Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-09-2010, 15:40   #1
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
[Warhammer] Groza w Talabheim




Groza w Talabheim
Warsztaty



Wspaniałe miasto Talabheim, zwane Okiem Lasu, leży po środku Imperium, a w ciągu swojej długiej historii stanowiło siedzibę Elektorów, a nawet było stolicą Imperium. Przez tysiąclecia święte miasto Taala, patrona dzikich ostępów, było chronione przez Taalbaston, olbrzymią kamienną ścianę, której przytłaczające rozmiary czyniły samą myśl o oblężeniu niedorzeczną.

Nasza przygoda rozpoczyna się wśród błotnistych uliczek Taalagadu, obskurnego portu przycupniętego między rzeką Talabek, a północnym krańcem otaczającej Talabheim kamiennej ściany. Taalagad może i stanowi wrota do jednego z najbogatszych miast Starego Świata, ale reprezentuje się raczej odpychająco. Co pewien czas, mniej więcej raz na sto lat, miejscowi notable próbują podjąć dyskusję na temat oczyszczenia portu z brudu i szumowin, jednakże wszelkie tego typu projekty rychło upadają i nigdy nie doczekują się realizacji.


Jednak w ciągu ostatniego roku wreszcie coś się zmieniło, ale bynajmniej nie na dobre. Żołnierze z całego Imperium tłumnie wyruszyli na północ, aby odeprzeć zastępy Archaona. Wkrótce potem w odwrotnym kierunku zaczęli uciekać pierwsi dezerterzy i uchodźcy. Setki zdesperowanych obywateli, głównie drwali, rybaków i flisaków, słusznie wątpiących w sens pozostawania w zagrożonych wojną osadach, zasiliło populację Taalagadu. Olbrzymi obóz uchodźców z Hochlandu, liczący ponad tysiąc osób, wyrósł praktycznie w ciągu jednej nocy na obrzeżach portu.
[Cytat z Grozy w Talabheim]





***


Życie w obskurnym, portowym miasteczku nie należało do przyjemnych. Upaprany błotem, tętniący bezprawiem Taalagad z każdym dniem stawał się coraz bardziej zatłoczony. Olbrzymie zastępy głodujących uchodźców dołączyły do dotychczasowych mieszkańców, tworząc iście wybuchową, niestabilną mieszankę. Rozboje i brutalne napady na brudnych uliczkach osady stały się codziennością. Brakowało jedzenia, domów, a przede wszystkim - pracy. Sytuacja była coraz bardziej desperacka. Nawet mało atrakcyjne, niskopłatne zadania w porcie stały się prawdziwą rzadkością. Uciekinierzy - w przeciwieństwie do miejscowych - gotowi byli bowiem pracować całymi dniami za najmarniejszy posiłek i skromną garść miedzi. Wkrótce doszło do pierwszych utarczek między grupami. Przegnani ze swojej północnej ojczyzny Kislevczycy ruszyli na Hochlandczyków, Hochlandczycy na miejscowych. Doszło do krwawych interwencji straży, która w końcu, po wielu ulicznych walkach, przywróciła status quo. Nie oznaczało to jednak w żadnym razie bezpieczeństwa.

Również i sytuacja poza miastem nie należała do stabilnych. Wieści z północy mówiły o zwycięskim zakończeniu działań wojennych. Mroczne armie Niszczycielskich Potęg zostały ponoć rozgromione. Miast jednak wrócić do swojej splugawionej ojczyzny, rozlały się chmarami po pobliskich lasach i górach Imperium. Trakty przestały być bezpieczne. Ubabrani błotem mieszkańcy Taalagadu ze zdumieniem obserwowali coraz silniej chronione kupieckie karawany zmierzające w pośpiechu do Talabheim. Wiele z wozów zdawało się nadpalonych, inne wiozły całe stosy rannych i martwych ochroniarzy. Świat poza portową osadą jawił się póki co bardzo niebezpiecznym miejscem. Dalsza egzystencja w obskurnym porcie też nie wydawała się jednak rozsądna.

