Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-01-2012, 20:44   #201
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Światło dnia wpadało przez gęste koronach drzew przetrzebione i skąpe. W lesie panował zielony półmrok. Strzeliste słupy stojących na baczność drzew, trwały na posterunkach nieruchome. Las był piękny. Porastał góry i doliny wyspy od wieków świadomy wszystkiego złego, co gnieździło się na tej przeklętej ziemi. A mimo to przyroda nie odmówiła sobie piękna, jakby ręka stwórcy nie pozwoliła spaczyć jej oblicza lub wręcz przeciwnie, to demony wybrały sobie ten przepiękny zakątek ziemi za przyczółek do rozlania po świecie swego cienia. Chcąc skryć się w jego urodzie lub po prostu upokorzyć ją swą bezczelnością.

Im bliżej jednak Bass Harbor, a tym samym fizycznego miejsca Bramy łączącej życie na Ziemi ze światem nadnaturalnych, przeklętych mocy z Piekła, obie rzeczywistości mieszały się nadając okolicy atmosferę grozy. Las w objęciach zła stał w wymiarze nawiedzenia, które nie kryło już wcale swojej obecności. Gołym okiem widać było, że mrok zagnieździł się puszczając korzenie w okolicy wykrzywiając zielone mateczniki wiekowego lasu w ponure, martwe miejsce, gdzie śmierć unosząc się w oparach mgły dusiła światło i życie. Rozlana cisza zadławiła przyrodę w niemym krzyku i nawet wiatr opuścił to przeklęte miejsce nadając wszystkiemu wyraz zatrzymania w czasie drzew w zastygłym przerażeniu. Brak jakichkolwiek dzięków prócz własnego oddechu i cichych trzasków pękających pod butami gałązek sprawiał wrażenie opuszczenia lasu przez wszystkie stworzenia i samego Boga. To była martwa ziemia niczyja, a gdzieś tam za nią, w okopach ciemności i bunkrach cieni domów Bass Harbor, szykowała się do ataku armia Adumbrali.

I mimo, że z krawędzi lasu obraz miasteczka przypominał grobowiec i wymarłą, dawno opuszczoną wioskę, to brak życia wcale nie był oznaką braku obecności jego mieszkańców. Atmosfera potępienia jaka unosiła się nad portową nawiedzoną wioską wyraźnie nie kryła gnieżdżenia się w mroku zabudowań, złych duchów. Prowokowały demonstrując swą mroczną potęgę, wyzywająco szczerząc zęby w bezczelnych strzępach snujących się szczątków ludzkich ciał. Zacierające się kontury ich martwych ciał tańczyły w powietrzu innym życiem. Obudzonymi smugami ciemności, która pożerała ich materię wijąc się jak kłębowisko węży.

James niespokojnym wzrokiem omiatał domy i zabudowania gospodarcze. Ciarki przechodziły mu po ciele a strach pełzał po skórze szepcząc do ucha obietnicę śmierci jakby naprawdę trzeba było go przestraszyć. Nie było trzeba. Wystarczyło spojrzeć na miejsce aby paraliżowało ciało, zamieniając mięśnie w odmawiające posłuszeństwa drgające w spazmatycznych odruchach konwulsje, mroziło krew w żyłach, która chętnie zatrzymała by się na zawsze, byle nie zwracać na siebie wagi, gdyby nie pompujące ją wciąż naprzód, gnające jak oszalałe w piersi serce.

Adumbrali albo nie wyczuwały ich wtargnięcia na ich teren lub specjalnie ignorowały ich, gdy chyłkiem przemykali w stronę domu Reda. W jego pobliżu słychać było pierwsze dźwięki obecności innej od demonicznych zjaw. W czerwonym kościółku działo się coś równie złego, demonstrując się rytualnymi, strasznymi krzykami, które układały się w straszną pieśń. Zawodzenie potępieńców w rytualnym transie a odór zgnilizny który uderzył w nozdrza przyprawiał o zawroty głowy i pobudzał skurcze żołądka, którego podskakiwało do gardła.

James myślał, że na Wojnie Światowej widział już wszystko. Że piekło jakie ludzie sobie gotują na ziemi jest szczytem możliwości poznania tej ciemnej strony. Okazało się, że było namiastką tego, co potrafi wywołać pierwotne zło, które otwarcie wychodzi z ukrycia. W kościele byli zapewne okultyści Malcolma, który wcale nie był człowiekiem. Kto wie, może i z tych biednych, opętanych przez niego rybaków nikt nie został już sobą. Z tego co zostało z okaleczonych zwłok staruszki, zatkniętej na palu na wzgórku, biła przestroga. Człowieczeństwo opuściło wszystkich mieszkańców Bass Harbor. Tak sług Boga Morza jak i ofiar Adumbrali. A powiedzenie, że wróg mego wroga jest mym przyjacielem było bzdurą, nie pasującą wcale do rzeczywistości. Skoczą sobie te przeklęte siły do gardeł, czy nie, to miejsca dla żywego Walkera i jego towarzyszy nie było w żadnym wyniku scenariusza, gdy fala morskiej mgła lub ciemność mroku zakryje pole bitwy.

Wystarczyło spojrzeć na Złamana Wiosło by wiedzieć, że nie należy teraz drażnić tego co rodziło się w katolickiej niegdyś świątyni. James jakoś tak dziwnie spojrzał na budynek. Dom Boga? Czy jego grób?

Dom Winterspoonów był na końcu miasteczka, po drugiej stronie zatoki. Walker miał nadzieję, że koktajle Mołotowa z nafty, którymi się obłóczył oraz zatknięty na plecach kij z nasączoną szmatą, robiący za gotową do użycia pochodnię, nie będą konieczne do użycia. Że uda się im przemknąć po obraz niezauważenie, tak jak do tej pory. Zdawał sobie sprawę jak niedorzecznie musi wyglądać idą do boju z grzechotką i modlitwą w sercu, by głos nie uwiązł mu w gardle ze strachu, jeśli przyjdzie zaśpiewać w tańcu z ciemnością.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 21-01-2012 o 20:47.
Campo Viejo jest offline  
Stary 21-01-2012, 21:13   #202
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Oddech Wiewiórki był typowym śmierdzącym psim oddechem. Nie było w nim jednak niczego strasznego gdy już się otworzyło oczy i skrzywiło od zimnej, lepkiej śliny jaką psisko zostawiło na twarzy. Usłyszawszy swojego pana, zwierzak zamachał ogonem i wybiegł zadowolony z pokoju. Norman przeciągnął się głośno i kiwnął głową Larkinowi. Śniadanie. To właściwie był bardzo dobry pomysł. Nakierował więc myśli na unoszący się w powietrzu zapach bekonu i parzonej kawy. I tych rzeczy się póki co trzymał. Wiedział. Pamiętał. I bez wątpienia miał świadomość tego wszystkiego co zostało za nim we wczorajszym dniu. To było jak zamknięta teczka na biurku. Wszystko w niej było. Wszystko to czego nie chciał. Ale otworzyć ją musiał. Po prostu nie chciał tego robić jeszcze teraz. Mlasnął z niesmakiem ustami uświadamiając sobie, że nie wyczyścił wczoraj zębów. Pełne uzębienie Larkina wskazywało na to, że być może uda się pożyczyć od niego trochę proszku. Szczegóły. Minęło raptem kilka dni by zdążył o nich zapomnieć...

Przy śniadaniu z pewnym zawstydzeniem słuchał rewelacji starszego psiarza. Nie to, że jakoś bardzo starał się rozwikłać zagadkę obrazów. Ot, tyle co podczas rozmowy z panną Halliwell... jednak rozpoznawanie znaków wodnych, czy pisma takiego jak z soku cytrynowego było wręcz szkolną umiejętnością... Westchnąwszy wysłuchał do końca rewelacji samotnika.
- Są jeszcze rybacy Malcolma - powiedział odstawiając kubek z kawą. Widać było, że dziś czuje się o wiele lepiej - Nie wiem jak ich traktować, po tym co się stało w areszcie Barr. Poza pochodniami i flarami jednak może być potrzebna zwyczajna broń. Przypomniało mi się też... gdy wspomniał pan o sklepie panie Larkson... że posterunki policji muszą mieć na stanie przynajmniej jeden aparat fotograficzny. Taki przepis... W sklepie więc powinniśmy znaleźć zasobniki magnezji do lamp błyskowych. To dużo silniejsze światło niż flara, a i gorąc taki, że można pożar wywołać.

- Dobry pomysł - powiedział Larkson. - Oszacuj ile będziesz potrzebował czasu na naprawy latarni i spróbuj, jeśli dasz radę, nawiązać kontakt z tymi rybakami. Jeśli widzieli to co wy mogą zgodzić się nam pomóc. Im więcej ludzi, tym większa szansa na sukces.

- Jeśli ksiądz Malcolm dotarł do Bass przed nami... Powinniśmy przygotować się na najgorsze. Gdy rozmawiałem z nim, wydawało mi się, że po prostu oszalał. Mówił coś o jakimś swoim nowym bogu. Że to jeden z aniołów. Uznany przez kościół. Wydało mi się to wówczas oczywiście bredniami, ale to co powiedział pan Colthrust... Nie wiem panie Larkson, czy Adumbrali to jedyne nadprzyrodzone siły które będą nam zagrażać. Nie to, żeby cokolwiek zmieniało to w naszej sytuacji. Nie mamy większego wyboru... Po prostu obawiam się, że ci którzy przeżyli w Bass nam nie pomogą. Prędzej będą chcieli nas zabić.

- Rozumiem. Więc weźmieny moje strzelby. Może uda się ich przepłoszyć. Każdy, poz adumbrali, jest nadal człowiekiem. Nie powinniśmy szafować ich życiem, jednak …
Nie dokończył myśli.
Wstał idąc po broń.

Niedługo potem wyszli.

