, przerzucanie przykurzonych, gęsto zadrukowanych stronic, nie miało w sobie żadnych znamion szalonej przygody, zatem rozrywkę odnaleźli w rozmowie.
- Dlaczego akurat to nagłe i obsesyjne zainteresowanie Wilburym? Przecież on już nie żyje. – Zapytał Caleb obcesowo. – Zrobił jakiś zapis dla Ciebie?
- Nie, dla kuzynki Lucy – odmruknęła bezmyślnie.
- Tej tajemniczej Lucy, o której huczy cały uniwersytet, że była jakąś jego wyimaginowaną kochanką? Mówił, że to jego asystentka i słał do niej listy, ale nigdy nie widziano, by jakieś od niej otrzymywał.
Podniosła głowę jak myśliwski pies na tropie.
- Rodzina i znajomi wiedzą o ich współpracy...
- ...ale nikt tej całej Lucy nigdy nie widział. – Wtrącił triumfalnie Caleb.
- Trzeba Ci było zostać detektywem, nie historykiem. – Powiedziała cicho, czytając ustęp w książce z niezwykłą uwagą. – Naprawdę kultura Indian sięga dziesięciu wieków przed Chrystusem?
- Tak. Ale co to za kultura! – Machnął ręką pogardliwie. - Ot, jakieś bazgroły głupich dzikusów. Przecież oni nawet języka normalnego nie mają, tylko jakieś znaki dymne i machanie łapami. Oni są zwyczajnie ociężali umysłowo, nie ma co się zachwycać. W Europie w tym czasie, to dopiero kultura...!
- Tak, jasne. – Warknęła, bo jego słowa ugodziły w jej poczucie sprawiedliwości. O kobietach też przez wieki mówiono, że są niezdolne do myślenia i nadają się tylko do służenia mężczyznom. – Nieważne. Wilbury najwyraźniej widział w ich bazgrołach i machaniu łapami coś więcej, skoro popełnił tyle ksiąg na ten temat.
- Wilbury rozchorował się od tego na głowę! On chciał, żeby mu przyznali środki na badania nad ich wierzeniami. Żeby sprawdzić, czy są prawdziwe, uwierzysz? Te ich gadki o menitach...
- Manitou – poprawiła z satysfakcją. – Dostał taką dotację?
- A skąd, kto przy zdrowych zmysłach dałby mu na to pieniądze? Złożył potem wniosek o badania grobów Indian, czy jakoś tak, gdzieś na wschodzie. Dostał pozwolenie, wyjechał i umarł tam. Podobno biegał po lesie w bieliźnie! Podczas burzy! Tak się nie zachowuje poważny naukowiec. – Podsumował jadowicie Caleb.
Judith uśmiechnęła się pod nosem na tę uwagę.
- To zrozumiałe. Poważni naukowcy plotkują o innych, niepoważnych. Caleb, powiedz mi tylko, czy ktoś w ogóle mówił o nim coś dobrego, czy wszyscy mu tylko zazdrościli?
- Nie wiem, dlaczego ci pomagam. Przecież ty nawet wdzięczna nie umiesz być. – Pokręcił głową. - O Wilburym mówiło się, ze to wariat, od kiedy tak się zakopał w tych Indiańcach. Ale był geniuszem, takim się wiele wybacza, i był dobrym człowiekiem. Jak wszystkim, marzyła mu się sława potomnych i bogactwa. – Wyjaśnił. – Może rzeczywiście coś tam odkrył wartościowego, a miejscowi go zabili, żeby przejąć skarb. Kto to wie?
Pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym zagoniła i jego i siebie do wytężonej pracy. Mieli zaledwie jeden dzień na znalezienie jak najwięcej o tajemniczym Miscumacusie z listu oraz tylu informacji, by mogła bez przeszkód udawać współpracownicę profesora jeszcze kilka dni dłużej. Pocieszała się, że oboje mieli wprawę w grzebaniu i wyszukiwaniu informacji.

***

Na dworcu w poniedziałek zjawiła się z samego rana, kupiła bilet w drugiej klasie i spokojnie czekała na pociąg. Druga klasa sprostała jej oczekiwaniom. Smród, brud i ścisk. Nie miała innego wyboru jak przeżyć to, więc nie zamierzała się nad tym skupiać. Miała o wiele ważniejszych przemyśleń. Na przykład na temat obu listów, których treść dotarła do niej dopiero po jakimś czasie, a ona, ogarnięta przygotowaniami do podróży i szaleńczymi eksploracjami dziesiątek ksiąg, nie zdążyła się nad nimi zastanowić.
Zanim zdążyła się jednak umościć na kawałku ławki, dosiadł się do niej James Walker. Jej czas na myślenie popłynął ku dalekiej przyszłości, więc nie bardzo ucieszył jej jego widok, zwłaszcza, że wiedziała, że rozmowa nie będzie dotyczyła piękna mijanych krajobrazów. Nie rezygnuje się z luksusu pierwszej klasy, a na taką wyglądał Walker, dla byle pogaduszek. Już pierwsze jego słowa tylko to potwierdziły.
- Nie mieliśmy okazji wczoraj się widzieć panno Lucy. - Walker odezwał się przeglądając książkę. - Przejdę do sedna. Nad czym dokładnie pracował Adrian? - zapytał z ciekawością. - Od czego powinniśmy zacząć? Przed nami długa droga, zechciej podzielić się z nami swoją cenną wiedzą.
- Przykro mi, że tak wyszło. Miałam kilka spraw do załatwienia, niestety, zajęły mi tyle czasu, że nie zdążyłam nawet wysłać odpowiedniego zawiadomienia. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone. - Pochyliła skromnie głowę. - Co do mojej współpracy z profesorem... Po pańskim pytaniu wnioskuję, że mimo zażyłości łączącej obu, dawno nie mieliście kontaktu. Wuj Adrian zajmował się kulturą Indian zamieszkujących tereny Bass Harbour. - Odpowiedziała wymijająco, z kpiącym półuśmieszkiem błąkającym się na wargach.
- Choć stypę ciężko nazwać bruderschaftem niech panienka mówi mi po imieniu, jeśli tak panience wygodniej. Jestem James - odpowiedział lekko rozbawiony, choć zdziwiony ironiczną odpowiedzią. - Po moim pytaniu można jedynie wnioskować, że szczegóły badań Adriana nie były mi znane. Nie jestem ani archeologiem ani zapalonym entuzjastą tejże nauki. Nie ukrywam, że nie wiem zbyt wiele, naturalnie skąd moje pytanie. - odpowiedział uśmiechając się. - Tego domyślić się można choćby i po przeczytaniu Boston Herald, że profesor mógł prowadzić badania kulturoznawcze na wyspie. To jednak ciekawe. Nie ma Indian od lat, więc co o tych plemionach zamieszkujących kiedyś wybrzeże można powiedzieć? Jaki to ma związek ze skarbem? Co takiego i gdzie odkrył Adrian, że zaprowadziło go to do Bass Harbor? Według Adriana u pani należy szukać odpowiedzi, a pani wcześniejsza zgoda pomocy wszak dzisiaj została potwierdzona obecnością w tym pociągu. Zatem niech droga pani Lucy nie da się więcej prosić i zdradzi nam cos czego nie wiemy. Jakie ma pani wnioski do tej pory?
- Lucy - skinęła głową. - Nie ma Indian od lat? Jeszcze do szczętu ich nie zdołaliśmy wybić, choć wciąż jesteśmy na dobrej drodze. Nie da się ukryć jednak, że w te tereny mojego wuja zaprowadziły pewne specyficzne badania, o których sama nie wiem aż tyle. Mimo wszystko, profesor nie był aż tak otwartym naukowcem, jak zresztą cały ten światek. Odkrycie czegoś mogło doprowadzić go do sławy i bogactwa, a takich rzeczy nie dzieli się chętnie z nikim. Nie pozwolę się prosić, bo to byłoby niegrzeczne, ale tak naprawdę, nie wiem, co odkrył wuj ani do czego dążył. Jego list do mnie jest równie niejednoznaczny i tajemniczy, jak i wszystkie jego wiadomości. To, co wiem na pewno, to to, że w którymś momencie zajął się na poważnie wierzeniami Indian. I kiedy mówię “poważnie” mam na myśli, ze naprawdę uwierzył w duchy indiańskie, manitou, i zaczął szukać dowodów na ich istnienie. Wiesz, Jamesie, czym są manitou, prawda?
James starał się ukryć prostoduszne zdziwienie połączone z żenadą i jedyne co zdołał wyrzucić z siebie to były słowa:
- Dobrze, kuzynko Lucy. Dziękuję ci. Tak, wiem, kim jest Manitou, doprawdy.. Tak, wiem. Dobrze... - i wyszedł z przedziału na korytarz.
Nieco obruszona jego bezceremonialnym zachowaniem, ruszyła jednak za nim. Takiej okazji nie mogła przepuścić. Musiała znaleźć sobie jakiegoś sprzymierzeńca wśród tej grupy, a on sam do niej przyszedł.
- Panie... James...? Czy mogłabym mieć do ciebie prośbę? Chciałabym trzymać się bliżej ciebie... to znaczy... Ta wyprawa, śmierć wuja... To mnie wytrąca z równowagi... Nie czuję się dobrze samotnie... - Popatrzyła na niego błagalnym wzrokiem, nieco wypinając biust do przodu. To zawsze działało.
- Lucy. - James zmierzył ją wzrokiem starając się nieudolnie nie skupiać go na cisnących się na oczy piersiom kobiety. - To zrozumiałe... Taka tragedia nigdy nie przechodzi niezauważona, bez odciśnięcia piętna w sercach najbliższych. Potrzebujesz czasu... Chodźmy do restauracyjnego - zaproponował, podając ramię. - Zapraszam na kawę z ciastkiem.
- Dziękuję - szepnęła omdlałym z wdzięczności głosem, przyjmując ramię, - Jesteś taki miły. Przecież ty mnie nie znasz, a tak mi pomagasz.
Czuła się jak kompletna idiotka, ale takie zachowania jakimś dziwnym trafem dość często odnosiły zamierzony skutek.
- Drobiazg, właściwie to jeszcze nic nie zrobiłem - uśmiechnął się. - Widzę, że jesteś obdarzona niewybrednym poczuciem humoru - zaśmiał się. - Tak sobie ze mnie żarty stroić. Indian nie ma na wyspie, z tego co wiem. Zostali przeniesieni na północ, pod granicę i tam mieszkam niemal pośród nich. To bardzo specyficzny naród. Nie jest łatwo zdobyć ich zaufanie będąc Bladą Twarzą - żachnął się.
- Żarty? Ależ Jamesie, nie odważyłabym się obśmiewać mojego dobroczyńcy. - Uśmiechnęła się.
Pozwoliła się zaprowadzić do wagonu restauracyjnego i nie pożałowała sobie przy zamówieniu, prosząc o największe ciastko. Podróż sprawiła, że musiała mocno zacisnąć pasa, a w zaaferowaniu nie zjadła rano śniadania.
- Na wyspie jest poczta. Możesz wysłać telegram do Miami żeby przysłano ci twoje notatki. Pewnie ich nie brałaś na pogrzeb, a skupić się w takim stanie nie jest łatwo. Rozumiem. O ile jeszcze depeszy nie wysłałaś w Bostonie, pamiętaj aby zaadresować jako McKinley, bo tak oficjalnie poczta się nazywa. Szczegół biurokratyczny. Wszyscy miejscowi i tak mówią Bass Harbor. W Miami jednak mogą się pomylić.
„Aha, a potem ktoś przeglądałby kwity z poczty, szukając adresu...”, pomyślała podejrzliwie.
- Moje notatki mam przy sobie przez cały czas. - Popukała się w skroń. - A to, co zapisuję, wożę ze sobą. Skrzywienie zawodowe - naukowcy to paranoiczne bestie. - Upiła łyk kawy. - Nie da się uciec od swoich nawyków, nieprawdaż? - Ten delikatny przytyk do jego urzędniczych wywodów okrasiła szerokim uśmiechem.
- Naturalnie. - odwzajemnił uśmiech wesołym spojrzeniem. - Jakimi narzeczami posługujesz się? Irokezi, Pebnoscot? - zagadnął z zaciekawieniem - Adrian znał ich wiele. Był niezwykle utalentowanym poliglotą.
- Tu właśnie rozminęłam się z wujem. Znam francuski, niegdyś uczyłam się łaciny, ale języków Indian nigdy nie przyswoiłam. To była część pracy, którą wykonywał wuj. Dlatego też to on jeździł po świecie, a ja siedziałam w Miami. Zazwyczaj używam tłumacza, zresztą, jak sam wspomniałeś, Indianie nie są ufnie nastawieni do białych twarzy, zwłaszcza kobiecych, zatem tłumacz tylko ułatwiał mi złapanie kontaktu. – Wybrnęła, ale kosztowało ją to trochę nerwów.
- Rozumiem, że chociaż pismo obrazkowe i migowe Indian nie jest ci obce jako kulturoznawcy, archeologa? - stwierdził raczej, jak zapytał, znad kubka kawy. - Ja znam, lecz tylko w jednym narzeczu, a możemy natrafić na wiele tego typu materiałów. Cały czas mam nadzieję, że wszystkie papiery Adriana są w nienaruszonym stanie na wyspie. Swoją drogą jak to jest z językiem migowym i obrazkowym? Są one uniwersalne wszystkim plemionom jednej rodziny czy raczej każdy szczep ma odrębne?
- Językiem migowym posługują się raczej plemiona równin i prerii, ponieważ są to najbardziej mobilne szczepy. Nigdzie indziej nie jest to tak rozpowszechniona forma porozumiewania. – Posiłkowała się wiedzą z książek, dziękując Bogu za własną rozmyślność.
- Jednak dobrze rozumiem, że one są językami wspólnymi w mowie Indian? Jeśli tak, to świetnie. - ucieszył się unosząc brwi. - Kto wie, może trop zaprowadzi nas w miejsca gdzie pismo obrazkowe będzie jedynym drogowskazem...
- Możliwe są drobne różnice, ale w większości owszem, są identyczne. Ale myślę, że wuj nie został... - odetchnęła głębiej - cóż, zabity, za domysły. Myślę, ze dotarł wystarczająco daleko, byśmy my nie musieli się bawić w lingwistów.
- Miejmy nadzieję, że będzie to prostsze niż myślałem. Że nie będziemy musieli iść w jego śladach badawczych od nowa i że ktokolwiek pomógł mu odejść z tego świata nie zdołał zatrzeć tropu - powiedział wyglądając przez szybę. - Dojeżdżamy do Bangor.
- Alea iacta est. - Mruknęła, patrząc na zbliżającą się stację.
James chyba nie zrozumiał, o co dokładnie jej chodziło, ale to nawet lepiej. Dla niej bowiem, nie było juz właściwie odwrotu.
- Mam szczęście w kartach, może i w kościach dopisze. - zaśmiał się, skinieniem głowy dziękując za towarzystwo przy stoliku, wstając i czekając, aż Lucy uczyni to samo, by mogli wrócić do przedziału.