Najlepsze rozwiązanie było oczywiste i aż nazbyt dobrze widoczne. Potężna skalna ściana Taalbastonu, a za nią jedno z najpiękniejszych i najbogatszych miast Imperium. To tam czekały intratne posady, bogactwo i dobrobyt. Problem był jedynie ze wstępem. Okazało się bowiem, iż Talabheim, znany wszem i wobec jako miasto prawników, w obręb swych murów wpuszczał jedynie wybranych. By uzyskać glejty, pozwalające na wstęp, należało wypełnić całe stosy dokumentów, uiścić skandalicznie wysoką opłatę, a następnie czekać na efekty biurokratycznej machiny.

By zarobić odpowiednią ilość złota, co bardziej przedsiębiorczy uchodźcy zbierali się w grupy. Raz, że w Taalagadzie zdrowiej i dłużej żyło się mając towarzysza chroniącego naszych pleców. Dwa, że pracodawcy chętniej zatrudniali doświadczone we współpracy kompanie, niż pojedynczych, niezżytych ze sobą obdartusów. W ten sposób, w brudnych slumsach portu spontanicznie powstały grupy towarzyszy pochodzących z najróżniejszych miejsc i klas społecznych Imperium.

Jedna z takich grup, składająca się z głównych bohaterów tej oto opowieści, zbierała się co wieczór w karczmie "Kot o Dziesięciu Ogonach", gdzie przy rozwodnionym piwie i kościach powstawały przewrotne plany przyszłego zarobku. Tak bywało jednak dopiero wieczorami. Za dnia, podzieleni na mniejsze grupy przemierzali ciasne, portowe uliczki, mając uszy i czy szeroko otwarte. W Taalagadzie zarabiał bowiem jedynie ten, kto był na bieżąco ze zmieniającą się dynamicznie sytuacją na zalanym uchodźcami rynku pracy.

Był Marktag, szesnasty dzień miesiąca Nachgeheim, 2522 roku. Parne, burzowe lato dobiegało końca, ustępując miejsca deszczowej i wietrznej jesieni.

***

Gerhard i Willamina
Urodziwa dziewczyna musiałaby być wyjątkowo nierozsądna, by w tych niespokojnych czasach samemu włóczyć się po portowych uliczkach. Połączenie sił z uzbrojonym Gerhardem wydawało się więc mądrym posunięciem. Szczególnie, że i on skorzystać mógł na tej współpracy. Wiadomym bowiem było, iż uśmiech młodej niewiasty otworzyć mógł niejedne zamknięte dla niego drzwi. A wyglądało na to, że drzwi w czasie tego zadania otwierać będzie musiał niemało.

W normalnych warunkach wyśmiałby zleceniodawcę, proponującego mu taką pracę... ale w Taalagadzie? Jakie miasto, takie zlecenia... Przywykły do ścigania niebezpiecznych bandytów łowca tym razem tropił złoczyńce zupełnie innego rodzaju.

A wszystko zaczęło się od rozmowy z właścicielem "Kota o Dziesięciu Ogonach", w którym się zatrzymywali. Zdesperowany ojciec z brzuchatą, porzuconą córką obiecał dwadzieścia sztuk srebra za znalezienie i sprowadzenie do niego kochanka swojej latorośli. Najwyraźniej miał zamiar przymusić go do ślubu, z całkiem urodziwą i niegłupią przecież Agnes. Prosił ich tylko, by wpierw spróbowali przemówić mu do rozsądku, nim wezmą się za rozwiązania siłowe. Wolał niepoobijanego zięcia.

Krótkie śledztwo zaprowadziło ich do Małego Kisleva, części osady zamieszkiwanej przez uciekinierów zza północnej granicy Imperium. Poszukiwany, znany był jako Wąsaty Juri, jeden z tamtejszych najemnych kozaków. Zapowiadało się ciekawie...

Ostrożnie wkroczyli w las zbitych koślawo zabudowań. Już po chwili doszły ich egzotyczne zapachy obcej kuchni i smutna, zawodząca melodia kislevskich instrumentów strunowych. Juriego znaleźli w "Bałałajce". Mała, zadymiona karczma o tej porze była prawie pusta. U boku kozaka siedziało ino dwóch podchmielonych kompanów. Rękojeści potężnych, zakrzywionych szabli złowrogo wystawały im znad ramion.

- Zdrastwujtie, przyjatiele! - ryknął do nich jeden z kompanów Juriego, zbliżając do ust kieliszek z wódką. Poszukiwany uniósł głowę, sondując ich lekko podchmielonym, choć nadal czujnym spojrzeniem.