***

Ciężkie piwniczne drzwi delikatnie drżały w zawiasach przyjmując na siebie kolejne uderzenia. Idealnie rytmicznie. Jakby nie człowiek był tam zamknięty na dole, a jakaś nieugięta czasowi istota. Norman wiedział, że tak właśnie było. Ciemność odziana w korpus konstabla Bruce Wrighta nie zamierzała się poddać. Wiedziała, że w tej chwili nie mogła zrobić nic innego. Ciężkie kute drzwi piwniczne napewno bardzo długo będą stawiać opór wściekłości. Nie pozwolą by Adumbrali przedostał się do latarni w swojej powłoce ochronnej. A jego próby przedostania się bez niej, przez przerwy pod framugą i w dziurce od klucza spotkały się z bolesną porażką gdy okazało się, że całe drzwi były silnie oświetlone wszelakiego rodzaju latarkami jakie Normanowi udało się zebrać w mieście.
- Ty i ja Bruce... - powiedział cicho Dufris podsumowując swoje wyposażenie. To był ostatni moment by po coś wrócić do miasta. Ale chyba nie było takiej potrzeby. Zepsuty akumulator znalazł w garażu Reda we wraku jakiegoś starego Americana, którego najwidoczniej mechanik przywiózł skądś by móc trochę majsterkować. Niewielki silnik spalinowy udało mu się wymontować z jednego z kutrów i przytaszczyć go taczkami z portu. Kilka galonów paliwa udało mu się spuścić z baku tego samego kutra. Do tego skrzynia narzędziowa do podczepienia wszystkiego do przewodów prowadzących do żarówki latarni, jego Wesson nabity i załadowany, zestaw latarek pozbieranych w sklepie i na komisariacie, 5 zasobników magnezji do lamp błyskowych, zapałki i... biała kreda - Zabawne, że właśnie my dwaj. Zawsze lepiej mi się kumplowało z Frankiem. Bardziej książkowo i heroicznie byłoby za to z Mirandą. Ale nie. To ty Bruce. Uparty poćwiczu. Odmierzaj nam czas stary kumplu. Muszę wiedzieć, że nadal tam jesteś jeśli ma mi się udać... A teraz do pracy.
Zaczął od... kredy. Wyszedł z latarni i cały budynek ozdobił mniej lub bardziej podobnymi glifami jakie zobaczył w domu Larksona. Starał się by były identyczne, ale to akurat pewnie nie było możliwe. Nie zaszkodziło spróbować. Przez chwilę pomyślał jeszcze o Walkerze i pannie Haliwell. Zastanawiał się które z nich da radę z tym żyć. W końcu rozstał się z nimi tak jakby mieli się więcej nie spotkać. Pasowało przeprosić jeszcze za to co ich poróżniło w między czasie... Ale po tym co Norman zrobił w Bar, nie sądził by czekało go coś poza otchłanią. Grzech śmiertelny ma swoją cenę. A co do tamtej dwójki, nie musiał się długo zastanawiać. Tylko jedno.

Zabezpieczywszy dom i latarnię deskami i szmatami przystąpił do pracy nad montażem silnika i akumulatora. Nie miał wiele czasu, a do zrobienia było w bród.

- Życz mi szczęścia Bruce...

Norman Dufris otworzył teczkę.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 21-01-2012, 21:24   #203
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Od poprzedniego wieczora Sam trwała w dziwnym letargu na pograniczu świadomości. Udawanie, że wszystko jest snem marnie wychodziło w obliczu słonecznego światła.
Jednak pogodzenie się z wizją własnej śmiercią zagnieździło się gdzieś głęboko w jej podświadomości. Myśl że lepiej było zginąć jak Judith, szybko i nagle niż trwać w niewoli ducha z innego świata, nie dawała jej spokoju.
Nie chciała wracać do Bass Harbor. Pragnęła uciec tej przeklętej wyspy jak najdalej. Czuła jednak, że moc, która zaczynała tutaj panować, albo uniemożliwi im tę ucieczkę, albo wykorzysta do jako sposób na rozprzestrzenienie się w inne miejsca.
Pozostawało więc tylko jedno... walczyć i wygrać, albo walczyć i zginąć. Co ona tutaj robiła? Nie była nigdy żadną bohaterką, nie marzyła w dzieciństwie o wielkich przygodach. Dlaczego musiała stać się jednym z kawałków tej szalonej układanki?
A jednak zmieniła się przez ostatnich kilka dni. Jeśli przeżyje z pewnością nie będzie już ta samą osobą, która była wcześniej.
Kiedyś z pewnością zaprotestowałaby przeciwko dzieleni ich i tak bardzo skurczonej grupy. Teraz dziwne odrętwienie nie pozwoliło jej wypowiedzieć słów protestu.
Będzie co ma być.
Niczym bezwolna pacynka szła za Jamesem wyglądającym jakby doskonale wiedział co robi. Ona nie do końca rozumiała czego maja dokonać za pomocą obrazów i rytuału. To Walker, który chyba zaprzyjaźnił się z Indianinem musiał otrzymać od niego jakieś ważne informacje.
Może nawet uda się przeżyć...
Nadzieja zawsze umiera ostatnia.

Widok domu do którego mieli wejść ponownie przywołał w pamięci strach przed obca siłą, której nie potrafili pojąć, a która mieli podobno pokonać.
Instynktownie zbliżyła się bardziej do mężczyzny.
Był teraz jej jedyną szansą , by wyjść z tej szalonej historii w całości.
Czy aby jednak na pewno?
 
Eleanor jest offline  
Stary 21-01-2012, 22:09   #204
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY


Rozstali się pod domem Reda. Norman uzupełnił zapasy narzędzi i rozeszli się w swoje strony. Ostatni uścisk dłoni. Na wypadek, gdyby mieli się więcej nie ujrzeć. Złe myśli, ale jakie może mieć człowiek postawiony w obliczu szaleństwa, z jakim przyszło się zmierzyć tej grupce ludzi.



SAMANTHA HALLIWELL i JAMES WALKER


Złamane Wiosło, Samantha i James mieli łatwiej. Co prawda zostali w Bass Harbor, ale byli we troje. Troje żywych w zdawałoby się miasteczku upiorów. Idąc do domu Winterspoonów po ostatni obraz - który mieli nadzieję, że tam się znajdował – zdawali sobie sprawę z tego, że nie są w Bass sami. Że w domach kryją się ludzie. Ludzie, albo i nie ludzie. Póki nikt nie wchodził im w drogę, nie mieli najmniejszej ochoty tego sprawdzać i prowokować losu. Plan był prosty. Załatwić, co się da i jak najszybciej wracać na miejsce spotkania z Larksonem.

Dom Whinterspoonów stał nad zatoką. Najokazalszy w całym Bass Harbor. Wyłamane drzwi sugerowały jednak, że nie najbezpieczniejszy. Weszli ostrożnie. Towarzyszył im jedynie szum fal rozbijających się na przybrzeżnych skałach.

Obraz znaleźli w salonie, nad kominkiem. Płacząca nad kołyską kobieta. Był tam również gospodarz domu. Martwy. W ostatnich chwilach swojego życia wykrzesał z siebie resztki odwagi i zastrzelił. Wpatrywał się w ocean przez wielkie okno werandy.

Nie pozostali tutaj dłużej, niż to było konieczne. Zabrali obraz i opuścili Bass Harbor. Pozostało im tylko wrócić lasem do miejsca spotkania z Larksonem.


NORMAN DUFRIS


Las wokół latarni szumiał głośno, a Norman w pocie czoła naprawiał zniszczenia dokonane przez adumbrali. Narzędzia w jego rękach zmieniały się w symbol nadziei na to, że da szansę reszcie na zwycięstwo. Nie było łatwo. Bezmyślna furia i ciężki młotek wyrządziły znaczne szkody w urządzeniu. Ale Dufriss nie poddawał się. Dufrisowie nigdy się nie poddawali.
Co jakiś czas jedynie z niepokojem spoglądał na zegarek i na przesuwające się po nieboskłonie słońce. Samotny człowiek w latarni.



Czas płynął nieubłaganie....




SAMANTHA HALLIWELL i JAMES WALKER


Czas płynął nieubłaganie. Kiedy dotarli nad brzeg jeziora mieli już nieźle w nogach. Larkson już tam był. Miał również z sobą trzy klatki, w których nastroszone i najwyraźniej zdenerwowane siedziały sowy.
Już wcześniej sprawdzili co skrył Van Der Ghroover pod farbą, w miejscu gdzie kobieta z obrazu miała namalowane oczy.

Cytat:
Śpiewaj pieśń zmarłych na przemian z pieśnią żywych. Z każdą sową zapal jedną anielską świecę. Niech jej blask utrzyma je z daleka.
- Chwila odpoczynku i ruszamy dalej. Do indiańskiego kręgu. – powiedział Larkson. – Są tam. Dziesiątki zarażonych przez ciemność. I drugi raz tyle kręci się po lesie w okolicy bramy. Pozostaje mieć nadzieję, że Dufris da radę z latarnią.




NORMAN DUFRIS



Słońce chyli się ku zachodowi. Palce bolą od dokręcania śrub, z rozciętej o kawałek metalu dłoni Dufrisa spływa wąska smużka krwi.

Koniec.

Praca zakończona. Pozostaje sprawdzić, czy z sukcesem. Norman zaczyna rozruch maszynerii. Po kilku minutach klnie, na czym świat stoi! Ustrojstwo nie działa! Mężczyzna zaciska zęby z bezsilnej frustracji. Klnąc zaczyna szukać przyczyny.



SAMANTHA HALLIWELL i JAMES WALKER


Mrok w górzystym terenie, pośród drzew zaczyna zapadać wcześniej. Niebo granatowieje, robi się coraz ciemniejsze. Czwórka ludzi ukrywa się pośród zwietrzałych głazów oplecionych siecią korzeni. Drzewa, kamienie i krzaki dają im schronienie. Ich oczy spoglądają raz w stronę doliny, przed którą kiwają się ludzie. Dziesiątki ludzi. Kobiet, mężczyzn, a nawet dzieci. Widzieli ich twarze przez lornetki. Widzieli czarne jamy zamiast oczu. Adumbrali. Ludzie są jedynie ich marionetkami.

Tam, na końcu rozpadliny jest kamienny krąg. I brama do Otchłani. Brama, którą będą zmuszeni zamknąć. Ale aby tak się stało latarnia musi zacząć działać. Głowy ukrytych ludzi obracają się w stronę, gdzie powinno rozbłysnąć światło. Ale jest tylko ciemność.