***

W Bangor Judith pogratulowała sobie sprytu i wybrnięcia z sytuacji, ale nie zdążyła się nacieszyć zwycięstwem, bo oczywiście juz w pociągu do Trenton, nie mogła utrzymać ust zamkniętych, widząc kokietującą Jamesa Samanthę. A jak już je otworzyła, to nie mogła powiedzieć nic zwykłego, tylko oczywiście skomentować karierę Samanthy. Znała pokrótce jej przebieg, bo mimo charakteru jej pracy, Czarna Dalia rozpoznawana była w redakcji Boston Globe dość dobrze. Judy miała szczęście, bo przecież nie rozum, żeby w odpowiednim momencie się wycofać, ale i tak narobiła sobie bigosu.
A potem jeszcze przysłuchując się rozmowie Samanthy i pastora, musiała wtrącić swoje trzy grosze...
- Indianie to poganie i daleko im do naszych etycznych standardów - rzekł tonem znawcy wielebny Twinkelton. - Nie można przyrównywać ich pogańskiej moralności i zwyczajów do nas. Spierałem się na ten temat wielokrotnie z Adrianem. Moja postawa była i pozostanie niezmienna. Naszym celem nie jest zrównanie się z nimi, ale wyniesienie ich do prawdziwej godności człowieka. Nakłonienie ich do porzucenia bożków i wskazanie drogi do zbawienia.
Judy ruszyła za pastorem jak wściekły byczek.
- Pastorze, ich moralność jest dalece bardziej sensowna i prawdziwa niż nasza. - Wtrąciła dotąd milcząca. - Wyniesienie do człowieka?! Chyba nie bardzo rozumie pan własną wiarę, skoro uważa pan ich za gorszych. Ich wierzenia są starsze niż nasze, mają więcej prawdy w sobie niż kiedykolwiek odkryje pan w chrześcijaństwie, pastorze. - Mówiła z żarem, który ją samą dziwił, ale hipokryzji nie cierpiała jeszcze bardziej niż szowinizmu.
- Doprawdy? - zdziwił się pastor - Skoro są tacy etyczni i moralni to dlaczego do tej pory żyją w szałasach, jedzą ludzkie mięso, masakrują ludzkie zwłoki, nie szanują kobiet. - pastor wyliczał w złości - Nie, nie... - sam się skontrolował po chwili - To nie czas na teologiczne kłótnie - Z Adrianem tez się spierałem na te tematy, ale nigdy nie było w czasie nich tyle agresji, co u pani. Przepraszam bardzo - duchowny skłonił się i odszedł jeszcze dalej.
- Nie ma to jak podejmować tematy, o których nie ma się pojęcia. - Warknęła Judith ruszając dalej za nim. - Indianie nie jedzą ludzi, a palą ich zwłoki i jedzą ich prochy, co jest dowodem najwyższego szacunku do zmarłych i chęcią zapamiętania ich. Masakrowanie zwłok? A co robili biali ludzie z Indianami? To jest tylko odezwa zrozpaczonego ludu, który jest powoli wybijany przez najeźdźców, roszczących sobie prawa do ich ziemi. A co złego jest w życiu w szałasach? Brak prądu? Świetnie sobie radzą bez niego. - Westchnęła zrezygnowana. - Wybaczy pan, pastorze, moją złość i atak, ale jest on spowodowany także żałobą. Skoro chce pan oddać szacunek memu wujowi, powinien także szanować jego pracę.
- Po pierwsze, myślę, że o jego pracy wiem więcej niż pani. Podobnie zresztą jak o kulturze Indian. - rzekł już spokojnie duchowny - A skoro pani uważa, że ich sposób życia i moralność jest lepszy od naszego, to dlaczego nie przeniesie się pani do szałasu.
- Nie sądzę, pastorze. Poznanie rodzi zrozumienie, a u pana nie ma zrozumienia, ergo, brak panu wiedzy.
- Nie ma zrozumienia i akceptacji dla krwawych rytuałów inicjacyjnych, dla wielożeństwa i torturowania ludzi. Pani chyba naprawdę bardzo słabo zna kulturę i zwyczaje Indian. Może się mylę w stosunku do pani, ale przez lata przyjaźni z Adrianem poznałem obyczaje naprawdę wielu plemion i wiem o czym mówię.
- Pastorze, być może tak się panu zdaje, ponieważ ja potrafię zachować obiektywizm. Owszem, rozumiem, że Indianie nie są owieczkami, ale większość zła, które oni popełniają, poznali dzięki nam, białym ludziom. Tortury? Owszem. Ale mam wrażenie, ze to biały człowiek zaczął zabijać pierwszy. Dla zysku. Zatem nie widzę powodu, dla którego miałabym wywyższać kulturę białego człowieka. Bo ona nie istnieje tak, jak pan to przedstawia. Indianie to nie bezmyślne, żądne krwi dzikusy. To my takimi przybyliśmy na ich ziemie.
- Myli się pani w każdym swym słowie i doprawdy nie wiem jak Adrian mógł z panią współpracować. W tej materii w większości popierał moje poglądy. Dajmy jednak spokój już tej dyskusji i tak widzę, że nie dojdziemy do porozumienia. A nie chciałbym, by różnice światopoglądowe doprowadziły do zerwania naszej współpracy dla dobra sprawy. Pamięć o Adrianie jest najważniejsza w tej chwili.
- Cóż pastorze, nie chciałabym się zakładać, kto z nas znał go najlepiej. Był wystarczająco tajemniczym człowiekiem. - Mruknęła Judith, wyraźnie kończąc rozmowę.
Jej wściekłość wciąż pulsowała pod skórą, widać to było po zaczerwienionych policzkach i zaciśniętych pięściach, ale kontynuacja rozmowy z zacofanym, mającym niezłomne przekonanie o własnej racji człowiekiem nie miała sensu. I to ona musiała się wycofać, jak zwykle, mimo że to ona miała więcej racji. Wiedziała, że Adrian Wilbury choć w części podzielał jej przekonania, ona wyciągnęła je bowiem z jego monografii. Ale pastor był zbyt zatwardziałym purytaninem, by dopuścić do siebie choćby cząstkę prawdy. Musiała się pogodzić z tym, że właśnie straciła jednego sojusznika.
Później już, przez całą resztę podróży nie odzywała się, starała się jednak trzymać bliżej Walkera, jakby on miał chronić ja przed odkryciem prawdy o jej tożsamości. Jednak wyciszenie, pozwoliło jej przeanalizować wszystko, co do tej pory dowiedziała się o profesorze. I wtedy też ukłuła ją prosta prawda.

Adrian Wilbury wysłał ich na śmierć.

Tak po prostu, kilkoro najbliższych sobie ludzi, wysłał po rozwiązanie zagadki, która zabiła jego samego. Wiedział, co pozbawiło go życia, a mimo to nie ostrzegł ich tak naprawdę, rzucając tylko aluzjami, które miały jedynie wzmóc ich ciekawość i chęć zemsty. Poczuła głęboką pogardę i wstręt dla tego ogarniętego obsesją człowieka, dla którego właśnie poświęciła nie tylko karierę i dobre imię, ale najprawdopodobniej też własne życie.
 

Ostatnio edytowane przez Sileana : 09-04-2011 o 22:55. Powód: drobne estetyczne poprawki
Sileana jest offline  
Stary 09-04-2011, 21:40   #12
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=8LbkxP_UCBQ[/MEDIA]

Colthrust nie był człowiekiem wygadanym, szybko przekonali się o tym pozostali pasażerowie pociągu, spotkał się z nimi w przedziale w drugiej klasie. Co prawda stać go było na to by jechać w pierwszej, nie często miał okazje by na coś przeznaczyć swój ciężko zarobiony żołd, lecz ta odrobina luksusu wydawała mu się zbędna. Dla przyzwyczajonego do polowych warunków żołnierza już druga klasa prezentowała bardzo wysoki poziom. Był dość posępny, zajął swoje miejsce i milczał przez dłuższy czas. Ubrany był w stary, choć wciąż całkiem elegancki garnitur, na który zarzucił prochowiec, na jego kolanach spoczywał kapelusz z rondem, zaś w dłoniach tkwiło aktualne wydanie gazety bostońskiej. Przy sobie miał niewielką walizę oraz Colta 1911, broń nosił chyba nawet nie z powodu tego, iż spodziewał się jakiegoś zagrożenia, a po prostu z pewnego nawyku, przyzwyczajenie ciężkiego do wykorzenienia. Bez większego zainteresowania przeglądał kolejne strony gazety, nic jednak za bardzo nie przykuło jego uwagi.

Pogoda za oknem nie napawała optymizmem, deszcz lał z nieba z ogromnym uporem, mimo wszystko nie przeszkadzało mu to, wprost przeciwnie. Widok ten pozwalał mu się nawet łatwiej skupić, przemyśleć jeszcze raz otrzymany od Wilburyego list. Nie był na pewno osobą, która nadawała się do pracy przy zapisach badań chrzestnego czy też różnego rodzaju analiz, jednak determinacji nie można było mu odmówić. Chciał rozwiązać sprawę przynajmniej równie mocno jak pozostali.

Trasa była bardzo długa, niewiele osób zdecydowałaby się zapewne na takie poświęcenie, kolejne przesiadki, by dotrzeć do Bass Harbor. Z tego co wiedział na ten temat, to większość ludzi, którzy już podjęli ostatecznie decyzję i wyjechali w to miejsce, było letnikami szukającymi odpoczynku od zgiełku miast. Oni byli tu w innym celu, mieli już ustalone zadanie, list Wilburyego podziałał na Solomona niczym rozkaz wydany z zaświatów, mógł się jedynie domyślać, iż wiadomości skierowane do pozostałych miały równie perswazyjny charakter.

Spotkanie z pierwszym, jak mu się wydawało, miejscowym, mało rozgarniętym rudzielcem, nie należało do najprzyjemniejszych. Właściwie Colthrust od razu przyznał, iż temu człowiekowi przydałoby mu się więcej dyscypliny i nauka kultury. Przygryzł jednak wargę i w żaden sposób nie zareagował na zachowanie mężczyzny. Jedynym plusem rozmowy z rudzielcem była informacja o transporcie, o ile sam Colthrust mógłby spokojnym marszem dotrzeć na miejsce, o tyle pozostali zapewne nie byliby zachwyceni perspektywą podróży w błocie przy akompaniamencie lejącego z nieba deszczu. Pastor nie mylił się spodziewając się, iż polecony kierowca również będzie człowiekiem szemranym i niewartym zaufania. Jego dom stał nieopodal, nie wyglądał zbyt zachęcająco, obdarty i niezbyt zadbany już na początku pozwalał poniekąd zdefiniować jego mieszkańca. Nie musieli fatygować się i pukać, gdyż mężczyzna otworzył drzwi, kiedy tylko się przed nimi zjawili. Intensywny zapach niemytego od dawna ciała oraz alkoholu uderzył w ich nozdrza. Kierowca był osobą wysoką i chudą, najwyraźniej wódka stanowiła główny aspekt jego diety. Jakby tego było mało wciąż ostro wlepiał swój wzrok w towarzyszące im kobiety, spojrzenie było na tyle lubieżne, że przez moment Solomon zastanawiał się nad ustawieniem do pionu tego człowieka. Powstrzymał się jednak, ponownie tego dnia.

- Letniki? – zadał od razu pytanie nie siląc się na żadne uprzejmości, ton wypowiedzi był dość nieprzyjemny, więc perfekcyjnie uzupełniał ogólną aparycję mężczyzny.

- Ciężarówkę masz, tak? Z kuzyniakiem na promie zamieniliśmy dwa słowa. Więc jak chcesz zarobić parę bakuf to łap się za kółko, bo zmierzamy do Bass Harbor – zaczął dość zawadiacko James.

- Pięć dolców i jadem – rzucił, Solomon skomentował to jedynie niedowierzającym uśmieszkiem, widocznie zapijaczony kierowca miał ich za ludzi niezwykle naiwnych. Takimi jednak nie byli, co już za chwilę miał dobitnie udowodnić Walker.

- Ty za pięć dolców, to ja twoja maszynę z pełnym bakiem kupie w mieście z pocałowaniem w rękę na depozyt na małym procencie. Za dwa dolce nas obrócisz, a za pięć następnych na tydzień zostawisz nam ten wagon do użytku, bo telefonu na fuchę nie masz w domu żeby nas wozić jak będzie trzeba, tak? – przemówił w podobnym tonie co poprzednio James, najwyraźniej działał on dość przekonująco.

- Tak cu? Tak, zgudzam się, tak nie mam telepona? Tak, nie, nie wiem. – Spojrzenie pijaczka powędrowała w Bóg wie jakim kierunku, zrozumienie słów nie przychodziło mu łatwo i teraz musiał je sobie przemyśleć. Na prawdę dokładnie.

- No to umowa stoi – powiedział Walker po czym splunął na swoją dłoń chcąc dobić targu - Jedziemy.

- Nu możemy, ale... – zgodził się z choć jednym wahaniem - jedna z laluń jadzie ze mnom w szoferce, reszta z tyłu, pod budom. No i dular tera. Od razu.

- Ty lalunie to se w gazecie oglądaj – napomknął go nieco ostrzej James - Masz tu baka i w lusterku podziwiaj damy. Ja jadę w szoferce. – Podał mu banknot, pijak przeszył go spojrzeniem, przez moment jeszcze się zastanawiał, aż w końcu z obojętnością wzruszył ramionami i z uśmiechem wyciągnął pieniądze z dłoni mężczyzny.

- Tyż możesz być
- rzekł - Gładkiś.

- Gładki, heh –
powtórzył po swoim rozmówcy Walker uśmiechając się.

- Ja bym na niego uważał - rzekł Solomon niezbyt poważnym tonem. - Ludzie tutaj są specyficzni, różne rzeczy mogą wpaść takim do głowy. - Mrugnął do Jamesa, Walker nic nie odpowiedział, a jedynie skinął głową.

- Jakby czegoś dokonał równocześnie kierując tym gruchotem, to naprawdę byłby godny zainteresowania – wtrąciła nieco kpiąca Samantha, Colthrust zaśmiał się donośnie słysząc jej słowa.

Humor mu się poprawił odkąd trafili na Bas Harbor, być może ten park narodowy rzeczywiście miał w sobie to coś, pozwolił mu odetchnąć z pewną ulgą. Na pakę załadował się więc z uśmiechem i niekrytym zadowoleniem. Na pewno ostatnim czego się spodziewał było dobre samopoczucie akurat w tym miejscu.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 09-04-2011, 22:07   #13
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

Ciężarówka “kuzyna Johna” okazała się być zdezelowanym autem odpalanym jeszcze za pomocą korby.

Gospodarz zniknął na chwilę w domu, po czym wyszedł ubrany w przeciwdeszczowy sztormiak, jaki najwyraźniej najbardziej pasował miejscowym. Tak ubrany poprowadził was chwiejnym krokiem na tyłach domu, gdzie stało owo cudo techniki.



Wskazał wam miejsce pod spłowiałą, przeciekającą plandeką, gdzie do siedzenia służyły wyślizgane i mokre ławeczki. James zajął miejsce w szoferce, równie wygodnej co reszta pojazdu, a właściciel rozpoczął uruchamianie silnika – kręcąc korbą i klnąc tak, że na pewno dostałby jakiś medal, gdyby przyznawano go w konkurencji „najbardziej prymitywne i plugawe przekleństwa”.

W końcu jednak silnik zaskoczył i „kuzyn John” wgramolił się z pewnym trudem do szoferki.

Ruszyliście.

Silnik hałasował tak, ze o rozmowie można było jedynie pomarzyć. Jeden reflektor ciężarówki nie działał, więc ścianę lejącego deszczu i zapadającego z wolna zmroku, przebijał tylko jeden, słaby snop światła. Stan drogi nie był, wbrew obawom, co poniektórych, najgorszy, ale i tak stara ciężarówka podskakiwała straszliwie, na co większym kamieniu lub dziurze. Siedzący obok kierowcy James musiał trzymać się kurczowo krawędzi fotela, by nie walnąć się w głowę, a pasażerowie stłoczeni „na pace” mieli zdecydowanie gorzej.
Co rusz dojść mogło do gorszących incydentów polegających na zderzaniu się ich ciał przy kolejnym wyboju.

Silnik prychał, krztusił się i wył przeraźliwie biorąc lekkie wniesienia. Ale jechał do przodu szybciej, niż szedłby pieszy. Więc mogliście narzekać, ale i tak wasza sytuacja była lepsza, niż gdybyście musieli wędrować przez wyspę na pieszo.

Otaczała was dzika przyroda. Skały, rwące potoki, mroczny i budzący lęk las. Po drodze minęliście tylko jeden dom, w którego oknie świeciło się jedno, jedyne światło dawane zapewne przez naftową latarnię.

I w końcu, pomiędzy drzewami, jadący w szoferce James zobaczył światło w powietrzu. Z każdą przejechaną setkę metrów zdawała się ono świecić coraz jaśniej i jaśniej.

- Latarnia na wejściu do Bass Harbor – wyjaśnił John przekrzykując hałas w szoferce. – Największa i najstarsza na Desert Mount.

Światło zostało nieco z boku, za wami, a ciężarówka wzięła zakręt i zwalniając podskoczyła na czymś, co brzmiało jak drewniane deski jakiegoś mostu.

W chwilę później John zatrzymał samochód. Chyba dotarliście na miejsce.




Bass Harbor było nieduże. Kierowca dowiózł was w czterdzieści minut – droga faktycznie pełna była wybojów, na których zwalniał oraz zakrętów.

Deszcz, jakby zmniejszył intensywność opadów. Ale dął silny wiatr niosąc wilgoć i ziąb znad oceanu.

John wyszedł i wskazał wam oświetlony ciepłym blaskiem budynek, przed którym zatrzymał ciężarówkę. Dom był dość spory, dwukondygnacyjny i wyglądał jak jakaś tawerna czy motel. Nad wejściem widniał bujający się szyld z napisem „Piracki skarb” i wymalowanym kufrem pełnym kosztowności.

- O tyj porze wienkszność miejscowych bendzie tutej – wyjaśnił John. – Tutej też można zatrzymać się na nuc. Mój drugi dular – wyciągnął rękę po pieniądze.

Odjechał w chwilę po tym, jak wypakowaliście swoje tobołki z ciężarówki. To było dość dziwne zachowanie. Nawet nie wszedł do środka, by się czegoś napić. Jakby się czegoś bał.
Poczuliście lekki niepokój, który wraz z zapadającym zmrokiem pobudził jakoś dziwnie wasze zmysły.

Nie za bardzo wiedzieliście, gdzie szukać wynajmowanego przez Adriana Willbura domu lub jego właścicieli. Wizyta w centrum spotkań miejscowej społeczności wydawała się wam dość dobrym początkiem. Poza tym każdy z was marzył o kawałku suchego i ciepłego miejsca oraz gorącym napoju.

Warkot ciężarówki ucichł zagłuszony przez fale panującego na oceanie sztormu, a sam pojazd zniknął w lesie rosnącym prawie zaraz za miasteczkiem.


Wnętrze lokalu było dość skromnie umeblowane i ciasne. Bar ulokowano pod balkonem prowadzącym najwyraźniej do pokoi na górze. Wejście na górę zaczynało się zaraz koło długiego szynkwasu, przy którym stało kilka wysokich krzeseł.
Resztę sali zapełniały okrągłe stoliki w dość standardowych rozmiarach. Zmieściło się ich tutaj sześć – każdy na cztery, góra pięć osób, ale zważyliście też kilka większych beczek ustawionych w rogu Sali i pod oknami też służących za miejsce do siedzenia.
Tawerna miała typowo nadmorski wystrój – rybackie sieci, kawałki wyrzuconych przez ocean korzeni o dziwnym kształcie, fragment wiosła, obrazy o tematyce marynistycznej. Pachniała rozgrzanym olejem i smażoną rybą. Czując te aromaty od razu usłyszeliście, jak kiszki grają wam marsza.
Centralne miejsce lokalu zajmował solidny kominek, w którym wesoło trzaskały płomienie. Siedziało przy nim dwóch miejscowych. Jeden z nich widząc obcych dość nieudolnie przesunął zieloną flaszkę tak, by nie było jej widać zaraz po wejściu. Twarze wszystkich gości zwróciły się w waszą stronę.

- Mówiłem wam, ze słyszałem ciężarówkę Danielsa – wykrzyknął tryumfalnie jeden z nich – pękaty, jasnowłosy mężczyzna o ogorzałej twarzy.

Szybko przyjrzeliście się miejscowym. Nie było ich wielu. Doliczyliście się piętnastu osób, w tym jedynie trzech kobiet. Mężczyźni, poza nielicznymi wyjątkami, nosili typowe stroje rybaków – grube koszule, jeansy i golfy z wysokimi kołnierzami. Kobiety były ubrane nieco bardziej elegancko, ale oczywiście daleko im było do mody wielkich miast.

