Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-04-2011, 23:33   #21
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Kiedy Sam wróciła z łazienki czekała już na nią na stole, ciągle gorąca kolacja. Musiała więc zostać przyniesiona zupełnie niedawno. Nie miała zamiaru jeść wiele. Nie lubiła jeść zbyt wiele na noc, bo potem nie mogła zasnąć lub męczyły ja koszmary. Jedzenie okazało sie jednak przepyszne, a ona wyjątkowo głodna, nie jadła przecież nic od lekkiego lunchu w pociągu. Nagle nie mogła pohamować rozbudzonego apetytu. Na szczęście zjawiła się Ewa po naczynia, więc nie zjadła wszystkiego. Podziękowała dziewczynie, zapłaciła za jedzenie i pokój pozostawiając solidny napiwek, a gdy wyszła zgasiła światła i położyła się w łóżku.
Nie zamknęła okiennic, więc ciemny pokój co jakiś czas przecinała odległa łuna z latarni. Odgłosy w tawernie powoli cichły. Położyła się jako pierwsza, potem słyszała jak poszczególni członkowie ich dziwnej wyprawy zajmują kolejne pokoje. Wreszcie wszystko spowiła ciemność i cisza. Tylko ta dziwna smuga światła przebijająca się przez burzę, oraz odgłosy wiatru i deszczu.
Nie była to tego przyzwyczajona. Lubiła światła wielkiego miasta. Kolorowe neony, odgłos ulicy, która nigdy nie usypia. W końcu przegrała walkę z impulsem, który nakazywał jej wstać i odciąć się ostatecznie od żywiołu za oknem.
Zasłoniła okiennice a ciemność stała się jeszcze ciemniejsza.
Przypomniał jej się wiersz Byrona. Zawsze lubiła poezję, a ten fragment przemawiał do niej zdecydowanie najbardziej i w tym momencie wydawał się taki właściwy:

„...And the clouds perish'd; Darkness had no need
Of aid from them--She was the Universe.”


Położyła się z powrotem. To było niesamowite ile jest odgłosów, kiedy nastaje „cisza”. Nigdy nie lubiła drewnianych domów, bo żyły i mówiły zbyt wiele. Wszystko w koło skrzypiało, trzeszczało i wydawało dziwne odgłosy. Samantaha przewracała się z boku na bok. Sama jednak była sobie winna. Jedzenie przed snem nigdy nie wychodziło jej na dobre.
W końcu w akcie desperacji wsunęła głowę pod poduszkę.
Zasnęła...

To było dziwne... unosiła sie na falach, a przecież nie umiała pływać. Doskonale o tym wiedziała. Nie tonęła jednak, choć też i nie płynęła. Fale były ogromne, z pewnością musiała być na otwartej i wielkiej wodzie, być może było to morze, być może ocean. Co tutaj robiła? Wypełniało ja poczucie pustki, a panika powoli narastała, potem zaś coś zaczęło ciągnąć ją w dół i nie była się w stanie temu przeciwstawić. Nie mogła ruszyć ani ręką ani nogą! Zobaczyła się nagle z góry. Jakby obserwowała się w lustrze. Była taka blada i sina, była... martwa! A potem, o Boże! Trup otworzył oczy i popatrzył w górę, ale nie odpijało się w nich żadne światło, była tylko czarna dziura ciemności!

Samanta obudziła się gwałtownie i otworzyła oczy. Jęknęła ponownie gdy w koło zobaczyła tylko ciemność. Usłyszała jakiś szmer w pokoju. Trzęsącymi się rękami sięgnęła po zapałki i zapaliła lampę naftową stojącą na stoliku przy kominku. Ze strachem popatrzyła w kierunku skąd pochodziły dziwne odgłosy unosząc w górę światło, które ciepłym, migotliwym blaskiem zalało wnętrze i rozproszyło panujące w koło ciemności. Jak zwykle strach miał wielkie oczy, a w pokoju niczego nie było. Odłożyła lampę i położyła się z powrotem. Zdecydowanie już nigdy więcej nie będzie jadła przed snem, pomyślała jeszcze gdy ciszę panująca w koło przerwał kolejny dziwny odgłos, tym razem dochodzący z dołu.
Najwyraźniej gospodarz, jak to zawsze bywało w takich miejscach na odludziu, nie zamknął dobrze drzwi, a wiatr otworzył je i teraz smagał we wszystkich kierunkach. Takie były pierwsze jej myśli. Te racjonalne, ale potem zastąpił je jakiś dziwny, wypełniający całe ciało lęk. Dobrze, ze to nie ona musiała się przejmować niezamkniętymi drzwiami. Na dole byli gospodarze, a w pokojach obok trzech mężczyzn, z których przynajmniej dwóch pozowało na odważnych dżentelmenów. Doszła do wniosku, że zostawienie spraw w ich silnych rękach jest najlepszym rozwiązaniem.
Wtuliła się w poduszkę i naciągnęła kołdrę pod brodę. Miała nadzieję, ze denerwujący odgłos w końcu ustanie.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 23-04-2011, 02:07   #22
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze



Cały dzień zapełniony podróżą, stresem i jednym ciastkiem, nawet jeżeli dość dużym, źle odbiło się na zdolnościach Judy do myślenia. Kiedy zorientowała się, że wciąż czyta jedno zdanie, i nie jest w stanie choć na krótką chwilę zapamiętać jego treści, odłożyła notes. Siedziała na łóżku z zamkniętymi oczami, kiwając się jak osierocone dziecko, z ramionami oplecionymi dookoła podkulonych nóg i usiłowała przypomnieć sobie swój ulubiony wiersz dla rozluźnienia. Recytacja pomagała jej oczyścić umysł, zwłaszcza, ze każdą linijkę miała wykutą na pamięć. Teraz jednak była tak wykończona, także fizycznie, że ledwie potrafiła wyartykułować tytuł.
Przygotowanie do spania nigdy nie zajmowało jej wiele czasu, była pod tym względem niezwykle praktyczna, a poza tym, nie miała dla kogo się stroić. Tym razem jednak nawet przebranie się w prostą, białą koszulę nocną i przeczesanie włosów wykonywała niemal w transie, półuśpieniu, z przymkniętymi oczami i niepewnymi ruchami niewidomego w nowym miejscu. Zasnęła jak kamień, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki.

Sen przyszedł niespodziewanie, zawładnął jej umysłem niepodzielnie.

Znajdowała się nigdzie i wszędzie, znikąd i zewsząd słyszała dziwne głosy, które szeptały jej wprost do ucha, a jednocześnie znajdowały się daleko...

Sing me to sleep
Sing me to sleep
I don't want to wake up

Ktoś... Za oknem... Musiała... musiała otworzyć... On tam stał... Podejście do okna było takie dziwne... Jak we śnie... Widziała siebie z boku i własnymi oczami... Ale to nie był sen... Nie był...? Potrzebował jej... chciał... Był z nią... Tu, przed nią... Jest...

O, Boże, Boże, Boże, nie! Nie! Nie! Nie! Jego twarz!... Jego oczy...

Wyrwała się z tego snu tak gwałtownie, jakby ktoś wyszarpnął ją tonącą spod tafli wody. Zachłysnęła się powietrzem, jakby to był pierwszy oddech. I wtedy otworzyła oczy patrzyła i zobaczyła tę dziwną postać znowu. Prawie wrzasnęła, ale jej oddech wciąż był urywany i nie zdołała wydobyć z gardła nic poza cichym, niemal bolesnym jękiem.
Sekundę później ucieszyła się z tego, kiedy zrozumiała, że ta przerażająca, blada i brzydka twarz należy do niej. Dopiero musiałaby się tłumaczyć, dlaczego krzyczy na widok swego odbicia.

I saw pale kings and princes too,
Pale warriors, death-pale were they all;
They cried - 'La Belle Dame sans Merci
Hath thee in thrall!'

I saw their starved lips in the gloam,
With horrid warning gaped wide,
And I awoke and found me here,
On the cold hill's side.

And this is why I sojourn here
Alone and palely loitering,
Though the sedge is withered from the lake,
And no birds sing.

Przypomniała sobie wiersz, znamiennie, że to akurat te wersy tak świetnie oddawały nastrój jej snu nie snu i akurat dokładnie w tak koszmarnym momencie wpadły jej do głowy. Odsunęła się w końcu od okna, targana dreszczami strachu i zimna jednocześnie.

Wtedy to usłyszała. Coś było w domu, na dole. Zapragnęła natychmiast wskoczyć do łóżka i schować się pod kołdrą, tak, by żaden potwór nie miał do niej dostępu. Ale nie była już dzieckiem i dziecięca magia nie ratowała jej w takich sytuacjach. A poza tym, jeżeli coś się działo, a ona by to przegapiła... Nawet pomijając zawodowe sprawy, nigdy by sobie tego nie darowała.
Nie mogąc znaleźć szlafroka wystawiła tylko głowę przez uchylone drzwi, wcześniej przeczesując niesforne loki palcami.

Rozmowa z Jamesem przypominała rozmowę ze ścianą – przyniosła mnie więcej takie same rezultaty. Kiedy więc zauważyła pastora, nie omieszkała skorzystać z jego brawury i zapytała go, wciąż wisząc w tej dziwnej pozycji pomiędzy dwoma przestrzeniami, mając nadzieję, że bezpośrednio zadanego pytania nie zignoruje.
- Pastorze? Widzi pastor, co się dzieje? - Wciąż ani myślała wyjść z pokoju, wytężając wzrok z progu i kurczowo ściskając klamkę, gotowa w każdej chwili cofnąć się, zatrzasnąć drzwi i mimo wszystko wypróbować sposób z kołdrą.
- Tak na dole ktoś jest - szepnął w odpowiedzi pastor, nadal wpatrując się jak zahipnotyzowany w Jamesa. Głos mu drżał, ale tylko trochę, nie do końca jakby bał się tego, co mogło się zdarzyć, ale już się zdarzyło. Może po prostu zbudziło go szuranie i walenie i się przestraszył? Nie był to młody człowiek, a gdyby nie wcześniejszy sen, i ona mogłaby pomyśleć, że dom się wali – nie był to najsolidniejszy budynek jaki widziała kiedykolwiek.
- Kto? Któryś z gospodarzy? Dlaczego robi sobie takie nieprzystojne żarty w środku nocy? - Powiedziała głośniej i ostrzej niż zamierzała, ale sen wciąż oddziaływał na jej umysł, a dodatkowo zirytowała ją możliwość, że rzeczywiście gospodarze usiłują ich nastraszyć, żeby wyjechali jak najprędzej. - Czy James nie może przemówić im do rozsądku?
- To chyba ktoś obcy - odparł pastor szeptem i położył palec na ustach na znak, by i kuzynka Lucy zachowywała się ciszej. - To chyba ktoś obcy - dalej szeptał pastor - James próbuje... - wielebny zawahał się na chwilę. - Porozumieć się z nim.

Wtedy James wrzasnął, jakby mu ktoś wyrwał serce. Judy, zanim zdążyła pomyśleć, niemal na śmierć przerażona, wskoczyła z powrotem do pokoju, potknęła się o rąbek szlafroka, upadła na kolana, przy tym wszystkim nie robiąc wcale wiele hałasu. Zawyła tylko cichutko, jak uwięzione zwierzę, które wie, że zaraz czeka je śmierć.
Wstrząs po uderzeniu o podłogę pomógł jej jednak pozbierać myśli z głowie i siebie z dywanu. Kiedy już się wyprostowała, wróciła na posterunek w progu. Uchyliła drzwi i wyglądała przez nie, wciąż bezpieczna w czterech ścianach swojego pokoju.

Wyglądała prawie strasznie – drobna postać w szerokiej, białej szacie, z jasnymi włosami roztrzepanymi w aureoli dookoła głowy, blada jak śmierć. Gdyby mogła się zobaczyć w tamtej chwili, wiedziałaby dokładnie kogo przypomina... Boże, nie!

Sen już nie przyszedł do niej tej nocy. Leżała w łóżku przewracając się z boku na bok, owinięta kołdrą jak kokonem i trwała tak, na wpół na jawie, na wpół w letargu, do rana.
 

Ostatnio edytowane przez Sileana : 23-04-2011 o 02:37.
Sileana jest offline  
Stary 23-04-2011, 06:51   #23
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
James dłuższy czas leżał nieruchomo w łóżku wytrącony z równowagi koszmarnym snem. Pokój migotał co jakiś czas blaskiem błyskawic rozświetlających za oknem noc. Po omacku znalazł leżącą na stoliku papierośnicę i odpalając tytoń zaciągał się głęboko. Z początku zastanawiał się czy odgłosy z dołu nie są stukaniem poręczy łoża o ścianę podczas gorącego pożycia, jednak dosyć szybko stwierdził, że zdecydowanie nie dobiegają od strony mieszkania rodziny karczmarza. Ktoś dobija się do środka z zewnątrz, bo przecież gospodarz skrupulatnie zaryglował karczmę na cztery spusty, pomyślał. Lub wichura otworzyła drewnianą okiennicę. Po dłuższej chwili niezdecydowania i kiedy prysła nadzieja, że ktoś z familii właścicieli “Pirackiego Skarbu” pokwapi się tym zając, dodając sobie animuszu gwałtownie rozkrył się nogami spod prześcieradła i koca który leżał na nim. Siadając zapalił lampkę przy łóżku i patrząc na zegarek zgasił niedopałek. Sięgnął po leżące na poręczy spodnie. Następnie chwytając stojące pod łóżkiem buty naciągnął je szybko, a dopiero później spuścił obute nogi na deski podłogi przezwyciężając przy tym dziecinną paranoję tego, że pod łóżkiem siedzi wiedźma.