NORMAN DUFRIS


Kolejna próba. I jest! W końcu! Silnik zagrał terkotliwe tony. Prąd znów zaczął płynąć z generatora. Norman, jak szalony, biegnie na gorę do sterowni latarni. Ze zgrozą dostrzega, że wokół zapadły już ciemności. Na niebie nie ma nawet śladu po słońcu. Są za to gwiazdy. Miriady konstelacji migocących niczym oczy zapomnianych bogów. Wszystkie zdają się spoglądać na jego desperackie próby uruchomienia morskiej latarni.

Jest już na górze. Przekręca przełączniki i krzyczy, jak dziecko, kiedy snop światła rozbłyskuje nad okolicą. Teraz tylko trzeba skierować go na koordynaty podane przez Larksona. I dotrzymać obietnicy złożonej reszcie. Postarać się, aby światło świeciło jak najdłużej, kiedy przyjdą je zgasić Łowcy.



SAMANTHA HALLIWELL i JAMES WALKER


Ciemność wsączyła się w ich serca, niczym trucizna. Latarnia pozostała zgaszona. Czarna i pusta. Norman zawiódł, albo coś się mu stało. Nieistotne. Ważne, że najpewniej już nie mogą liczyć na światło. Nie mogą na nie liczyć! Wszystko stracone!

I wtedy, kiedy mają zacząć zaciskać zęby z bezsilności i goryczy, rozbłyskuje latarnia. Przez kilka minut snop światła obraca się, ale potem nieruchomieje. Wycelowany prawie idealnie w stronę bramy. Przez szereg opętanych ciemnością ludzi przebiega drżenie. Syk, jaki wydobywa się z ust mrozi serca i krew w żyłach. Opętani odwracają się i całą chmarą ruszają w stronę światła. Niczym mordercze ćmy wabione jego blaskiem.

Kiedy hałas czyniony przez adumbrali cichnie w oddali Larkson daje znak. Teraz ich kolej! Ostrożnie, z bronią przygotowaną do walki ruszają w dół..... Powoli... Na spotkanie swojego przeznaczenia......




WSZYSCY






Jesień, 26 października 1941 roku

Samotny mężczyzna stał na szczycie wzniesienia i spoglądał na zachodzące słońce. Myślami powrócił raz jeszcze do koszmarnej nocy, podczas której rzucił wyzwanie piekłu z grupą innych śmiałków i przeżył.

Kiedy słońce skryło się w oceanie zapalił latarkę i ostrożnie ruszył w dół, do Bramy Cienia. Był nów. Ciemna noc. Miał zamiar zapalić świeczkę i pomodlić się za tych, którzy stracili wtedy życie.

Schodził ostrożnie stawiając kroki. Jego myśli znów pobiegły w stronę wydarzeń tamtej niezapomnianej nocy krwi i koszmaru. Wspominał. Ale nie były to wspomnienia miłe. Mimo, że znał krótko tamtych ludzi, zdążył zapamiętać ich wszystkich. Bardzo dobrze zapamiętać los, jaki przypadł każdemu z nich w udziale.

Pozostało tylko dopowiedzieć tą jedną noc.....

Noc śmierci, bólu i cierpienia ....

I opowieść się skończy......

Chociaż tego typu historie nigdy nie kończą się dobrze.

Idący przez ciemność mężczyzna doskonale to wiedział.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 21-01-2012 o 22:15.
Armiel jest offline  
Stary 30-01-2012, 23:48   #205
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=VUgC6215Gko[/MEDIA]

Wieczór złapał ją jeszcze gdy była w połowie drogi z Augusty. Kurs opóźniony z przyczyn technicznych. Tak powiedział kierowca autobusu gdy zapytała o przyczyną. Skinęła tylko głową i wsiadła do środka wychwytując spojrzenie starszego mężczyzny, który wydał się jej najbardziej uczynny. Wstał i pomógł jej z bagażem, gdy nawet nie udając dała do zrozumienia że nie da sama rady wsunąć go na półkę. Rana nadal jej doskwierała, a płuca czasem kłuły gdy się schylała. Potem usiadła obok niego i zamknęła oczy w oczekiwaniu aż pojazd ruszy. Dopiero po chwili złapała się na tym, że zaczyna się denerwować. Zaciśnięte na uchu torebki palce zadrżały przez krótka chwilę. Kobieta szybko otworzyła oczy i kaszlnąwszy otworzyła pośpiesznie okno na miejską ulicę.
- Wszystko w porządku, proszę pani? - spytał siedzący obok mężczyzna.
Uśmiechnęła się i kiwnęła głową, że tak. Kłamstwo wymusiło niezamierzone pieczenie w prawym oku. Szybko odwróciła wzrok na ulicę i opuszkiem palca sprawdziła, czy tusz się nie rozmazał. Te wszystkie przesłuchiwania, pytania, spojrzenia tych, którzy snuli domysły, artykuły w prasie, koszmary które nękały ją gdy wszystko pozostałe cichło... Te wszystkie wspomnienia... ci ludzie... Nic nie było w porządku. Miranda Everett, prowincjonalna nauczycielka i przedwczesna wdowa nie wyobrażała sobie by w ogóle kiedykolwiek jeszcze mogło być w porządku.

W miarę jednak jak dystans do odległego Camden malał, jej zdenerwowanie nasilało się. Wiedziała, że to niemożliwe. Zbyt nieprawdopodobne. Znał tylko jej imię. Mało to kobiet w hrabstwie nosi takie? Nie wierzyła, by to mógł być ktokolwiek z tych którzy... A jednak wsiadła do tego autobusu kierowana jakimś biernym, utajonym instynktem. Lub też może zwyczajnie chęcią wyjechanie gdzieś choćby trochę dalej. Mile jednak mijały, a to co ją tu popchnęła, zaczęło coraz bardziej wychodzić na wierzch. A jeśli jednak? Co powie? Co ma zrobić? Nie wzięła ze sobą nawet żadnych kwiatów, ani niczego... Wyciągnęła z torebki stare wydanie Dzieci Kapitana Granta i wyjęła ze środka zakładkę: zwinięty na pół telegram jaki otrzymała kilka dni temu od pracownika poczty w Bangor. Treść nadano z placówki kurierskiej w Camden. Adresowana była przez jakiegoś lekarza. Przedstawił się jako Clark Newt. Wykosztował się, bo całość przekazu była wcale nie krótka. W bardzo grzecznych słowach pytał, czy byłoby jej bardzo nie na rękę gdyby przyjechała do niego dokonać identyfikacji nieznajomego mężczyzny, którego rybacy znaleźli na plaży parę dni temu w zatoce Penobscot. Opisał jego wygląd skrótowo acz dość dokładnie i zaznaczył, że jeśli nie jest to możliwe, a i tak byłaby skłonna pomóc, to spróbuje zaaranżować przyjechanie do niej. Zaznaczył też, że jedną z przyczyn dla których zwraca się właśnie do niej jest fakt, że mężczyzna parokrotnie wymienił jej imię. Przeprosił, że nie może podać innych przyczyn, ale nie wydały mu się one stosowne do korespondencji telegraficznej.
Już samo ostatnie stwierdzenie budziło pewien niepokój. Drażniło wyobraźnie. Lekarz równie dobrze jednak mógł mieć na myśli koszt wdawania się w szczegóły. Tylko dlaczego nie wysłał listu?
Z opisu nie wynikało by mógł to być ktokolwiek z Bass. Panowie Walker i Colthrust również nie bardzo pasowali. To jednak tym bardziej drażniło. Prawdę powiedziawszy, gdyby nie koszmarna konotacja minionych dni, zabrzmiałoby to wręcz fantastycznie. Jak początek jakiegoś tajemniczego opowiadania, z którego wyniknie podróż w odległe kraje i niesamowite odkrycia. Miranda jednak jedyne co czuła to wiszący nad nią strach. Vernowska przygoda nie znajdywała zaczepienia w jej wyobraźni. Bała się, zarówno że cała sprawa okaże się pomyłką jak i że rzeczywiście kogoś pozna. Chciała wrócić do domu. Do babci w Bangor. Nie chciała tu być. Słyszeć rzężenia silnika. Ciężkiego oddechu starszego mężczyzny na miejscu obok. Czuć podskoku kół na każdym wertepie. Schowała twarz w dłoniach i rozpłakała się cicho.

W Camden wysiadła jako jedyna. Było już dobrze po zmroku, ale w większości domów nadal paliły się światła. Ruszyła w kierunku wskazanego jej przez kierowcę posterunku i na miejscu poprosiła, aby ją odprowadzono do lokalnej lecznicy. Zapewne normalnie nie nękała by pana Newta o takiej porze, ale nie sądziła by dała radę usnąć gdzieś w tym mieście nie przekonawszy się wcześniej. Również pan doktor decydując się na wysłanie telegramu, przyznał się pośrednio, że w jakiś sposób zależy mu na sprawie i nie powinien mieć za złe późnego najścia. Jeden z posterunkowych, radosny chłopak o niezbyt rozgarniętym oblicz, z chęcią przystał na jej prośbę. W czasie krótkiego spaceru dowiedziała się gdzie trzeba uważać na bezpańskie psy, dokąd prowadzą wszystkie drogi z Camden i ilu interwencji dokonał w tym roku posterunkowy Briggs. Bez żalu przyjął jej zdawkowe odpowiedzi na temat tego czy do kogoś przyjechała i czy mógłby być jeszcze pomocny w jakiś sposób. Przez chwilę nawet rozważała, czy nie poprosić go o uprzedzenie w tutejszym hoteliku, że będą mieli gościa, ale w ostateczności zrezygnowała z tego pomysłu. W nieco lepszym nastroju dotarła w jego towarzystwie do niewielkiego budynku opatrzonego szyldem z charakterystycznym symbolem litery H gdzie podziękowała mu za odprowadzenie.