Jedna z nich obsługiwała za barem i patrzyła na was z mieszaniną zdziwienia i niepokoju. Dobiegała na pewno czterdziestki. Włosy upięła w wysoki kok, który wyszedł z mody dobre dziesięć lat temu, jak wiedziały panie. Twarz miała czerstwą a cerę zniszczoną od soli. Druga kobieta siedziała spięta koło mężczyzny o brutalnej, przeciętej blizną facjacie. Para siedziała blisko kominka i chyba właśnie się o coś sprzeczała.
Trzecia kobieta była najatrakcyjniejszą w tym lokalu, póki nie weszły Sam i Lucy. Podobieństwo rysów twarzy sugerowało, że kobieta za barem i dziewczyna są spokrewnione – zapewne matka i córka.

- W czym mogę pomóc – odezwał się niespodziewanie brodaty mężczyzna siedzący z grupką innych mężczyzn przy największym ze stołów.

Podnosił się dość niechętnie. Jakby z obowiązku.

- Jestem Samuel Virgill – przedstawił się. – Prowadzę ten lokal z żoną. Szukacie noclegu? Przyjechaliście na łowienie czy spacerować?

Widząc, że Virgill zajął się przyjezdnymi miejscowi wrócili do swoich spraw, nadal jednak nie wyciągając butelek z alkoholem.

Czujne oczy tubylców obserwują was. W niektórych widać zaciekawienie, w innych obawę, w jeszcze innych budzące się podniecenie, szczególnie, kiedy oczy należą do mężczyzny, a wzrok trafia na wdzięki Samanthy. Faktycznie, jest coś w tej dziewczynie takiego, że pewnie niejednego świętoszka, gdyby chciała, namówiłaby do grzechu.

Było też coś, co łączyło tych ludzi poza rezerwą, jaką wam okazywali. Jakaś nieuchwytna aura wisząca, niczym całun nad knajpą. Niepokój, być może wywołany pojawieniem się tak licznej i niespodziewanej grupy obcych. Ale być może w tym kryło się coś więcej. Coś bardziej złowieszczego i ponurego.

Za oknem robiło się coraz ciemniej. Rozbłysk światła latarni na mijanym wcześniej przez was klifie był coraz lepiej widoczny. Zapach jedzenia i ciepło kominka kusiło, szczególnie, że za oknami pogoda nie rozpieszczała. Samuel Virgill wydawał się być miłym człowiekiem.




Ale i w jego oczach czaił się jakiś lęk. Zauważalny dla każdego, kto choć troszkę znał się na ludzkiej psychologii i ludzkich emocjach.
 
Armiel jest offline  
Stary 13-04-2011, 21:04   #14
 
Takeda's Avatar
 
Reputacja: 1 Takeda ma wyłączoną reputację
Podróż z kuzynem naszego przewoźnika, wbrew moim obawą okazała się nawet znośna. Można było co prawda narzekać na stan techniczny ciężarówki, na wyboje i mało komfortowe warunki jazdy, ale w ogólnym rozrachunku muszę przyznać, że miło się rozczarowałem. Nasz szofer nie powstrzymał się bynajmniej od mało wybrednych żartów pod adresem pań, ale na szczęście został szybko utemperowany przez Jamesa. To właśnie dzięki jego sprytowi i umiejętności dostosowania języka i sposobu mówienia do okoliczności, negocjacje na temat podwiezienia zakończyły się pomyślnie.
W czasie jazdy nie było też mowy o jakiejkolwiek rozmowie. Silnik i wiatr szli w zawody, kto głośniej będzie hałasował. Skuleni na pace czekaliśmy, więc na koniec naszej przejażdżki.
W myślach radowałem się ze swoje zapobiegliwości. Ciepły sweter i płaszcz przeciwdeszczowy zapewniały mi ciepło i ochronę przed wszechobecną wilgocią.
Muszę powiedzieć, że i tak koniuszki moich palców od stóp przemarzły na kość, ale gdy popatrzyłem na innych aż przechodził mnie lodowaty dreszcz.

Dom przed którym zatrzymał się nasz szofer wyglądał jak jakiś motel lub tawerna. Kołyszący się nad wejściem szyld “Piracki skarb” rozwiewał wszelkie wątpliwości.
Zgodnie z informacjami Johna to właśnie tutaj przebywała większość mieszkańców miasteczka o tej porze. Nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie znajduje się wynajęty przez Adriana dom, odwiedzenie więc tego miejsca i zasięgnięcie, jak się to mówi języka, wydawało się dobrym pomysłem.
Ledwo zdążyliśmy zdjąć nasze bagaże z paki ciężarówki, a John już odjechał. Gdy zostaliśmy sami po środku, zdawać by się mogło opuszczonego miasteczka owiał mnie lekki dreszcz strachu.
Wyludnione, puste ulice chłostane strugami deszczu i porywistego wiatru przywodziły na myśl opowieści o miastach widmach z tanich powieści grozy. W moim przypadku dochodziła jeszcze świadomość, że na tych ulicach stawiał ostatnie w swoim życiu kroki, mój przyjaciel Adrian Willbur.
Czym prędzej więc skierowałem się do drzwi tawerny.

Wewnątrz było ciepło i przytulnie mimo skromnego wystroju. Tawerna była typowym lokalem w swojej klasie. Rybackie sieci na ścianach, wypchane ryby i wyrzucone na brzeg konary drzew, zdobiły tutejsze ściany i sufit.
Zostaliśmy przywitani przez właścicieli do lokalu miło i serdecznie. W pamięci miałem oczywiście słowa Adriana, jakie zapisał w swoim ostatnim liście o tajemnicach jakie skrywają miejscowi oraz o ich nieprzychylnym nastawieniu do obcych. W tych ludziach nie zauważyłem niczego podobnego. Reprezentowali dość typowy sposób bycia dla mieszkańców małych nadmorskich miasteczek.
Grupa rybaków obserwowała nas uważnie, ale nie wyczułem w tych spojrzeniach żadnej przesadnej niechęci, ci broń boże agresji. Typowe badawcze spojrzenie oceniające surowo obcych.
Brodaty właściciel przedstawił się nam i po krótkiej rozmowie poinformował uprzejmie o możliwości przenocowania i zjedzenia kolacji.
Decyzje co do naszych dalszych planów zapadła szybko i zasadniczo bez mojego udziału. James i Salomon postanowili jeszcze dzisiejszego wieczory spróbować odwiedzić państwa Witerspoon, który byli właścicielami domku wynajętego przez Adriana.
Zostałem oddelegowany do opieki nad naszymi paniami. Nie powiedziałem tego na głos, ale po tym czego byłem świadkiem w pociągu to wiedziałem, że obie damy należą do tych kobiet które potrafią same o siebie zadbać.
Przekonałem się o tym szybciej niż mógłbym przypuszczać.
Sam zamiast ciepłej kolacji wolała gorącą kąpiel i zanim się spostrzegłem zniknęła z właścicielką na górze. Natomiast kuzynka Lucy... Boże.! Żebym ja wiedział, co ona planuje. Ledwo zamówiliśmy kolację podeszła do szynkwasu i zaczęła wypytywać żonę właściciela. Nie chodziło jej bynajmniej o rodzaj podawanych tutaj ryb, ani o możliwe przystawki, czy o napoje podawane do posiłku. O nie, nie.
Kuzynka Lucy, ku mojemu przerażeniu zaczęła wypytywać biedną kobietę o świętej pamięci Adriana. Można się zastanawiać, co złego w pytaniu miejscowych o świętej pamięci profesora. Może i nic, gdyby nie były one tak natarczywe, tak bezpośrednie i co gorsza wyraźnie sugerujące odpowiedzi.
Kuzynka Lucy wymyśliła sobie, że już teraz w tym miejscu zdobędzie dowód na nieprzychylność miejscowych wobec profesora.
Boże!
Chciałem ją powstrzymać, ale zanim się spostrzegłem jej niewinne pytania przerodziły się w policyjne przesłuchanie.
Pochyliłem głowę, by nie widzieć karcącego wzroku miejscowych. Jedno muszę jednak przyznać żona właściciela wykazała się niebywałym taktem i kulturą, nie to co kuzynka Lucy. Na pytania odpowiadała grzecznie i rzeczowo i w jej słowach nie było ani krzty niechęci, czy agresji. A muszę przyznać, że czegoś takiego właśnie się spodziewałem. Teraz już wszyscy mieszkańcy wyspy będą wiedzieć, że miastowi przyjechali węszyć. Nie ułatwi nam to to zadania, oj nie ułatwi.
Gdy kuzynka wróciła do stolika grzecznie zwróciłem jej uwagę na nietaktowność jej zachowania.
- Czy pani, aby nie przesadziła z tym odpytywaniem? - zapytałem szeptem.
Do tej pory przysłuchiwałem się w milczeniu przesłuchaniu jakie prowadziła kobieta. Takie rozpoczynanie znajomości z miejscowymi nie wróżyło niczego dobrego. Kuzynka Lucy widać nie miała o tym pojęcia i zachowywała się jak najbardziej prymitywny wielkomiejski dziennikarz lub policyjny śledczy. Nawet jeżeli właścicielka znała, choć część z odpowiedzi na pytania jakie padły to i tak jasne było, że odpowie na nie wymijająco. Ludzie w małych miasteczkach pilnie strzegą swojej prywatności i nie dzielą się z nią z byle kim.
- Takie zachowanie może nam przynieść więcej strat niż korzyści - dodałem również szeptem.
Miałem nadzieję, że kuzynka Lucy zrozumie o co mi chodzi i nie rzuci się na mnie jak to miało miejsce w pociągu.
Kobieta obdarzyła mnie podejrzliwym spojrzeniem i rzekła:
- Być może mnie trochę poniosło, pastorze, i być może nie dowiemy się niczego od miejscowych przeze mnie. - Mruknęła spokojnie. - Ale wątpię, że nawet bez mojej interwencji dowiedzielibyśmy się czegokolwiek bezpośrednio. Żeby się czegoś dowiedzieć, musiałby pastor, wzorem katolickiego duchownego, urządzić tutaj spowiedź.
Żart kobiety doprawdy był niesmaczny i prymitywny.
- Czy bez pani przesłuchania ktoś byłby nam bardziej życzliwy, tego się już niestety nie dowiemy - przyznałem z troską w głosie - A pani frywolny stosunek do religii jest do prawdy niepokojący. Adrian wspominał, że jest pani kobietą, jak to mówią wyzwoloną. Jednak po tak inteligentnej kobiecie spodziewałem się więcej taktu. Zniechęcanie do siebie tutejszych mieszkańców i wypytywanie ich czy byli nieprzychylni wobec profesora było do prawdy, co najmniej nie rozsądne - pokręciłem głową z dezaprobatą.
- Wybaczy pan, pastorze, ale bardzo źle się poczułam. Wyjdę na zewnątrz, świeże powietrze wydaje się zaskakująco kuszące.
Po tych słowach kuzynka Lucy po prostu wstała i wyszła. Najwyraźniej bardzo zabolały ją moje słowa. Nie zamierzałem jej bynajmniej przepraszać. Miałem rację, a jej zachowanie było po prostu bezmyślne.
Nie pozostało mi, więc nic innego jak czekać na gorącą kolację i powrót Salomona i Jamesa.
 
__________________
"Lepiej w ciszy lojalności dochować...
Nigdy nie wiesz, gdzie czai się sztruks" Sokół

Ostatnio edytowane przez Takeda : 14-04-2011 o 06:20.
Takeda jest offline  
Stary 16-04-2011, 02:54   #15
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Podróż w rozklekotanej maszynie szumnie nazywanej przez właściciela „cienżaruwkom” przypominała Jamesowi dziecięce zjazdy na pośladkach ze szczytu schodów rodzinnej rezydencji Walkerów. Tak, chyba ostatni raz właśnie w taki sposób ostatni raz otłukł sobie siedzenie. Pewna dama w Paryżu co prawda próbowała kiedyś zabawę z pejczem na lędźwiach Walkera, lecz szybko wybił jej z głowy takie igraszki. To co jeszcze niedawno było absolutnym tabu, dzisiaj stawało się przygodną innością, dumał rozglądając się po drodze. Jednak trochę przykro mu się zrobiło kiedy obejrzał się na tył furgonu przez okno szoferki widząc jak damy z cierpliwością znoszące wątpliwej przyjemności warunki transportu telepią się z rozkołysanymi piersiami na wybojach drogowych, na twardej ławce, którą była po prawdzie niezbyt dokładnie heblowana deska.

Obracający się leniwie snop światła, które zaczęło coraz bardziej sączyć się spomiędzy drzew, okazał się zgodnie z wyjaśnieniem kierowcy blaskiem latarni morskiej.

- Latarnia na wejściu do Bass Harbor – wyjaśnił John przekrzykując hałas w szoferce. – Największa i najstarsza na Desert Mount.

James nie oczekiwał, że transport może zmienić się w terenową przejażdżkę turystyczną z przewodnikiem. Bynajmniejz akurat z tym miejscowym w roli głównej. Dlatego słysząc jego słowa pokiwał z zainteresowaniem głową dziękując tym Johnowi za informację.

Okazało się jednak, że na tym się skończyła zabawa w przewodnika i kolejny raz miejscowy odezwał się dopiero w miasteczku po zajechaniu pod budynek z szyldem „Skarb Piracki”.

- O tyj porze wienkszność miejscowych bendzie tutej – wyjaśnił John. – Tutej też można zatrzymać się na nuc. Mój drugi dular – wyciągnął rękę po pieniądze.

Dostał banknot i rozpromieniony w dziwnym pospiechu, zaraz po wyładowaniu bagaży turystów, popędził znacznie szybciej niżby można było się spodziewać tam skąd przyjechał. Jakby zostawił wodę na herbatę na piecu, lub odkręconą napoczętą flaszkę.



***




Po zasięgnięciu w tawernie informacji o lokalizacji siedziby rodziny Winterspoonów, James, zostawiając damy pod popieką pastora Twinkeltona, ruszył w strugach lejącego deszczu wraz z Solomonem do domu właścicieli posiadłości wynajmowanej przez Adriana.

James zakołatał mosiężnym kółkiem wpiętym w rzeźbionej główce gorgoyla w dębowe drzwi stuletniej rezydencji ponuro górującej nad szarymi zabudowaniami ulicy głównej kończącej się nad zatoką Bass Harbor. Solomon stał tuż za nim, ze stoickim spokojem znosząc niedogodności jakie serwowała im pogoda.

- Kto tam? - zapytał po dłuższej chwili męski, nieco zaniepokojony głos.

- James Walker - odpowiedział wyraźnie - oraz Solomon Colthrust. Przyjechaliśmy z Bostonu odebrać rzeczy świętej pamięci profesora Adriana.

- Aaaa - drzwi otworzyły się i stanął w nich szczupły, niewysoki mężczyzna o sporych bokobrodach i w luźniej koszuli. Wraz ze światłem na zewnątrz wyleciał przyjemny zapach mocnych, damskich perfum. - Spodziewałem się was rano. Ale proszę, proszę.

Zrobił miejsce pozwalając wejść do środka.

- Paskudna pogoda - dodał prowadząc mężczyzn do gościnnego.

Był to okazały pokój i urządzony z wielkomiejskim gustem, który w Bass Harbor mógł zapewne uchodzić za szczyt snobizmu. Były tam miękkie fotele, stylowa biblioteczka, reprodukcje znanych płócien, spory stolik do gry w karty oraz zdjęcia dzikiej przyrody w ramkach. Średniej jakości, jak szybko można było się zorientować. W rogu dumnie lśniło pianino o wyglancowanej do połysku politurze. Na półkach stały kolekcje książek klasyków literatury. Salon sprawiał przyjemne wrażenie. Ciepłe światło lamp elektrycznych wprowadzało w miłą atmosferę.

- Kawy? Herbaty? - zaproponował gospodarz. - Jestem Adam Whinterspoon. Zaraz poproszę żonę. Audrey, kochanie, czy mogłabyś do nas dołączyć?

- Bardzo chętnie - Solomon rzekł nawet uprzejmym tonem - Widzę, że mają państwo dobry gust – powiedział z uśmiechem , który im dłużej utrzymywał się na twarzy, tym bardziej zaczynał delikatnie drgać, zdradzając Jamesowi szczery choć nienaturalny wysiłek Solomona do zachowania standardów etykiety - Dobrze znaliście pana Willburyego? - zapytał bez ogródek prosto z mostu ucinając pogaduszki.

- Nie bardzo. Wynajmowaliśmy mu dom kilka razy zeszłego roku. To był miły człowiek. Ale nie mieliśmy wspólnych tematów do rozmów. A po tym, jak dwa razy odmówił Audrey … - wyjaśniał właściciel urywając na widok wchodzącej do salonu małżonki.

Tęgawa kobieta średniego wzrostu, elegancko wymalowana, pachnąca i ubrana spojrzała na Solomona i Jamesa wzrokiem, którym czasami obdarza się to, co kot zostawi w kuwecie. Szczególną uwagę pani Audrey przyciągnęły ich mokre ubranie i ubłocone buty. Wydęła wargi w dość pogardliwy sposób, lecz kiedy zorientowała się, że na nią patrzycie szybko przybrała wystudiowany wyraz uprzejmości, równie fałszywy co murzyńska pracowitość.

- Kim są panowie? - zapytała męża, bezceremonialnie ignorując gości, głosem zmanierowanym i równie fałszywym co jej wyraz twarzy.

- To znajomi profesora Willburyego.- wyjaśnił posłusznie małżonek.

- Ah tak … - skomentowała to pani domu spoglądając na was z pewną dozą niechęci, jakby obwiniała was o coś naprawdę paskudnego. - I czego chcą?

Po chwili konsternacji Colthurst pierwszy uświadomił sobie, że kobieta skierowała pytanie nie do zniewieściałego przy niej pana Adama, lecz do gości.