W rozpiętej koszuli podszedł do drzwi i dziwiąc się swojemu zachowaniu dłuższą chwilę trzymał rękę zawieszona nad klamką. W końcu mruknął pod nosem obelgę pod własnym adresem i zdecydowanie przekręcił klucz w zamku. Otworzył drzwi na ciemny korytarz. Jeśli James, choć nie uważał się za przesadnie bojaźliwego, miał mieszane uczucia przed schodzeniem schodami w skąpany w ciemnościach bar, to widok wysuniętej głowy blondynki zza pół przymkniętych drzwi jej pokoju podziałał na niego dopingująco.

- James? Co się dzieje? Dlaczego ktoś tak wali na dole? - Zapytała Judith z niepokojem.

- Okiennica pewnie. - uśmiechnął się blado w blasku pioruna powiedziawszy to tonem, w którym nie zabrakło nuty wątpliwości.

- Więc dlaczego jeszcze żadne z właścicieli nic nie zrobiło? - zapytała.

James w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami i ruszył ostrożnie w półmroku w stronę poręczy. Nie widział nigdzie włącznika skansenów oświetlających schody, więc przy skaczącym blasku ognia zapalniczki szedł wzdłuż ściany by go znaleźć i zapalić światło.

Na dole panowała ciemność, której nie zdołał rozproszyć poblask zapalniczki. Widział w niej ledwie odrobinę. Zarysy stojących na dole mebli. Łoskot dobiegał od strony drzwi. Gwałtowne, rytmiczne uderzenie. Nie takie, jak przy wietrze. Raczej takie, jakby ktoś stał tam i walił nimi o framugę. Raz za razem, z pasję i szaleństwem. Włoski na karku Jamesa zjeżyły się. To była głupia myśl, niedorzeczna ale wydawało mu się, że na dole czyha jakiś drapieżnik. Że jakieś oczy obserwują jego i nikłe światełko zapalniczki. W końcu palce znalazły włącznik światła przy drzwiach. Przekręcił go, lecz bez rezultatu. Możliwe, że burza zarwała linie. Ale James poczuł; się tak, jakby ktoś lub coś na dole zaśmiało się szyderczo, mimo, że rzecz jasna, nie słyszał niczego poza szumem deszczu i waleniem drzwiami. Zapalniczka zgasła zdmuchnięta gwałtownym podmuchem. Oczy przyzwyczajały się do ciemności. I wtedy chyba coś zobaczył. Jakiegoś człowieka stojącego na dole, na nieco jaśniejszym tle drzwi.

James cofnął się bez namysłu do pokoju, który również spowity był ciemnością. Widać wichura zerwała linie lub wysiadł fuse. Lub co gorsza włamywacz po prostu wyjął licznik o ile jest na zewnątrz budynku i teraz włamuje się, żeby okraść pogrążonych we śnie miastowych. Nie. Nie trzyma się to kupy. Zdjął wiszącą na ścianie lampę naftową. Przez moment zastanawiał się czy nie wziąć ze sobą rewolweru, ale ostatecznie stwierdził, że zbyt łatwo i i niepotrzebnie mógłby zrobić komuś krzywdę. O wypadek w takich okolicznościach dużo nie trzeba.

Wziął lampę i zapalił ją od zapalniczki, po czym wyszedł znowu na korytarz. Judith wyglądała zza uchylonych drzwi jak wcześniej. Stanąwszy w tym samym miejscu przy schodach, w którym dojrzał postać na dole, starał się rozświetlić pomieszczenie w celu zobaczenia wyraźniej intruza, którym w jego mniemaniu był pijak lub szaleniec, obydwaj jednakowo niebezpieczni. Drzwi nadal uderzały z furią o framugę miarowo pod działaniem zidiociałego lub kompletnie zalanego miejscowego. ŁUP, ŁUP, ŁUP!

- Hej! - powiedział bardzo głośno niemal krzycząc. - Przestań walić człowieku! Ludzie śpią!

Schodząc po schodach na dół wziął do ręki butelkę ze stolika a lampę wyciągał przed siebie w kierunku drzwi nie spuszczając wzroku z czarnej plamy postaci. Czuł jak zaczyna się denerwować. Nie dość, że baran, jak go w myślach przezwał, choć co prawda nie odkrył jeszcze płci intruza, nie odpowiadał, to cały czas walił drzwiami aż szklanki i butelki za barem drżały podskakując w miejscu.

- Hej! Do ciebie mówię! - powiedział głośno zdziwiony, że gospodarza jeszcze nie ma, aby zająć się włamywaczem lub raczej wandalem.

To co później zobaczył wydarło z niego przeraźliwy krzyk człowieka, który zobaczył nic innego jak ducha. Zlany potem, z nogami wrośniętymi w ziemię przez kilka sekund rozszerzonymi w przerażeniu oczami rejestrował postać, której forma i natura zjeżyły wszystkie włosy Jamesa wywołując szok porównywalny tylko do traumy wojennej, której napatrzył się wśród żołnierzy. Jednak nawet najbardziej drastyczne i krwawe wydarzenie sprzed kilku lat nie wprawiło Walkera w taki stan czystego strachu, przerażenia i lęku. Wcześniej wszystko można było sobie wytłumaczyć. Tego nie sposób było ogarnąć umysłem, więc patrzył sparaliżowany czując jak przez całe ciało przebiegają mu instynktowne dreszcze i przyśpieszone wielokrotnie skurcze serca pod wpływem doświadczonego pierwotnego zagrożenia. Serce waliło jak oszalałe i choć miał je zdrowe jak dzwon, to czuł, że zaraz wyskoczy mu z piersi lub pęknie.

Kiedy światłość zalała pomieszczenie wszystko znikło, a drzwi uderzały w zupełnie innych odstępach czasowych i natężeniach siły. Całkiem naturalnie. Pod wpływem szalejącego na zewnątrz sztormu.

Gospodarz cos zaczął mówić. James słyszał słowa Virgila dobiegające jakby z bardzo daleka, lecz nie reagował czując jakby gospodarz nie mówił bezpośrednio do niego lecz do słupa soli, którym był teraz Walker, a on sam był tylko świadkiem obserwującym siebie we śnie. Wpatrując się w puste już teraz miejsce przy drzwiach, czuł jakby czas zatrzymał się i była cała wieczność na odpowiedź.

Później usłyszał znajomy głos flegmatycznego Twinkletona. James nieobecny duchem jakby ocknął się dopiero po słowach pastora. Popatrzył na niego zdumionym wzrokiem na wdechu, jakby chciał szukać potwierdzenia w oczach wielebnego, czy tamten widział to samo, ale nie odezwał się ani słowem usiłując pozbierać myśli i głębokim oddechem zatrzymać kołatające jak u wystraszonego zająca czy też cwałującego w wyścigu o życie serce źrebaka. Nie był pewien tego co widział i musiał jak najszybciej się upewnić. Jednak ten sen nie był wytworem stresu i rutyny repertuaru sennych doznań jakimi podświadomość karmiła Walkera od lat. Adrian nawiedził go naprawdę... Gospodarz odchodził w stronę swojego mieszkania po krótkiej wymianie zdań z Solomonem, który również zjawił się na dole. O ile dobrze dotarło do Walkera Virgill oświadczył, że to burza i szwankująca przez to elektryczność spłatały nocnego figla. Tylko czemu do cholery jasnej jesteś taki zastrachany?! Niemal krzyknął Walker z trudem dusząc w sobie potrzebę odreagowania i klarownego dania do zrozumienia gospodarzowi, że uwłacza ich poziomie inteligencji i szczy im prosto w oczy mówiąc, że to pada deszcz.

- Chwileczkę! - James odzyskując ludzką mowę ruszył w ślad za oddalającym się już na zaplecze karczmarzem i doganiając go przy drzwiach do jego mieszkania patrząc mu w oczy powiedział cicho. - Czego pan się tak naprawdę boi? I niech nie zaprzecza. - powiedział szczerze spoufalając się ze starszym mężczyzną - Można liczyć na moją dyskrecję. Nie opuści to Bass Harbor. Słowo honoru. Nie jestem ani dziennikarzem ani łowcą sensacji. Lecz ja to widziałem na własne oczy. Przed chwilą. W pana domu. I oczekuję wyjaśnień - powiedział szukając w oczach tego człowieka ratunku rozeznania - Pan dobrze wie co widziałem... I że te drzwi nie otworzyły się same też... A ciemność... - szepnął wspominając koszmarny sen, który okazał się zapowiedzią równie upiornej jawy - kiedy przychodzą... Jest bynajmniej spowodowana przerwami w dostawie prądu... To miejsce, to miasteczko jest nawiedzone przez dusze zmarłych. Prawda? - zawiesił w powietrzu pytanie bacznie lustrując twarz Virgila.

Karczmarz sprawił wrażenie osoby, której jednym i absolutnym celem było w tamtej chwili znalezienie się w bezpiecznym zaciszu własnego, oświetlonego łoża i pozostanie w nim do ustąpienia nocy. Bał się.

- Dobrej nocy, szanowny panie - odpowiedział krótko Samuel Virgill unikając kontaktu wzrokowego.

Zatrzymał się jednak przy drzwiach.

- Niech pan nie gasi światła - dodał ponurym głosem. - I nie wychodzi z pokoju, aż zrobi się dzień.

Potem zamknął za sobą drzwi.

Dobra, cokolwiek, pomyślał Walker mając ochotę zdzielić starszego faceta po gębie i wytrząść za fraki z niego całą prawdę.

Kiedy pastor i Solomon udali się schodami na górę, jeszcze przez jakiś czas siedział przy barze, z papierosem w ustach kontemplując to co zobaczył i usłyszał od Virgila. Jedno było pewne, że niebezpieczeństwo jest realne, skoro duch Ardriana nawiedzi go we śnie. Naturalnie w celu ostrzeżenia. Ostrzegał już przecież drugi raz. List napisany przez profesora za życia niósł ze sobą zapowiedź niebezpieczeństwa, które zmarły przeczuwał. Jednak zgodnie ze słowami przyjaciela zagrożenia spodziewać się można było ze strony miejscowych. Już po kilkugodzinnym pobycie w Bass Harbor Walker wiedział jedno. Miejscowi zgonie z tym co napisał Adrian c ukrywają. Ostrzeżenia o ciemności nie są w celu nastraszenia miejscowych i odsunięcia ich od wgłębiania się w tajemnicę śmierci profesora Walkerowi wydawałosię, że ci ludzie autentycznie są wystraszeni i sami boją się mroku. Ostrzegają przed tym, nie zdradzając nic więcej. Zaciągnął się głęboko aż poczuł parzący żar na palcach. Odpalił drugiego papierosa od niedopałka. Było gorzej niż myślał wcześniej. Tajemnicza śmierćstała się dla niego coraz mniej dziwna nie tracąc wcale na mrocznej otoczce ciemności w których poruszał się James za każdym razem, gdy o niej myślał. Jasne było to, że gdyby nie światło, które rozmyło postać, zmieniając oblicze rzeczywistości to kto wie, może i on dostałby zawału serca. Przecież gyby ten duch rzucił się na niego w pogoni, to James wcale nie zwracałby uwagi na stan posiadanej garderoby, ani kierunek ucieczki. W szoku jaki przeżył biegłby przed siebie na oślep, choćby i ciemny las czy wprost w objęcia oceanu. Z drugiej strony wszystko mogło być wytworem jego wyobraźni i dlatego musiał upewnić się w banalnie prosty sposób tego u Virgilla. Przecież wystarczyło, że do stanu niespokojnego wystraszenia który otacza karczmarza i jak się okazuje innych mieszkańców Bass Harbor, dorzucił jeszcze prawdę o jego źródle, to James już następnego dnia najprawdopodobniej szykowałby się do powrotu do Bostonu. Nie. Nie do Bostonu. I nie do Pebnoscot. Wyjechałby do Californi lub na Florydę spożytkować urlop i dojść do siebie po tym wszystkim. Bo mimo zaleceń Adriana do prowadzenia jego badań bardziej Jamesowi zależało na rozwiązaniu przyczyny jego śmierci. Póki co teoria zawału serca jest jak najbardziej wiarygodna. Nawet źródło tego przestrachu nie jest dla Walkera więcej zagadką. Proroczy sen, nawiedzenia przez ducha i fakt, żę ciemności boją się mieszkańcy Bass Harbor w tym momencie składał się dla Walkera w jedną całość. W miasteczku straszy a profesor badając nic innego jak obrzędy pochówków indiańskich i znaczenia ciemności w ich wierzeniach w tym kontekście musiał w tych mogiłach, kurhanach czy też szczątkach wystawionych na wysuszenie zmarłych obudzić cos nienaturalnego. A może po prostu wyspa była cały czas nawiedzona przez niespokojne duchy, ale w to ciężko było mu uwierzyć, bo przecież byłaby bezludna. Nikt o zdrowych zmysłach nie osiedliłby się w takim miejscu.