Światło w przedpokoju zapaliło się po około trzecim dzwonku. I to po tym jak już się odwróciła by pójść do hotelu. Z przedopkoju doszedł jej odgłos otwieranej szafy i zaspany męski głos oznajmiający, że “jeszcze momencik”. Gdy drzwi się otworzyły zobaczyła niskiego mężczyznę w kurtce zarzuconej na szlafrok. Na oko miał trochę ponad czterdzieści lat. Okrągłe, dość grube okulary i równo przystrzyżone wąsy i brodę. Uniósł wyżej trzymaną w ręku lampę by rozpoznać twarz gościa.
- Dobry wieczór - powiedział spojrzawszy na nią powoli przytomniejącym wzrokiem - W czym mógłbym pomóc?
- Dobry wieczór, panu -
powiedziała powoli. Nie udało się stlumić napięcia w głosie. Właściwie nie było żadnych powodów by je skrywać - Nazywam się Miranda Everett.
Meżczyzna opuścił lampę i poruszywszy kilka razy bezgłośnie ustami jakby nie za bardzo wiedzial co odpowiedzieć, uśmiechnął się.
- Och... strasznie się cieszę. Proszę mi wybaczyć. Nie spodziewałem się, że tak prędko pani... proszę wejść. Proszę. O tędy. Pani pozwoli, że wezmę walizkę.
Z ulgą przyjęła fakt poczciwej dobrotliwości doktora jaką zdawał się epatować. Jakoś miała wrażenie, że łatwiej będzie jej to wszystko znieść przy kimś takim. Odwzajemniła uśmiech i weszła do środka przekazując mu swój bagaż. Przedpokój został przerobiony trochę na recepcję. Tutaj prawdopodobnie normalnie pracowała pielęgniarka. Prowadziły stąd jedne schody na piętro domu, oraz drzwi na wprost od wejścia.
- Nazywam się Newt - powiedział pomagając jej w zdjęciu płaszcza - To ja do pani telegramowałem. Może przygotuje jakiejś herbaty? Jest pani głodna? Strasznie przepraszam za mój... stan. Właściwie później kładę się spać, ale wygląda na to, że zasnąłem nad lekturą.
- Proszę sobie nie sprawiać kłopotu panie doktorze - powiedziała odruchowo mimo tego, że jego pytanie rzeczywiście uświadomiło jej kłujący głód. Widząc zawiedzione spojrzenie mężczyzny poddała się - Będę bardzo wdzięczna za herbatę.
- Już, oczywiście - odparł rozpromieniony - Proszę tymczasem na górę do mojego biura. I bardzo proszę mi wybaczyć panujący tam bałagan.
Gdy weszła po krętych i skrzypiących okropnie schodach na piętro drzwi były otwarte wyłącznie do biura. Nie była pewna, czy chce tu wchodzić. Podróż była długa. Chciała już wiedzieć. Uspokoić się. Mieć świadomość, że jutro rano wróci autobusem powrotnym. A nie wkraczać w świat doktora Newta. Zajrzała jednak do niego. A określenie “bałagan”, którego użył było naprawdę delikatne. Biuro mimo iż było bardzo dużym pomieszczeniem, sprawiało wrażenie strasznej ciasnoty. Całość pomieszczenia była zagracona papierami, książkami, prasą, a nawet fiolkami i słoikami z jakimiś preparatami. Przez pokój prowadziły trzy szlaki wręcz. Jeden prowadził do biurka przy oknie, drugi do potężnego regału z książkami, a trzeci do polówki, obok której paliła się mała lampka nocna.
- Herbata zaraz będzie - usłyszała za sobą jego głos - proszę, proszę... o tędy - rzekł prowadząc ją w stronę biurka gdzie okazało się, że pod jednym ze stosów papierów było ukryte drugie krzesło. Ręką zgarnął wszystkie zalegające na blacie papiery, oraz butelkę po syropie klonowym, w którym cokolwiek pływało, bynajmniej nie miało barwy syropu i postawiwszy na środku talerzyk z herbatnikami i wyglądającym całkiem świeżo ciastem, odsunął krzesło by mogła usiąść. Potem usiadł po drugiej stronie biurka i... milczał z uśmiechem się jej przyglądając. Nie wydało jej się to niegrzeczne, ale ostatnią rzeczą jakiej dziś potrzebowała to krępujące milczenie.
- Wspominał pan doktorze o przyczynach, z powodu których uważa pan, że jestem TĄ właściwą Mirandą.
- Ach, tak... chwileczkę -
to powiedziawszy wstał i skierował się do swojej polówki obok, której leżała sterta czasopism - Gdzieś to tu miałem... Widzi Pani... Sporo czytałem o wydarzeniach jakie miały miejsce na wyspie Acadia. To bardzo interesujaca historia. Tak bardzo wręcz, że aż niemożliwe by całość wyssano z palca.
Skrzywiła się po tym wstępie.
- Strasznie mi trudno powstrzymać ciekawość i jeśli mi się to nie uda, to proszę mnie po prostu zrugać. Wszak nie zaprosiłem tu Pani by zamęczać pytaniami... No do licha... gdzieś to tu było... W każdym razie w prasie padło pani imię i nazwisko jako jednej z tych, którym udało się opuścić Bass Harbor. Tym sposobem, udało mi się do Pani dotrzeć. No ale nie o tym chciałem... kurier ellsworth... nie... nie to. W zeszły poniedziałek załoga jednego z kutrów wracających z morza, dostrzegła mężczyznę leżącego wśród kamieni na wybrzeżu. Bali się, że nieboszczyk, ale się mylili. Zabrali go i prznieśli do lekarza. Do mnie znaczy. Mężczyzna był cały blady i siny z wychłodzenia i wycieńczenia, ale widać było już na pierwszy rzut oka, że żywy. Odziany w podarte i zniszczone ubrania, na których w kilku miejscach dostrzeglem krew. Bardzo zarośnięty. Może z któregoś kutra z innych miast wypadł, sobie pomyślałem. Choć na rybaka nie wyglądał. Ubranie może i zniszczone, ale na pewno nie stare. Przyzwoity materiał. Choć nie wiem czemu nadpalony. I buty niezgorsze. Z miasta ktoś najpewniej. Niestety nic innego przy sobie nie miał. No ale poprosiłem, by popytano w sąsiedztwie czy coś wiedzą. W między czasie udało mi się nieszczęśnika jakoś wyprowadzić. Gdy jednak doszedł do siebie, kilka razy tylko zapytał o... no właśnie chyba Panią i nic więcej nie udało mi się od niego dowiedzieć. W okolicy nikt nic nie wiedział, aż tu nagle dotarła do nas informacja o Acadii. Strzęp zaledwie, no ale połączyłem kilka kropek i zaczęło mi coś powstawać. Policjanci chcieli go jak włóczęgę wywieźć do jakiegoś azylu, ale powiedzialem im że jes jeszcze zbyt chory. Rozumie Pani. Poprosiłem na poczcie o... no. Mam! - rzekł entuzjastycznie i podszedł do niej kładąc na biurku gazetę - O tu. “W dwa dni przed tajemniczym incydentem aresztowani zostali w Barr Harbor przyjezdni czterej mężczyźni o czym poinformowano policję w Bostonie. Nam udało się ustalić tożsamość wszystkich czterech. A byli nimi: Solomon C., wielebny John M., Norman D., oraz James W..” I coś mnie tknęło. Wielebnego wykluczyłem na samym początku. Co do pozostałych trzech sprawa wymagała ode mnie trochę poszukiwań. Ale... znalazłem - pochwalił się z uśmiechem i pokazał jej numer Gońca Bostońskiego o dacie sprzed miesiąca - Proszę spojrzeć. “Grupie śledczych z Waszyngtonu udało się we współpracy z policją aresztować nieuchwytnego do tej pory Johna “Siekierę” Thomsona” ściganego za liczne morderstwa i napady z bronią. Akcją dowodził młody funkcjonariusz nowo powołanego do życia biura śledczego, agent Norman Dufris”. Proszę. Tu jest jego zdjęcie. Oczywiście pewnym być nie można, jak to ze zdjęciami, w zasadzie w ogóle prawie go tu nie widać... ale jak na mój gust, to chyba jego wyłowili nasi rybacy.
Miranda milczała. Chyba długo, bo doktor zdążył wyjść i wrócić z herbatą. Ona w międzyczasie pośpiesznym wzrokiem omiatała treść artykułów. I zdjęcie. Na zmianę. Nawet nie czytając. Zaledwie wychwytując pojedyncze słowa. Tylko upewniając się. Serce biło jej coraz szybciej i szybciej. Miała się oszczędzać. Nie denerwować. Ale jak to możliwe? Przecież wyjechał dawno temu... Przecież...
- Soku do herbaty? - zaproponował doktor.
Kiwnęła głową. Sięgnęła następnie po filiżankę i upiła nieco. Zbyt pośpiesznie bo usta sobie sparzyła. Wzięłą herbatnika rozgryzając go szybko i przełykając nerwowo. Krusząc większą część ciastka w dłoni.
- Mogę go zobaczyć?
- Oczywiście -
doktor przytaknął - Właściwie nic mu już nie jest. Po prostu zachowuje się jakby nic go nie dotyczyło. Od tamtej pory nic nie powiedział. Zwykle po prostu stoi przy oknie i wygląda na wybrzeże. Na zewnątrz nie wychodzi. Już mi siostra Rosy głowę suszy, że przybłędę żywimy... Proszę za mną.
Wyprowadził ją ze swojego biura, po czym zeszli na dół. Czuła, ze serce jej mocniej bije. Nawet nie wiedziała dlaczego. W głowie w ciągu tych kilku chwil wrył się niewyraźny zarys konturów twarzy Normana. Tyle lat...
Zatrzymała się.
Doktor obejrzał się na nią nie rozumiejąc w czym rzecz. Nie spodziewała się, że zrozumie. Musiała sama... Poszła. Przeszli przez salę zabiegową i dalej na tyły domu. Pan Newt otworzył drzwi z klamki. Zobaczyła go. Nie spał. Tak jak wspominał doktor. Stał przy oknie i wyglądał przez nie. Gdy weszli do środka, powoli odwrócił się w ich stronę i spojrzał na Mirandę. Jakby z ulgą. Po chwili uśmiechnął ciepło.
- Miranda...