- Chcemy jedynie zadać kilka pytań - odparł Solomon - Obiecuję, że nie zajmiemy państwu zbyt wiele cennego czasu.

- Wstąpiliśmy do szanownego państwa odebrać klucze do letniska, które zajmował świętej pamięci Adrian Willbury - powiedział James uprzejmie lecz bez przesadnej kurtuazji. - Pani wybaczy nam najście o tak późnej porze, jesteśmy prosto z podróży.

Walker po tych kilku zdaniach które padły z ust starej Audrey wiedział, że mimo zagotowanego w nim oburzenia wymieszanego z pogardą do grubawej kobieciny musi wbrew sobie i bez cienia okazania zniesmaczenia zrobić dobrą minę do złej gry. Jeśli mają czegokolwiek dowiedzieć się w pierwszej rozmowie od miejscowych, którzy znali Adriana na wyspie, należy spotkać się z perfumowaną prostaczką na wyższej płaszczyźnie, nie zniżając się do jej poziomy przy jednoczesnym uderzeniu w jej czułe punkty, którymi jednym z nich zważywszy na prowincjonalny snobizm jaki bił od jej osoby, zdawało się być łechtanie jej próżnego ego.

- Zatem niech pytają - powiedziała kobieta pogardliwie wydymając policzki niczym nadęta ropucha.

- Ah. Profesor – spojrzała nieprzychylnie na Jamesa, jakby puściła mimo uszu jego wypowiedź wychwytując z niej tylko imię i nazwisko zmarłego, z miną jakby dokuczało jej albo permanentne zatwardzenie lub napierające wiatry. - Jak z podróży, to mogli poczekać do rana. Nie śpieszy się przecież.

- Złożyć uszanowanie zacnej rodzinie tego miasta było chyba rzeczywiście niestosowne. Niech pani wybaczy naszą bostońską lekkomyślność. Niemniej jeśli łaskawa pani udostępni nam kluczy z przyjemnością jeszcze dzisiaj przenocujemy w letnisku, o którym dobre rzeczy słyszeliśmy. Wszak jest o ile mnie pamięć nie myli dom wciąż opłacony? Bo jeśli nie, jeśli Adrian nie zdążył uiścić zapłaty, to chętnie wszystko uregulujemy. - powiedział z uśmiechem.

- Przyjaźniliście się państwo z nim? – zainteresował się Solomon.

- Absolutnie nie - mruknęła pani domu. - To był niewychowany dziwak.

- Audrey - zganił ją nieśmiało mąż, który już teraz całkowicie przypominał Jamesowi wałacha.

- Ależ Adamie, przecież wiesz, że odrzucił moje zaproszenie na kolację towarzyską. Aż dwa razy. - powiedziała tonem zdradzonej nastolatki, po czym ciągnęła dalej nastrajając się zupełnie inaczej na poruszony w rozmowie wątek biznesowo-finansowy. - Co do domu. To tak. Jest opłacony do wakacji. Więc mogą panowie tam przenocować - niechętnie powiedziała pani domu.

James zaczynał już wątpić w zjednanie sobie tej kobiety, która najwyraźniej wcale nie była oczarowana jego uprzejmością, lecz kiedy zobaczył jej infantylne zachowanie traktujące o napomkniętej już wcześniej przez jej małżonka odmówionej przez Adriana kolacji postanowił spróbować jeszcze raz. Tym razem mając nadzieję, że być może niechęć do Adriana i co za tym szło jego znajomych miała swoje źródło w czymś o wiele bardziej banalnym jak brak socjalizacji profesora z Winterspoonami przy Świecach.

- To czego Adrian w roztargnieniu badawczym zaniedbał, ja postaram się naprawić - odpowiedział James udając smutek. - Zapewne taka kolacja w pani progach to nie byle jaka gratka. - powiedział z podziwem lecząc, że aluzja w naturalny sposób obróci się w zaproszenie. - Niemniej Adrian w listach wspominał same dobre rzeczy o dobrodziejce. – poprawił z wytaczając grubymi nićmi szyte armaty - To chyba właśnie dlatego wizytę pani przedłożyliśmy nad złą pogodę i zmęczenie po podróży.

- Czemu nazwała go pani dziwakiem? - spytał prostolinijnie Solomon - Rozumiem, że nie wszyscy mieszkańcy go tutaj lubili, ale czy zachowywał się niepokojąco?

- Niepokojąco - prychnęła - Nie życzył sobie spotkań z nami. Śmietanką kurturarną - powiedziała z błędem językowym - Bass Harbor. Widocznie uznawał się za lepszego, niż inni. Aż dziw, że mówił o mnie dobrze - poprawiła włosy. - Wydawało mi się, ze nie przepadał za moją skromną i jakże potrzebna tej osadzie osobą. Ale pan - spojrzała na Jamesa - pan jest miłym młodym człowiekiem. Zapewne zna się pan na sztuce i na innych gentelmańskich sprawach. Może zechce pan przyjść jutro na moją proszoną kolację. Podam ją na zastawie godnej rodziny królewskiej.

Ba! Za moją skromną i jakże potrzebna tej osadzie osobą! James o mało nie wybuchnął niepohamowanym śmiechem, lecz w porę i właśnie dzięki temu z łatwością przyoblekł rozbawienie w udany entuzjazm.

- Ależ z przyjemnością! - wypalił z egzaltacją czując, że mimo barku głębszej jak powszechnej wiedzy w temacie będzie przy hrabinie Winterspoon mecenasem sztuki. - Czy z tego zaproszenia wszyscy możemy skorzystać? Jest z nami również zacny pastor i kuzynki Willburiego. I jeśli łaskawa pozwoli skorzystać mi z ubikacji, będę pani dłużnikiem? - zapytał.

Kobieta skinąwszy głową na zgodę, co James poczytał na wskutek dalszego milczenia pani domu za twierdzącą odpowiedź na oba pytania, ruszył zgodnie z kierunkiem wytyczonym przez jej pulchną rękę do ubikacji. Osiągnąwszy połowicznie co chciał, z ulgą zostawiał za sobą towarzystwo tej prostackiej matrony postanawiając nie spieszyć się wcale do powrotu. Przy okazji zerknął przelotnie po drodze mijane pomieszczenia starając się znaleźć coś co mogłoby być już na pierwszy rzut oka nienaturalne lub mieć jakieś na przyszłość znaczenie dla sprawy lub chociaż ponownej wizyty na kolacji. Odkręcając wodę uświadomił sobie, że motyw do zabicia Adriana przez Audrey były raczej śmieszny. Niespełniona miłość do profesora, która sprawiła, że tamten obudzony w środku nocy na widok mizdrzącej się do niego gołego wieloryba w przestrachu wyskoczył z łoża uciekając na łeb na szyję przez las w koszuli nocnej... Cóż, jakby nie było to miała z pewnością zapasowe klucze... Spoglądając w lustro zaśmiał się na samą myśl o tak banalnym rozwiązaniu sprawy i kręcąc ze śmiechem głową umył ręce i twarz, spłukując je długo zimną wodą, po czym wyszedł dołączyć do reszty. Już na korytarzu wiodącym do salonu usłyszał jak Solomon odbierał klucze, więc przyłączając się do pożegnania razem z chrzestniakiem Adriana odprowadzani przez pana Adama opuścili dom Winterspoonów.

- Co on tam mruknął? - zapytał Colthrusta kiedy schodzili po stopniach schodów na ulicę.

- Powiedział żebyśmy nie wychodzili, gdy będzie ciemno - odparł Solomon - Ta kobieta musiała mu namieszać w głowie, ale to ostrzeżenie i tak dziwnie zabrzmiało.

James westchnął przeciągle oglądając się przez ramię na dom Winterspoonów. Kiedy odchodzili Walker czuł na sobie nieprzyjemne uczucie czyjegoś, skupionego na nim wzroku. Obejrzał się jeszcze raz wzrokiem omiatając okna posępnej rezydencji i okolicznych domów.

- Co za babsztyl! - bąknął do Solomona. - Dobrze, że całkiem niezłe wrażenie na niej zrobiliśmy. - powiedział rozbawiony z naiwnym przekonaniem. - Coś mi się wydaje, że z niej jest niezła plotkara. Dzięki tej kolacji może uda się coś z nich wyciągnąć o miasteczku. - ciągnął dalej - Dobrze, że klucze już mamy odebrane.

- Mąż powinien się nią zająć. Zrobiła sobie z niego domowe popychadło. – powiedział Colthurst najwyraźniej zniesmaczony wizytą równie co Walker, a może i bardziej.

- Dokładnie. Ale wiesz... W sumie ona nie zrobiła z nim niczego, czego mężczyźni nie robią z kobietami od tysięcy lat... Zresztą ich sprawa. Ale szkoda pana Adama, to fakt. Tym ostrzeżeniem, to pokazał, że chyba nawet bardziej skory będzie do szczerego gadania z nami i podzielenia się tym czego się boi bardziej od swojej żony. - zaśmiał się.

Po chwili zmienił temat patrząc w stronę majaczących u początku ulicy zarysów rybackiego saloonu coś sobie przypominając.

- Solomonie muszę się podzielić z tobą dziwnym spostrzeżeniem. Otóż twoja kuzynka Lucy zrobiła na mnie mieszane wrażenie... Z listu Adriana wynika jednoznacznie, że ona wie dokładnie nad czym Adrian pracował. Że jej pomoc jest bardzo istotna dla sprawy... Tymczasem ona oznajmiła mi w pociągu, że nie ma bliższego pojęcia o badaniach profesora w Bas Harbor... Że nie chciał się tą wiedzą z nią dzielić skoro poszukiwał skarbu... Nie znam jej, ale znałem Adriana i ostatnią rzeczą jaką mógłbym o nim powiedzieć to kłamstwo, przesada lub chciwość. Tym bardziej w tak śmiertelnie poważnej sprawie chyba nie fantazjowałby zza grobu pisząc od rzeczy... - skrzywił się na własny niefortunny dobór słów. - To w końcu twoja kuzynka. Znasz ją. Nie chcę rzucać kamieniem, że kłamie, ale sam powiedź co o tym myśleć? - zapytał szczerze.

- Lucy... - powiedział z pewnym wahaniem w głosie - Nie pamiętam jej za dobrze, właściwie prawie wcale. Chyba nie często się widywaliśmy - dodał jakby na usprawiedliwienie - Nie mogę za nią ręczyć, ale to co mówisz jest prawdą. Adrian nie skłamałby, po co miałby też starać się coś zataić? Podejrzanie to wygląda. Może Lucy nam nie ufa? Nie chce wyjawić wszystkiego?

No właśnie, pomyślał James. Tylko dlaczego?

- W takim razie bardzo ciekawy jestem co jej napisał Adrian. Bo jeśli napisał jej żeby z nami współpracowała, co przynajmniej mi, oznajmił bardzo czytelnie żebym to uczynił względem niej, to wygląda na to, że również nie ufała profesorowi... Może nas sprawdza? - zadumał się i ugryzł w język zauważając w oddali na ganku karczmy Lucy. Odetchnął z ulgą, że nie słyszała ich rozmowy zaoszczędzając Jamesowi jego zawstydzenia.



***




Po krótkiej rozmowie z kuzynką Lucy, która zdawała się być znowu w odmiennym nastroju jak ją James zostawiał niespełna godzinę wcześniej, udał się wprost do stolika przy którym siedział samotnie wielebny. Solomon w tym czasie zdążył się gdzieś ulotnić, bo nie dotarł z Walkerem na kolację, choć jak mu się zdawało razem opuszczali towarzystwo zapatrzonej dal przemijających na wietrze kropli deszczu panienki z Miami.

- A gdzie jest panna Samantha? - zapytał przysiadając się do stolika przy którym siedział pastor ręką skinąwszy w stronę karczmarki, aby podeszła przyjąć zamówienie.

- Udała się na górę - odparł duchowny - Potrzeba gorącej kąpieli była u niej tak wielka, że nie zamierzała czekać na bardziej sprzyjającą ku temu porę. Ryby już prawie wystygły - powiedział wskazując na dwa talerze. - Nasze obie panie zachowują się do prawdy, co najmniej dziwnie - dodał szeptem - Panna Samantha bierze gorącą kąpiel, a kuzynka Lucy przesłuchuje właścicielkę. Na dodatek w sposób, jakiego nie powstydziłby się nie jeden policyjny śledczy. Myślę, że takie zachowanie bardzo zniechęciło mieszkańców do naszej grupy i oczywiście przedwcześnie zdradziło cel naszej wizyty. Nie jestem co prawda detektywem, ale myślałem że lepiej przynajmniej przez kilka dni nie zdradzać głównego powodu naszej bytności tutaj.

Rozumowanie pastora zadziwiło Jamesa nie tym, że Walker myślałdokładnie tak samo, lecz, że wielebny jako osoba duchowna i starej daty miała w sobie tyle rezolutnego i detektywistycznego zacięcia. Zazwyczaj duchowieństwo protestanckie kojarzyło się Jamesowi z surową prostotą, której nie brakowało co prawda Twinkeltonowi, lecz również i przede wszystkim z umiłowaniem prawdy i nieumiejętnością kłamania lub raczej manipulowania, tudzież intryg. A tu proszę, jak się okazuje pastor zdradzał drzemiące w nim i być może nigdy wcześniej nie odkryte powołanie policyjne.

- Hm... Z pewnością nie ułatwi to nam zadania i również nieco inaczej to sobie wyobrażałem... Bądźmy dobrej myśli - powiedział cicho. - Może tylko wszyscy się uprzedzą do w ich mniemaniu wścibskiej panienki z miasta. Wszak kobiety są z natury ciekawskie, a gazety podały sprawę śmierci Adriana w bardziej intrygującym świetle niż można byłoby się spodziewać po reporterskim fachu. Coraz więcej głupot po gazetach się czyta... - powiedział z niesmakiem, patrząc na zimne ryby, które wyglądały nad wyraz apetycznie. - Dobrze, że mamy radio i niektóre pozycje prasowe dosyć rzetelne... - uciął temat widząc podchodzącą właścicielkę baru.



***




Kiedy karczmarka kolejny raz uprzejmie zapytała czy niczego nie brakuje przy stoliku, James kończąc kolację z przesysznej ryby ze smażonymi ziemniakami postanowił wdać się ostrożnie w rozmowę z rzekomo uprzedzoną do nich kobietą.

- Mogłaby pani wskazać nam drogę do domu wynajmowanego przez zmarłego profesora Willburego? - zapytał beztrosko karczmarki. - Przyjechaliśmy po jego rzeczy z Bostonu. - uśmiechnął się wyjasniająco.

- Zaraz zrobi się ciemno i będzie burza. Proponuje panu przenocować i pójść rankiem. To kawałek drogi stąd, przy lesie i łatwo się zgubić. A po nocy można skręcić sobie nogę, czy nawet coś gorszego.

- Na przykład kark? - zapytał niewinnie pół żartem - pół serio.
Na te słowa pastor aż złapał się za głowę. Lekkomyślność i swobodny styl bycia jego towarzyszy zaczynał go poważnie drażnić.

- Można i kark - przyznała niechętnie chyba nie chwytając żartu. - Wie pan, wokół są górskie tereny. Można spaść z klifu do oceanu. Takie rzeczy się zdarzały. Zdecydowanie lepiej iść w dzień. Wtedy ktoś wskaże drogę na pewno.

- Ma pani zaiste świetny dar przekonywania - powiedział pogodnie. - Zatem o ile reszta moich towarzyszy jest podobnego zdania z przyjemnością wynajmę pokój.

- Wszystkie są wolne i policzę państwu taniej, bo sezon się jeszcze nie zaczął. - uśmiechnęła się z pewną ulgą.

- Wie pani co? Ja sobie chwalę właśnie spędzanie urlopu, który nieszczęśliwie zbiegł się ze śmiercią przyjaciela, właśnie z dala od zgiełku miasta. Myślę, że niewykluczone, że zostaniemy w Bass Harbor na dłużej. Tym bardziej, że i turystów jeszcze nie ma, i jest tak spokojnie. Byle pogoda nam tylko dopisała - powiedział, wyglądając przez okno.

- Przyjaźnił się pan z profesorem. Bardzo mi przykro. Lubiłam go. Był niezwykle ujmującym człowiekiem. Prawdziwym gentelmanem starej szkoły. – załamała ręce w wyrazach współczucia jakby co najmniej pierwszy raz usłyszała o tej tragedii.

- To prawda. Pani Winterspoon musiała też go lubić. Do dzisiaj jest zawiedziona, ze nie zdążyła zjeść z nim kolacji, taki był zalatany w swojej pracy. A teraz to już nikt się nim nie nacieszy. Biedny Adrian... – westchnął.

- Pani Winterspoon to wredna i marudna baba. Ona tutaj nikogo nie lubi. Z wzajemnością. Potrafi zanudzić każdego swoimi opowieściami a jej maniery … ehhh. Kiedy pozna pan ją bliżej zrozumie, co mam na myśli. – wypaliła szczerze karczmarka.
Do stolika zbliżyła się kuzynka Lucy z rozwianym włosem i czerwonymi od zimna policzkami, na której widok James zgodnie z wpojonymi manierami dobrego wychowania wśród dam bez zastanowienia wstał, po czym kiedy panienka zajęła miejsce przy talerzu z zimną rybą, usiadł i kontynuował dalej.

- Jutro na proszonej kolacji pani Winterspoon z pewnością będzie okazja, aby wyrobić sobie własne zdanie. Wszak nieładnie jest się sugerować opinią innych. - powiedział unikając mentorskiego tonu.

- A wracając do nieszczęśliwych wypadków na łonie natury, to rozumiem, ze turyści padają ich ofiarami. Pewnie miejscowy lekarz ma pełne ręce roboty. Czytałem wywiad z nim w Boston Herald. Co poza morzem oferuje Bass Harbor turystom? Można wynająć przewodnika? - zagadnął.