Mając nic innego jak mglistą lecz układającą się w konkretną całość wersję wydarzeń Walker biorąc sobie głęboko do serca przestrogę o ciemności poszedł na górę zostawiając światło w barze zapalone. Do świtu czekała go bezsenność, podczas której będzie musiał się zastanowić czy pierwszym promem nie opuścić wyspy. Będzie musiał się też zastanowić czy nie przekonać do tego reszty towarzyszy. Bądź co bądź Walker podejrzewał, że Adrian nie wiedział do końca, że ma do czynienia z działaniem duchów kiedy pisał listy. Gdyby tak było z pewnością nie pakowałby swoich przyjaciół i krewnych w ramiona niebezpieczeństwa, które może się skończyć równie tajemniczą co jego śmiercią. Od tego, że jego przypuszczenia mogą być prawdziwe, bał się bardziej tylko, iż może się zupełnie mylić. Że sen o ciemności, w którym Adrian jest w mrocznym lesie wypływa ze zlepków faktów otaczających jego tajemniczą śmierć i wiedzy Walkera o charkterze badań profesora, co pobudzony umysł mógł ubrać w formie koszmaru. Od czasu wojny nie miał już przecież żadnych pięknych snów. Same okropieństwa. A duch... Mógł być wytworem pobudzonej wyobraźni. Efektem projekcji skumulowanego stresu przybierającego kształty przewidzenia, halucynacji, gdyż dym i ciemność były elementami ze snu. A ciemnosć w barze mogła być awarią... Za wszelką cenę pragnął rozeznać gdzie się myli. Bo czuł instynktownie, że jedno z dwoja zawiedzie go do prawdy.

Leżąc w łóżku ostatecznie postanowił dać temu śledztwu jeszcze kilka dni, lub wcześniej jeśli jego czarne przypuszczenia o duchach potwierdzą się szybciej. Wtedy będzie uważał tajemnice za rozwiązaną. A skarbu w takich okolicznościach szukał nie będzie. Zresztą nigdy nie był materialistą. Adrian mógł się mylić za co przypłacił życiem. Nie wszystkie badania są warte takiej ceny. Życie ludzkie jest cenniejsze od pogrzebanej, mrocznej prawdy.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 23-04-2011 o 07:01. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 24-04-2011, 00:17   #24
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY


Po incydencie z trzaskającymi drzwiami położyliście się na powrót do łóżek, by złapać troszkę dodatkowych godzin snu.

Nie wszyscy jednak potrafili zasnąć. James Walker nadal próbował uporządkować swój, do tej pory zrozumiały świat, po tym, czego doświadczył tej nocy. Światło w jego pokoju nie zgasło nawet na chwilę. Jednak strach w końcu przegrał ze zmęczeniem i również James zasnął.

* * *

Obudziliście się dość wcześnie. Za oknami juz było jasno, ale zegarki pokazywały niespełna siódmą godzinę. Dla niektórych z was ta pora była odpowiednia, niektórzy mogli uznać, że pospali zbyt długo, ale część uznawała siódmą rano za środek nocy.
Za oknami było już jasno, ale słońce z trudem przebijało się przez zasłonę ciężkich, burzowych chmur. Zapewne i dzisiaj będzie padało. Najwyraźniej o tej porze roku deszczowa pogoda to w Nowej Anglii normalka. Cóż. Przydadzą się ciepłe ubrania i jakieś przeciwdeszczowe płaszcze i wyjaśniła się zagadka, czemu większość do tej pory spotkanych miejscowych ubierało się w sztormiaki.

Z dołu dochodziły was odgłosy licznych rozmów, zapach kawy i przygotowywanego jedzenia. To wszystko było tak zwyczajne, tak codzienne, że koszmary minionej nocy zdawały się jedynie urojeniem. Zwykłym snem, który najchętniej zostałby zapomniany. Gdyby tak po prostu dało się go tak zapomnieć.

Za oknami szumiał ocean. Wysokie fale załamywały się w spienionych grzywaczach na przybrzeżnych skałach. Mewy skrzeczały dziko, walcząc ze sobą o skorupiaki wyrzucone przez sztorm na brzeg. Zaczynał się nowy dzień. Wszyscy wiedzieliście, że im szybciej wstaniecie z łóżek i weźmiecie się do pracy, tym szybciej opuścicie Bass Harbor i całą wyspę.




SAMANTHA HALLIWELL

Reszta nocy minęła ci spokojnie, chociaż długo jeszcze męczyłaś się z zaśnięciem, bo co i rusz twojej rozgorączkowanej wyobraźni wydawało się, że ktoś chodzi a to po korytarzu, a to po twoim pokoju. Oczywiście wszystko to było jedynie twoimi imaginacjami.
Rano jednak obudziłaś się zmęczona i w dość podłym nastroju. Miałaś ochotę napić się czegoś mocniejszego, zapalić papierosa i posłuchać ulubionej płyty. Jednak, jak na razie musiałaś ograniczyć się jedynie do tej drugiej potrzeby.

Z okna pokoju widziałaś plażę, od której faktycznie oddzielała cię jedynie wąska uliczka. Pomiędzy tawerną i oceanem był tylko jeden dom, wyglądający bardziej jak szopa na łodzie. Krzątał się koło niej kulejący mężczyzna, walczący z wiatrem i rybackimi sieciami, które najwyraźniej próbował oczyścić z wodorostów czy innego świństwa. Chyba dostrzegł cię w oknie, bo na moment przerwał swoje zajęcie i przez chwilę spoglądał w twoją stronę. Szybko jednak powrócił do swoich zajęć.
Widziałaś już jakiś kuter podskakujący na wezbranych falach, który najwyraźniej wyruszył na połów. Trzyosobowa załoga robiła wszystko, by jak najszybciej wydostać się poza rejon przybrzeżny, w którym aż roiło się od skał. Po chwili stateczek i dzielna załoga zniknęli ci za urwiskiem.


OLIVER TWINKELTON

Poranek przywitałeś z prawdziwą ulgą. Zawsze cieszył cię widok słońca, ale po dzisiejszej nocy w jakiś sposób był on jeszcze radośniejszy.
Okno z twojego pokoju wychodziło na ulicę przed tawerną. W szarówce dnia zobaczyłeś rząd budynków wzniesionych wzdłuż ulicy. Większość z nich miała typową dla regionów nadmorskich zabudowę. Były niskie, ze spadzistymi dachami i sporymi werandami.
Szybko zwróciłeś uwagę na grupę ludzi w długich prochowcach, którzy wyszli z lasu, zaczynającego się prawie za samym miasteczkiem.
Było ich pięciu i – co zważyłeś z niepokojem – wszyscy uzbrojeni w myśliwskie dubeltówki lub sztucery. Mężczyźni zatrzymali się koło jednego z budynków na skraju Bass Harbor i pożegnali jednego ze swoich, który ruszył w stronę domu stojącego nieco na uboczu, tuż przy linii drzew. Pozostała czwórka jednak ruszyła dalej. Wyglądało na to, że idą w stronę tawerny. Nie wiedząc czemu, ich widok wzbudzał w tobie jakieś obawy.


SOLOMON COLTHRUST

Jak zwykle obudziłeś się niewyspany. To była już dla ciebie norma od czasu, gdy wróciłeś z okopów Wielkiej Wojny. Jednak pierwszy raz od tego czasu powodem niewyspania było coś innego niż pijaństwo czy koszmary.

Twoje okno wychodziło na ulicę. Wyjrzałeś zaciekawiony przyglądając się Bass Harbor w bladym świetle poranka. Tak jak sądziłeś, nie sprawiała imponującego wrażenia. Przy głównej ulicy, w pewnym oddaleniu od siebie, stało zaledwie kilkanaście domów. Zwykłych, dwukondygnacyjnych, typowych dla tej części Stanów. Wychylając się bardziej w bok dostrzegłeś też jeden większy budynek, z ozdobną, strzelistą wieżyczką wieńczącą dach. Ratusz lub jego odpowiednik. Kurek na dachu obracał się wściekle. Na zewnątrz musiało nieźle wiać.

Twój wzrok padł na jakiegoś mężczyznę, który stał naprzeciwko „Pirackiego Skarbu” i patrzył prosto na budynek. Mężczyzna ten miał spore wąsy, kapelusz i długi płaszcz, którym wiatr szarpał na wszystkie strony. Wąsacz jednak nic sobie z tego nie robił. Zwyczajnie stał i patrzył w stronę okien. Jakby ... obserwował waszą grupę, nawet specjalnie się z tym nie kryjąc.


JAMES WALKER

Koszmar tej nocy na długo pozostanie w twojej pamięci. Obudziłeś się zdrętwiały, w ubraniu i nieco wyziębiony.
Szum oceanu działał na ciebie kojąco. Twoje okno wychodziło na brzeg i otworzyłeś je wpuszczając do środka wiatr i powietrze pachnące oceanem. Na dole widziałeś jakiegoś mężczyznę pracującego przy sieciach i rybacki kuter wypływający na połów. Widziałeś mewy walczące o żarcie na kamienistej plaży. Widziałeś chmury zbierające się na horyzoncie.

Paląc papierosa obserwowałeś to wszystko zastanawiając się, od czego zacząć poranek. I wtedy ją ujrzałeś. Stała nad brzegiem, na wysuniętym w wodę pirsie usypanym z kamieni. Kobietę, której ciemne włosy szarpał wiatr. Wyglądała, jakby na kogoś czekała. Wpatrywała się w ocean, trzymając ręce w kieszeniach. Koło jej nóg skakało jakieś kudłate psisko.
Obserwowałeś, jak wiatr szarpie płaszczem i długimi włosami nieznajomej kobiety i nagle poczułeś chęć zejścia na dół i zobaczenie jej z bliska.

Miałeś wrażenie, jakbyś ją znał, chociaż oczywiście było to zupełnie niemożliwe.


JUDITH DONOVAN


Noc skończyła się błyskawicznie. Odniosłaś wrażenie, że ledwie zamknęłaś oczy, a już za chwilę je otworzyłaś. Nocne lęki uleciały w jednej chwili. Podobnie jak wspomnienie o tym, o czym śniłaś. Owszem, potrafiłaś sobie przypomnieć ogólny przebieg koszmaru, lecz nawet zamykając oczy nie potrafiłaś przypomnieć sobie rysów twarzy chłopaka z nocnych majaków.
Może to i lepiej.

Wyjrzałaś przez okno z ciekawością. Ale nie dostrzegłaś nic, poza wąską uliczką w dole i boczną ścianą budynku obok tawerny. Ścianę pozbawioną okien i pomalowaną na biało. Farba na deskach już się jednak łuszczyła.

Zniechęcona niezbyt miły widokiem wróciłaś do łóżka i siadłaś na jego krawędzi. Zaczynał się kolejny dzień. Musiałaś zaplanować kolejne działania. Zapowiadał się długi dzień. W brzuchu zaburczało ci straszliwie. Przypomniałaś sobie, że od wczoraj w zasadzie nie miałaś nic w ustach a z dołu dolatywał apetyczny zapach jajecznicy.



WSZYSCY


”Piracki Skarb” ożył. Z dołu dolatywały was odgłosy krzątaniny, jakieś podniesione głosy, tupoty nóg i nawoływania. Czuliście również aromat kawy, smażonej jajecznicy na bekonie i świeżego chleba.

Dzień przegonił lęki. Wlał w serca nową nadzieję. Chęć do działania i dowiedzenia się czegoś, co pomoże zrozumieć tajemnicę śmierci Adriana Willburyego.
 
Armiel jest offline  
Stary 29-04-2011, 15:30   #25
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Powinien się już do tego przyzwyczaić, lecz sny obrazujące terror z jakim na co dzień musiał się spotykać zbyt mocno uderzały w jego psychikę, może gdyby przed snem pociągnął sobie kilka razy z butelczyny ze szkocką, wyglądało by to inaczej. Colt już od dobrych kilku chwil znajdował się w jego dłoni, sam Solomon zapewne nie wiedział w którym dokładnie momencie po niego sięgnął, po prostu odruchowo chwycił go, gdy Wielka Wojna znów o sobie przypomniała. Tym razem jednak wspomnienia objawiające się w koszmarze wyglądały inaczej, przede wszystkim twarze anonimowych żołnierzy zostały zastąpione jego własną, w dodatku zdawało mu się, iż ci ludzie cytowali Pismo Święte. Nie był tego do końca pewien, walące szaleńczo serce nie pozwalało mu się skupić. Wolną dłonią wytarł pot z czoła i wziął głęboki oddech, pod pewnym względem Bass Harbor nie różniło się niczym od innych miejsc, tutaj również nie potrafił odnaleźć spokoju, a być może oddalił się od niego nawet bardziej.

Na dole panował straszny hałas, widocznie drzwi były otwarte i teraz wiatr targał nimi jak zabawką. Z drugiej jednak strony, z tego co pamiętał, gospodarz szczelnie je zamknął, więc było to co najmniej podejrzane. Wstał na równe nogi i postanowił to sprawdzić. Decyzje podjął bardzo szybko, choć z wcieleniem jej w życie było o wiele trudniej. Dawno już nie czuł takiego paraliżującego strachu, instynkt podpowiadał mu by dał sobie z tym spokój i wrócił do łóżka. To przecież nie mogło być coś ważnego, ktoś zapewne zaraz się tym zajmie. Sam nie wiedział dlaczego tak się czuje, być może było to właśnie echo jego snu, które wciąż trzymało go w swej mocy. Zacisnął dłoń na pistolecie, to dodało mu sił i odwagi, ubrany jedynie w gatki powoli podszedł do drzwi, a następnie ostrożnie wyszedł na korytarz. Tam od razu zauważył księdza, swoją kuzynkę Lucy oraz Samanthę odzianą w czerwony szlafrok, oni również wyglądali na zaniepokojonych. Nie miał zamiaru zdradzać przed nimi swoich obaw, zebrał się więc dość szybko i ruszył w ich kierunku.