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=OtDx5oHF_UQ&feature=related[/MEDIA]

Turkot generatora znajdującego się na balkonie latarni był jak muzyka. Dysza zapluwała się co jakiś czas przez kilka długich jak wieczność sekund, trzymając nadal w napięciu. Tempo silnika jednak pozostawało niezmienne i żarówka kontrolna, którą pociągnął na parter latarni żarzyła się jasnym, oślepiającym światłem. W powietrzu czuć było zapach paliwa. Norman czekał z przymknął oczy uśmiechnąwszy się do siebie.
- Tak Bruce... - powiedział do nieustającego w zamiarach zniszczenia piwnicznych drzwi swojego ostatniego kompana - To co zrobią z wami James i Samantha nie spodoba Ci się. I nic na to nie poradzisz. To koniec. To już nie zależy od nas.
Wyjrzał przez szparę za okno. Zmierzch już zapadł na dobre.
- Teraz to na ich barkach spoczywają losy Bass. Może też Maine. Może też nawet całego świata - rzekł z pewnym rozbawieniem - Na pewno naszego życia. Albo Ty, albo ja, Bruce. Tego możemy być obaj pewni. Pytanie, czy Twoi przyjaciele przyjdą spróbować to zmienić. A wierz mi... - urwał na chwilę przypatrując się czemuś w ciemnościach nocy. Sięgnął po latarkę i skierował ją w stronę skalistego podejścia do latarni. Ludzkie sylwetki. Mnóstwo. Mieszkańcy Bass - przygotowałem się Poćwicz.

Glify mimo swej niedokładności zdawały się przez pewien czas zdawać egzamin. Z nieruchomego tłumu mieszkańców mało kto miał dość siły by przebić się przez zaklętą w normanowych bohomazach magię. Wesson rozprawiał się z każdym z nich. Szeroki kaliber i duża siła powalająca umożliwiały Normanowi na oszczędne gospodarowanie amunicją. Zabijał ludzi z przerażającą i trochę fascynującą wprawą. Jednego po drugim. Kobiety również. Dzieci również. Położył trójkę Virgilów i rodzinę Fishera. Ciemność kłębiła się w ich ciałach. Nawet nie poczuł kiedy zaczął płakać. Po prostu robił to co do niego należało. Determinacja jednak musiała dotyczyć także Adumbrali, bo z każdą chwilą atakujących robiło się coraz więcej, a naboi mniej. Opętani przez Ciemność ruszyli większą grupą. W mroku mignęły sylwetki kogoś... chyba ludzi Evansa. Drewniane ściany domu latarnika zadrżały od wściekłych uderzeń. Glify straciły moc. Norman uciekł do parteru latarni i zamknął za sobą wszystkie drzwi. Chwycił przygotowany wcześniej młotek, deski i gwoździe. Ataki Bruce’a odmierzały kolejne uderzenia młotka. Stąd wyjścia były cztery. Jedno wiodło krętymi schodami na szczyt budowli. Drugie, mocno już sfatygowane wyjście piwniczne nadal znosiło razy jakimi okładał je Bruce Wright. Trzecie wiodło na zewnątrz. Zabite wielokrotnie deskami zaczęło przyjmować pierwsze ataki Adumbrali. Czwarte łączące latarnie z domkiem latarnika były najsłabiej zabezpieczone. To tu jednak agent zamierzał bronić się najdłużej. Okrąg z lamp i latarni celował jasnymi wiązkami we wszystkie otwory jakimi demony mogły się do niego dostać. Stał na środku i załadował do broni ostatnie sześć pocisków. Ładunki z magnezją czekały przygotowane do użycia. Żarówka testowa skrzyła się jasno.

Nazywam się Norman Dufris. Nazywam się Norman Dufris. Nazywam się Norman Dufris.

Walenie przechodzi w jakąś potworną kanonadę. Odpadają pierwsze deski od naprędce zabitych drzwi do domku latarnika. Nazywam się Norman Dufris. Boże dopomóż mi. Boże wybacz mi. Jezu, Jezu, Jezu... Przecież ja nie chcę umierać. Nie chcę tu w ogóle być. Górna dykta drzwi wpada do pomieszczenia. Teraz już widzi ich wyraźnie. obojętne twarze. Mrok kłębiący się w ustach i oczach. Macki ciemności chciwie pełznące w jego kierunku. Norman cofa się w pierwszym odruchu. Chłód pojemnika z magnezją przypomina mu jednak, że nie... jeszcze nie... Zasobnik rozbija się o framugę rozsypując szary proszek na całe wejście. Huk wystrzału z Wessona tylko o ułamek sekundy uprzedza oślepiający rozbłysk jasności. Niesłyszalny dla ludzkiego ucha wrzask przeszywa powietrze gdy na podłogę upada kilka czarnych kamyków. Przez wykrzywioną strachem, spoconą twarz Normana przechodzi grymas ulgi. Magnezja działa. Zabrawszy ze sobą jedną z lamp wycofuje się na pierwsze stopnie schodów i przygotowuje następny zasobnik. Zawiasy drzwi piwnicznych i frontowych rozlatują się prawie w tym samym momencie. Z domku latarnika wyłaniają się następni Adumbrali.
- Won!!!!
Drugi zasobnik rozbija się o podłogę parteru. Iskra z wystrzelonej kuli ponownie sieje zniszczenie w szergach Ciemności. Jednemu z odzianych w grubszy sztormiak demonów udaje się przetrwać rozbłysk. Przewraca się jednak na schody próbując sięgnąć nóg Normana. Kopniak zrzuca go na środek między lampy gdzie jest już Bruce. Konstabl ma ręce zdarte do białej kości. Krew spływa po nich gęsto i wartko. Mina dawnego kumpla jest zupełnie obojętna. Trzeci zasobnik magnezji wysyła go z powrotem do otchłani. Potem czwarty, piaty i ostatni. Wesson upada na stopnie schodów za pędzącym na szczyt latarni młodym agentem. Szybko zostaje zadeptany przez liczne stopy.

Norman wypada na balkon latarni. Wielka lampa nadal celuje swój przeszywający strumień gdzieś w środek lasów Acadii. Przelotna myśl, by odwrócić latarnię na zejście na schody. W ten sposób przeżyje. W ten sposób napewno będzie żyć. Zamyka klapę i kładzie się na niej. Teraz już tylko jego ciało i grawitacja są jego jedynymi brońmi. Odwrócić latarnię. To tylko chwila, jedna chwila i ocaleje.

Nazywam się Norman Dufris. Nazywam sie Norman Dufris. Nazywam się Norman Dufris.

Nie. Chcę żyć! Chcę żyć do cholery! To nie ma sensu. Oni już nie żyją. Poszli do samego serca. Weszli tam i już nie żyją, a Ty możesz się uratować! W Bass nie ma już nikogo. Nikt nie ocalał! Dla kogo Ty to robisz???


Niezdecydowanie prysło. Ciało agenta cieżko spoczęło na podrygującej od kierowanych od spodu uderzeń, klapie. Norman westchnął i uśmiechnął się ciepło.
- Miranda...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 30-01-2012 o 23:56.
Marrrt jest offline  
Stary 02-02-2012, 00:46   #206
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Droga przez las trwała nie wiadomo ile. Mogła to być godzina lub tylko dziesięć minut. James skupiony na tym co się ma stać, nie czuł upływu sekund, minut, godzin. Jakby czas się zatrzymał i pochylił nad wyspą. Szedł z rękoma opuszczonym wzdłuż tułowia w rękach niosąc przedmioty z garażu Reda. Drzewa stały smutne i przestraszone. Ściółka chrzęściła pod miarowym krokiem butów. Nie szedł ani jak baran prowadzony na rzeź ani jak Szymon z Cyreny. Na spotkanie ze śmiercią szedł dumnie wyprostowany i tylko w w spoconych dłoniach i suchym gardle czaił sie ten sam strach, który przeglądał się w jego dziwnie zmienionych oczach. Błyszczały. Nie łzy. Nie odblask pochodni. Nie zalewający czoło pot. I nie zwykły strach, który stał się jego najlepszym przyjacielem. Lęk. Że nie jest gotowy na śmierć. Ze cała jego skulona dusza wyrywała się z ciała z głębi wnętrza niespokojnie zerkając z pogrążonego w mroku serca na świat przez drugą stronę lustra oczu.

Schodzili w dół. Leśny teren opadał coraz niżej aż znaleźli się w dolinie tonącej w mroku. Jak mówił Złamane Wiosło była to Dolina Cienia. Zza głazów razem z Samanthą, Wiosłem i Larksonem obserwowali przez lornetki jak w blasku księżyca snuły się między kamieniami mieszkańcy Bass Harbor. Nie jak ludzie. I nie jak zwierzęta. Jak trudny do określenia tłum perfidnie inteligentnych istot uwięzionych w ograniczonych ludzkich ciałach. Spoglądały w stronę klifu. Latarni. Tam gdzie Norman Dufirs heroicznie walczył o światło. Ich promyk nadziei. Zarys wieży jak zgaszony knot świecy na tle brudnego nieba sterczał na skale symbolizując samotność tego człowieka, co w pojedynkę brał się za rogi demonów. Musiał żyć. Musiał. I tak przecież musiało być, bo głowy zarażonych jak w transie wypatrywały w tym samym kierunku. Na latarnię. Jakby widziały to czego oni nie mogli dojrzeć. Musiał walczyć. A może już zginął? Dlaczego demony tkwiły przy bramie?! Dlaczego nie jakby cierpliwe gapiły się w ciemność? Były spokojnym obserwatorem czy równie strwożonym kłębkiem nerwów? A latarnia uparcie trwała nieożywiona. Nieruchoma, posępna i martwa. Już ruina czy jeszcze stos czekający by wystrzelić ku niebu żywym ogniem?

Teraz każda sekunda była niekończącą się pauzą. Spowalniała. A krew coraz szybciej tętniła w skroniach, gdy panika zaczynała wchodzić na plecy Walkera. To koniec? Nim się zaczęło?