- Te wypadki to nie są aż tak częste - powiedziała z uśmiechem zażenowania. - Ot raz na rok, najwyżej dwa komuś coś się stanie. Od kiedy powstał tutaj rezerwat to może troszkę więcej, bo i ludzi z miast przyjeżdża więcej. Poza oceanem to można pospacerować po tutejszych lasach, popływać indiańską łodzią, powypinać się na skały, zwyczajnie popodziwiać widoki. Ale o tej porze roku pogoda nie rozpieszcza. Sztormy to norma. A co do przewodnika, to każdy chętnie się tutaj wynajmie. Pan profesor też miał miejscowego chłopaka, który oprowadzał go po lesie.

- Świetnie. Widać zdobył albo zaufanie profesora przypadając mu do gustu, bo Adrian nie lubił otaczać się rozwydrzoną młodzieżą, lub profesor uznał za stosowne wspomóc finansowo właśnie tego chłopaka. Zatem jak mnie pani pozna w tym młodzieńcem, chętnie i ja skorzystam z jego usług najmując go na pokazanie szlaków i lasów. - powiedział popijając herbaty z rumem.

- To raczej będzie niemożliwe - powiedziała smutno. - On zaginął dzień przed śmiercią profesora. Poszukiwania nic nie dały. Padał deszcz i psy zgubiły top.

- Tak mi przykro... niech mi pani chociaż wskażę rodzinę nieszczęśnika, złożę szczere kondolencje. Kto wie, może był ostatnią osobą z którą Adrian rozmawiał... Żałuję, że nie będę mógł go poznać, choć mam nadzieję, że chłopak wymknął się do miasta. - powiedział z nadzieją. - Wie pani jak to jest z niespokojnym duchem drzemiącym w młodych - dokończył starając się nie dać po sobie znać przesadnego zainteresowania zaginięciem chłopca.

- Oby miał pan rację. Konstabl podejrzewa, że chłopak spadł z klifu w burzę. Wszyscy jednak mamy nadzieję. Jim był lubianym dzieciakiem. No ale proszę mi wybaczyć, ale zaraz musimy zamykać a mam jeszcze troszkę pracy.

- Naturalnie. Dziękuję za pyszną kolację. - powiedział przyjaźnie.

Uśmiechnęła się i oddaliła do swoich obowiązków.

- Nieszczęśliwy wypadek... - James mruknął do pastora i „kuzynki Lucy”. - Jutro na kolację zapraszała pani Winterspoon. Rzeczywiście, niezbyt miła starsza dama. Tymczasem dobrej nocy pastorze. - powiedział wstając od stołu. – Panienko Lucy. – ukłonił się nieznacznie na pożegnanie.

Chwyciwszy obie walizki, które do tej pory stały przy stoliku pod opieką wielebnego Twinkletona, ruszył na górę do swojego pokoju uprzednio po drodze regulując z góry rachunek za siebie i pastora zdając sobie sprawę ze skromnych funduszów kaznodziei biorąc na poprawkę to jak bardzo promieniał w swoim nowiutkim płaszczu, który pewnie będzie mu służył przez kolejne dziesięć lat.

Za oknem nadchodziła ciemna noc.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 16-04-2011 o 02:59.
Campo Viejo jest offline  
Stary 16-04-2011, 13:23   #16
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Podróż okazała się bardziej męcząca niż Samantha przypuszczała. Krótki sen, dwanaście godzin w drodze i na koniec jazda w koszmarnych warunkach po jeszcze gorszej drodze poważnie nadszarpnęła kondycję dziewczyny. Nigdy nie była siłaczką zresztą nic dziwnego przy jej drobnej budowie. Mężczyźni często się śmiali, że ma tak wąska talię, ze można by ją objąć dłońmi. To oczywiście było przesadą, ale niezbyt wielką. Rzeczywiście była bardzo szczupła, a jej figura wywoływała zazdrość u większości scenicznych koleżanek i nie tylko.
Dawno już też odzwyczaiła się od noszenia własnych bagaży, pewnie z tego powodu tak niefrasobliwie zapakowała wielką walizkę, która okazała się straszliwie ciężka, zwłaszcza kiedy trzeba ją było nieść w deszczu przez dłuższy czas.

Dlatego po przybyciu do tawerny przede wszystkim miała ochotę na odrobinę relaksu, a cóż może bardziej odprężyć kobietę niż przyjemna, aromatyczna kąpiel?
Zamiast więc wykazać zainteresowanie serwowanym menu, uśmiechnęła się uprzejmie do właścicielki i zdejmując zupełnie przemoczony płaszcz powiedziała:
- O wiele bardziej niż o kolacji marzę o ciepłej kąpieli. Nie sądzę bym mogła na te luksusy liczyć o tej porze w jakimś wynajętym na odludziu domu. Więc jeśli zapewnią mi państwo, porządną balię, gorąca wodę i miękkie łóżko zostaję tutaj na noc.
- Oczywiście
- gospodyni rozpromieniła się. - Nasza łazienka ma dużą wannę. Możemy nagrzać wody. Za godzinę kąpiel będzie gotowa. A co do jedzenia. Polecam pyszną rybę. Robiona według starego przepisu mojej babci.
- Cudownie!
- Czarnowłosa kobieta wyglądała na bardzo zadowoloną - W takim razie proszę mi wskazać drogę do pokoju. Czy ktoś może zanieść mój bagaż? - Skinęła dłonią w kierunku sporej walizki i pudła na kapelusze. Nie miała ochoty taszczyć tego po schodach sama. Po ostatnich przeżyciach była wykończona. Od jazdy tym koszmarnym gruchotem i trzymania się z całych sił ławki by nie spaść, bolały ją dłonie i nadgarstki.
- Wezmę to od panienki - zaoferował się usłużnie właściciel.
- Dziękuję. - Samantha obdarzyła go jednym ze specjalnych spojrzeń Dalii. Zazwyczaj wywoływało piorunujące wrażenie na przedstawicielach rodzaju męskiego, a i niektórym kobietom trudno się mu było oprzeć. Ruszyła za mężczyzną po schodach powolnym, rozkołysanym krokiem, który idealnie eksponował jej biodra obciągnięte czarną, obcisłą spódnicą.
Zdawała sobie sprawę z drapieżnych spojrzeń mężczyzn w sali, które odprowadzały ją na górę. To była część gry, którą uwielbiała. Zawsze lubiła igrać z ogniem, a aktorstwo było dla niej czymś więcej niż tylko sposobem na zdobywanie pieniędzy. To była część jej osobowości. Mroczna część natury, która nieraz sprowadzała na nią kłopoty.

Pokój był nieduży i raczej skromnie umeblowany, jak na 3-osobowe pomieszczenie. Łóżka zwykłe, dość wąskie, z szerokimi poręczami. Szafa na ubrania. Stolik. Ale było ciepłe i suche, chociaż bębnienie deszczu w szyby i w dach troszkę niepokoiły.
- Z widokiem na klify - powiedział Virgill stawiając walizki.
Samantha rozejrzała się po otoczeniu. Dawno już nie przebywała w tak spartańskich warunkach. Odruchowo podała mężczyźnie napiwek za wniesienie bagażu. Trudno się było wyzbyć pewnych przyzwyczajeń, a właściciele hoteli w których zazwyczaj nocowała raczej nie nosili walizek swoich gości.
- Dziękuję. Teraz chciałabym zostać sama. - powiedziała wymownie wskazując na drzwi.
Mężczyzna postawił bagaże na podłodze i bez słowa opuścił pomieszczenie.

Nareszcie miała chwilkę spokoju i samotności. Rozwiesiła mokry, wełniany płaszcz na jednym ze znajdujących sie w pomieszczeniu krzeseł i opadła na łóżko, wyciągając się na nim z rozkoszą. Choć za wąskie jak na jej gust, było całkiem wygodne i co ważniejsze pachniało czystością.

Kiedy trochę odetchnęła, wstała i podeszła do okna. Zrobiło się już całkiem ciemno i nawet jeśli był za nim porywający widok, teraz rozmywał się całkowicie w czerni nocy. Dodatkowo deszcz przesłaniał wszystko. Tylko od czasu do czasu snop z niewidocznej z jej pokoju latarni, przebijał się przez gęstą i mokrą ciemność. Nagły dreszcz przebiegł jej po plecach.
Powoli zdjęła resztę ubrania i założyła swój ulubiony szlafrok z czerwonego jedwabiu. Wtedy niespodziewanie złożył jej wizytę Solomon. Nie rozmawiali ze sobą od dziesięciu lat, a i wtedy nie mieli wiele wspólnego, przecież chrześniak Adriana był od niej dziesięć lat starszy i nie miał ochoty zadawać się ze smarkulą. Ostatnie lara wyrównały różnice wieku. Ona nie była już dzieckiem, on był tylko trochę dojrzalszym mężczyzną.
Mimo że rozmowa poruszyła smutne struny w jej duszy, Samantha cieszyła się z niej. Tak niewielu na świecie ludzi mogła zaliczyć do przyjaciół. Miała nadzieję, że Solomon okaże się jedną z nich.

Niedługo po jego wyjściu zjawiła się córka właścicieli. Miła, choć nieco wystraszona dziewczyna i oznajmiła, że kąpiel jest już gotowa. Zaprowadziła nawet Sam do znajdującej się na końcu korytarza całkiem ładnej łazienki z dużą wanną i pokazała gdzie znajdują się ręczniki, a także ku zaskoczeniu i zadowoleniu kobiety, bo nie spodziewała się luksusów na tym odludziu, pachnidła i olejki do kąpieli. Najbardziej podobał jej się ten o zapachu jaśminu.
Zanim dziewczyna wyszła panna Halliwell dowiedziała się jeszcze że może zamówić kolacje do pokoju. Poprosiła więc o coś ciepłego za pół godziny. Tyle powinno jej wystarczyć na rozkosze kąpieli.
Dodała kilka kropel do cudownie gorącej wody, zsunęła szlafrok i z rozkoszą zanurzyła w niej obolałe ciało. Obróciła się na brzuch i oparła dłonie na krawędzi. Zamyśliła się, a lekko falująca woda pieściła delikatnie jej plecy.


Myślała nad tym co powiedziała Solomonowi.
Od dziecka miała dobre wyczucie ludzkich nastrojów. Może była to typowa zdolność dzieci, które zostały pozbawione rodziców i niejako skazane na łaskę innych. Wprawdzie wuj nigdy jej nie okazywał, ze jest kimś obcym w jego domu, ale z ciotką Lukrecja było zupełnie inaczej. Jej zaskoczenie na pogrzebie, musiała to szczerze przyznać. niezmiernie Sam zaskoczyło. W przeszłości ciotka była dla niej surowa i zachowywała dystans. Wyraźnie podkreślając że nigdy nie będzie miała szansy dorównać jej cudownym dzieciom. Czasami jednak miała lepszy humor i wtedy można było uzyskać od niej to czego się pragnęło. Dziewczynka szybko nauczyła się odczytywać jej uczucia.
Dziś po wejściu do tawerny, panna Hallivell czuła nie tylko zaciekawienie, ale także jakiś bliżej niesprecyzowany lęk wśród znajdujących się w środku ludzi. To samo wrażenie miała przed chwilą, podczas krótkiej wymiany zdań z Ewą, jak przedstawiła jej się latorośl właścicieli.
Zdecydowanie Bass Harbor było dziwnym miejscem...
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 16-04-2011, 19:25   #17
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Solomon znudzonym wzrokiem spoglądał na drzwi posiadłości państwa Winterspoon, pogoda nie sprzyjała oglądaniu krajobrazów, lecz i tak nie mogła przebić fatalnego wrażenia jakiego dorobił się jadąc ciężarówkom. Niemal od razu przypomniał sobie ciężkie, wojskowe warunki i ten powrót do przeszłości wcale nie wpływał dobrze na jego pośladki. Na miejsce udał się wspólnie z Jamesem, w sumie było to oczywiste rozwiązanie, Walker był o wiele bardziej wygadany i potrafił zauroczyć swoją osobą wszystkich wokół. Solomon nie miał tego daru, nawet kiedy z rzadka bywał w dobrym humorze nie potrafił zarazić nim innych ludzi. Właściciel tawerny, w której to zatrzymali się pozostali, nie robił im problemów i uprzejmie wskazał drogę, prawdopodobnie jednak sami byliby się wstanie domyślić, gdzie powinni zapukać. Posiadłość państwa Winterspoon była trudna do przeoczenia.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6DFPfh1o_dY&feature=related[/MEDIA]

Od razu po przekroczeniu progu, gdy do środka zaprosił ich gospodarz, Solomon wyczuł przepych, jakaś ciężka aura snobizmu zamieszkała w tym miejscu, ulokowała się na wypełnionych dziełami wielkich artystów półkach, na obiciach foteli, a nawet między klawiszami stojącego nieopodal fortepianu. Widocznie państwo Winterspoon chcieli uchodzić za ludzi majętnych, przeniesienie miejskich zwyczajów do Bass Harbor udało się z różnym skutkiem, choć rzeczywiście trzeba im było oddać, że pokój emanował całkiem miłą atmosferą. Zapewne jednak o wiele lepsze wrażenie zrobiłby on na Colthruście, gdyby nie pojawiła się gospodyni tego domu. Kobieta najwyraźniej przekonana o swojej wyższości obdarzyła ich niechętnie spojrzeniem, jej mąż zaś z każdą chwilą stawał się robić coraz mniejszy i być może mało mu już nawet brakowało by lada moment zniknął gdzieś pod stołem. Walker zdołał jednak jakoś do niej dotrzeć, roztoczył swój czar i wkrótce w jej oczach już tylko Solomon definiowany był jako osobnik przeznaczony do wyrzucenia za drzwi.

Przez kilka minut znosił to w jaki sposób zachowywała się dama tego domu, co jakiś czas spoglądał na jej męża oczekując, iż ten nie do końca wyrzekł się swojej męskości i przynajmniej postara się przypomnieć czasy, kiedy jeszcze był zdolny cokolwiek odpowiedzieć swojej żonie. Solomon nie zdziwiłby się nawet, gdyby usłyszał, że nie raz i nie dwa to ona ustawiła go do pionu kilkoma dobrze wymierzonymi razami. Na samą myśl o tym robiło mu się niedobrze. Sytuacja stała się bardziej napięta, gdy James opuścił pokój.

- Widocznie tak było - mruknął do siebie Colthrust słysząc jak kobieta wypowiada się o Adrianie, on również nie uważał jej za odpowiednie towarzystwo dla chrzestnego, choć może uwagę wypowiedział nieco zbyt głośno, czym oczywiście zwrócił jej uwagę.

- Słucham? - spytała nagle przenosząc na niego swoje pełne wrogości spojrzenie, dałby sobie teraz uciąć palec za to, że doskonale usłyszała jego słowa - Pytał jeszcze o coś?

- Nie
- odparł krótko, a następnie zwrócił się do gospodarza domu - A pan? Co pan myśli na ten temat?

Adam nagle poczerwieniał i spojrzał na swoją żonę, najwidoczniej nagle znalazł się między młotem a kowadłem, gdyż zaiste nie chciał pokazać się ze złej strony przed gościem, ani też w żaden sposób podpaść swojej ukochanej, o ile można było nazwać tak tego bazyliszka czy raczej meduzę. Porównanie o tyle trafne, iż gospodarz przez chwilę wydawał się być niby wyrzeźbionym z kamienia posągiem, na którego twarzy właśnie malowało się przerażenie i niezdecydowanie.

- No wie pan… eeee… - wydukał wreszcie.

- Adamie… - niby delikatnie nacisnęła na niego kobieta.

- No oczywiście… był dość… arogancki i…. eeee…. żona ma rację. Tak. Tak właśnie. - Ostatnie słowa wypowiedział jakby z ulgą licząc, iż teraz znów będzie mógł zamilknąć.

- Mógłbym z panem porozmawiać? - zapytał Solomon patrząc na małżonkę, a dopiero po chwili przenosząc wzrok na Adama dodał - W cztery oczy.

- Cóż to za konszachty, panowie -
oburzyła się pani Winterspoon - Myślę, że będzie lepiej, jak panowie już pójdą. Robi się ciemno. Nie sądzisz Adamie, że panowie powinni już wyjść. - Słowo Solomona musiały bardzo mocno uderzyć w jej dumę i postanowiła zakończyć rozmowę.

- Aaaa… eeee… faktycznie, tak będzie lepiej - potwierdził gospodarz patrząc na nich żałosnym, błagalnym spojrzeniem.

- Cóż to za maniery. Takie nachodzenie po nocy bez zapowiedzenia - kontynuowała swoje wywody kobieta, z każdym słowem jej ton nabierał coraz większej mocy - Proszę przyjść rano, po śniadaniu. Żegnam panów. My mamy zwyczaj kłaść się spać wcześniej.

- Panie Adamie, czy w Bass Harbor wszyscy mężczyźni dają się tak poniewierać? - przemówił swym spokojnym tonem Colthrust widząc jak mężczyzna stara się unikać jego spojrzenia i intensywnie wpatruje się w swój idealnie dobrany dywan, następnie żołnierz powstał z fotela i sięgnął po swój kapelusz - Proszę więc o klucze do domu, w którym mieszkał pan Willbury.

- Proszę najpierw jakiś dokument panów pod zastaw
- syknęła w jego kierunku - Nie znam panów i równie dobrze możecie być złodziejami, albo... co gorsza, liberałami - prychnęła na koniec.

- Zakładam, że Lukrecja Willbury poinformowała państwa o naszym przybyciu, mam swój dowód tożsamości, czy to państwu wystarczy? - spytał Solomon.

- Tak -
potwierdziła po dłuższej przerwie poświęconej zapewne na szukaniu argumentów, które zmusiłyby tego brudnego, aroganckiego człowieka do opuszczenia jej salonu bez żadnych dodatkowych kłopotów.

Colthrustowi chwilę zajęło odnalezienie swoich dokumentów, najpierw przetrząsnął jedną z wewnętrznych kieszeni płaszcza, potem kolejną, aż wreszcie znalazł upragniony przedmiot. Bez słowa podał je kobiecie, ta zaś bacznie je obejrzała jakby spodziewała się, iż zapewne stara się on ją oszukać w jej własnym domu.