- Co to za rwetes do cholery? - rzucił chyba do siebie, choć na tyle głośno, iż doskonale usłyszał go każdy z nich.

Gdy zjawił się na schodach zauważył również Jamesa, stał na dole, pojawił się też i Virgill, który błyskawicznie dopadł do trzaskających drzwi, przyciągnął je nie bez trudy do siebie i wreszcie zatrzasnął. Z kieszeni swojej flanelowej pidżamy wygrzebał klucz, wepchnął go w zamek i przekręcił. Wszystkie te czynności wykonywał bardzo szybko, jakby zależało od tego o wiele więcej niż jedynie samopoczucie obecnych. Następnie oparł się o drzwi i westchnął nieco się uspokajając. Dopiero po chwili zerknął na gości zgromadzonych przy schodach.

- Obudził nas hałas trzaskających drzwi. A że państwo nie reagowali to po kolei wychodziliśmy z pokoi. Wiatr musiał otworzyć drzwi
- zaczął jako pierwszy duchowny podchodząc do Walkera.

Kilka sekund później obok nich zjawił się również Solomon, James sprawiał wrażenie nieobecnego, on chyba również był mocno przerażony, a przecież sprawcą całego zamieszania były jedynie drzwi. Virgill najwyraźniej nie miał zamiaru tłumaczyć niczego swoim gościom, obrzucił ich dziwnym spojrzeniem, zdawało się, iż nie zauważył broni w dłoni Solomona, choć przecież ten nie krył się z nią za bardzo. W każdym razie mruknął coś jedynie, a następnie ruszył w kierunku swojej kwatery.

- Tylko mi się wydawało panie Virgill, czy też drzwi były wcześniej porządnie zamknięte? - spytał Colthrust nieco podejrzliwie, nie silił się nawet na uprzejmość.

- Zamykałem na klucz - odparł i widocznie uznał, że to dobry koniec dla rozmowy, bowiem znów miał zamiar odejść do swojej sypialni, zaczepiając jeszcze wzrokiem o zgrabną sylwetkę Samanthy.

- Wybaczy pan panie Virgill, ostatnie pytanie - powiedział Solomon widząc, że nie łatwo będzie gospodarza zatrzymać - Prąd. Często zdarza się wam coś takiego?

- Tak. Awarie są dość częste
- wyjaśnił właściciel - Idźcie proszę spać i nie otwierajcie więcej drzwi.

Potem za język pociągnął go jeszcze Walker, natomiast Colthrust wysłuchał co miał mu do powiedzenia Virgill, kiwnął parę razy głową i zrobił kilka kroków w kierunku schodów.

- Wracajmy zatem do łóżek - powiedział Twinkelton lekkim tonem - skoro cała sprawa to jakiś głupi żart, to nie warto sobie nią zaprzątać głowy. A już na pewno nie teraz po nocy. Dobranoc.

Solomon wzruszył ramionami i ruszył do swojego pokoju, słowa Jamesa oraz jego reakcja mocno go zdziwiły, choć nie rozmyślał nad nimi zbyt długo, chyba po prostu uznał, iż Walker jeszcze nie do końca wybudził się ze snu, bądź też wypił wcześniej nieco za dużo i teraz rozprawia od rzeczy. Na górze jego spojrzenie spotkało się z Samanthą, sytuacja poniekąd się już uspokoiła, choć ona wciąż wyglądała na zaniepokojoną.

- Co się stało? Ktoś się włamał? - spytała.

- Nie, ale jutro z samego rana trzeba będzie zamienić kilka słów z gospodarzem - odparł od razu Solomon - Nie powiedział nam wszystkiego.

- Mam nadzieję, że reszta nocy minie nam przyjemniej
- powiedziała, Colthrust kiwnął głową i po chwili oboje wrócili do siebie.

Opadł ciężko na łóżko, doskonale wiedział już, że następnego dnia nie będzie wyspany, miał tylko nadzieję, iż limit przynajmniej na tą noc się wyczerpał.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=j5dRLPieKoE[/MEDIA]

Miejscowi nie zachowywali się normalnie, nie ważne czy mowa o właścicielu tawerny czy rodzinie, która wynajmowała dom Adrianowi, wszyscy oni zachowywali się dość dziwnie, mieli jakieś swoje tajemnice i nie chcieli by przyjezdni wtrącali swój nos w nie swoje sprawy. Był to jednak zrozumiałe, bowiem nikt tego nie lubi, lecz dawane przez nich rady oraz przerażenie jakie dało się zanotować w oczach niektórych dawało do myślenia. W dodatku jeden z tych miejscowych właśnie bezczelnie obserwował ich stojąc na zewnątrz, nie zadał sobie nawet dość trudu by przynajmniej ukryć swoje zamiary. Colthrust przez chwilę przyglądał mu się przez okno, aż wreszcie ubrał się i opuścił pokój. Nie silił się na żadne konwersacje, szybko przemknął przez główną salę i ruszył na spotkanie z ciekawskim jegomościem. Stał dokładnie w tym samym miejscu, nie poruszył się zapewne nawet o centymetr, gdy Solomon zbliżył się o kilka kroków, zauważył, iż mężczyzna nosi przy sobie pistolet, zaś na jego piersi wisi dumnie gwiazda szeryfa, najwyraźniej właśnie nadszedł czas by poznać konstabla.

- Dzień dobry panie konstablu - zaczął podchodząc bliżej, był uprzejmy, choć na twarzy gościła jedynie pokerowa mina - Widzę, że przyciągnęliśmy pańską uwagę.

Mężczyzna powoli spojrzał na Colthrusta, którego niemal od razu przeszył bardzo niepokojący dreszcz, było coś w tym wzroku, co sprawiało, iż człowiek nabierał przekonania, że wcale nie jest bezpieczny. Oczy miał jakby wyblakłe, wyzute z emocji czy uczuć, można byłoby się nawet pokusić o stwierdzenie, że przez kilka sekund bardziej przypominał lustrującego swoją ofiarę wilka niż człowieka. Konstabl nie odrzekł od razu, ze spokojem wpatrywał się w podporucznika. Ktoś mniej cierpliwy zapewne przerwałby tą niemalże świętą ciszę, lecz Solomon po prostu czekał.

- Bruce Wright - przedstawił się wreszcie, uprzednio wysuwając jeszcze dłoń jego kierunku - Dzień dobry.

- Wszystkich przyjezdnych obdarza pan swoim nadzorem? - Solomon zignorował całkowicie jego gest, nie było to zbyt grzeczne, lecz wcale się tym nie przejmował.

Nastąpiła kolejna, długa cisza, którą z pokorą znosił chrześniak Adriana. Zdawało się, iż słowa dochodzą do Wrighta z pewnym opóźnieniem, może nie był zbyt wypoczęty lub też dochodził do siebie po kacu, lecz równie dobrze mógł mieć po prostu taki uciążliwy charakter nie sprzyjający konwersacją.

- Dużo was... jest?
- spytał.

W tym samym momencie uwagę Solomona na chwilę odciągnęła grupka mężczyzn ubranych w przeciwdeszczowe płaszcze, przeszli tuż obok niego zerkając zaciekawionym wzrokiem, a jeden nawet pomachał w jego kierunku i krzyknął do konstabla - Hej Bruce! - Ten jednak nie poświęcił mu swojej uwagi, nie odparł nic decydując się jedynie na zimne, obojętne spojrzenie wymierzone prosto w Solomona. Nim zniknęli w drzwiach tawerny zwrócił jeszcze uwagę na strzelby jakie mieli ze sobą oraz rysujące się na ich twarzach i ruchach zmęczenie. Widać nie tylko on miał niespokojną noc.

- Wydaje mi się, że pierwszy z zadałem pytanie panie konstablu - powiedział jedynie Solomon, mierząc mężczyznę podejrzliwym spojrzeniem.

- Pierwszy - potwierdził konstabl, jego beznamiętny ton musiał być owocem wielkiej pielęgnacji i lat treningu, gdyż nawet na moment nie uległ zmianie - Przyjezdnych tak. Dużo. - Nastąpiła cisza, najwyraźniej ostatnie słowo miało być pytaniem.

- Całkiem sporo. Zostawimy trochę grosza w waszych kieszeniach. Zaspokoiłem ciekawość? - rzekł Colthrust decydując się na delikatną próbę sprowokowania mężczyzny.

- Kiedy wyjadą? - zapytał po kolejnej, ciężkiej do zniesienia ciszy, jedyną reakcją na zaczepkę Solomona było mrugnięcie oczami, pierwsze od początku rozmowy - Dokąd?

- Niedługo - odparł po czym przeniósł wzrok na tawernę - Dokąd? Każdy w swoją stronę. Nie często was tutaj odwiedzają, nie?

- Tak - potwierdził Wright, który nagle zdał sobie sprawę, iż jego ręka wciąż wyciągnięta jest w stronę podporucznika, opuścił ją dość sztywnym ruchem i dodał - Patrzę na was.

Wright zaczął się odwracać, Solomon przyglądał mu się jakby troszkę nie dawała wiary niecodziennemu zachowaniu konstabla, ludzie w Bass Harbor mieli swoje przyzwyczajenia, a przerywanie konwersacji w jej trakcie najwyraźniej nie było dla Bruce'a niczym nadzwyczajnym.

- Odwiedzę pana jeszcze - powiedział na koniec Colthrust - Porozmawiamy o Adrianie Willbury. - Odwrócił się i ruszył w kierunku tawerny.

- On odszedł - usłyszał jeszcze za sobą, lecz gdy się odwrócił zobaczył jedynie oddalającego się już konstabla.

Kolejny osobliwy człowiek pojawił się na jego drodze, Bruce Wright na pewno wart był zapamiętania i czuł, że jeszcze nie raz przyjdzie mu się z nim spotkać, zapewne w niezbyt miłych okolicznościach.

Zatrzymał się jeszcze na kilka minut, szum morza miał w sobie coś uspokajającego i dobrze wpływał na samopoczucie, a przynajmniej z definicji powinien, poświęcił jeszcze parę chwil na obserwowanie go, po czym nagle przypomniał sobie co miało miejsce poprzedniego dnia. Bass Harbor nie będzie mu się przyjemnie kojarzyło, nawet ten widok nie mógł tego zmienić. Mruknął coś pod nosem i wszedł do tawerny.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 30-04-2011, 07:39   #26
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Kiedy otworzył oczy było już widno. Musiał zasnąć przed świtaniem. W ubraniu. Umył się i przebrał w wełniany golf. Noc była cholernie zimna a i poranek też mógłby być przyjemniejszy. Mimo wszystko odtworzył okno wpuszczając do środka świerzą morską bryzę.

Paląc papierosa patrzył na świat pogrążony w zadumie.Ten sen. I to widzenie. Duch? W blasku dnia, mimo, że pochmurnego, nabierało to wszystko jednak trochę innych kształtów i kolorów. Bał się wpaść w jakąkolwiek skrajność. Postanowił zdystansować się do tego emocjonalnie na tyle, na ile to możliwe i jednocześnie przyjrzeć się temu z bliska. Serce podpowiadało mu strach i trwogę. Rozum milczał z grzeczności żeby nie robić Jamesowi przykrości. Walker wiedział wszystkie swoje za i przeciw. I mimo to nadal nie widział w co wierzyć, bo przez samo to nie będzie to znaczyć wcale, że narodzi się z tego prawda. Ona była niezależnie od jego rozumowania czy czucia.

Widok kobiety na pirsie, której włosy wiatr targał zawzięcie przykuł jego uwagę. Pies skakał na kwadratowych głazach obok niej jakby zapraszając do zabawy, a ona stała nieruchomo z rękoma w kieszeniach zapatrzona przed siebie. Ciemna woda pod szarym niebem spowita była sennymi resztami mgły. Młoda kobieta była dziwnie znajoma, co zaintrygowało Jamesa dając mu wymówkę do bezczelnego gapienia się na nią z ukrycia.

Walker nigdy nie zwykł jadać śniadań. Zawsze objadał się na noc, choć dobrze wiedział jakie to niezdrowe. Tak i tego poranka apetytu na jedzenie nie miał. Zresztą po takiej nocy i tak nie przełknąłby niczego.

- Czarną, mocną kawę! - zamówił przy barze rozglądając się po tawernie.
Przy jednym ze stolików przy oknie siedziała kuzynka z Miami z Colthurstem. Reszta, czyli Samantha i wielebny, musieli jeszcze spać pomyślał ziewając dyskretnie. W barze było też kilku miejscowych myśliwych.

- Już się robi, szanowny panie - Virgill rozejrzał się po sali. - Dzbanek ze świeżo co zaparzoną kawą jest przy tamtym stoliku. - wskazał miejsce, przy którym śniadanie jadł Solomon i Lucy. - Coś do jedzenia? Mamy tosty, gulasz lub jajecznicę.

- Nie. Dziękuję. - powiedział James. - Tylko kawy.

Karczmarz irytował Walkera, dlatego też odchodząc w stronę dwójki towarzyszy wcale nie zamierzał okazywać staremu krętaczowi żadnych wyrazów sympatii, poza grzecznością wynikającą z manier dobrego wychowania. Czuł, że Virgill to dobry człowiek, którego da się lubić, lecz jednocześnie drażnił Jamesa. Chyba dlatego, że ukrywał przed nim to, co on czuł, że powinien wiedzieć. Odkryć. Dlatego nie zamierzał z nim rozmawiać więcej niż to było konieczne. Bo niby po co. Jak stary będzie chciał wrócić do poruszonego tematu, w co Walker szczerze wątpił, to zrobi to z własnej woli. W międzyczasie pojawiła się Samantha, która mimo podróży i jak podejrzewał równie zaburzonego snu nocy, wyglądało kwitnąco. Uśmiechnął się grzecznościowo podczas witania i choć humoru nie miał wcale i to od razu poprawił mu samopoczucie. Jak w tym powiedzeniu, że jak się cieszysz, to świat się śmieje razem z tobą.