Felix i Konrad
Nim jeszcze dojrzeli zgromadzony na placu tłum, z daleka doszły ich pełne oburzenia okrzyki i gwizdy. Na Alei Sprawiedliwości coś się działo. Stłoczeni ludzie szczelnie otoczyli zbite z desek podwyższenie, mieszczące kapłana, kata i ofiarę. Odziany w czerń akolita Morra udzielał właśnie skazanemu ostatniego namaszczenia, polecając jego duszę Opiekunowi Umarłych. Po wykonaniu zadania omiótł zgromadzony tłum obojętnym wzrokiem. Jeśli potępiał całe przedstawienie, to nie dał tego po sobie poznać. Kat splunął w wielkie jak bochny dłonie, poruszył biodrami na boki, rozciągnął mięśnie. Lud wzbierał okrzykami, gdzieniegdzie słychać było śmiech i obelgi skierowane pod adresem skazańca. W powietrzu śmignęło trochę nadgniłych warzyw. Widać, nawet panujący w porcie głód nie mógł odebrać ludziom przyjemności z takiego przedstawienia.
Krótkie pytanie przybyłej dwójki nie pozostało bez odpowiedzi.
- Będą ciąć złodzieja - odparł z zapałem jeden z zafascynowanych zdarzeniami gapiów. - Ponoć niecnota skradł przepustkę do miasta jakiemuś przejezdnemu kupcowi. Wcześniej za takie rzeczy groził loszek, ale teraz? Rada Talabheim ma już dość, bo to trzeci raz w tym miesiącu. Teraz za takie rzeczy tną.
W oddali dało słyszeć się krzyki. W jednym z kątów placu ludzie stłoczyli się wokół barwnie ubranego mężczyzny stojącego na skrzyni.
- Zakładają się - odparł znowu pobliski obserwator. - Widać przecie, że biedak ma kark mocny, jak byk, a mistrz małodobry ponoć dzisiaj w złej formie i może za pierwszym razem głowy nie odjąć. Tedy obstawiają, za którym razem łeb odpadnie. Powiadają, że jak i dwa ciosy nie starczą, to winny puszczany jest wolno. Ino tak se dumam... na co mu wolność z poszczerbionym toporem karkiem?

Siegfried i Eberholt
"U Skully'ego" jak zwykle przesiadywały tłumy. Marna speluna należąca do podstarzałego, chutliwego niziołka, nie miałaby w sobie nic szczególnego, gdyby nie dobudowane chałupniczo zaplecze, mieszczące najpopularniejszą z miejscowych aren. To tutaj każdego dnia naprzeciwko siebie stawały wytrenowane do walki zwierzęta i zaprawieni w boju gladiatorzy, szczerbiąc sobie facjaty szerokim wachlarzem wymyślonego przez gospodarza oręża. Wieść niosła nawet, iż na walkach ludzi i zwierząt się nie kończyło, a podziemia karczmy kryły liczne klatki ze zmutowanymi bestiami z północy. Takie pokazy zastrzeżone były ponoć jedynie dla najmożniejszych i najbardziej wpływowych mieszkańców Taalagadu. O ile nie były jedynie plotkami...

Dzisiaj na arenie ścierali się jednak ludzie. Tłum wrzał, a trunki sprzedawały się w rekordowych ilościach. Widownia pragnęła krwi i gwałtownej rozrywki.

Siegfried rozmasował obolałe pięści. Rozejrzał się wokół. Przed nim, ze złamanym nosem leżał jeden z miejscowych robotników portowych. Mocny cios w głowę najwyraźniej go ogłuszył, zapewniając walczącemu z nim żołnierzowi łatwe zwycięstwo i pięć srebrników w kieszeni. Oboje znajdowali się w głębokiej, kolistej norze o średnicy czterech metrów. Dwa metry nad nimi za drewnianą balustradę wychylali się widzowie, komentując z przejęciem ostatnie, kończące walkę uderzenie. Gdzieś tam czekał też jego towarzysz.