- Podaj panom klucze. Co tak stoisz jak jakie cielę -
wypaliła do męża.

Przez chwilę stali na przeciwko siebie i jedynie na siebie patrzyli, żadne nie miało już ochoty na kontynuowanie konwersacji, swoją drogą Solomon sam nie wiedział czemu obudziła w nim takie emocje, daleki był co prawda do stanu poważnego zdenerwowania, lecz nie dało się ukryć, że jednak nieco wyprowadziła go z równowagi. W podobnej sytuacji w Bostonie zapewne zachowałby by rezon i bez sprzeczki uzyskał potrzebne drobiazgi. Adam po chwili przyniósł pęk kluczy, najpierw wręczył je żonie, a dopiero ona łaskawie podała je Solomonowi.

- Dziękuję - powiedział Colthrust odbierając pęk, następnie ukłonił się lekko - Nie będziemy już państwu zabierać czasu. Dobrej nocy.

- Dobranoc państwu.
- dorzucił również i Walker, który właśnie wrócił z toalety.

- Dobrej nocy - odparła pani Winterspoon, jej mąż również coś burknął.

Potem, gdy ich odprowadzał pod czujnym okiem swej małżonki, znów coś powiedział. trochę jednak za cicho i zbyt nieśmiało by mogli zrozumieć co dokładnie. Colthrust założył więc kapelusz, obrócił się tyłem do gospodyni i jedną nogą będąc już prawie poza domem szepnął jeszcze cicho do Adama - Słucham?

- Nie wychodźcie, gdy zrobi się ciemno
- powtórzył mężczyzna, Solomon kiwnął głowa i wyszedł na zewnątrz, a drzwi głośno się za nimi zatrzasnęły.

Wracając do tawerny obaj zamienili kilka słów, Walker żywo interesował się Lucy, nie do końca był przekonany co do jej słów i stanu wiedzy, jakim się z nimi podzieliła, nie dało się ukryć, iż tym samym zasiał również ziarnko podejrzliwości i u Solomona, który dotąd nie zastanawiał się nad tą sprawą. Postanowił sobie zresztą, iż zamieni kilka zdań ze swoją kuzynką, choć wolał to raczej pozostawić na dzień następny, bowiem jeszcze przed zmierzchem chciał porozmawiać z Samathą. Nie miał jeszcze okazji by wypytać ją o to jak jej się żyło przez ten czas, a jednak ciekawiło go to nawet szczególnie biorąc pod uwagę jej zawód. Gdy dotarli na miejsce spotkali właśnie Lucy, Colthrust wysłuchał jej konwersacji z Jamesem, a następnie bez zbędnych rozmów udał się do pokoju Sam. Dobrze było chyba spytać czy chociaż część z tych opisywanych przez gazety plotek i skandali jest prawdziwa. Stawił się przed jej drzwiami i zapukał dwukrotnie.

- To ja Solomon - powiedział.

Otworzyła mu chwilę później, ubrana w czerwony szlafrok z jedwabiu działała pobudzająco na zmysły i ciało, uwydatniony dekolt pozwalał mu dokonać oceny górnej części jej kobiecych kształtów. Na zdjęciach wieszany przez jego znajomych wojskowych wyglądała przecież tak samo, jednak dopiero ujrzenie jej wdzięków w pełnej krasie sprawiało, iż serce zaczynało bić w szaleńczym tempie.

- Czyżbyś mi przynosił wiadomość, że kąpiel gotowa? Nie wiedziałam, że bawisz się w pokojówkę - powiedziała spoglądając na niego spod swoich uroczych rzęs.

Zachował swój spokojny, wręcz pokerowy wyraz twarzy, na dłuższy moment zawiesił jednak spojrzenie na jej zgrabnej sylwetce, zdawać by się mogło, iż nawet nieco zbyt długim, bowiem, gdy po chwili przypomniał sobie kim jest Sam i że takie zachowanie nie przystoi, odwrócił wzrok niczym od rażących promieni słonecznych. - Chciałem porozmawiać, lecz... chyba jestem nie w porę.

- Nie dlaczego? - spytała wzruszając ramionami - Czekam na kąpiel i chętnie porozmawiam zanim nie będzie gotowa. - Odeszła o krok od drzwi i otwarła je szeroko by mógł wejść do środka, a następnie szybko je zamknęła i usiadła na jednym z wolnych łóżek opierając się plecami o ścianę.

- Polecam drugie. Są dużo wygodniejsze od tych twardych krzeseł - powiedziała kierując tym samym jego spojrzenie na kolejne łoże, zgodnie z jej radą usiadł na nim jakoś tak sztywno, mocno wyprostowany.

- Więc co u ciebie? W gazetach trochę pisali o tobie - powiedział patrząc w jej stronę - ale dobrze by było usłyszeć coś z bardziej wiarygodnego źródła. - Uśmiechnął się.

Odwróciła się do niego i podparła policzek dłonią:


- Nie wierz w nic co piszą w gazetach. Dziennikarze to kłamcy i mitomani
- odparła, przez moment jej twarz przybierała poważną minę, lecz już po chwili rozjaśnił ją uśmiech - Przez kilka lat tańczyłam w kabaretach na Brodway’u. Nic czym można by się chwalić w dobrym towarzystwie. - Wzruszyła ramionami.

- Nikt nie lubi pismaków - potwierdził za nią - ale chętnie posłucham dobrej historii. Ostatnio coraz mniej powodów do radości, a taka droga do sławy powinna brzmieć pokrzepiająco.

- Sława. - Wzruszyła po raz kolejny ramionami - Dopiero ją osiągnę! Postanowiłam wyjechać do Hollywood. Gdyby nie śmierć wuja byłabym w drodze na Zachód.

- Jego śmierć przyszła tak nagle - rzekł trochę sam do siebie - Jak sobie radzisz z tym Sam?

- Szczerze mówiąc chyba to do mnie nie dociera. Cały czas myślę, że to jakieś nieporozumienie i że się zjawi i...
- Jej oczy na ułamek sekundy zalśniły, a już chwilę później odwróciła gwałtownie głowę.

Solomon wstał i powoli podszedł do kobiety, nie wiedział co powiedzieć, słowa nie miały tak dużo mocy by postawić ją na duchu. Jego dłoń zawisła na kilka sekund w powietrzu, aż w końcu opadła z pewną troską na jej ramię - Nie zapomnimy go Sam. Zrobimy co tylko możemy by rozwiązać tą sprawę, należy mu się to.

- To mu nie wróci życia -
odparła podciągając nogi pod brodę, a następnie obejmując je rękami - Choć przynajmniej może uda nam się spełnić to ostatnie życzenie i unieśmiertelnić jego imię... ale to nie zmieni faktu, że on już nie wróci...

- Nic tego nie zmieni - powiedział Solomon po czym ciężko westchnął - Ale czas leczy rany Sam. Adrian nie chciałby żebyśmy lamentowali.

- Ja nie lamentuję Solomon!
- zaprotestowała dumnie unosząc głowę - A powiedzenie o czasie leczącym rany to bzdura. Są takie, których nigdy się nie zaleczy. Można o tym nie myśleć, ale kiedy wspomnienie wraca... zawsze boli tak samo! Jak diabli! Nauczyłam się jednak z tym żyć. - Wzruszyła ramionami.

Kiwnął delikatnie głową, w gruncie rzeczy doskonale zdawał sobie sprawę, że Sam ma racje, choć może nie chciał powiedzieć tego głośno. Natychmiast przed jego oczami pojawiły się wspomnienia wojny, większość ludzi kojarzy Francję z wspaniałymi daniami, wytrawnymi winami, bankietami, romantycznymi kolacjami, przepychem i atrakcjami dla bogatych. Dla niego ten kraj na zawsze pozostanie już zbrukany krwią niewinnych. Lata mijały, a on wciąż przeżywał swój ból na nowo, nie zmniejszał on się przy tym, a raczej zdawał się rosnąć coraz bardziej.

- Wybacz Sam, nie chciałem... Sam nie wiem. Nie jestem najlepszy w takim rozmowach. Po prostu... rozumiem. - Przerwał na moment. - Chyba powinienem już iść, przepraszam jeśli cię uraziłem. - Wymusił lekki uśmiech, zabrał dłoń z jej ramienia i ruszył do wyjścia.

- Solomon! - zawołała po czym chwyciła jego dłoń - Nie tak łatwo mnie urazić. Po prostu takie rozmowy... chyba nie mają sensu. Dlatego nigdy nie zrozumiem pastora i jego potrzeby podkreślania żałoby. Potrzebujemy się nawzajem. To co tu się stało... jest podejrzane. Wuj nie był wariatem biegającym w bieliźnie po lesie, a ludzie z wioski nie wyglądają na przepełnionych wyrzutami sumienia. Oni wyglądają na przerażonych.

- Wiem
- potwierdził - Zachowują się dziwnie. Adam Winterspoon ostrzegł nas dzisiaj byśmy nie wychodzili po zmroku. Miejscowi coś ukrywają, musimy mieć się na baczności.

- Może to tylko głupie przesądy, ale... chyba zastosuję się do tej rady. Zwłaszcza zważywszy na okoliczności śmierci Adriana. Mam nadzieję, że w tej tawernie jest bezpiecznie.


- Póki trzymamy się razem możemy być spokojni. Na razie to tylko przeczucia, ale dobrze mieć je na uwadze. Odpocznij Sam, czeka nas tutaj dużo pracy - rzekł i znów się do niej uśmiechnął.

- Ty też śpij dobrze - powiedziała i odwzajemniła uśmiech.

- Dobrej nocy Sam.

Zjawił się potem na dole, właściwie tylko po to by zapłacić właścicielowi za pokój, rzeczywiście teraz niemądrym pomysłem byłoby pałętać się po okolicy nie znając nawet drogi do wynajmowanego przez Adriana domu. Niejako wciął również do siebie słowa miejscowych, być może działo się tutaj coś podejrzanego i póki co nierozważnie byłoby ryzykować. Szybko znalazł się więc w swoim pokoju i żałując nieco, iż nie zainwestował wcześniej w alkohol, tym małym zaniedbaniem skutecznie pozbawił się bowiem snu, gdyż coraz trudniej było mu wypoczywać, jeśli wcześniej odpowiednio się nie znieczulił. Jego myśli powróciły do Sam, było to nieco dziwne, jednak coś podpowiadało mu, iż powinien ją chronić, Ją nie zaś Lucy, która przecież również powinna mu być bliska. Słowa Walkera sprawiły jednak, że już jej nie ufał, o ile w ogóle wcześniej było inaczej.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 16-04-2011, 20:20   #18
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Podróż nie okazała się najgorszą w jej życiu, chociaż nie była zbyt przyjemna – kapiący za kołnierz deszcz z plandeki wywoływał dreszcze jak w febrze, a szaleńcza, doprawdy, w tych warunkach jazda rzucała nią w tę i z powrotem po całej ławeczce, obijając ją o współtowarzyszy podróży. Tego zaś najbardziej zdzierżyć nie mógł pastor, dla którego dotyk kobiety, nawet tak niewinny, musiał być najwyższym grzechem i obrzydliwością, sądząc po jego skwaszonej minie. Dla niej ślizganie się bezwładnie jak szmaciana lalka też nie była szczytem marzeń.
Przekleństwa przewoźnika też nie zrobiły na niej większego wrażenia, nie wychowywała się przecież pod kloszem, jej rodzice byli irlandzkimi imigrantami, biednymi jak myszy kościelne, a ojciec dodatkowo ani myślał odchodzić od stereotypu „prawdziwego” Irlandczyka. A jako sufrażystka bywała przedmiotem gorszych propozycji niż jedynie popatrzenie sobie na jej twarz. Dlatego o wiele łatwiej było jej odwrócić głowę od wiatru i ulewy i usiłować przyglądać się drodze i okolicy.
Pozwoliła sobie na proste spostrzeżenie – Adrian Wilbury przebywał w tym miejscu przez kilka tygodni, nie było mowy, żeby nie poznał zdradliwości pogody i terenu. Nie było mowy, żeby w środku nocy, w czasie szalejącego sztormu wyszedł na spacer w samej bieliźnie. Takiej niefrasobliwości można się spodziewać po niedoświadczonych turystach, nie rozumnych badaczach świata. Jeżeli miała jakiekolwiek wątpliwości, teraz już była pewna. Profesor nie wyszedł o własnej woli. Chyba… chyba, że stracił zdrowe zmysły…
W tym czasie dojechali pod gospodę. Przewoźnik uciekł, jakby go gonił sam diabeł, ledwie wypakowali bagaże. Judith dziękowała własnej przezorności, że wzięła tylko jedną walizkę podróżną, choć, po prawdzie, więcej takowych i tak nie miała. Na szczęście nie wzięła wielu rzeczy, przygotowując się na raczej krótszy pobyt, więc, po prędkim odjeździe Johna, nie musiała się nadźwigać. Najcięższe w jej bagażu były wszystkie notatki dotyczące tej sprawy i Miała nadzieję, że nie zamokły. Ciemniejąca zasłona deszczu nie dość, że wprawiała ją w drżenie z zimna, to teraz i ze strachu. Kolejny raz poczuła dziwne wrażenie nieuchronności śmierci i braku odwrotu od obranej ścieżki.
W gospodzie cuchnęło rybą i alkoholem, a to ostre połączenie nie podziałało dobrze na wymęczony podróżą żołądek Judy, mimo że czuła głód. Miała nadzieję, że wódka zagryzana rybą nie była jedyną potrawą serwowaną w tym przybytku. Kiedy już oswoiła się z zapachami, zaczęła dostrzegać inne rzeczy, niechętne spojrzenia wszystkich obecnych, łącznie z właścicielem, oraz ich dostrzegalny niepokój. Nie bali się nowoprzybyłych, to pewne, więc czego?
Kiedy tylko Sam zaordynowała spełnienie swoich potrzeb, Judith poczuła, że sama marzy o tym, żeby ściągnąć z siebie przemoczone, przenoszone cały dzień ubrania. Podeszła więc do gospodyni, kobiety wciąż młodej, mimo że zniszczonej klimatem i ciężką pracą.
- Czy mogłabym prosić o udostępnienie pokoju czy jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym się przebrać? I czy pani córka mogłaby mi pomóc? - Uśmiechnęła się uprzejmie, w duchu błagając właścicielkę o odrobinę zrozumienia. Desperacko potrzebowała rozmowy z jej latoroślą, jako że była to bodaj jedyna osoba, z którą mogłaby się dogadać.
- Oczywiście - odpowiedziała gospodyni. - Biedactwo. Jest pani cała przemoczona. Musi się pani koniecznie przebrać. Ewo - zwróciła się do młodej i całkiem ładnej, choć noszącej się prosto dziewczyny. - Czy możesz pokazać pani pokój?
Dziewczyna z uśmiechem skinęła głową i stawiając zamówienie na którymś ze stolików ruszyła w twoją stronę.
- Proszę za mną - powiedziała podążając za znikającym na schodach ojcem i Sam. W chwilę później były już przed pokojem. Skromnie urządzonym, prostym i schludnym. Dla Judy liczyła się tylko czystość, niepotrzebne jej były żadne luksusy, i pokój jej nie rozczarował.
W pokoju, rozbierając się, usiłowała szybko wymyślić punkt zaczepienia do rozmowy.
- Bass Harbour to chyba nie jest miejsce często odwiedzane przez turystów, prawda? - Zagadnęła. - Nie ma też chyba wielu rozrywek...
- Jest tu miło. Ludzie latem przyjeżdżają chętniej.
„A to się mi trafiła gaduła, faktycznie. Jak mam coś od niej wyciągnąć, obcęgami?”
- Pewnie, ale taka pora jak teraz nie sprzyja chyba wycieczkom. To piękna okolica, ale pogoda nie zachęca. Niewiele się tu dzieje, taką młodą dziewczynę ciągnie pewnie do rozrywek. - Rozpaczliwie chciała ją skłonić, żeby pierwsza wspomniała o śmierci Wilbury’ego, choćby negatywnie, niżby miała ją o to nagabywać. Ale w tym tempie, wyciągnęłaby to prędzej od samego profesora.
- Ja wolę, jak jest spokojnie. Lubię ciszę i ocean. Na wyspie mieszkają naprawdę mili ludzie. A rozrywki mamy. Jest biblioteka i jest kościół. Każdego lata są zawody rybaków. A zimą robimy wyścig po lodzie na psich zaprzęgach.
“Chryste...”, pomyślała Judith zrezygnowana, wiedząc, że wybiegi nic nie dadzą.
- Ale ostatnio nie było chyba za wesoło... Profesor Wilbury niezbyt pochlebnie rozsławił tę okolicę, mimo że nie celowo... - Powiedziała delikatnie.
- Straszny wypadek. Straszny. Ale …. tutaj …. - zawahała się. - Niech pani nie gasi światła nocą - dodała głosem pełnym strachu, prawie paniki, a potem szybko wyszła, nim Judy zdążyła zareagować.
- Co? – Rzuciła już w pustą przestrzeń pokoju. – Co tutaj? Dlaczego mam nie gasić światła? – Dodała, mimo że nikt nie mógł jej odpowiedzieć.
Dokończyła przebieranie, szczęśliwie znajdując szafce niedużą miednicę z wodą, w której opłukała twarz i dekolt. Myśli wciąż zaprzątało jej przedziwne zachowanie dziewczyny, nie mogła rozgryźć, o co jej chodziło. Ale była młoda, może to pierwsza tak gwałtowna śmierć, której była pośrednim świadkiem?
Zeszła na dół, postanawiając przepytać właścicielkę i dowiedzieć się czegokolwiek. Po reakcji córki, wiedziała, że nie ma się co spodziewać wielkich odkryć, ale nie była głupia i miała nadzieję nawet na domyślenie się czegoś z niedopowiedzeń. Nie siadła przy stoliku z pastorem, a zatrzymała się przy szynku, by móc porozmawiać z gospodynią. Na początek złożyła zamówienie i zagadnęła kobietę:
- Tutaj na miejscu nie ma poczty, prawda? Trzeba jeździć do Trenton, czy tak?
- Terry wozi co rano pocztę do Trenton, jak jest taka potrzeba. I wraca z listami do nas. Ale punktu poczty nie mamy. Mamy telefon, jeśli chce pani skorzystać. Zazwyczaj jest łączność.
- Nie teraz, ale na przyszłość, to przydatna informacja. - Uśmiechnęła się. - Ale pytałam o to, bo pewnie profesor Wilbury słał wiele listów do domu i wiele ich otrzymywał, nie było to dużym obciążeniem dla państwa?
- Nie. To był miły starszy dżentelmen. Bardzo mi go szkoda. - Westchnęła ciężko, z autentycznym smutkiem. - Zawsze chwalił moją kuchnię. Jak na miastowego potrafił być miły. Za przeproszeniem - poprawiła się rumieniąc za gafę.
- Ja się wcale nie gniewam, aż się dziwię, bo pewnie ostatnimi czasy mnóstwo miastowych pchało się do tego uroczego miasteczka z butami. - Powiedziała spokojnie. - Na pewno wszyscy chcieli wiedzieć, co robił tu profesor, co jadł, co pił, dokąd słał listy, od kogo je dostawał, z kim rozmawiał przez telefon... - Dorzuciła obłudnie, zarzucając sieć. - Jakby kogokolwiek powinno obchodzić, o czym pisał z rodziną...
- Ma panienka rację - uśmiechnęła się a potem dodała - Było tu sporo dziennikarzy, którzy wypytywali dokładnie o to, o co panienka? Na szczęście my tutaj jesteśmy ludźmi dyskretnymi i z szacunku dla profesora z nikim na jego temat nie rozmawiamy.
Zaczerwieniła się, przyłapana na wścibstwie, ale co do tego szacunku, nie była taka pewna, choć postarała się nie zdradzić z żadnymi oznakami podejrzenia.
- To się chwali, żeby tak dbać o dobrą pamięć po zupełnie obcym człowieku, który narobił wam złej sławy. Rzeczywiście, okazałam się niemal tak wścibska jak różne hieny, choć mnie właściwie zależy jedynie na zachowaniu dobrych wspomnień o profesorze... - Pokręciła głową. - Jego badania były wszak tak niezwykłe... Niektórzy wypowiadają się o nich nadzwyczaj niepochlebnie.
- Nigdy się taki nie narodzi, co każdemu dogodzi, młoda damo. Znała pani profesora? Tyle o nim pani mówi? Aaaaa - rozpromieniła się, jakby odgadła wielki sekret - to wy przyjechaliście po jego rzeczy. Tak?
- Znałam i tak, to my. - Przyznała, tylko trochę kłamliwie. - Wypytywałam tak, ponieważ w gazetach, które wpadły mi w ręce, tubylców przedstawiano raczej jako wielce niechętnych profesorowi i jego badaniom. Znalazła się tam wręcz sugestia, że mieli państwo coś wspólnego z jego śmiercią. Teraz, po przyjeździe tutaj, nie mogę w to uwierzyć. Wszyscy są tu serdecznie nastawieni do badań profesora, co bardzo cieszy. Zwłaszcza, że uniwersytet już zapowiedział kontynuację badań świętej pamięci Wilbury’ego, ponieważ podobno dotarł do czegoś naprawdę fascynującego. - Rzuciła ciężką artylerią, ale już nie chciało się jej słuchać półkłamstewek gospodyni.
- To chyba dobrze. Ja tam nawet nie wiem, co on szukał. Po lesie chadzał. Skały oglądał. Nawet coś tam mi opowiadał, ale nie słuchałam za bardzo. Za mądrze troszkę jak dla mnie gadał. Szkoda człowieka, ehh - westchnęła.
- Każda przedwczesna śmierć to szkoda dla świata. - Zgodziła się, myślami będąc daleko. Ocknęła się gwałtownie, kiedy wpadła na pewien pomysł. - Profesor z całą pewnością kontaktował się z jakimiś Indianami w pobliżu, może mi pani podać ich nazwiska i miejsce zamieszkania? Badania prowadził w wielu płaszczyznach, jestem pewna, że utrzymywał kontakty z kimś, kto znał te ziemie najlepiej.
- Tutaj nie mieszkają żadni Indianie. Mamy tylko dwie rodziny afrykanerów. Ale są nawet porządni, jak na czarnych rzecz jasna.
- Żadni? - Zdziwiła się szczerze. - Zatem profesor musiał kontaktować się z kimś spoza wyspy... - Mruknęła bardzo cicho do siebie. - Hmmm... Ale na pewno któryś z mieszkańców zna te tereny i ich historię? Muszą to być wspaniałe opowieści.
- Ostatni czerwoni wynieśli się stąd wieki temu, z tego co wiem. A chrześcijan nie interesują brednie pogan.
“No i pokazałaś prawdziwą twarz. Pewnie z równie obłudnym uśmiechem serdeczności wbiłabyś mi nóż w plecy”, pomyślała Judy.
- Cóż, skoro tak pani stawia sprawę, co jest oczywiste dla chrześcijanki, mogę rozumieć, że nikt nie rozmawiał z profesorem Wilburym o jego pracy? Myślałam, że to było ciekawe doświadczenie, mieć takiej klasy specjalistę w swojej okolicy. Nie byli państwo ani trochę zainteresowani, co i po co robi? - Drążyła, zdając sobie sprawę, że zaczyna przesadzać, ale język nie słuchał rozumu już od jakiegoś czasu.
- A czemu mielibyśmy być zainteresowani. To były jego sprawy. A my tutaj nie wtrącamy się w sprawy bliźnich. Zaraz Jim! – dodała, ofukując jakiegoś klienta. - Przestań wołać, bo powiem twoje żonie, gdzie chodzisz po niedzielnej mszy!
Judy uśmiechnęła się z przymusem, ale nie kłóciła się dłużej z właścicielką. Kobieta mogła być tak sprytna, głupia albo nawet i niewinna, ale i tak nic więcej już by od niej nie usłyszała. Skinęła jej więc głową, dziękując za rozmowę i odeszła do stolika pastora.
To nie było najlepsze rozwiązanie, o czym przekonała się już w momencie siadania. Mina pastora nie wróżyła niczego dobrego, a jego słowa tylko to potwierdziły. Ten człowiek miał chyba jakiś uraz do kobiet. Albo po prostu jej naprawdę nie lubił. Jego słowa były zwyczajnie podłe, jakby naprawdę chciał ją zranić. Wydawał się wręcz zadowolony z własnej wrogości. Poczuła się fizycznie źle, więc przeprosiła go i wyszła na zewnątrz.