Obecność panny Halliwell wywołała niemałą furorę wśród miejscowych. Walker nie zdziwiłby się gdyby zaczęli na głos gwizdać z placów lub ślinić się jak głodny pies na widok posilającego się właściciela. Najbardziej uderzony czarem młodej damy został chyba stary Virgill, bo zmienił się pod nieobecność żony w głupkowatego, młodego sztubaka. James niczemu się nie dziwił. W lustrze naprzeciw baru sam widział swoje kogucie obicie, które odruchowo poprawiło ręką włosy zaczesując je do góry. Gest co wywołał kolejny zastrzyk lepszego nastroju.

W jednej chwili cała uwaga miejscowych “twardzieli” skupiła się na pannie Halliwell, która jakby nie zdając sobie sprawy z zamieszania, które wywołała popatrzyła niewinnie na Jamesa:
- Mogę się dosiąść?

- Oczywiście - opowiedział Walker odstawiając krzesło dla Samanthy. - Lucy, Solomonie. - kiwnął głową na powitanie siedzących przy stoliku. - Dzień dobry.

- Dzień dobry - odparł Colthurst po czym dopił resztkę kawy jaka mu została.
James przyglądał się kobiecie z psem stającą dalej na kamiennych głazach wpuszczonych w brzeg zatoki. Kiedy kawa już się pojawiła z powrotem, gdyż zdążyła w międzyczasie znikać wraz z zakręconym wokół Sam karczmarzem, nalał sobie do pełna i zanim upił uśmiechnął się do towarzyszy i powiedział.

- Zaraz wracam. – powiedział patrząc na Solomona. - Mam wam coś do powiedzenia potem. Zamienię tylko dwa słowa z tamtą kobietą. Kogoś mi przypomina. Może to moja znajoma... - i odszedł z kawą od stolika kłaniając się nieznacznie kobietom.

Z dymiącym kubkiem przeszedł przez ulicę i zatrzymał się nieopodal kobiety wchodząc na pirs.



Obracając głowę w jej kierunku już po przyjrzeniu się profilowi jej młodej buzi otoczonej kosmykami falujących brązowych włosów wiedział, że się pomylił. Że nie zna jej wcale. Sprawiała wrażenie smutnej, zamyślonej i jakby czekającej na coś lub kogoś. Jakby czekała na statek na pokładzie którego płynął do niej ktoś bardzo ważny. Z daleka.

Kudłata psina sięgająca jej grzbietem do kolan miała bynajmniej refleksyjny nastrój. To musiał być rzecz jasna młody pies, bo wciąż zachowywał się jak szczeniak. Kudłate, lekko falujące futro sugerowało być może mieszankę retriwera ze standardowym pudlem, a w razie tego drugiego potomka, wiedział, że między temperamentem a wiekiem nie ma większego związku odwrotnie proporcjonalnego. Pies podbiegł do Walkera i na powitanie radośnie wparł się przednimi łapami na jego piersiach jakby chcąc najpierw powąchać a później i być może polizać jego twarz. Tak, pies ci mordę lizał, pomyślał do siebie James. Skądś to znał. Psiaki w jego rodzinnym domu robiły dokładnie to samo i było to chyba jedyną rzeczą, której nikomu nie udało się w nich skutecznie oduczyć te wesołe i spontaniczne odruchy.

- Łobuz. Zostaw! - kobieta miłym dla ucha głosem krzyknęła na psiaka. - Przepraszam pana bardzo, Czasami bywa nieznośny.

Mówiąc to obróciła twarz w stronę Jamesa i tamten mógł dokładniej się jej przyjrzeć. Była piękna.



- Nic nie szkodzi. - James śmiejąc się podniósł kubek chroniąc jego zawartość i wyciągnął drugą rękę otwartą dłonią dla psa do powąchania. - Cześć Łobuz. - powiedział przyjaźnie po czym zwrócił się do kobiety. - Dzień dobry pani. Piękny pies.

Łobuz obwąchał dłoń i pomerdał radośnie ogonem.



- Dziękuję - odpowiedziała kobieta spuszczając zakłopotana głowę. Przywołała zwierzę po imieniu, a pies posłusznie pobiegł w jej stronę. - Polubił pana - dodała po chwili unosząc głowę. - Musi być pan dobrym człowiekiem. Miranda Everret, - przedstawiła się z nieśmiałym uśmiechem. Łobuza już pan zna.

- Walker. James Walker. - powiedział wznosząc do góry kubek z kawą w geście pozdrowienia zanim upił z niego co nieco. - Widzę, że Łobuz jest prawdziwym znawcą natury ludzkiej, bo moja matka zawsze mi mawia, że jestem właśnie taki. - dodał uśmiechając się. - A ona jak sama twierdzi zna mnie lepiej ode mnie. - dodał pogodnie James pochodząc nieco bliżej, lecz na tyle daleko, żeby kobieta nie czuła się skrępowana nachalnością obcego. - Czy to ta poranna mgła wzeszła smutkiem w pani Everret oczach? Czy to wypada przy takim przyjacielu - kiwnął głową na psisko siedzące posłusznie obok kobiety, lecz zamiatające ogonem na boki nie spuszczając wzroku z Jamesa. - nie dać się rozweselić? - zagadnął niby na poważnie, lecz z wyraźną nutą przekomarzania odwracając wzrok w kierunku zapatrzenia Mirandy.

Patrzyli razem na skały i wyrastające z wody i fale rozbijające się o nie, a Walker dodatkowo zerkał ukradkiem przyglądając się Mirandzie. Obrączkę nosiła na drugiej ręce. Zupełnie jak wdowa. Z drugiej strony mógł to być tylko pierścionek w takim kształcie. Jeszcze będzie okazja przyjrzeć się bez nachalności, pomyślał mając dziwne przeczucie, że to spotkanie nie będzie ostatnim. Łobuz stracił zainteresowanie Walkerem kiedy pojawiła się mewą, która namolnie wylądowała na pirsie bardzo blisko nich. Krzykliwe i brudne ptaki, jak je James nazywał, musiały byc dokarmiane przez turystów, a z kamiennego pomostu, również często mogło się łowić ryby, więc wiecznie głodny krzykacz rozsiadł się jak gdyby nigdy nic, być może oczekując czegoś. Na szczęście Łobuz zajął się nią ze szczekaniem pędząc w jej kierunku i zmuszając ją do niezgrabnego wzbicia się w powietrze. Mewa zanim odleciała zawisła w bezpiecznej odległości nad psem robiąc wrażenie drażnienia się z nudów z Łobuzem.

- Słucham - usmiechnęła się pogodnie, tylko ten smutek pozostał gdzieś w kącikach ust i toni oczu. - Wcale nie jestem smutna. Tylko …. zamyślona. – dodała ostatnie słowo dobrawszy bardzo starannie.


- To miejsce doprawdy daje do myślenia... - powiedział Walker poważniejąc. - Dziwna tu jest atmosfera, choć mam nadzieję, że pobyt jednak będę, a raczej będziemy, bo nie przyjechałem tutaj sam, udany... - westchnął. - A pani mieszka tu na stałe, czy tylko przejazdem?

- Mieszkam tutaj - odpowiedziała. - Pracuję. A panu radzę szybko wyjechać. Pogoda raczej nie będzie dopisywać przez kilka najbliższych dni. – dodała ostrzegając ze szczerą życzliwością.

- Może zatem zechce pani wskazać nam drogę i towarzyszyć jako przewodnik do domu wynajmowanego przez profesora Willburiego? Dla pani to z pewnością znane miejsce. Przyjechaliśmy po jego rzeczy. A swoją drogą im bardziej wszyscy odradzają pobyt w Basss Harbor i ostrzegają przed bliżej nieokreślonym zagrożeniem, które czai się w ciemnościach, to... - James zawiesił głos - paradoksalnie bardziej chcę zostać. Czasem wystarczy prawda jak takie intrygujące niedomówienia, nie zgodzi się pani ze mną?

- Dom wynajmowany przez pana profesora jest niedaleko stąd, pod lasem. Mogę pokazać drogę. - wskazała ręką kierunek - Przykro mi z powodu tego, co go spotkało. Był naprawdę sympatycznym człowiekiem. I bardzo mądrym, co jednak niewielu tutaj potrafiło docenić. Nie chodzi o zagrożenie - zabrzmiała pierwsza nieszczera nutę w jej tonie głosu. - Myślałam, że przyjechał pan zwiedzać. A wtedy pogoda faktycznie nas nie rozpieszcza. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Chciałam pańskiego dobra.

- Ależ oczywiście. I dziękuję. Może zechce pani napić się z nami kawy w tawernie? - zapytał oglądając się na budynek. - Moi towarzysze podróży właśnie są podczas śniadania. Później moglibyśmy wybrać się do tego domu. O ile oczywiście pani dysponuje czasem. Choć rozumiem, że ma pani chyba wolne dzisiaj od pracy, prawda? - uśmiechnął się. - po czym dodał - A czy pani Miranda też boi się ciemności jak reszta spotkanych przez mnie mieszkańców?

Po ostatnich słowach Jamesa jej jasna karnacja zrobiła się jeszcze jaśniejsza. Kobieta zbladła a Walker przez chwilę zastanawiał się czy oby podbiec ku niej. W razie gdyby miała omdleć w objęcia fal, mogła wpaść w jego. Jednak Miranda szybko doszła do siebie, choć kolory jakby jeszcze nie wróciły na swoje miejsce.

- Dziękuję za kawę - kiedy pozbierała swoje emocje głos nadal jednak miała odrobinę drżący. - Już dzisiaj piłam. Kiedy państwo skończą śniadanie, znajdą mnie bez trudu. Pierwszy dom po lewej od strony wjazdu do miasteczka, ten z żółtą werandą.

Zawołała psa, a kiedy Łobuz podbiegł merdając ogonem spojrzała w oczy Walkera, jakby dopiero nabrała odwagi. Albo go oceniała. Potem westchnęła. Z zimną bryzą oceanu po grzbiecie Jamesa przebiegł nieprzyjemny dreszcz niepokoju.

- I nie, panie Walker. Nie boję się ciemności. Boję się tego, co może się w niej skrywać - dodała ciszej i machając mu na pożegnanie ruszyła plażą w stronę domu. Mewy czmychały ze skrzekiem przed Łobuzem.

- Do zobaczenia! - krzyknął James podnosząc rękę. - I znowu pani to zrobiła! - zawołał za nią.

Znowu to samo, pomyślał już patrząc na zatokę. Boją się tego co jest w ciemności. Więc albo mają takie same omamy jak on, albo na wyspie w mroku czają się duchy. Wzdrygnął się na wspomnienie zjawy. I poczuł chłód. Wspomnienia lęku i zimnego wiatru. Jeszcze przez chwilę stał nieruchomo zamyślony po czym ruszył do tawerny wylewając w drodze resztkę zimnej kawy.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 30-04-2011 o 08:42. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 30-04-2011, 20:03   #27
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Obudziła się z uczuciem dziwności. Coś było nie tak.
Wtedy przypomniała sobie wczorajszy sen i późniejsze wydarzenia. Wszystko było jednak bardzo niewyraźnie, jakby spowite gęstą mgłą. Pamiętała uczucie przerażenia, jakie wywołał koszmar, nawet teraz dostawała gęsiej skórki na samo jego wspomnienie, ale nie mogła przypomnieć sobie żadnych szczegółów. Usiłowała wszelkich sposobów, żaden nie podziałał stymulująco, zrezygnowała zatem z kolejnych bezsensownych prób, zwłaszcza, że poczuła w końcu dolatujące z dołu smakowite zapachy. Krzątała się po pokoju, dokonując porannych ablucji i mimowolnie wyjrzała przez okno.
To w tym miejscu wybudziła się z koszmaru, ale noc była zbyt ciemna, by mogła dojrzeć cokolwiek na ulicy. Poranek zaś był całkiem niezłą sposobnością do rozejrzenia się. Ale za oknem, na kawałku ulicy, który mogła dostrzec, nie było nic niezwykłego. Nie było… nic, tak naprawdę. Poza kawałkiem ściany. Nic, co mogłoby świadczyć o tym, że nie zwariowała, kiedy wczoraj usiłowała wyłamać framugi okna.
Zrezygnowana, przysiadła na łóżku, chowając twarz w dłoniach. Od kilku dni trwała na granicy załamania, nerwy po ostatniej nocy miała w strzępkach i po raz pierwszy poważnie zastanowiła się nad rzuceniem tego wszystkiego w diabły. Jej kariera nie była warta tego, żeby banda zdegenerowanych wieśniaków zatopiła ją w jakimś bagnie. Nikt nigdy nawet nie dowiedziałby się, że ona to ona, Judith Donovan, nie Lucy Jakaśtam. Zawsze będzie mogła znaleźć posadę. Jakąś na pewno. Nie potrzebowała umierać za parę artykułów. Nie była w tym nawet dobra. Tak, spakuje się i po śniadaniu zniknie…
Zaburczało jej w brzuchu. Głośno i prawie boleśnie. Zapachy dochodzące z dołu ocuciły ją, w jakiś dziwny sposób dodając odwagi do przeżycia kolejnego dnia w „uroczym” Bass Harbour. Jej głupie myśli powodowało rozdrażnienie i głód. I strach. Wszystko będzie dobrze. Napisze świetny artykuł o śmierci nieco szalonego naukowca i zdobędzie sławę i stanowisko, na jakie zasługuje od lat. Na razie potrzebny był jej plan działania, żeby nie musiała znowu unikać towarzyszy ani nie wyskoczyła z jakimiś rewelacjami. Na początek, konieczna była wizyta w wynajmowanym domu profesora i sprawdzenie informacji w listu. Potem będzie mogła improwizować, mając asa w garści. Może nawet jokera…