- Szanowni widzowie! - niziołczy gospodarz powstał ze swojego stylizowanego na tron krzesła, odsuwając bezceremonialnie przytulające się do niego ludzkie kurtyzany - Zaprawdę, piękna to była walka i mocarny cios naszego wojownika! Ale to za mało! - efektownie zawiesił głoś, spoglądając na widownię. - Za mało krwi i emocji dla moich gości!
Odpowiedział mu entuzjastyczny ryk tłumu.
- Dwóch wojowników to dobry początek, ale dzisiaj dam wam więcej! Oto z dalekiej, mroźnej północy przybyli do nas Skarf i Gottric! Bracia, barbarzyńcy o zwierzęcej naturze! Urodzeni mordercy! Czy znajdzie się mężna dwójka, która stanie przeciwko nim na arenie? Któż zmierzy się z pierwotną potęgą północnych plemion? Może ty? - wskazał teatralnie czekającego w dole Siegfrieda. - Dokoptujesz sobie towarzysza i do zarobionych pięciu szylingów zarobisz jeszcze dwadzieścia? Stawaj, jeśliś mężny!
Na arenę wkroczyło dwóch jasnoskórych blondynów o dzikim spojrzeniu. Nie wyróżniali się jednak o dziwo potężna budową ciała, jakiej można by spodziewać się po barbarzyńcach, ciężko więc było ocenić ich prawdziwą siłę.
- Walka odbędzie się na pieści! I zęby! Niech natura przemówi!
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 09-09-2010 o 16:02.
Tadeus jest offline  
Stary 08-09-2010, 18:23   #2
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Gerhard nie mógł już znieść wyboi na zurińskiej części traktu. Trochę żałował, że zabrał się z karawaną - jak powóz mógł jechać na tak kanciastych kołach? Zwykle nie był zbyt wybredny, ale cztery godziny ciągłego siedzenia na twardej, nie wyheblowanej desce, jeszcze w trakcie takiej ulewy nawet takiego Obieżyświata jak on wprawiały w niezadowolenie. Siedział tuż obok woźnicy, bo w środku powozu nie było dość wolnego miejsca nawet na dziecko, nie mówiąc o rosłym mężczyźnie. Droga była zatłoczona. Nawet zbyt zatłoczona patrząc na pogodę jaka utrzymywała się od paru dni. Ciągłe opady ciepłej brei i duchota jak na najwyższym ze szczytów Gór Szarych. Nie wiedział jak dostatecznie ochronić się przed deszczem. Jego płaszcz z płytkim kapturem nie mógł ustrzec go przed wodą, która nie tylko siąpiła z nieboskłonu, ale również lała się potokiem z koron drzew bujnie otaczających wcale nie tak szeroki szlak. Po dłuższej chwili milczenia Gerhard postanowił po raz kolejny zagadnąć woźnicę:
- Długo już tak jeździcie jegomościu z tym towarem. W ostatniej mieścinie zauważyłem, że niewiele ubyło z wozu.- powiedział spokojnie swoim basowym głosem.
- Tak. Znaczy ten towar wiozę ze stolicy. Mam specjalne zamówienie. W Zorin zostawiłem tylko tyle ile trzeba było, aby nam się wóz w błocie nie ugrzązł. Ahh ta pogoda... Nawet w trakcie gawędy mżawica leje mi się do paszczy. - odpowiedział kończąc swą wypowiedź gromkim śmiechem.
- Na szczęście jeszcze dzisiaj dojedziemy do Talagaadu! Nie będziesz musiał znosić tej ulewnej duchoty. Z chęcią bym się zabrał z wami do Talabheim, ale muszę się zatrzymać i nieco dorobić, bo na życie nie będzie. - powiedział Gerhard z nietęgą miną.
- Rozumiem. Jesteś zdrowy i silny.Na pewno dasz sobie radę z zdobyciem gotówki na glejt do Talabheim. Mam taką nadzieję... - powiedział starszy człowiek, spoglądając przez chwilę na młodego wojownika. - Dobra darmozjady! Urządzamy postój! - powiedział jegomość widząc w oddali czterech chłopów męczących się z wyciągnięciem furmanki z zabłoconego podłoża.
Podczas postoju Gerhard spałaszował niewielką ilość suchych racji, wracając do wspomnień sprzed paru dni, gdy to musiał uciekać przed paroma mutantami przez las. Zdawało mu się, że przeszły go ciarki.
- Jednak nie jest tu tak źle. - powiedział cicho sam do siebie.