Znała ten typ ludzi. Ten typ duchownych. Kiedy jej matka płakała i błagała o pomoc, po tym jak została niemal zabita przez własnego męża, potrafili jej mówić, że to jej wina i powinna przepraszać Boga za grzechy, które popełniła, a które sprawiły, że tak ją doświadcza. Sally Donovan była prostą kobietą, bardzo religijną katoliczką, więc starała się naprawić własne zachowanie, zgodnie z instrukcjami księży. To wpędziło ją do grobu. Judy nie miała za złe Bogu jej straty, ale duchownym już tak. I o ile wciąż żarliwie modliła się i szukała porad w Jego słowie, jej noga nie przestąpiła progu kościoła już od wielu lat. Pastor Twinkelton tylko umacniał w niej przekonanie, że ludzie kościoła, któregokolwiek, mają mało wspólnego z Bogiem i jego słowem.
Wygrzebała z torebki papierosy i zapaliła. Pierwsze zaciągnięcie wywołało grymas wstrętu na jej twarzy i przypomniało, dlaczego nigdy nie zaczęła palić. Nienawidziła tego smrodu i uczucia duszenia w płucach, kiedy ogarniał je ten ciężki dym. A mimo to, sama czynność unoszenia papierosa do ust, zaciągania się i wydmuchiwania dymu naprawdę uspokajała. Nie korzystała z tego sposobu często, bo rzadko dawała się sprowokować do tak gwałtownego okazania emocji. A pastorowi się to udało, i to dwa razy w ciągu jednego dnia. Na swoją obronę miała straszny stres związany z ciągłym graniem postaci kuzynki Lucy i dziwnym śledztwem.
Wszyscy oni dawali jej do zrozumienia, że świetnie znają kuzynkę Lucy, wiedzą o niej wszystko, ale przecież żadne nie tylko nie widziało jej od przynajmniej piętnastu lat, ale też nie miało o niej żadnych wieści. Poza tymi od profesora, a te wykpiwali nawet jego znajomi z Uniwersytetu. Lucy była dla nich postacią mitologiczną, a oni zdawali się mieć, co zdążyła ustalić, nawet lepszy kontakt z Wilburym niż ci jego papierowi przyjaciele. Nie miała dla nich litości.
Siostrzenica, która nie widziała go od wielu lat.
Pastor, który nie miał pojęcia o prowadzonych przed Adriana badaniach.
Tak samo jego „przyjaciel”, który nie miał z nim kontaktu od jakiegoś czasu.
I ten wojskowy, o którym wiedziała najmniej. Był chrześniakiem profesora, ale póki co, nie powiedział prawie nic. Najtrudniejszy orzech do zgryzienia.

Tak zamyślona, nawet nie zauważyła wracających mężczyzn. Ocknęła się dopiero, kiedy Walker ją zagadnął. Colthrust nie zatrzymał się, tylko wszedł do gospody.
- Pogoda nam nie dopisała - powiedział. - Palisz? - zapytał wyciągając papierośnicę. Zanim zdążyła odpowiedzieć, rzucił jeszcze: - Odebraliśmy klucze. Dziwna rodzina, ale cos wiedzą. W okolicy jest ponoć niebezpiecznie. Z tego, co już wiadomo miejscowi boją się chodzić po zmroku... przynajmniej Adam Winterspoon - ogarniając wszystkie ostatnie fakty z listu, gazet i spotkań z tubylcami głośno myślał. - Z miastowych się śmieją i Adrianowi zarzucają “ku-ku” - zrobił wymowny gest przy skroni.
- A jak przychodzi co do czego, okazuje się, że sami mają podstawy do lęku... - ciągnął bawiąc się posrebrzanym pudełkiem, zapatrzony w tę samą stronę, co Lucy, a kiedy skończył obrócił ku niej twarz zastanawiając się czy w ogóle go słuchała.
- To samo usłyszałam od córki właścicieli - “nie gaś światła nocą”... - Mruknęła, zaciągając się mocno, aż rozpalony koniuszek papierosa rozświetlił jej twarz. - Z tym, że gospodyni upiera się, że wszyscy tutaj ubóstwiali wręcz wuja, a do jego badań w ogóle się nie wtrącali. Nikt się tym nie interesował, bo wszyscy tu trzymają nosy w swoich sprawach. Tak, a tu mi lata wróżka. - Dodała z zacięciem, wskazując oko.
- Też w to wątpię. W takiej dziurze każdy robi wszystko tylko nie trzyma nosa w swoich sprawach... Może chcą tylko nas nastraszyć... Kolacja była smaczna, czy jeszcze nie podano? – zapytał, zbierając się do odejścia.
- Póki rozmawiałam z właścicielką, jedzenia jeszcze chyba nie było. Ale mogłam przegapić, nie zwróciłam uwagi, bo po tej szaleńczej jeździe i jakże zajmujących rozmowach nie czułam głodu.
- A ja wręcz przeciwnie. Kiszki marsza grają. Nie oddalaj się od baru. Może oni jednak nie przesadzają z tym, cokolwiek mają na myśli, chodzeniem po zmroku. – Powiedział, skinąwszy głową na odchodne i wszedł do środka.
Postała tam jeszcze trochę, ale rozmowa z Jamesem wybiła ją z rytmu rozważań, dokończyła więc tylko papierosa, wpatrując się w ciemność, gęstniejącą z każdą chwilą. Mieli rację czy nie, miejscowi zdołali ją przestraszyć, i cała drżała, kiedy przekraczała próg gospody, zostawiając za sobą mrok i czyhające w nim nieokreślone niebezpieczeństwo.
Załapała się na końcówkę rozmowy Walkera z właścicielką, którą najwyraźniej zauroczył, bo wartkości płynących słów mógłby pozazdrościć jej górski potok. Ale nie dziwiła się kobiecie specjalnie, sama czuła do Walkera dziwną sympatię. Co mogło sprowadzić na nią kłopoty o wiele większe niż dotychczas.
Kiedy tylko James odszedł od stołu, ruszyła za nim, bąkając słowa pożegnania do pastora i zostawiając za sobą nietknięte jedzenie.
Zamknięta w swoim pokoju, jeszcze raz przejrzała wszystkie zgromadzone notatki, dopisując wnioski i zaczęła robić kolejny wpis w swoim dzienniku.
 

Ostatnio edytowane przez Sileana : 21-04-2011 o 14:30.
Sileana jest offline  
Stary 16-04-2011, 20:45   #19
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Nad Bass Harbor zapadła noc. Słońce, przez cały dzień prawie niewidoczne za zasłony ołowianych chmur, w końcu znikło za widnokręgiem. Deszcz padał jednak nadal.

„Piracki skarb” opustoszał. W środku pozostaliście tylko wy i rodzina właścicieli. Ci ostatni, starając się wam nie przeszkadzać, zajęli się porządkami w głównej sali. Zwróciliście uwagę, że pierwsze, co zrobili, to było staranne zamknięcie drzwi za plecami ostatniego z gości. Dla wielebnego było to dość nietypowe zachowanie, jak na takie małe, leżące daleko od świata, miasteczko. Znał mentalność ludzi z takich osad jak Bass Harbor. I zdarzało się nagminnie, że ci nie zamykali drzwi na noc do prywatnych domów, a co dopiero do takiego przybytku, jak gospoda.
Córka gospodarza krzątała się zwinnie zbierając naczynia ze stołów i szybko zniknęła na zapleczu, gdzie była kuchnia i prywatne kwatery właścicieli. Szczęk sztućców i naczyń oraz plusk wody sugerowały, że dziewczyna właśnie zmywa po gościach. Po przeliczeniu zawartości kasy i zabraniu urobku matka poszła w jej ślady, życząc wam dobrej nocy. Po jej wyjściu w głównej sali pozostał Samuel Virgill. Brodaty właściciel gospody zapalił fajkę i nie śpiesząc się posprawdzał okiennice na oknach.

- Idzie sztorm – wyjaśnił. – Będzie wiało, jak diabli. Radzę nie wychodzić do rana.

Zamykając ostatnią okiennicę spojrzał na was bez uśmiechu.

- Życzę państwu dobrej nocy. Gospoda jest wasza. Żona zostawiła troszkę jedzenia i picia na wierzchu, gdybyście zgłodnieli. Częstujcie się śmiało. Gdyby coś, możecie zapukać do nas. Pokój mój i żony znajduje się na końcu korytarza na parterze, o tam – wskazał ręką rzeczony korytarz.

Schował klucz od drzwi wyjściowych do kieszeni spodni i poszedł na zaplecze. Teraz naprawdę zostaliście sami. Wiatr i deszcz na zewnątrz zdawały się nabierać siły. Co jakiś czas widzieliście też rozbłysk światła między dwoma połówkami okiennic. To była pobliska latarnia morska.

Czuliście ochotę do działania, nawet troszkę do rozmów, ale przede wszystkim czuliście zmęczenie po trudach długiej podróży. Większość z was wstała bardzo rano, by zdążyć na pociąg. I teraz zwyczajnie mieliście ochotę położyć się spać.



SAMANTHA HALLIWELL

Kiedy szykowałaś się do snu towarzyszyło ci dziwne zawodzenie i łoskot ciężkich kropel deszczu walących o parapety i szyby. Za oknami widziałaś czarną plamę. Tylko gdzieniegdzie paliło się jakieś światło. Ten widok budził w tobie jakiś pierwotny niepokój. Przywykłaś już do świateł miasta – latarni, neonów, domowych lamp czy pojazdów. Tutaj, w Bass Harbor, nie było tego wszystkiego. Ciemności za oknem przerażały. Zdawały się być jakąś pierwotną, wrogą ludziom siłą, która tylko czyhała, aż zgasisz światło by pochłonąć cię na zawsze.

Zimny powiew wiatru spowodował, że poczułaś jak ciarki przechodzą ci po plecach. Dziwne myśli. Kierowana jakimś dziwnym impulsem zasłoniłaś okiennice odcinając się od królującej za oknami czarnej ulewy.

Długo nie mogłaś zasnąć wiercąc się w obcej pościeli. Pokój trzeszczał i skrzypiał, w kominie coś huczało i wyło na przemian, fale sztormu rozbijały się z łoskotem niedaleko od tawerny, na przybrzeżnych skałach. A kiedy w końcu udało ci się zasnąć śnił ci się jakiś koszmar.

Pływałaś w oceanie podczas sztormu. Unoszona na falach, niczym kawałek drewna. Nie próbowałaś walczyć z falami. Nie miałaś siły. Dopiero, kiedy silne prądy zaczęły ściągać cię w dół, pod czarne fale, zorientowałaś się, dlaczego nie wykonywałaś żadnych ruchów. Byłaś martwa. Sina z zimna, blada i pozbawiona życia. I wtedy – w swoim śnie pod lodowatymi falami – otworzyłaś oczy. I zamiast nich miałaś tylko ciemność. Gęstą jak atrament i jak atrament wylewającą się z twoich pustych oczodołów.

Obudziłaś się ze zduszonym jękiem gwałtownie otwierając oczy w wpatrując w ciemność pokoju. Przez chwilę miałaś dziwne odczucie, że nie jesteś sama w pokoju. Że w rogu, tam gdzie zalegają najgłębsze cienie, coś się porusza.