Blask oślepił przyzwyczajone do ciemności źrenice, gdy światłość uderzyła strumieniem w polanę. Wraz z jasnością wlało w serce radość. Mieli szansę. Norman żył. Uratował ich, a przynajmniej skazując siebie na nierówną walkę dał im płomyk nadziei. Cień szansy. Jedyny moment w którym mogą osiągnąć to do czego żyli. Ich dotychczasowe życie zatrzymało się w momencie do którego odstało od chwili narodzin. Powołani do rzeczy niemożliwej mieli w swoich słabych rękach losy wyspy, kontynentu, świata. Demony jak na komendę ruszyły na spotkanie Dufisa. Ich wściekłość i potęga biła na odległość rządzą mordu. A oni nie mogli pomóc temu, który się poświecił. Nie. Mogli! Mogli pokonać Bramę! Musieli! Jedyna szansa. Trzydzieści minut. Tyle mieli czasu.

Na znak Larksona jak duchy zsunęli się w głąb doliny.

Polana była znajoma. Ze snu Adriana. Tym razem drzewa stało nieruchomo okalając zieloną połać trawiastej łąki i tylko płomienie pochodni tańczyły na tle czarnego nieba. Przyroda znieruchomiała i tym co się ruszało między pniami okazały się Adumbrali, co zostały na straży. Zarażeni ciemnością – ludzkie marionetki w rękach demonów – wyszły im na spotkanie. Nie było ich wielu. Niegdyś zwykli ludzie. Bliźni. Staruszkowie, kilka kobiet i dzieci. Dzieci. Czy nie zadrży mu ręka w rytm serca gdy będzie musiał podnieść na nie rękę? Nie. Bo w ich malutkich, wątłych sylwetkach kłębiły się demony. Wypełniały je szczelnie pradawnymi siłami nieugiętego zła zagnieżdżonego się w ich niewinnych ciałach. Walker ruszył z miejsca na spotkanie dwóch pierwszych wraków. Starowinka z dużymi oczyma, z których wylewał się mrok oraz ustami z których unosiła się gęsta smuga czarnego dymu co drgał i zwijał się na boki własnym życiem. Z początku szedł wolno, lecz pewnie, sprężystym krokiem przyspieszając z każdym kolejnym. Jakby potrzebował rozpędu pewności siebie. Kiedy był całkiem niedaleko juz biegł. Poprawił w dłoni uchwyt sękatego kija pochodni. Ogień zajadle trawił sam siebie rozwiany jak końska grzywa w pędzie pod oporem zimnego powietrza być może ostatniej lub raczej wiecznej nocy. Trzy metry. Dwa. Demon wystawił ręce i otworzył szeroko usta. Szczęka osunęła się dużo niżej niż powinna. Z czarnego jak czeluść studni bez dna gardła wystrzeliły mroczne macki Adumbrali. Lecz demon zamarł w miejscu skamieniały. Znajomy odgłos grzechotki już płynął zza pleców Walkera a wraz z nim miarowe rytmy znajomej indiańskiej pieśni. Osadził demony w pół kroku.

Pochodnia uderzyła w twarz staruszki przewracając ją na ziemię. Kolejny zamaszysty cios płonącego oręża wraz ze snopem iskier skosił małego chłopca. Dźwięk jaki wydał z siebie był nieludzki. Poprawił obcasem miażdżąc czaszkę dociśniętą do głazu. Może chociaż dusza zazna ukojenia, pomyślał James, gdy mózg zachlapał ku spodnie.

W ostatniej chwili uniknął wystrzelonej macki demona w przebraniu rybaka. Odskakując na bok widział katem oka jak w kamiennym kręgu zalanym światłem latarni Złamane Wiosło tańczył spiwając szamańską mantrę. Larkson zajął się tym, który zagrażał Walkerowi. A Samantha? Była. Żyła. Walczyła.





Dzięki indiańskiej pieśni walka była krótka. Weszli w krąg kamieni. Ustawione były na sztorc, centrycznie czarne obeliski, a wewnątrz pierwszego obwodu były mniejsze. Tworzyły drugie koło. Lodowaty jęzor zimna przeszył na wskroś ciało Jamesa przejmując go do szpiku kości, gdy tylko znalazł się między kamiennymi okręgami. Nie wiedział czy to był inny wymiar czy po prostu to strach, który ze zdwojoną siła uderzył w jego rozpalone adrenaliną ciało. W jednej chwili chciał uciekać. Lecz ten sam strach skutecznie go sparaliżował. W centrum kręgu, którym była Brama Ciemności, działo się cos nadprzyrodzonego. To było widać i czuć. Cos miało stać się złego, natychmiastowego i nieodwracalnego. Potężna moc pierwotnego zła zdawała się nie mieć równej sobie siły, która mogłaby ją ujarzmić. Jakby byli naiwni! Spojrzał na Samanthę. Była symbolem życia. Wiedział, że nie będzie mógł jej pomóc. Ochronić. Że jest za późno. Będzie? Chciał. Miał ochotę. Ją pocałować. Aumbrali wychynęły z czeluści otwartej bramy... Nie jest za późno! Trzepaniu rzęs przestraszonej kobiety i łomotaniu serca Wakera zawtórował szum skrzydeł. Oto sowa wzbiła się z podniesionej ręki Larksona rzucając się zajadle na demony! Odwieczne duchy znieruchomiały tak samo jak wszystkie mięśnie Jamesa.

- Teraz! – krzyknął Złamane Wiosło poświęcając się bez reszty rytualnemu tańcu.

Więc to jeszcze nie koniec? Więc Brama Otwarta a rytuał się nie skończył? Syn senatora nie nadążał i tylko ponaglenie Larksona do walki wyrwało go z paraliżu, gdy zdał sobie sprawę, że w stronę zalanego światłem kręgu na samotnej polanie ze wzgórz zaczęły napływać rzesze zarażonych ciemnością.

Oderwał się od myśli i strachu przecinając je jak miecz gordyjski, co sprawdziło się przynajmniej w kwestii zwątpienia. Walker wybiegł z kręgu z ulgą rejestrując zmianę temperatury na przyjemny chłód nocy, który w porównaniu z nagim mrozem wnętrza kręgu obelisków był jak ciepła letnia bryza. Dopadł do kanistrów, które taszczył z Bass Harbor. Rzucił jednym daleko na lewo a sam zaczął biec w przeciwnym kierunku. Był szybki. Kiedyś grał w akademickiej drużynie basebola. Teraz z benzyną, niczym od bazy do bazy, biegł rozlewając płyn od drzewa do drzewa. Długo to trwało! Za długo! Nie zdąży! Smród charakterystycznego oparu drażnił mu nozdrza, a on witał go w uniesieniu z przyjemnością. Nie zwracał uwagi na już całkiem blisko będące demony. Zakreślając połokręg wdłóż linii drzew okalających polanę biegł w rytmie wypełniajacej Dolinę Cienia rytualnej muzyce i dopadł do drugiego, pełnego baku. Przed nim było drugie tyle do zrobienia. Lakson i Smantha musieli powstrzymać te demony, jeżeli wyjdą z lasu nim on skończy dzieło. Jedna iskra. Jeden płomień. Jedna nadzieja rozpali pierścień ognia. Cieśnienie i indiańska muzyka wypełniały mu uszy, głowę, w jej rytmie biegł dalej nie zwarajac uwagi, żę benzyna w potrząsanym w naprędce karnistrze zalewa mu rękawy i koszulę. Wznieci ścianę jasności, która ochroni ich przed ciemnością. Już nie modlił się. Działał. Wierzył w to. I miał nadzieję. Że ogień miłości pokona piekielne zstępny Szatana. A on w tym pomoże pistoletem racowym w rytmach indiańskiej grzechotki. Nie było mu wszystko jedno, lecz wiedział, że jeśli zginie w płonieniach oddając życie za te całego świata, zyska życie wieczne, tracąc jedynie ciało.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 02-02-2012 o 00:51.
Campo Viejo jest offline  
Stary 02-02-2012, 17:26   #207
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Dom Whinterspoonów był równie wymarły jak reszta osady. Jego właściciel spoglądał martwymi oczami na zatokę. Krwawa dziura z boku głowy i leżący przy opuszczonej w dół dłoni pistolet sugerowały, że sam zakończył swoje życie. Czy samobójstwo było właściwą drogą ucieczki? Czy Adumbrali mogli zająć martwe ciało? Może skoro byli w stanie kontrolować ciała mimo licznych obrażeń jakich doświadczały. Jednak czy dla trupa miało to jakieś znaczenie?
Samantha nigdy nie przypuszczała, że spoglądając na martwe ciało można być tak obojętnym. Czy człowiek może do wszystkiego się przyzwyczaić? A może po prostu człowieczeństwo umierało w niej kawałek po kawałku z każdą chwilą, gdy wzrastała jej wiedza i doświadczenie z obudzoną w tym miejscu siłą?
Może nie została naznaczona fizycznie, jak Solomon czy Lucy, ale w jej umyśle dokonywało się spustoszenie.

Bez słowa nieniepokojeni przez nikogo opuścili budynek, a potem także Bass Harbor. Gdy ostatnia wiadomość została odczytana ruszyli do miejsca ostatecznego przeznaczenia.
Chwila gdy po zapadnięciu zmroku latarnia na cyplu nadal trwała w ciemności była jedną z najstraszniejszych jakie przytrafiły się dziewczynie od chwili, gdy jej stopa stanęła na tej przeklętej wyspie.
Na szczęście po chwili światło rozbłysło i powoli przesunęło się rozświetlając kamienny krąg, który najwyraźniej był bramą do obcego świata. Sam nigdy nie interesowała się historią i tajemnicami starych kultur, które tak bardzo fascynowały wuja. W jej głowie kołatała się cały czas jedna myśl: ~Co ja tutaj właściwie robię?~ To Lucy powinna stać na jej miejscu. Przecież była nieustraszoną badaczką zamierzchłych czasów. To było jej życie. Jej cel. Jej przeznaczenie. Jednak w jakimiś dziwnym zwrocie przeznaczenia zamieniły się miejscami. Dlaczego? Czy ktokolwiek potrafił odpowiedzieć na odwieczne pytanie bytu?