Zeszła na dół już w bardzo dobrym nastroju, wywołanym także przez niezwykle smakowite zapachy. Miała nadzieję spotkać tam kogoś ze swojej “drużyny”, ale okazało się, że była pierwsza. Zamówiła więc posiłek tylko dla siebie.
- Dzień dobry pani, poproszę tę jajecznicę na bekonie, to jej zapach mnie tu zwabił tak wcześnie. - Uśmiechnęła się, posyłając gospodyni komplement. - Mimo takiej godziny, wygląda, jakby całe miasteczko było na nogach już od bardzo dawna. Aż mi wstyd, że ciągle myślę, że jest prawie świt.
Gospodyni nie odpowiedziała na jej uprzejmości, spojrzała tylko jakimś nieswoim wzrokiem. Nieco zagubionym. Widać było, że płakała niedawno.
W sali sporo było mężczyzn w sztormiakach i płaszczach. Rybacy. Stąd? Dlaczego zatem śniadają się w gospodzie, nie w domach? Zauważyła też jednego psa, który na jej widok podniósł zaciekawiony łeb, podobnie jak i większość obecnych. Żaden w nich nie wyglądał jednak na zachwyconego, niewyspani i ponurzy nie uśmiechnęli się w odpowiedzi.
- Już panience podaję śniadanie - Samuel Virgill pojawił się jak spod ziemi.
Nachylił się nad małżonką i szepnął jej coś cicho do ucha. Kobieta zapłakała głośniej i poszła na zaplecze.
- Czyli jajecznica i kawa czy herbata? - zapytał mężczyzna gładząc się po swej długiej brodzie.
- Herbata - odpowiedziała, marszcząc brwi. Nie podobało się jej zachowanie obojga, ale najwyraźniej miało związek z nocnymi harcami. W takim razie, gospodynię do urobienia pozostawiła Jamesowi, a z gospodarzem i tak nic pewnie by nie wskórała. Po wczorajszych ekscesach wcale też jej zaufanie nie wzrosło, postanowiła więc poczekać na resztę.
W chwilę później Virgill postawił przed Judith zamówione specjały, wyglądające wyjątkowo apetycznie. Nim zdążyła zabrać się do jedzenia do środka weszła piątka mężczyzn. Uzbrojeni w sztucery i dubeltówki, wyglądali jakby wracali z polowania. Na widok Judith większość zdjęła kapelusze i ukłoniła się nisko, z jakąś rozbrajającą naturalnością wynikającą z szacunku do damy. Potem, odwieszając broń na specjalne wieszaki lub stawiając gdzieś pod ścianą, mężczyźni zasiedli do stołu przy kominku.
- I? - Samuel Virgill podszedł do nich w chwilę później.
- Nic, Sam. Ani śladu - powiedział jeden z mężczyzn - niski i krępy.
- Jasna cholera - Virgill wyglądał przez chwilę, jakby dostał obuchem w głowę. - No nic. Przynajmniej próbowaliśmy. Dam wam jajecznicy, chłopaki.
- I kawy - wtracił inny mężczyzna. - Jeśli można.
- Jasne, doktorze.
Virgill odszedł do swoich obowiązków.
- Chcesz, bym to jej powiedział? - rzucił za nim mężczyzna nazwany doktorem.
- Nie - Virgill pokręcił głową ciężko. - Sam to zrobię.
Przy stoliku zapanowała nerwowa cisza. Nikt już nic nie mówił.

Judy bardzo krótką chwilę zajęło skojarzenie faktu, że zabrakło cichej córki gospodarzy, z histerią właścicielki, „Nic. Ani śladu” I „Sam jej to powiem”. Nie skomentowała tego jednak w żaden sposób, usiłując zachować taki sam idiotycznie zachwycony porankiem wyraz twarzy. Nie zamierzała odezwać się na ten temat słowem, dopóki będzie w obrębie murów tego budynku. Ale wiedziała już, ze nie działo się tu nic normalnego, a skoro zaginęła miejscowa, może i inni będą bardziej skłonni do wynurzeń i pomocy. Małe szanse, wiedziała o tym, ale nadzieja umiera ponoć ostatnia.

Judy zajadając się śniadaniem, nie od razu zauważyła Solomona, który postanowił złożyć zamówienie i spożyć posiłek przy szynku. Popiła gorąca herbatą i zagadała do znajomego.
- Dzień dobry, panie Colthrust. Życzę smacznego, bo jedzenie jest tutaj rzeczywiście pierwsza klasa - pochwaliła. - Przy okazji, mam pytanie. Który z panów posiada klucze do domu profesora? Chciałabym się tam udać po śniadaniu...
- Jaki tam Colthrust! Po prostu Solomon, kuzynko - powiedział obracając głowę w jej stronę, na jego twarzy pojawił się uśmiech, poklepał się po kieszeni marynarki - Klucze są u mnie, wyruszymy tam zapewne wspólnie, więc nie ma pośpiechu.
- Panie Virgill, wie pan, co to za zamieszanie? - spytał gospodarza wskazując na gości z bronią. Gdyby mogła, Judy w tym momencie zastrzygłaby uszami jak pies myśliwski.
Na chwilę na twarzy starszego mężczyzny pojawił się dziwny grymas, jakby niepokój. Jednak szybko powróciła nań zwykła uprzejmość.
- Nic, co by państwa dotyczyło i czym mieliby się państwo przejmować. Proszę, to pana gulasz.
- Dziękuję. Pozwoli pan tylko, że spytam o kogoś jeszcze. Spotkałem waszego konstabla, zawsze jest szorstki wobec przyjezdnych?
- To dość nieufny człowiek. W każdym doszukuje się potencjalnego przestępcy. Szczególnie, proszę wybaczyć, w ludziach spoza wyspy. Ale proszę się nie przejmować. On tylko dużo mówi. Ale muchy by nie skrzywdził. Zaręczam pana. Oto pana posiłek. - Postawił na ławie miskę z gulaszem, pełnym kawałków mięsa w brązowym sosie oraz chleb, no i dzbanek z kawą.
Solomon spotkał konstabla? I ci uzbrojeni po zęby mężczyźni… Na jedną, drobną piętnastolatkę? Nie wyszła dobrowolnie wczorajszej nocy. Ktoś ją do tego zmusił. Tak jak profesora… To dlatego drzwi były otwarte… Myśli przebiegały jej głowę jak stado antylop ściganych przez geparda. Były tylko bardziej chaotyczne.
Solomon zabrał się za danie, od czasu do czasu jedynie ukradkiem zerkał w stronę grupki mężczyzn i zdawał się dyskretnie nasłuchiwać, o czym rozprawiają.
Niewiele rozmawiali. Jedli żarłocznie, jak wygłodzone wilki. od czasu do czasu zamieniając ze sobą kilka zdawkowych słów: o pogodzie, o lesie, o samym posiłku. Ale zwróciliście uwagę, że obserwują was, podobnie jak wy ich. Być może właśnie wasza obecność był powodem tej zwyczajnej rozmowy.
Pierwszy skończył ten, na którego Virgill mówił “doktorze”. Wstał, zabrał swoją strzelbę i ruszył ku wyjściu.
- Uszanowania dla małżonki, Sam - powiedział na odchodnym do gospodarza. - Popołudniem spróbujemy raz jeszcze.
Nikt nie odpowiedział. Doktor opuścił tawernę rzucając wam ostatnie spojrzenie.
- Solomonie, spotkałeś konstabla? Najwyraźniej masz tendencję do spotykania samych rodzynków z tego ciasta - zażartowała Judy, bacznie obserwując wyjście doktora. Wszak to ten człowiek stwierdził śmierć profesora. - To ma jakiś związek z tym nocnym zamieszaniem, tak myślę. - Dodała, zniżając głos i wskazując głową grupę nieznajomych. - Zdaje się, że to urocze miasteczko ma kilka dziwnych sekretów. i to takich, których strzeże sam konstabl. - Zaznaczyła ostatnie słowo, tak by jego wydźwięk był oczywisty. Prawo.
- Tu nic nie jest normalne. Musimy się pilnować, konstabl chętnie zamknął by nas tylko dlatego, że nie jesteśmy stąd.
„Nie dlatego. Jesteśmy zagrożeniem dla ustanowionego porządku. Przyjechaliśmy tutaj po wyjaśnienia. Będziemy kopać, drążyć i szukać. W końcu coś znajdziemy. Co będzie pierwsze: rozwiązanie czy śmierć? I z czyjej ręki?”, pomyślała zadziwiająco spokojnie, jakby zupełnie pogodzona z losem. Zimno, logicznie, bezemocjonalnie. Zupełnie nie jak Judith Donovan, która jeszcze pół godziny wcześniej dostała histerii.
 
Sileana jest offline  
Stary 30-04-2011, 20:55   #28
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Mimo zmęczenia po gwałtownym nocnym wybudzeniu sen nie chciał wrócić. Na szczęście kiedy w końcu zasnęła nie nawiedziły jej kolejne sny. Choć była przyzwyczajona do nieprzespanych nocy zawsze potem mogła to później nadrobić snem do południa. Tym razem jednak obudziła się wcześnie i mimo zmęczenia jakie odczuwała wiedziała, że nie zaśnie ponownie.
Pomyślała, że może solidna porcja whisky albo dobra muzyka poprawiłaby jej samopoczucie. Te luksusy były jednak po za jej zasięgiem. Zapaliła więc papierosa i podeszła do okna. Zaciągając się dymem zapatrzyła się w widok za nim. Morze zawsze przyprawiało ją o nostalgię, zwłaszcza takie sztormowe i szare. Przez chwilę patrzyła na walczącą z żywiołem łupinę, a potem gdy wygrała ona kolejna bitwę zabrała się za poranną toaletę, która w jej przypadku była całym rytuałem. Kobieta przecież powinna dbać, by niezależnie od okoliczności zawsze wyglądać doskonale.
Odpowiedni makijaż, starannie ułożona fryzura i idealnie opinające jej zgrabną sylwetkę ubranie zawsze poprawiały jej nastrój.

Kiedy w końcu doprowadziła się do “ludzkiego” wyglądu zeszła na dół. Śniadań o tej porze nigdy nie jadała, a mocny alkohol na pusty żołądek beznadziejnie wpływał na stan jej głowy i umiejętność utrzymania się w pionie. Mimo więc silnej pokusy oparła się zamówieniu klina i skierowała do stolika przy którym siedzieli już kuzynka Lucy i Solomon. Mijając gospodarza i Walkera najwyraźniej składającego zamówienie, skinęła im głową:
- Dzień dobry - powiedziała zgodnie z wymogami norm towarzyskich, choć jej mina wyraźnie świadczyła, że jest to tylko zdawkowa grzeczność. - Czy można dostać kawę? Czarną i taką stawiającą na nogi konia?
- Dzień dobry. - odpowiedział James z uprzejmym uśmiechem.

Wejście Samanthy poruszyło czwórkę mężczyzn przy stoliku i samego gospodarza. Można było odnieść przez chwilę wrażenie, że ten ostatni nagle odmłodniał o dobre piętnaście lat, tak zwinnie ruszył do stolika przy którym właśnie miał zamiar usiąść Walker. Metalowy dzbanek z kawą, z którego unosiła się para zniknął w ręce gospodarza.
- Ta już wystygła, “milejdy” - ostatni wyraz powiedział nader uroczyście i śmiesznie a potem ukłonił się - Zaraz zrobię drugą, taką dla specjalnych gości.
Spojrzenia reszty mężczyzn skrywały to, co Sam bardzo często widziała w męskich oczach. Ogłupienie i rodzące się pragnienie dotrzymania damie towarzystwa.
- Och jaki pan uprzejmy - uśmiech Samanthy stał się znacznie szczerszy. - Bardzo dziękuję.
- Już, już robię, żaden problem. Proszę tylko dać mi chwilkę. A czy łaskawa pani raczy coś łaskawie zjeść… skonsumować….
- robił z siebie durnia, ale chyba tego nawet nie zauważał.
- W tej chwili kawa zupełnie wystarczy. Zazwyczaj jadam śniadanie koło jedenastej. - Panna Halliwell obdarzyła gospodarza kolejnym łaskawym uśmiechem.
Gospodarz podreptał do kuchni by zrobić nową kawę. Pozostawiając tym samym Jamesa zarówno bez kawy, jak i bez śniadania. Reszta gości płci męskiej nie mogła oderwać oczu od Sam, i nawet specjalnie nie ukrywali swojego zainteresowania jej zgrabną i urodziwą osóbką. W jednej chwili cała uwaga miejscowych “twardzieli” skupiła się na pannie Halliwell, która jakby nie zdając sobie sprawy z zamieszania, które wywołała popatrzyła niewinnie na Jamesa:
- Mogę się dosiąść?
- Oczywiście
- opowiedział Walker odstawiając krzesło dla Samanthy. - Lucy, Solomonie. - kiwnął głową na powitanie siedzących przy stoliku. - Dzień dobry.
- Dzień dobry
- odparł ten ostatni dopijając resztkę kawy jaka mu pozostała.