***


Sporo po rozstaniu się z karawaną w mieścinie o skromnej nazwie Talagaad Gerhard zaczął szukać miejsca, gdzie mógłby nieco odpocząć. Dochodząc do wniosku, że w mieście jest tak samo błotnisto jak poza nim, miejsce to musiało spełniać jeden podstawowy w jego obecnym położeniu warunek - być suche! Idąc ulicami Talagaadu młodziak zauważył jak żywe jest to miasto. Pomimo ciągle siepiącej z nieba wody ludzie tłoczyli się po ulicach jak mrówki w mrowisku. Jak widać wielu chciało schronić się za kamienną ścianą - przynajmniej do czasu aż będzie im dane dostać się do Talabheim.

Idąc drogą pośród straganów kramarzy zauważył jednego żebraka. Postanowił nie tułać się po mieście i zapytać o drogę jakiegoś bywalca.
- Witaj biedaku. Chciałbym zapytać gdzie można tu wypocząć i zjeść ciepły posiłek? - rzekł Gerhard wyciągając miedzianego pensa i kładąc go w misie żebraka.
- Witam zacnego podróżnika. Zjeść i przenocować można w karczmie "Kot o Dziesięciu Ogonach". Widać ją już stąd. Zobacz Pan! - szczerząc się żebrak wskazał ręką na zabudowania oddalone od nich o jakieś 200 metrów.
- Dzięki za pomoc. - powiedział łowca nie żałując wydanego pensa. Żebrakowi on był chyba bardziej potrzebny.

Gerhard z błyskiem w oku ruszył w kierunku wskazanego przybytku. W drodze do karczmy słyszał muzykę graną przez trubadura jadącego jednym z paru powozów kluczących przez mieścinę . Nie zdawało mu się. Do Talagaadu przybyła trupa cyrkowa. W pewnym momencie wpadła na niego białogłowa nietuzinkowej wręcz urody. Nieco zaskoczony i zdumiony Gerhard zapomniał nawet sprawdzić czy nadal ma przy sobie swą sakiewkę. Wiadomo jak często można ją stracić podczas tak miłego spotkania. Jednak był on młodym łowcą i nieczęsto spotykał tak ładne niewiasty - tym bardziej w tak niecodziennej sytuacji. Złocistobrązowe włosy, rozwiane po biegu, układały się w nieładzie na kusej, białej bluzeczce, okalając jasną twarz. Niemniej jednak nieświadom niczego łowca spotkał właśnie współpracownicę na najbliższe niespodziewane zadanie. Speszony wzrok szaro-zielonych oczu, spoglądał niepewnie ku niemu, a usta już formowały przeprosiny.

***


- Witaj Oberżysto. Poproszę wodę z sokiem oraz jedno piwo. Do jedzenia niech będzie solidna strawa. Zamówienie odbiorę przy stoliku w kącie sali. - Powiedział już czując, jak mu kiszki w bebechach maszerują.
- Ależ witam w najprzytulniejszej karczmie w mieście! - powiedział gruby karczmarz skinając lekko głową. - Już zabieram się za realizowanie zamówienia. A pański stolik widzę. Trudno by było nie dostrzec towarzystwa. - dodał po chwili.
- Mam jeszcze jedną prośbę. Czy mógłbym wynająć u was jakieś lokum na noc. Wystarczy mi nawet wspólna sala patrząc na czasy jakie nastały. - Nieco zażenowany rzekł młodzik.
- Cóż... Miejsce znajdzie się tylko w spólnej sali niestety. Zwykle do południa mam wynajęte wszystkie miejsca, ale dzisiaj masz szczęście wędrowcze. Za pokój proszę 4 mosiężne pensy. - dodał karczmarz wyciągając swą grubą dłoń. - Widzę, że jesteś nie lada wojownikiem. Mógłbyś, oczywiście odpłatnie wraz z niedużą kompaniją pomóc mi w pewnej sprawie? Ale o tym może później. Smacznego! - O tej sprawie oberżysta nie chciał mówić. Już teraz mówił ledwo słyszalnym tonem.
Po miłej rozmowie Gerhard wrócił do stolika, gdzie czekała na niego Will. Jak on nie lubił zatłoczonych karczm. - stwierdził z dezaprobatą delikatnie kiwając głową.