Patrzyła jak opętani, wydając mrożące krew w żyłach dźwięki, ruszają w kierunku latarni i pomyślała o Dufrisie, który został skazany na samotną walkę ze zmasowanym przeciwnikiem. Czy miał jakąkolwiek szansę by mu się oprzeć? Oni też ruszyli naprzód mimo strachu, który usztywniał kolana, wzmagał bicie serca i zaciskał gardło niczym solidne stalowe szczęki.
Miała wrażenie jakby się rozdwajała. Jej instynkt samozachowawczy wołał z całych sił: ~Uciekaj Sam! Uciekaj!~, a jednocześnie szalona siła woli nakazywała nogom iść dalej bez oglądania się za siebie.
Gdy weszli pomiędzy czarne obeliski poczuła zimno oblewające jej ciało. Czy był to tylko kolejny objaw panicznego strachu, który cały czas przepełniał jej ciało? Po chwili uprzytomniła sobie, że tutaj rzeczywiście jest zimniej. Nienaturalnie, lodowato, zimno. Świat po drugiej stronie bramy był pewnie jakąś ciemną, lodową, pustynią. Nic dziwnego, że jego mieszkańcy chcieli się przenieść w bardziej przyjemne miejsce...
szkoda tylko, że wybrali sobie akurat Ziemię!
Szalone, dziwaczne myśli pozwalały jej zachować resztki rozsądku. Tylko dzięki nim nie przekroczyła jeszcze linii oddzielającej ją od szaleństwa. Samantha czuła, że jest jednak bardzo blisko otchłani. Nie musiała długo czekać na kolejny atak jej pobudzonej wyobraźni, a może nie było to tylko szaleństwo?

Gdy stary Indianin rozpoczął przygotowania do rytuału, a mężczyźni skupili się na obronie przed zbliżającymi się opętanymi spłynęła na nią kolejna wizja szalonego Holendra. Poczuła, jak wypełnia ją ten obcy, masochistyczny duch, który pojawił się wcześniej w sennych wizjach.
Tym razem jednak, w przeciwieństwie do poprzednich sytuacji nie śniła, była przytomna, a słowa wymawiane przez mężczyznę najwyraźniej wypowiadane były w języku angielskim. Tym razem zrozumiała je bez problemu, a ich sens uruchomił wszystkie nerwy w jej ciele.
Czy rzeczywiście dobrowolna ofiara zamykała ostatecznie bramę? Czy rzeczywiście musiała to być krew bliska temu, który miał z nią wcześniej do czynienia? Otworzył ja lub zamknął?
Poczuła elektryzujące podniecenie. Czy to dlatego przeżyła dwadzieścia lat wcześniej, bo przeznaczenie wyznaczyło jej tę chwilę by mogła ocalić innych? Być może poświęcić się dla świata? Jak niezwykła, podniecająca i kusząca myśl...

… po chwili spłynęło na nią otrzeźwienie.
Czy rzeczywiście krew i śmierć to metoda na powstrzymywanie zła? To raczej kojarzy się z jakimś paskudnym rytuałem przywołującym diabła lub demona! Może jej ofiara raczej zepsułaby wszystko czego próbował dokonać szaman? Ostatecznie otwarła bramę i sprowadziła na świat odwieczne zło?
To zdecydowanie bardziej wydawało się realne.
Zacisnęła zęby i zamknęła swe uszy na podszepty zła. Mieli zadanie do wykonania: Powstrzymać chmarę opętanych przed wejściem w kamienny krąg. Na tym miała się skupić. Najlepiej działały na nich ogniste płomienie. Musieli więc im sprawić prawdziwie gorącą kąpiel. Chwyciła dwie z pochodni przygotowanych przez Jamesa i zamachnęła się w kierunku nadchodzących Adumbrali.
Podjęła decyzję i miała zamiar wytrwać w niej do końca.
Do diabła z przeznaczeniem.
Ludzie byli kowalami własnego losu!
 
Eleanor jest offline  
Stary 04-02-2012, 23:26   #208
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ASj81daun5Q[/MEDIA]

Mężczyzna szedł pomiędzy spadłymi liśćmi i wspominał. Jego kroki szurały w roślinności pokrytej szronem od pierwszych przymrozków.

Widział koszmarne sceny sprzed wielu lat tak, jakby to wszystko wydarzyło się dzisiaj....


Walczyli tam, w zapomnianym kręgu, przeciwko pomiotom wypełzającym przez bramę Ciemności. Czwórka ludzi połączonych przez przypadek i zły los. Teraz stawiali na szali swoje życie i zdrowie psychiczne, by zamknąć przeklętą bramę.
Tylko noc, sowy i odległe gwiazdy migające na firmamencie były świadkami ich tytanicznych zmagań. Nikt z nich nie wierzył, że mają szansę. Nikt.


Ogień płonął. Bezkształtna ciemność próbowała przedostać się przez krąg płonącej benzyny. Złamane Wiosło grał swoją melodię, a wypuszczane przez Larksona sowy spadały co jakiś czas w dół unosząc w szponach wijącą się ciemność. Ciemność, która czmychała przed cieniem rzucanym przez skrzydła nocnych drapieżników. To dawało im odrobinę przewagi. Lecz demonów przybywało. A rytuał miał być długi i wyczerpujący.


* * *


Myśli Normana kierowały się w stronę dziewczyny z sąsiedztwa, która stała się jego iskierką nadziei w szaleństwie.
Leżał na szczycie morskiej latarni przyciskając klapę w podłodze swoim ciałem i wsłuchując się w nieludzkie dźwięki wydawane przez adumbrali. Fizycznie te potwory nie mogły mu zagrozić. Ale miały też inne zdolności. Nadprzyrodzone moce, przy których człowiek był jedynie liściem niesionym na wietrze. Bezsilnym obiektem, miotanym kaprysem potęg, których nie był w stanie zrozumieć.

Durfis zrozumiał, że jest źle, kiedy chaotyczne dźwięki z dołu przeszły niespodziewanie w dziwne, coraz bardziej tonalne crescendo. Szaleńcze, jękliwe zawodzenie słyszalne gdzieś na pograniczu pola słyszenia. Dopiero po chwili człowiek na szczycie morskiej latarni poczuł, że dźwięki ucichły. Za to pojawił się nieludzki wręcz ból w uszach, a kiedy instynkt kazał Normanowi przyłożyć dłonie do uszu, poczuł na skórze lepkie ciepło. Krew. Z uszu byłego policjanta spływały strumienie krwi.


* * *


Tracili siły i środki do obrony. Benzyna wypaliła się. Poparzenia na ręce Walkera piekły coraz bardziej. Złamane Wiosło śpiewał coraz bardziej zachrypniętym głosem. Jedyną ich nadzieją zdawało się być odległe światło morskiej latarni oraz nieliczne źródła światła. poustawiane w kręgu, wokół nich. A za nimi kłębiło się morze żywej ciemności. Setki adumbrali pełzało poza wątłą granicą lamp i ogni, jakby łączyło się w jeden wspólny organizm, jedną niewyobrażalną i potężną istotę, przy której grupka ludzi była niczym mrówki na trasie rozpędzonego bizona.

Brama została otwarta. Przez nich! I teraz tylko krok dzielił ich od połączenia się z napierającą, wszechogarniającą, budzącą grozę ciemnością. Tylko krok.


* * *

Norman krzyczał z bólu, lecz nie słyszał swojego krzyku. Odpełznął od klapy, znacząc podłogę kroplami krwi. Oparł się o zimną ścianę i spoglądał na unieruchomione światło latarni.

I wtedy ze zgrozą zorientował się, że nie jest w środku sam. Że tam, w rogu, pośród cieni stoi jakiś mężczyzna. Ubrany w sztormiak starszy mężczyzna, którego wzrok Norman tak dobrze znał. To właśnie te surowe spojrzenie było niczym wiatr w żaglach, który wyznaczył mu kurs z daleka od rodzinnego domu.

- Ojcze – powiedział Dufris, chociaż nie słyszał swoich słów.

I wtedy starszy Dufris wyszedł z cienia. Z otwartych ust upiora sączył się czarny, zwijający się dym. Wyciągnięte w stronę syna ręce zmieniały się w macki ciemności.
Przełamując resztki ludzkich odruchów syn wyjął broń i zaczął strzelać. Nie miał wyjścia. Nie miał wyboru. Nie słyszał huku broni.

Kule przeszły przez ciało, nie czyniąc mu krzywdy. Bo to nie było już ciało, lecz wstęgi przeklętego, demonicznego dymu.

Jedna z kul zrykoszetowała i trafiła w zwierciadło skupiające światło latarni. Pęknięte szkło posypało się na ziemię bez żadnego dźwięku i światło na szczycie latarni w Bass Harbor znów zgasło.


* * *


Światło latarni zgasło bez ostrzeżenia. W jednej chwili jasny punkt rozświetlający ciemności lśnił, niczym gwiazda przewodnia, w drugiej znikł, jakby pochłonęła go ciemność.
Czwórka ludzi odprawiających prastary, indiański rytuał, zamarła na chwilę. Teraz od demonicznej ciemności broniły ich jedynie słabe punkciki światła.

Ciemność zafalowała. Pierwsze macki wyciągnęły się łapczywie po stawiających opór ludzi. Ochraniający Złamane Wiosło rzucili się z pochodniami, by przysmalać te lodowate, czarne jak otchłań macki. Z powodzeniem. Jednak długo by tak nie wytrzymali.

Strach, który ogarnął ludzi stał się sprzymierzeńcem Ciemności. Jakby się nad tym zastanowić strach i ciemność zawsze były ze sobą związane.

Pierwsza niepowstrzymana macka chwyciła Larksona i nim ktoś zdołał zareagować, pociągnęła go poza wątły krąg światła. Starszy mężczyzna zniknął im z oczy pochłonięty przez żywą ciemność.

Złamane Wiosło nie przerywał śpiewu.