Kawa była po niespełna pięciu minutach. Gospodarz postawił dzbanek na stole z namaszczeniem, jakby serwował posiłek Królowej Wielkiej Brytanii. Patrzył tylko na Sam, a ona podziękowała mu kolejnym uśmiechem i napełniła sobie filiżankę. Aromat był rzeczywiście doskonały.
Stół przy którym siedzieli znajdował się przy oknie. można z niego było zobaczyć fragment wybrzeża, a na plaży zapatrzoną w morze kobietę z biegającym wokół niej psem. Samantha zauważyła, że zamyślone spojrzenie Jamesa co chwile kieruje się w jej kierunku. W końcu mężczyzna chyba podjął jakąś decyzję, bo napełniwszy swój kubek uśmiechnął się do towarzyszy i powiedział:
- Zaraz wrócę, mam wam coś, do powiedzenia potem. Zamienię tylko dwa słowa z tamtą kobietą. Kogoś mi przypomina. Może to moja znajoma... - i odszedł z kawą od stolika kłaniając się nieznacznie kobietom.

Przez chwile po jego wyjściu w milczeniu popijali kawę i dojadali swoje śniadanie. Wreszcie przerwał ją Solomon:
- Jak minęła wam noc? - spytał patrząc na towarzyszące mu damy - Pomijając irytujące zdarzenie, które wytrąciło wszystkich ze snu.
- Szczerze mówiąc bywało lepiej - Samantha westchnęła - Męczyły mnie senne koszmary, ale nie wiem czy to to dziwaczne miejsce czy zbyt późna kolacja.

Miejscowi przysłuchiwali się wymianie zdań, ale Sam była wręcz pewna że nie słuchają słów, za bardzo skupiając się na tonie jej głosu i sposobie, w jakich dźwięki opuszczały jej kształtne usta. To byli prości ludzie. Prości mężczyźni, a ona była dla nich zjawiskiem. Wyróżniała się nawet w tłumie bostońskich femme fatale, a co dopiero mówić w przypadku takich rybaków, dla których marzeniem była kobieta z miękkimi, nie spracowanymi dłońmi, czy zwyczajnie uczesana. Sam była jak piękny kanarek, który wleciał w środowisko szarych wróbli. Przykuwała wzrok, ale też musiała zdawać sobie sprawę z tego, co wściekłe wróble mogą zrobić kanarkowi, jeśli w końcu zauważą że są tak szare i brzydkie. Szczególnie samiczki tychże wróbli. Ale na razie czar działał. Jeśli Sam tylko by zechciała, w dziesięć minut wszyscy miejscowi mężczyźni biliby się o jej względy.
Ona zaś zachowywała się tak, jakby to co dzieje się wkoło było całkiem zwyczajnym zachowaniem. I w zasadzie dla niej samej musiało takie właśnie być. Chwytając elegancko dwoma palcami uniosła ją do ust i upiła kolejny niewielki łyk. Smak kawy był równie doskonały jak aromat. Patrząc za okno na rozmawiającego z kobieta na plaży Jamesa i wesołego psiaka biegającego za mewami, doszła do wniosku, że jednak ten nowy dzień będzie dużo przyjemniejszy niż koszmarna jak noc.

- Uważaj na nich Sam, to nie Boston, a oni nie są śmietanką towarzyską - rzekł Solomon wyrywając ją z zamyślenia - Dzisiaj odwiedzimy dom Adriana - dodał po chwili - Może znajdziemy tam coś co rzuci trochę światła na sprawę.
- Sugerujesz, że mogliby zrobić mi coś złego?
- Kobieta popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Mężczyźni zazwyczaj pragnęli się nią opiekować i służyć pomocą. Nigdy nie spotkało jej z ich strony nic co mogła by uznać za nieprzyjemne. - Ludzie tutaj mogą mieć różne pomysły, rozmawiałem już z kilkoma osobami, a każda była dziwniejsza od poprzedniej.
Samantha wzruszyła ramionami:
- Każdy człowiek na swój sposób jest dziwny. Co nie musi od razu znaczyć, że jest niebezpieczny.
- Być może tak, być może nie, zapewne przyjdzie nam się przekonać
. - Spojrzał na Sam. - Ale ich nastawienie i tak mnie niepokoi.
- Niepokoi cię to, że są dziwni czy że tak mi się przyglądają? - panna Halliwell uśmiechnęła się nieznacznie - jeśli to drugie to naprawdę nic nadzwyczajnego. - Nachyliła się do mężczyzny, mrugnęła do niego i szepnęła na tyle cicho by tylko on usłyszał - Ja bym się zaczęła niepokoić gdyby nie zwracali na mnie uwagi.

Solomon nie odpowiedział na słowa Samanthy, bo właśnie wrócił James i siadając przy stoliku nachylił się do nich jednocześnie uważnie rozglądając po sali. ściszonym głosem powiedział:
- Musimy spokojnie porozmawiać, ale tutaj raczej nie ma do tego warunków. Jak pastor przyjdzie, bo chyba nie zostawimy go samego w pokoju, pójdźmy do domu w którym mieszkał Adrian. Tam na spokojnie porozmawiamy o tym co chcę powiedzieć. Tamta kobieta jednak nie jest moją znajomą, ale pokaże nam drogę. - dodał popijając kawę i zerkając na obserwujących ich stolik mężczyzn.
Solomon słysząc wypowiedź Walkera jedynie ze zrozumieniem kiwnął głową. Sam uśmiechnęła się. Nie rozumiała tych ich tajemniczych min, ale może wytłumaczą jej wszystko kiedy w końcu dotrą do domku wynajmowanego przez wuja.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 30-04-2011, 21:19   #29
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY


Śniadanie nie trwało długo. Najpierw tawernę opuścili czterej mężczyźni, zabierając swoje strzelby i karabiny, a po tej grupce zebrali się inni ludzie, wychodząc jeden po drugim do swoich obowiązków. Każdy z nich żegnał się z Virgillem życząc mu powodzenia. Kryła się za tym jakaś tajemnica, jak za wszystkim w Bass Harbor. W końcu zostaliście sami, jeśli nie liczyć Samuela Virgilla, który krzątał się po sali sprzątając po gościach i zbierając zostawioną na stołach zapłatę. Jego żony i córki nie było widać. Ale ktoś jeszcze był na zapleczu, bo wyraźnie słyszeliście odgłosy zmywania naczyń.

Po kilkunastu minutach byliście gotowi na spacer do domu, w którym mieszkał profesor Adrian Willbury przed swoją śmiercią. Ciepłe kurtki miały was ochronić przed poranną, zimną bryzą znad oceanu. Niebo nadal było ciemne i pochmurne. Rozjaśniało się jednak.



W coraz jaśniejszym świetle dnia Bass Harbor nie wyglądało już tak strasznie, jak po przyjeździe. Nie było, jak się tego oczywiście spodziewaliście duże, ale też nie aż tak małe, jak się wydawało wczoraj. Wzniesiono je nad zatoką przypominającą otwarty na ocean kielich, którego ściany stanowiły postrzępione, surowe, skalne klify. Na jednym z nich widać było wieżę latarni morskiej, którą widzieliście wjeżdżając wczoraj do miasteczka.
Główną ulicą była najwyraźniej ta, na której stała tawerna. Ulica przecinała miasto, biegnąc równolegle do brzegu oceanu. Po obu jej stronach, w nierównych odstępach stały domy, zbudowane w podobnym do siebie stylu. Od głównej ulicy odbiegało kilkanaście innych. Część ku wybrzeżu kończąc się na sporej przystani i kamienistej plaży, część na północ, w kierunku okalających miasto wysokich, porośniętych lasami wzniesień. Zauważyliście, że na jednym z nich, jakieś pięćset metrów od miejsca, w którym staliście, wznosił się mały, zwieńczony krzyżem kościołek. Jego ściany wymalowano na czerwony kolor, przez co widoczny był z daleka.
Najważniejsze jednak, że topografia miasta była banalne i bez trudu zapamiętaliście ją w kilka chwil, dobrze orientując się gdzie, co i jak.

Prowadził James, który dostrzegł dom Mirandy już z daleka. Żółta weranda przykuwała uwagę. Kawałek dalej zobaczyliście niewielki, drewniany budynek z łopoczącą na wietrze flagą. Mała, wiejska szkółka, ustawiona w drugiej linii budynków, na bocznej ulicy. Czyżby Miranda Everett była miejscową nauczycielką?

Dziewczyna wyszła wam na spotkanie, nim zdążyliście podejść do płotu oddzielającego dom od ulicy. Była ładna, ale daleko jej było do miejskich piękności Bostonu, czy do kogoś takiego jak Samantha czy „kuzynka Lucy”. Niesforne włosy miejscowej dziewczyny szarpał wiatr, który dął od strony wody. Przewodniczka uśmiechnęła się na wasze powitanie i po zwyczajowych pozdrowieniach ruszyliście w stronę domu letniskowego wynajmowanego turystom przez Winterspoonów.

Przeszliście całą główną ulicę maszerując się w przeciwną stronę, niż ta, którą wjechaliście do Bass Harbor. Mijając jeden z ostatnich budynków po lewej, opatrzony symbolami policji, zauważyliście dziwnego człowieka. Tylko Solomon rozpoznał w nim „miłego” Bruca Wrighta, z którym rozmawiał jakieś pół godziny temu. Miranda pozdrowiła go i pomachała mu ręką, ale ponury policjant nie odwzajemnił jej gestu. Nie wyglądał nawet, jakby ją zauważył. Przechodząc obok niego poczuliście się troszkę nieswojo, kiedy odprowadzał was wzrokiem. Mirandę chyba też zaniepokoiło zachowanie policjanta, ale nic nie powiedziała.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=z_evkY46fzI[/MEDIA]

Skręciliście w ostatnią ulicę na północ i w końcu wyszliście na biegnącą polem drogę. Wiatr, do tej pory nieco tłumiony przez budynki, momentalnie uderzył was ze sporą siłą. Był zimny i przenikał was na wskroś. Jakieś czterysta metrów od miasteczka, tuż przy ścianie lasu, stał pomalowany na biało dom. Im bliżej niego byliście, tym większy niepokój odczuwaliście.
Ale nie ze strony budynku, ale od lasu, przy którym go wzniesiono.



Silny wiatr poruszał wierzchołkami drzew. Słyszeliście trzeszczenia, skrzypienia i inne odgłosy, od których jeżyły się wam włoski na karku. I widzieliście ciemność, jaka zalegała w lesie. Gęsty, zbity mrok. Było zdecydowanie za wcześnie, by blade, przytłumione przez kurtynę chmur słońce, poradziło sobie z ciemnością pomiędzy drzewami. Ciemnością, na której widok przypomniały się wam wydarzenia z wczorajszej nocy. Cały ten koszmar z trzaskaniem drzwiami, gasnącym światłem i mrokiem nocy.

Miranda też chyba poczuła się nieswojo, bo zatrzymała się w pół kroku, jakieś sto metrów od celu. Widzieliście już szczegóły domu. Parter i piętro. Spadzisty dach. Zasłonięte okna, ozdobny płotek, kołyszące się na wietrze słoneczniki rosnące na podwórzu, rozłożyste drzewo kasztanowca pod domem, na którym wiatr bujał solidną, zdobioną huśtawką ogrodową. W dziwny sposób te wszystkie szczegóły zdawały się w jakiś sposób niepokojące.

- To tam – powiedziała Miranda Everett wskazując dom. – Ale ... może wrócimy tu jak zrobi się jaśniej.

Nie odrywała wzroku od ciemnego lasu. Widać było, że nie pójdzie dalej. Nie przełamie swoich obaw, jakakolwiek była ich przyczyna.

- Ja ... przepraszam – powiedziała z lękiem i wstydem, i zawróciła w stronę Bass Harbor.

Spojrzeliście na dom przy lesie. Na kołysane wiatrem słoneczniki, bujającą się huśtawkę, ledwie, co zakwitłe liście na kasztanowcu. Potem spojrzeliście dalej. Na ścianę drzew i ciemność pomiędzy nimi. Zdawała się być gęsta, nieprzenikniona i pradawna. Taka, która wzbudzała lęk jeszcze w kulących się przy pierwszym ogniu jaskiniowcach.

Odczuwaliście dziwny niepokój, patrząc na pogrążony w mroku las. Czuliście się tak, jakby ktoś lub coś obserwowało was z gęstwiny krzaków, spomiędzy pni drzew. Jakby ktoś, lub coś czekało tylko na to, aż podejdziecie bliżej, by .... was pozabijać. Tak po prostu. Pożreć wasze ciała, wypluć wasze kości, zaszyć się w jakiejś norze i wylizać zębaty pysk z waszej jeszcze ciepłej krwi.

Przez chwilę poczuliście nieprzebraną ochotę, by obrócić się na pięcie i ruszyć za Mirandą do ciepłych domów, do światła, do ludzi. By ukryć się w stadzie, gdzie szanse na przetrwanie są dużo większe, bo istnieje szansa, ze drapieżnik dopadnie kogoś innego z tego stada, nie was.