***


Każdego wieczoru drużyna spotykała się w karczmie, aby pogawędzić. Gerhard nie miał dalszych planów. Z tego co się orientował nie był jedynym, którego nie stać było na wyjazd do Talabheim, które jawiło się drogą do nowych zadań i zarobienia konkretniejszych sum srebrników. Od dawna jego sakwa wygląda na niemal pustą. Zostało mu może coś ponad Złotą Koronę. Wiedział, że nie pożyje na tym zbyt długo. Będzie musiał rozejrzeć się za jakimś zadaniem. Oberżysta wspominał coś o jakiejś sprawie, ale wyglądało to na dość delikatny temat. Łowca zdecydował poczekać aż karczmarz sam wyciągnie rękę. Jak zaoferuje im chociaż darmowe posiłki przez parę dni lub zniżkę wojownik będzie bardzo rad. Pozostaje tylko czekać... Przerywając swoje przemyślenia Gerhard wrócił do rozmowy z resztą drużyny.

***


Pewnego dnia, gdy Gerhard rozmawiał z Will nagle przy ich stoliku pojawił się karczmarz. Wyglądając na lekko zdenerwowanego rozpoczął rozmowę:
- Wybaczcie, że przeszkadzam w pomyślunku... alem słyszał, żeście zbrojni i zaprawieni w fachu... tedy myślałem... No, patrzcie sami - odsunął się, ukazując stojącą za sobą, zakłopotaną dziewczynę. - Baczycie? Brzuchata! A ojciec zwiał, nieudacznik jeden! I jak tu się teraz na mieście pokazać?! Toż mnie palcami wytykać będą... a i bidulka bez męża lżona będzie. Miejcie serce i pomóżcie ojcu w potrzebie... Dam dwadzieścia sztuk srebra, jeśli znajdziecie i przywiedziecie mi tu nicponia. Ino w jednym kawałku, coby się go dało światu pokazać...
- Oczywistym jest, że pomożemy strudzonemu ojcu w potrzebie. - powiedział powoli łowca.
- Odrobiną grosza też nie pogardzimy. Zadanie możesz drogi karczmarzu uważać za wykonane. Niedługo przyprowadzimy Ci gagatka. Postaramy się załatwić to bez użycia siły. Też bym nie chciał mieć obitego zięcia. - dodał po chwili zastanowienia.
Zobaczymy jak sobie poradzimy w miejskich warunkach - pomyślał Gerhard mając już w głowie zarys planu poszukiwań owego nicponia. Co do wykonania misji był pewien jednego: Nigdy nie miał do czynienia z tak niecodziennym zadaniem! Płaca niska, delikwent ma być w miarę cały - zapowiadało się ciekawie...

***


- Wygląda na to, że jesteśmy na miejscu. - powiedział wojownik, wskazując na kislevski przybytek.
- Zadziwiające, jak wiele może ci powiedzieć żebrak. - powiedziała dziewczyna. Gerhard już ruszył ku drzwiom. - Hej, zaczekaj! - wstrzymała go. - Chyba nie chcesz tam po prostu wejść i krzyknąć: “Który to Juri? Zamierzam go zaciągnąć do ołtarza!” - zapytała zmartwiona.
- ... - odparł
- Widzisz, mam pewien pomysł... - powiedziała nieco uspokojona, uśmiechając się przepraszająco. Po czym przysunęła się do niego trochę bliżej i zaczęła mu szeptać naprędce wymyślony plan.
 
Lechu jest offline  
Stary 08-09-2010, 19:41   #3
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
Willamina rusza w świat...
Życie bywa okrutne... Wiedziała o tym aż za dobrze. Wpatrywała się w gwiazdy, oparta o rodzinny wóz nasłuchując gwaru obozu. Życie bywa też piękne, szczególnie wtedy akcentuje swój urok oklaskami i wzrokiem błyszczących, zapatrzonych w nią oczu. Potem jej wzrok kierował się w dół, prosto w szczerbaty uśmiech Alwina, który ją odstawiał z powrotem na linie. Okrutny żart losu.
-Tak, Alwin! - dobiegł jej głos wujka Fryderyka. - Zakochany w niej po uszy! To co, Leo? Robimy wesele! - zaśmiał się rubasznie.
- Hik! ...brachu! Takie... hik! ...talenty muszą zostać w rodhzinie. - ojciec jej był już solidnie wstawiony. - Juthro dotrzemy pod mury Talala... Talabheim. Znajdziemy kapłana, dopełnimy formalności. - odparł. Po drugiej stronie wozu Will zamarła.
- Twoje zdrowie, przyjacielu! - odparł wuj.
- Toast! ... Fhryderyku! - ojciec zachwiał się, musiał się oprzeć o wóz, bo deski skrzypnęły. Została sprzedana jak kura na targu, do tego za marną cenę. Wiedziała, że od słowa ojca, nawet pijanego ojca, nie ma ucieczki. Nie wśród Arhtystów, którym przewodził.
- Po moim zimnym trupie. - szepnęła, zmierzając ku swojemu posłaniu. Już dawno zamierzała rozpocząć życie na własny rachunek. Teraz zyskała powód i okazję.