* * *


Kiedy światło latarni zgasło w pomieszczeniu na szczycie latarni zaroiło się od wirujących wstęg ciemności. Normanowi została już tylko jedna, jedyna droga. Szarpnął drzwi na wąski taras zewnętrzny okalający szczyt wieży. Od razu uderzyło w niego przesycone zapachem soli i oceanu powietrze. Ciemność naparła na niego, runęła na bezbronną ofiarę, a Dufris uśmiechnął się i skoczył w dół, wprost do pełnego skał oceanu. Ostateczna próba uratowania życia lub duszy.


* * *


Krzyk ucichł, Złamane Wiosło upadł na kolana, a Ciemność .... zaczęła się cofać. Widzieli ją, jak wpływa, niczym nieprzenikniona rzeka, do czarnej czeluści pomiędzy dwoma głazami. Powróciło światło gwiazd, jakby ktoś rozproszył czarną mgłę wokół drzew. Lodowatą i nieprzeniknioną.

Ale to jeszcze nie był koniec. Złamane Wiosło zbliżył się do nadal otwartej bramy. Inkantując słabym już głosem indiańskie pieśni wyjął solidny, myśliwski nóż i wyrysował na lewej ręce krwawy znak gwiazdy.

- Musicie pilnować bramy – oczy starego Indianina zwróciły się w stronę Jamesa. – Musisz odszukać Siedzącego Jelenia z plemienia Komanczów. Powiedz mu, że ja cię przysłałem. Opowiedz mu wszystko. Przysięgnij, że zostaniesz tutaj i będziesz pilnował bramy!

Walker pokiwał głową.
Indianin przyłożył krwawiącą dłoń do jednego ze wzorów na kamieniu. Uśmiechnął się po raz ostatni i ..... ostre światło, niczym wybuch supernowej, zalał Samanthę i Jamesa.


* * *

James Walker dotknął palcami zimnego kamienia w miejscu, gdzie stary Złamane Wiosło nałożył swoją pieczęć. Przez chwilę uśmiechał się, słysząc szept starego Indianina. Wiedział, że ten trwał w kamieniu. Kolejny strażnik bramy. Ostatni element rytuału, o którym im nie powiedział. Dusza pieczętująca bramę.

Syn dawno zapomnianego senatora zapalił świeczkę u stóp kamienia, jak czynił to co jakiś czas, kiedy odwiedził to miejsce.

- Dziękuję, Złamane Wiosło – wyszeptał wkładając ręce w kieszeń i kierując się w stronę domu. Żona czekała tam z kolacją.

Ale to nie był koniec wspomnień. Zostało jeszcze trochę do opowiedzenia.


* * *


Pierwszy z koszmarnego snu przebudził się konstabl Bruce Wright. Ze zdumieniem zorientował się, że leży nagi, poza domem, a światło poranka razi go w oczy. Podobne przebudzenie czekało innych mieszkańców Bass Harbor.

Nikt nie potrafił powiedzieć, co się z nimi działo. Wychodzili z lasów, z domów, z miejsc, w których dopadli ich adumbrali. Nikt z nich nie pamiętał, że ich ciała zostały wciągnięte w piekielną otchłań, dom żywej Ciemności i poddane torturom i męczarniom. A dzięki bólowi demoniczne istoty mogły kształtować swoją prawdziwą esencję w coś, co przypominało ludzie ciało. Łowcy polujący na kolejne ofiary, po to by ich gatunek mógł przemierzać kolejne światy i pożerać ich mieszkańców. Niektórych ludzi nigdy nie odnaleziono. Tych, których pochłonęła otwarta brama, między innymi Larksona. Ale zniknięciem samotnika nikt specjalnie się nie przejął.

Ci, których Ciemność pochłonęła najwcześniej, czasami miewali koszmary. I wszyscy, dosłownie wszyscy w Bass przez wiele, wiele lat nie gasili świateł.

Ale tego pamiętnego poranka mieszkańcy przeżyli jeszcze jeden szok, kiedy otworzyli kościół.

Później gazety opisywały to jako „Masakrę w Bass Harbor”. Przewodzący tutejszej kongregacji duchowny zgromadził się z kilkunastoma wiernymi, głównie mężczyznami, w świątyni, której nigdy nie opuścili. Wyglądało na to, że z niewiadomych powodów, ludzie utopili się wkładając głowy do wiader z wodą. Policja badająca sprawę uznała, że dali się utopić komuś, najpewniej księdzu, którego nigdy nie odnaleziono.

Poza ofiarami z kościoła służby mundurowe znalazły kilka innych ofiar morderstwa. Starszą panią, nabitą na pal przed kościołem, miejscowego rybaka z poderżniętym gardłem, kilku ludzi, którzy najwyraźniej sami zadali sobie śmierć strzelając w głowę, kilku zamordowanych w lasach. Doliczając osoby, które spłonęły w pożarze motelu pobliskiego Bar Harbor można było powiedzieć, że były to najczarniejsze dni całej Acadii. Lecz z czasem o tym zapomniano.

Pamięć ludzka bywa krótka. Na szczęście.


* * *


- W samą porę – powitała męża Lucy. – Wszystko prawie ostygło.

James uśmiechnął się do niej łagodnie. Wiele później przeszli razem, kiedy odszukiwali informacje na temat adumbrali i uczyli się nawzajem rytuałów. To ich połączyło. To i wspólna przeszłość.

- Brama w porządku?

- Tak – odpowiedział James.

Podkręcił knot w lampie i w małym, czerwonym domku w środku lasów na wyspie Acadia, w sercu rezerwatu przyrody błysnęło światło, jak drogowskaz.

- To dobrze – powiedziała „kuzynka” Lucy całując męża w policzek. – Napij się ciepłej herbaty. Wymarzłeś.

James Walker ujął żonę za rękę. Przez chwilę przyglądał się starym bliznom po poparzeniach układających się w spiralne znaki – język demonów ciemności. Pamiątka, po „wyrzuceniu” jednego z łowców z ciała dziewczyny. Bolesna i nieusuwalna.

Ale to nie ból ciała był najgorszy. Lecz ból duszy i umysłów, które pojęły prawdy, jakie większość ludzi doprowadziłyby do szaleństwa.



* * *


- Miranda – powiedział Norman Dufris wpatrując się w jej twarz.

Odpowiedziała, ale on nie słyszał. Stracił słuch, a uszkodzone po skoku do wody prawe ramię nigdy nie odzyskało sprawności. Był cieniem dawnego człowieka. Ale Miranda przypadła do niego, przytuliła do ciepłego ciała, objęła mocno i serdecznie.

Norman zamknął oczy. Chciałby, aby ta chwila trwała wiecznie.

Chciałby.....

Miranda coś mówiła. Ale on nie słyszał. Miał też problemy z widzeniem, bo pierwszy raz, od dłuższego czasu płakał....



* * *


Samantha niewiele pamiętała z wydarzeń, jakie nastąpiły po Bass i zamknięciu bramy. Wróciła do Bostonu. W końcu. Ale z czasem adumbrali powrócili w jej snach. Szukała ucieczki w alkoholu, w kolejnych używkach, w kolejnych męskich ramionach próbując nadal prowadzić życie, jakby nigdy nic. Ale nie udało się jej.

Bo wiele w życiu Sam się zmieniło, po powrocie z piekła, jakim była Acadia. Bardzo wiele.

Ból stał się towarzyszem Sam. Podobnie jak duch starego holenderskiego kaznodziei, który nie opuścił już jej ciała. Koszmarne sny doprowadziły ją w końcu do samookaleczenia. Piękne uda pokrywały stare i nowe rany. Przedramiona pocięte były bliznami, na które niewielu było w stanie patrzeć bez odrazy. Łącznie z Sam.

W roku 1923 opuściła ostatecznie Boston i wyjechała do Los Angeles, gdzie rozkręcał się coraz bardziej przemysł filmowy. Myślała, że nowe środowisko i zupełnie inny klimat ocalą ją przed samounicestwieniem. Pozwolą pozbierać w całość poszarpaną na wyspie psychikę.

Myliła się.

W czerwcu 1925 roku rzuciła się z mostu. Jej ciało wyłowiono z wody trzy dni później. W końcu, po wielu latach, śmierć przywróciła jej twarzy wyraz pięknej niewinności. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat, Samantha Halliwell miała uśmiech na twarzy.



EPILOG


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6YSh1-XuUKE[/MEDIA]

Doktor Patterman przeglądał stare biuro, które teraz należało do niego. Śmierć profesora Willburyego zmieniała dość sporo w jego życiu akademickim. Stwarzała mu nowe perspektywy i możliwości.

Większość rzeczy została wyniesiona. Przekazana rodzinie i spadkobiercom.

John Patterman usiadł na zdobnym krześle, przymierzył się do biurka.

Pukanie do oszklonych drzwi wyrwało go z podziwiania gabinetu.

- Proszę.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich goniec.

- To pokój 12C? – zapytał posłaniec.

- Tak – odpowiedział Patterman.

- To przesyłka do pana.

Zdziwiony doktor odebrał i wręczył chłopakowi dwa centy napiwku.

Obejrzał niewielką paczuszkę. Nadano ją w Bangor. Kilkanaście dni temu. Nie spieszyli się tam, na poczcie. Faktycznie, ta instytucja działała coraz gorzej.

Kierowany ciekawością otworzył pakunek. W środku było tylko małe pudełko, a w nim czarny kamyczek, który wyglądał jak kawałek żywicy.

Doktor ujął go w dłonie z ciekawością. W chwilę później wyprostował się spoglądając przez okno na zalewany deszczem park. Oczy nowego właściciela pokoju Willburyego przez chwilę odbijały się w lekko zaparowanej szybie.

Coś poruszyło się w nich. Ciemność. Zimna, bezduszna, nieludzka.

Adumbrali poczuł strach. Nie czuł szczeliny. Nie czuł Gniazda. Nie wyczuwał bramy. Ale potem, w chwilę później Łowca zrozumiał, jak bardzo zmienia to jego położenie.

Doktor John Patterman wstał sztywno i, niczym lunatyk, ruszył w stronę drzwi. Tam jednak zatrzymał się. Nie wiedział, jak ma przedostać się na drugą stronę tej dziwacznej bariery. Łowca zapuścił macki głębiej w ciało nosiciela. Uczył się....


KONIEC PRZYGODY
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172