Zapaliłaś światło lampy i westchnęłaś z ulgą, kiedy blask rozświetlił mały, pusty pokój gościnny. I wtedy usłyszałaś coś dziwnego ...


OLIVER TWINKELTON


Na górze było pięć pokojów. I żadnych innych gości poza waszą piątką. Rachunek był prosty. Każdy z was wziął sobie osobny pokój. Trzy łóżka, proste umeblowanie. Warunki, do jakich w sumie przywykłeś przez lata posługi w małych miasteczkach.

Szykując się na spoczynek zauważyłeś, że nad drzwiami nie ma krucyfiksu. To też było dziwne. Ale nie aż tak. Może trafiłeś na jakieś inne ugrupowanie religijne, które nie wieszało krzyża w sowich domach, albo uwzględniając fakt, że pokój służył różnym ludziom właściciele nie chcieli nikogo zmuszać do oglądania relikwii wbrew jego woli.

Za oknem szalały żywioły, a ty położyłeś się próbując poukładać sobie myśli w głowie. Sam nie wiesz, kiedy zmorzył cię sen.

Miałeś koszmar. Był w nim jakiś mężczyzna spływający krwią. Widziałeś go, jak wbijał sobie gwoździe w udo. Widziałeś, jak miękka tkanka ustępuje przed ostrym czubkiem gwoździa i ciało spływa czerwienią krwi. Nie widziałeś twarzy masochisty, ale mężczyzna nosił długą, powłóczystą szatę, jak liturgiczna komża. Z jego ust wydobywały się dziwne mamrotania w niezrozumiałym dla ciebie języku. Rozszerzone szaleńczo oczy wpatrywały się w koślawą szybę, za którą kłębiła się ciemność. Ale nie zwykła ciemność nocy, tylko ... nie wiedziałeś jak to nazwać ... CIEMNOŚĆ. Niczym żywy organizm wyciągała swoje macki po samookaleczajacego się człowieka. Nienasycona, żądna ofiary, żywa.

Obudziłeś się gwałtownie słysząc szum oceanu i coś jeszcze. Coś, co spowodowało, że twoje serce zabiło szybciej ....


SOLOMON COLTHRUST


Nie podobało ci się to miasteczko. Nie podobali ci się tutejsi mieszkańcy. A już szczególnie pani Audrey Winterspoon. Ona nie podobała ci się najbardziej.
Coś wisiało w powietrzu, poza wonią ryb i oceanu. Coś niedobrego, coś, czego jednak nie potrafiłeś doprecyzować. Coś, co naprawdę cię martwiło.

Kładąc się zadbałeś, aby broń była pod ręką. Nie ufałeś miejscowym. Ich pozornej życzliwości. Twój ojciec chrzestny miał rację, co do nich. Coś ukrywali.

Szum oceanu, wicher dmący pomiędzy zabudowaniami oraz odgłosy ulewy uśpiły cię dość szybko.

Jak zwykle śniłeś koszmar Wielkiej Wojny. Mimo, że skończyła się ona cztery lata temu pozostawiła niezapomniane piętno na twej duszy. Nieludzka, masowa, odczłowieczona śmierć. Ciała leżące w brudnym błocie na ziemi niczyjej. Gnijące ochłapy, które kiedyś były ludźmi – pełnymi marzeń, wspomnień, nadziei i uczuć. Tam, na Ziemi Niczyjej, pomiędzy dwiema liniami umocnień, były jedynie gnijącymi kawałkami mięsa.

Tym razem jednak sen miał motyw przewodni. Wszystkie trupy miały twoją twarz. Okrwawioną, gnijącą, okaleczoną, bladą i ubłoconą twarz Solomona Colthrusta.
Kiedy usta trupów zaczęły przemawiać do ciebie chyba cytatami z Pisma Świętego, obudziłeś się zdezorientowany, jak zawsze przez chwilę nie bardzo wiedząc, gdzie się znajdujesz.

Dziwny hałas obudził cię na dobre ...


JAMES WALKER


Zmęczenie wzięło górę a i pogoda nie rozpieszczała, więc poszedłeś – podobnie jak wszyscy – do swojego pokoju. Za oknami szalał sztorm. Przez chwilę, sam nie wiedząc czemu, pomyślałeś o kierowcy, który was tutaj przywiózł. Czy dotarł na czas przed burzą do domu?
Porzuciłeś tą dziwną myśl i po zwyczajowych przygotowaniach poszedłeś spać.
Miałeś nadzieję, że rano pogoda się poprawi i będziesz mógł udać się w końcu do domu wynajmowanego przez twojego zmarłego przyjaciela.

Może to właśnie fakt, że o nim pomyślałeś tuż przed zaśnięciem, spowodowało, że Adrian ci się przyśnił.

To był dziwny sen. Nie był straszny, ale w jakiś sposób działał na twoje zmysły powodując senny lęk.

Adrian Willbury stał pośrodku jakiejś leśnej polany. Świat wokół niego wirował niczym na upiornej karuzeli. Drzewa, krzewy kamienie, ciemność nocy – wszystko kręciło się wokół niego, niczym środek płyty położonej na tarczę patefonu. Tylko, że znacznie szybciej.
Obroty były tak duże, że odnosiłeś wrażenie, iż ciało twojego przyjaciela zaraz upadnie. Ale nie upadło! Zamiast tego zaczęło się rozmywać. Jakby płonęło, lecz bez ognia i zamieniło we wstęgi dymu. Chociaż lepszym słowem zamiast „dym” byłyby wstęgi samej ciemności. Czarnej, jak atrament wypuszczany przez kałamarnice.

Poprzedzi ich ciemność

Czy ci się wydawało, czy faktycznie usłyszałeś niewyraźny szept przy twoim uchu.

Obudziłeś się przez chwile doświadczając naprawdę intensywnego i niepokojącego uczucia, że nie jesteś sam w pokoju. Czułeś się, jak dzieciak lękający potworów czających się w ciemnościach pod łóżkiem.

I wtedy usłyszałeś jakiś powtarzający się, niepokojący hałas ....


JUDITH DONOVAN


Nie byłaś zadowolona z obrotu sytuacji. Odnosiłaś wrażenie, że wielebny Twinkelton cię nie lubi, a James nie ufa. Udawanie krewnej zmarłego było trudniejsze niż sądziłaś. Przez chwilę poczułaś nawet ogromne pragnienie zrzucenia ciężaru kłamstwa ze swojej piersi i wyjawienia prawdy, lecz bałaś się reakcji pozostałych. W sumie dzień czy dwa udawania da ci taki materiał, o jakim zawsze marzyłaś. Może faktycznie profesor Willbury został zamordowany z niejasnych powodów, a wykrycie sprawców dałoby ci w Bostonie niewątpliwie dobrą pozycję wyjściową do przyszłej kariery. Ta sprawa mogła stać się przełomem w twoim życiu zawodowym. Nie mogłaś ryzykować.

Na zewnątrz szalała ulewa. Słyszałaś sztormowe fale rozbijające się nad nabrzeżnych skałach i łoskot deszczu chłoszczącego spadzisty dach. Paradoksalnie ten szum cię uspokajał. Miał w sobie coś ... porywającego. Coś kuszącego. Nie zniosłabyś chyba nocnej ciszy, jaka zapewne panowała nocami na tym odludziu.

Zasnęłaś zmęczona podróżą, ukołysana szumem wody.

Słyszałaś jakieś szepty. Niewyraźne, dziwaczne, świszczące, złowieszcze. Brakowało przymiotników by je określić w pełni. Chociaż słowo „złe” oddawało w pewien sposób ich istotę. To był sen. Nic więcej. Jednak zdawał się niezwykle realistyczny.

W tym śnie wstałaś i nie zważając na wilgotny ziąb przenikający pokój podeszłaś do okna. Zdrętwiałe od chłodu palce z trudem poradziły sobie z zamknięciem okna, ale w końcu udało ci się otworzyć je szeroko. Do środka wpadło zimne powietrze i deszcz. Coś było na ulicy, którą widać było z okna zajętego przez ciebie pokoju. Jakaś postać. Mimo ulewy, ów człowiek był ubrany tylko w lekką, białą i przemoczoną doszczętnie koszulę. Stał na dole, niczym słup lub posąg, i patrzył w stronę otwartego okna.
Wasze oczy spotkały się, mimo deszczu i ciemności. To musiał być sen, bo widziałaś jego twarz tuż koło swojej. Dokładnie i wyraźnie. W najdrobniejszych szczegółach. Był młody i nie miał oczu, tylko czarne, poszarpane dziury w bladej, wyziębionej twarzy. Dziury, z których sączył się czarny, tłusty dym. Chłopak otworzył oczy i z ust również zaczęły wydobywać mu się te straszliwe, czarne wstęgi.

Obudziłaś się. I zorientowałaś, że stoisz koło okna i próbujesz je rozewrzeć. Z drugiej strony ktoś na ciebie patrzył. Jakaś blada, lekko zniekształcona twarz. Prawie krzyknęłaś, kiedy zorientowałaś się, że to tylko twoje odbicie w mokrej, ciemnej szybie. Zadrżałaś z zimna i niepokoju.

I wtedy usłyszałaś dziwny dźwięk, który budził niepokój.




WSZYSCY

Chociaż tego nie mogliście wiedzieć, obudziliście się prawie w tej samej chwili. Gdyby ktoś zerknął na zegarek zobaczyłby, że wskazówki pokazują godzinę trzecią czterdzieści pięć. Środek nocy.

Deszcz chyba nieco stracił na sile. Wiatr chyba również. Staliście w wynajętych pokojach wsłuchując się w swoje oddechy i strząsając z powiek resztki nieprzyjemnych snów, kiedy zorientowaliście się, że coś słyszycie. Jakiś rytmiczny, powtarzający się odgłos, który dochodził gdzieś z dołu, zapewne od strony znanej wam dobrze głównej sali.

O tak! To na pewno dochodziło z dołu!

Głośny, nierówny, powtarzający się dźwięk. Jak drzwi wyjściowe, które właściciel zamykał z taką pieczołowitością, szarpane przez wiatr i uderzające raz za razem o framugę. Nie wiedzieć czemu, ale w waszych umysłach dźwięk ten brzmiał wyjątkowo złowieszczo. Jakiś irracjonalny, atawistyczny głos w waszych myślach szeptał: „nie idź tam, nie idź tam, tam jest niebezpiecznie”.

Łoskot nie cichł. Poza nim i odgłosami ulewy i sztormu nie słyszeliście żadnych innych dźwięków. Najwyraźniej nikt z dołu nie kwapił się, by zamknąć te przeklęte, nie pozwalające wam zasnąć drzwi.

Z drugiej jednak strony odkrywaliście w sobie jakiś pierwotny, zapomniany lęk. Lęk przed wyjściem z pokoju i zejściem na dół, by chociażby poszukać gospodarza. To było dziwne uczucie. Niespotykane i wcześniej niedoświadczane. Jakbyście odkryli w sobie coś, czego istnienie nigdy nie podejrzewaliście. Jakąś dziwną, płatające figle wyobraźnię. Jak dzieci same, w ciemnym pokoju, kiedy każdy cień zdaje się ożywać i ma ochotę nas porwać gdzieś, gdzie nie odnajdą nas już ukochani rodzice.

Łomot nie cichł. I chyba nie przestanie, jeśli ktoś z was czegoś nie zrobi lub wichura się nie skończy.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-04-2011 o 21:18.
Armiel jest offline  
Stary 17-04-2011, 22:36   #20
 
Takeda's Avatar
 
Reputacja: 1 Takeda ma wyłączoną reputację
Ledwo zapadł zmrok gości tawerny zaczęli zbierać się do domu. Nasi gospodarze zajęli się porządkowaniem sali i przygotowaniami do zamknięcia lokalu. W ich zachowaniu wyczułem pewną nerwowość i rozdrażnienie. Tak jak myślałem, zachowanie moich towarzyszy bardzo ich zniechęciło. Przyjęli nas pod swój dach, gdyż goście to zawsze zarobek ale wiedziałem, że po maską grzeczności kryje się głęboko skrywana niechęć. Może nie do mnie bezpośrednio, ale byłem przecież częścią tego towarzystwa i musiałem ponosić odpowiedzialność za czyny innych.
Wolałem jednak nie wszczynać awantury o to tu i teraz. Przyjdzie jeszcze czas, by zwrócić uwagę moich towarzyszy na ich niestosowne zachowanie.
Nasz gospodarz przepowiadał na noc duży sztorm i pewnie dlatego pozamykał szczelnie wszystkie okna i drzwi. Widać nocni goście są tu rzadkością, gdyż właściciel zamknął wejściowe drzwi na zamek, a klucz schował głęboko do kieszeni i wyszedł na zaplecze.

Byłem zbyt zmęczony całodniową podróżą, by porozmawiać z moimi towarzyszami. Poza tym wiedziałem, że poruszenie jakiegokolwiek tematu wcześniej, czy później doprowadzi do kłótni lub co gorsza awantury. A tego chciałem uniknąć za wszelką cenę. Rano, gdy wszystkim minie rozdrażnienie będzie można spokojnie porozmawiać o formie i stylu naszego śledztwa. To co działo się do tej pory, było do prawdy karygodne choć ze względów obyczajowych. Maniery części moich towarzyszy wołały o pomstę do nieba. Może na modnych salonach Bostonu, czy Nowego Jorku takie zachowanie było normą, ale tutaj na prowincji ludzi nadal cenili sobie tradycyjne wartości.
Pożegnałem się krótkim “Dobranoc” i udałem się na spoczynek.

Pokój był skromny. Dokładnie taki jaki był mi potrzebny. Od razu pomyślałem o naszych paniach. Pewnie obie przywykły do większych luksusów. Była jednak nadzieją, że troszkę bardziej spartańskie warunki uświadomią im jak żyją tutejsi ludzie.
Wdzięczny za ostrzeżenie gospodarzowi także sprawdziłem stan okiennic i zamknąłem szczelniej okno. Wolałem uniknąć sytuacji, gdy w środku nocy zbudzi mnie hałas trzaskających okien. Co przy silnym wietrze i tak mogło się zdarzyć. Pościeliłem łóżko i z ręcznikiem i mydelniczką udałem się na małą toaletę.
Gdy wróciłem do pokoju zamknąłem drzwi na zasuwkę i zamek.
Wtedy w oczy rzucił mi się pewien fakt. Mimo, że na szyjach rodziny właściciela zauważyłem krzyżyki, które były otwartym przyznaniem się do wyznawanej religii, to nad drzwiami brak było krucyfiksu zazwyczaj obecnego w domach katolików.
Być może nie chcieli oni zbyt otwarcie obnosić się ze swoją religią i nie chcieli nikomu narzucać swoich poglądów.
Odmówiłem krótka modlitwę i jeszcze raz sprawdziłem okna. Jak to mówią “strzeżonego Pan Bóg, strzeże”.
Zgasiłem światło i wsunąłem się pod gruby koc. Za oknem słuchać było jak silny wiatr walczy z okolicznymi drzewami, a długie sznury deszczu uderzają w moje okno. Miałem nadzieję, że jutro pogoda będzie zdecydowanie lepsza.

Obudził mnie straszny sen.
Naprawdę okropny. Rzadko miewam koszmary, ale to co ujrzałem w tym śnie. Boże... skąd w mojej głowie takie obrazy. To co widziałem było istnym szaleństwem. Gdybym jeszcze czytał do poduszki jaką tanią powieść grozy byłoby to zrozumiałe. A tak trudno było wytłumaczyć skąd te ohydne, szaleńcze obrazy wzięły się w mojej głowie.
Sam nie wiem co mną bardziej wstrząsnęło. To co widziałem, czy fakt że nie potrafiłem określić czemu mój umysł zesłał na mnie tak paskudne obrazy.
Ten mężczyzna... on musiał być szalony by robić ze swoim ciałem coś takiego...
Od razu przypomniała mi się jedna z chorych praktyk plemienia Szejenów zwana Tańcem Słońca. Młodzi mężczyźni byli podwieszani za skórę przebitą na wysokości łopatek i wisieli tak dopóki skóra nie pękła pod ciężarem ich ciała. Adrian był obecny przy takim rytuale i opowiedział mi o nim ze wszelkimi szczegółami. Władze zakazały tego typu praktyk, ale Indianie i tak potajemnie je praktykowali. Miał to być rytuał inicjacyjny dla młodych mężczyzn oraz wojowników, którzy chcieli podziękować duchom za ich wsparcie.
To pewnie stąd ten sen, pomyślałem. Wspomnienie o Adrianie przybrało tak krwawy obraz.
Uspokojony tą myślą skupiłem się na tym co mnie otaczało. Poza przerażającym senem było coś jeszcze. Coś co nie dawało mi spokoju.
Odległy szum oceanu i odległe bicie w bębny. Nie zaraz to nie bicie w bębny. Moja pobudzona snem wyobraźnia zaczęła zwykłe stukanie drzwi ubierać w fantazyjne kostiumy.
Na dole mimo starań właściciela najwyraźniej otworzyło się jedno z okien.
Nawet to logiczne wyjaśnienie nie poprawiło mi nastroju. Czułem cały czas w sercu jakiś dziwny niepokój. Coś co podpowiadało mi, żeby został tu gdzie jestem. Nie zamierzałem bynajmniej buszować po nocy po obcym domu. Uczucie strachu i zagrożenia sprawiło jednak, że czułem się bardzo rozdrażniony. Wiedziałem, że dopóki hałas nie ucichnie to ja nie usnę.
Położyłem głowę na poduszce i nasłuchiwałem kiedy właściciel wstanie zamknąć to okropne okno. Naciągnąłem koc wyżej na uszy, gdyż na samą myśl o zimnym wietrze i lodowatym deszczu, przechodził mnie dreszcz.
Skierowałem oczy ku górze i odmówiłem krótką modlitwę.
 
__________________
"Lepiej w ciszy lojalności dochować...
Nigdy nie wiesz, gdzie czai się sztruks" Sokół
Takeda jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172