I wtedy, kiedy większość z was już wahała się, czy jednak nie ruszyć za odchodzącą w pośpiechu Mirandą, niespodziewanie zauważyliście, jak firanka w oknie na piętrze budynku poruszyła się wyraźnie, jakby ktoś właśnie zamierzał odsłonić okno, ale w ostatniej chwili rozmyślił się, pozostawiając je w czterech piątych zasłonięte. Ale nie było wątpliwości, że ktoś był w domu. Być może nawet spędził w nim noc.

Pytanie tylko, kto i czego tam szukał, bo przecież dom został wynajęty Adrianowi do końca miesiąca.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 01-05-2011 o 16:57.
Armiel jest offline  
Stary 07-05-2011, 15:44   #30
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Pochmurny poranek wcale się nie wypogodził gdy opuścili progi tawerny. Skierowali się w stronę domu z żółtą werandą. Tak jak powiedziała to wcześniej, kobieta była w domu.

- Mirando - odezwał się James - wspomniałaś, że pracujesz tutaj. Co to za praca? – zapytał kiedy już prowadziła ich do domu wynajmowanego przez Winterspoonów.

Odpowiedziała po chwili, jakby dopiero usłyszała słowa Jamesa.

- Uczę miejscowe dzieci i zajmuję się tutejszą biblioteczką.

- W takim razie bardzo mi przykro z powodu zaginięcia twojego ucznia. - rzekł Walker. - Słyszałem już o tej tragedii. Chłopak był przewodnikiem profesora, wiedziałaś o tym? - zagadnął.

- Talbot ma siedemnaście lat. Już nie jest moim uczniem - powiedziała z żalem. - Oczywiście wiem o jego zniknięciu i mam nadzieję, że po prostu uciekł z domu a nie… - nie dokończyła pogrążając się w myślach.

- A nie co? Spadł z klifu w objęcia skał i oceanu, który nie odda jego ciała? Przykro mi... - powiedział.

Spojrzała w stronę Jamesa z nieukrywanym smutkiem w oczach. Widać było, że chce coś powiedzieć, lecz się wstrzymała. Opuściła głowę, jakby prawda była zbyt trudna do zaakceptowania.

Samantha z zaskoczeniem słuchała tej wymiany zdań:

- Nic nam nie mówiłeś o tym przewodniku profesora. Kiedy zniknął? Po jego śmierci ci przed? - zapytała Jamesa, ale zerkała też na bibliotekarkę.

- Zaginął tego samego dnia. Z tego co wiem. Poszli gdzieś z profesorem do lasu. Ale wrócił tylko porfesor. Najwyraźniej był w domu, bo przecież znaleziono go w pidżamie. A Talbota szukano. Zaraz po tym, jak znaleziono profesora Willburyego.

- Powiedziała mi o tym, choć w zupełnie inny sposób żona Virgilla. Wczoraj wieczorem przy kolacji. - James odpowiedział Sam. - Na śniadaniu nie chciałem tego poruszać przy miejscowych. - wyjaśnił.

- Czy dysponujesz zdjęciem tego chłopaka? - zapytał nauczycielkę. - Chciałbym wiedzieć jak wygląda skoro zaginął. Nie widziałem w miasteczku żadnych plakatów.

- Owszem mam jakieś zdjęcie w albumie pamiątkowym w bibliotece ale będzie ono sprzed kilki lat a chłopcy w tym wieku bardzo szybko się zmieniają. Oczywiście bez trudu poznacie go z tego zdjęcia gdybyście go spotkali.

- Świetnie. Będę o tym pamiętał, żeby jeszcze panią odwiedzić. - rzekł Walker.




* * *



Walkera kolejny raz o wyspie zaczął ogarniać nieswój nastrój. Kiedy zbliżali się w stronę lasu czuł namacalną obecność kogoś lub czegoś czającą się w zbitym mroku zamieszonym między drzewami, wyzierającym zza słabo jeszcze ulistnionychkrzaków, których gałęzie niczym powykrzywiane pazury szpon sterczały ku niebu. Irracjonalne poczucie czającego się tam pierwotnego zagrożenia, zła, które ugięte jest na jeden cel. Zabić. I wyssać kości z połamanych szkieletów trupów. Wzdrygnął się kiedy zatrzymali się pod domem, który stał pod lasem. Mirana specjalnie nie kryła się ze swoim emocjonalnym stosunkiem do okolicy, lub przerażenie kryjące się dotąd w jej oczach było silniejsze od jej możliwości kontrolowania siebie. Teraz całą sobą, gestami mowy ciała krzyczała z lęku. Czym prędzej opuściła ich towarzystwo informując bez gródek,, że dalej nie pójdzie i że w tym miejscu nie życzy sobie przebywać.

Stali nieopodal domu, który na tle mrocznego lasu w którym ciemność prężyła się jak czarny wilk do skoku, żeby im rozszarpać gardła. Dom sam w sobie był na gust Walkera dość przeciętny i jedyną jego wyjątkowością była otaczająca go atmosfera zagrożenia. Kiedy firanka poruszyła się w jednym z okien na piętrze Walker mógłby przysiąc, że zobaczył jakąś postać.

Judy popatrzyła na okno z zastanowieniem.

- Czyżby tutaj jej nie szukali? - zapytała samą siebie. - To ciekawe... - Zwracając się do grupy, powiedziała głośniej: - To pewnie córka gospodarzy, której szukają cały ranek. To ona była powodem tego całego nocnego zamieszania... Teraz ukryła się w domku wuja. A przynajmniej... tak mi się wydaje... - zmieszała się ostatecznie

James przyjrzał się kuzynce Lucy ważąc coś w myślach. Co prawda miał już teorię co do wyjaśnienialęku miejscowych i faktycznych właściwości wyspy i teraz zastanawiał się czy przypadkiem jego umysł i wyobraźnie nie płata mu figla jak to było na wojnie, gdy wszechobecne wszy i robaki w okopach sprawiały, że wszystko go swędziało i chodziło po nim nawet wtedy, gdy wcale tak nie było. Czasami zmysły słuchają się wyobraźni, zwłaszcza lękowej, więc na ile mógł, starał się i tym razem nie zwariować. Dopóki nie wyjaśni odsunięcia tajemniczej firanki racjonalnie lub gdy pojawią się dowody sugerujące nadprzyrodzoną ingerencję w materię, wyciągnie wnioski paranormalne, myślał uporczywie wpatrując się w okno z uchyloną zasłonką. Widocznie też przeoczył zaginięcie córki Virgilla. Tylko kiedy miało się to stać skoro w tawernie stary karczmarz bynajmniej był zasmucony czy przygnębiony tak szokującym dla każdego rodzica wydarzeniem. Tamten raczej filuternie błaznował przy Samathcie. Dziewczyna musiałby być co najmniej niekochanym pasierbem, żeby tak dojrzały i zdawać by się mogło roztropny mężczyzna i ojciec mógł sobie pozwolić na takie świadome kretyństwo.

- Tylko w jeden sposób można to sprawdzić. - rzucił James ruszając w stronę domu. - Spakujemy rzeczy Adriana i porozmawiamy. Chyba już wiem jak i dlaczego zginął.

Nim Solomon otworzył drzwi i po tym jak James znalazł siebie tłumaczącego się przez kuzynką Lucy dlaczego nacisnął na klamkę, Walker wpatrywał się przez szybę we wnętrze parteru.

Drzwi okazały się zamknięte na klucz a w środku domu panowała iście grobowa cisza. Przerywało ją tylko trzeszczenie lin na której zawieszono huśtawkę na przydomowym kasztanowcu, szelest słoneczników poruszanych wiatrem w ogrodzie i niepokojące hałasy dochodzące do uszu z odległego zaledwie pięćdziesiąt metrów od domu, pogrążonego w ciemnościach, lasu. Nagle zza drzwi doszedł was niepodziewany dźwięk, rozcinający ciszę domu.

DING!-DONG!-DING!

To zegar stojący zapewne w przedpokoju wybił kwadrans. Szybko jednak ucichł i dom znów objęła w posiadanie martwa cisza.

Ujrzał tonący w mroku korytarz, dwoje drzwi - prawdopodobnie do salonu na parterze i do kuchni - oraz schody na górę. W ciemnościach korytarza majaczyły jakieś kanciaste kształty, najpewniej meble. Słabe światło świtu nie rozświetlały jeszcze za dobrze mroków w domu, więc niewiele było poza tymi kształtami widać. Nic się nie poruszało wewnątrz, więc dom zdawał się stać opuszczony.

Kiedy Solomon skierował sięna schody wiodące na górę James ruszył sprawdzić pomieszczenia na dole. Jesli intruz jest na piętrze, to może odetnie mu drogę na tylnich schodach, gdy będzie uciakał od zaplecza.

Przechodząc przez dom zaglądał w pospiechu do mijanych pomieszczeń.
Na parterze były cztery. Duża, słoneczna kuchnia, pełna utensyliów niezbędnych do gotowania: garnków, noży i chochli. W kącie, w wiklinowym koszu stał imponujących rozmiarów stary gąsior z winem. Będzie musiał pamiętać, aby sprawdzić jego zawartość pomyślał mijając go. Dobre swojskie wino było czasem lepsze od Whisky. Drugim pomieszczeniem była łazienka z solidną wanną i toaletą. Po drugiej stronie korytarza usytuowany był skromnie umeblowany, lecz wygodny salon w którym stał kolejny zegar. Jednak zepsuty. Jego nieruchome wskazówki pokazywały 3:35. Czyżby jego tryby nie zatrzymały się w okolicach czasu, gdy Jamesa obudziło nocne zamieszanie w tawernie? O ile zatrzymały się w nocy, to było to prawdopodobne. Salon utrzymany w klimatach myśliwsko, marynistycznych wypełniały futra i skóry zwierząt, dubeltówka na ścianie i łby jelenie i łosiowe, trofea głów potężnych ryb, których nazw Walker nie znał oraz obrazy żaglowców. Sporo miejsca zajmował wielki, zrobiony z polnych kamieni kominek, przed którym leżało imponujących rozmiarów futro niedźwiedzia. Wielbiciel polowań i żagli czułby się tutaj jak u siebie. James po raz pierwszy od lat zatęsknił za hukiem wystrzałów broni. W innych okolicznościach dałby się skusić na polowanie i rozlew niewinnej krwi. Umeblowanie salonu stanowił spory stół z sześcioma krzesłami, bogato zdobiony kredens i szafka biblioteczna. Ponadto pod oknem stały dwa wielkie, skórzane fotele a pomiędzy nimi stolik szachowy. Salon sprawiał przyjemne wrażenie, ale nie wyglądało na to,aby profesor często z niego korzystał. Raczej prawie wcale. Obok salonu była jeszcze mała, wąska sypialka z łóżkiem, małą szafą i stolikiem z miską a nad którym wisiało lustro. Nikogo nie było w tym pokoju, a Walker wiedział, że będzie musiał sprawdzić czy była ona zamieszkana przez kogokolwiek podczas pobytu Adriana. Nie mógł wykluczać, że Adrian nie był zupełnie sam w tym domu, tak jak całkiem przypadkiem dowiedział się, że miał przewodnika, który zaginął. Kto wie, może w tym pokoju pomieszkiwał chłopak.

Na górze również nie znalazł nikogo prócz Solomona. Sypialnia profesora zszokowała Walkera, który zawsze podziwiał Ariana za jego pedantyczność i umiłowanie porządku. Cech nad którymi James usilnie pracował w swoim charakterze. Albo ktoś zrobił tutaj rewizję, jak na przykład miejscowy szeryf po zaginięciu Adriana... Lub stary profesor pod wpływem natchnienia niesamowitego odkrycia pochłonięty w ostatnich dniach życia w wir szaleńczej pracy tracił kontakt z rzeczywistością i co za tym szło własnymi nawykami i zasadami, które w obliczu spraw przełomowych w badaniach Adriana stały się nic nie znaczącymi błahostkami. Banałami, na które naukowiec nie tracił czasu. Jednak patrząc na bajzel zastanawiał się jak można by w nim cokolwiek znaleźć, zwłaszcza dla kogoś przyzwyczajonego do organizacji i katalogowania danych. Kiedy Adrian widział biurko Walera z podziwu nie mógł wyjść nad umiejętnością Jamesa do lawirowania w stertach papierów, w których i pozornie przypadkowych chaotycznych stosach wszystko leżało dokładnie na swoim miejscu. Tym razem jednak Adrian przeszedł Jamesa w sztuce dezorganizacji i nieładu artystycznego. Będzie musiał przeszukać to pomieszczenie, choć szczerze wątpił by łatwo było mu przekopać się przez ten nieporządek. A jeśli uprzedził ich konstabl lub ktoś trzeci jak właścicielka domu, to zadanie będzie jeszcze bardziej utrudnione. Przynajmniej może uda się odkryć kto dokonał rewizji, jeśli taka miała miejsce a przeszukiwacz popełnił błędy. Winterspoonów będzie można skonfrontować na kolacji. Konstabl był trudniejszym orzechem do zgryzienia.

Stając przy Solomonie powiedział:

- Nikogo nie znalazłem na dole... – oświadczył zgodnie z prawdą, a później dodał - Niezły bajzel w sypialni profesora... Zupełnie nie jak Adrian... Chodźmy do naszych pań. Chcę się podzielić z wami czymś ważnym.

Do obecnych w salonie przemówił stając przy oknie.

- Powiem bez ogródek co myślę, choć zabrzmieć to może komicznie i głupkowato jak niedorzeczny żart. - zaczął zbierając słowa. - Jestem przekonany niemal całkowicie, że w Bass Harbor straszy. I że to właśnie to wywołało Adrianowy atak serca. - powiedział James patrząc po wszystkich.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172