***
Ucieczka była nad wyraz prosta - przy bramach wjazdowych do portu kłębił się tłum. Dookoła kręciły się miejscowe dzieciaki, spoglądając z zainteresowaniem na grupę cyrkowców. Siostry jej już ruszyły w tłum w kolorowych strojach, by kusić niejednego niezwykłą rozrywką. Wieczorem spakowała już w małą torbę podróżną jakieś przyzwoitsze ubranie, trochę pieniędzy, które trzymała ukryte pod obluzowaną deską wozu i kilka przydatnych rzeczy. No i oczywiście przyzwoite noże do rzucania, których nie omieszkała zabrać Alwinowi. Na sobie miała dość wygodną spódnicę, przepasała bordową się chustą, ubrała wygodną i dość krótką bluzkę - strój odpowiedni dla arhtystki, wygodny dla uciekinierki. Gdy już będzie daleko - będzie okazja się przebrać. Ruszyła w tłum w drugą stronę niż siostry. Na wozie już Alwin wyczyniał cuda, stając raz po raz na rękach i robiąc salta w powietrzu. Nie ma nic gorszego, niż natrętny wzrok zakochanego głupka. - pomyślała, gdy ten po raz kolejny powędrował wzrokiem ku niej, wśród gromady dzieci. Matka z ojcem zaś walczyli o przejazd dla kuglarskich wozów. Idealny moment, w którym Alwin robił salto, wykorzystała, by puścić się biegiem przez lukę w tłumie. Skręciła już za róg ulicy, była bezpieczna, była...
- Ojej, przepraszam! - powiedziała odruchowo odskakując. Z rozwianymi włosami, nieco zarumieniona biegiem, była wręcz zawstydzona swoją nieostrożnością.
- Ależ nic się nie stało. - powiedział młody wojownik swym basowym głosem. - Gdzie się tak droga Białogłowa śpieszy? - rzekł z nutką ciekawości w głosie.
Willamina dostrzegłszy osobę na którą wpadła zdziwiła się jej dość wysublimowanym wyglądem. Wysoki, ponad przeciętnej postury mężczyzna o piwnych, pełnych inteligencji oczach. Dostrzegłszy ją zabłysły na chwilę. “Zaprawiony podróżnik.” - pomyślała. Spojrzenie owego jegomościa wydało jej się zarazem nieco prowokujące do dalszej rozmowy jak i bardzo przenikliwe. Była przekonana, że jest to jakiś wojownik, ponieważ miał przy sobie miecz, kuszę oraz skórzany pancerz, który wyglądał na nieco znoszony.
- Do życia mi się śpieszy. - powiedziała nieco uspokojona, uśmiechając się lekko.
- Do życia!? - powiedział zdziwiony mężczyzna. - W sumie mi też. Do takiego życia, w którym nie będzie mi osiem godzin dziennie siąpiła ulewa na głowę. - Rzekł z uśmiechem. - Może dasz się zaprosić na piwo lub sok do karczmy? - Powiedział wskazując ręką na przybytek znajdujący się niedaleko.
"O proszę, zapowiada się darmowy soczek na start." - pomyślała w duchu uśmiechając się. Należało się ukryć i to szybko, nim trupa się rozejdzie i zacznie jej szukać. W karczmie raczej tego robić nie będą.
- Z miłą chęcią. - odparła, spoglądając ku wskazanemu miejscu. Miejsce nie wyglądało na mordownię. Poza tym z takim towarzyszem nikt raczej nie będzie ją zaczepiał.

***
Oberża na pierwszy rzut oka wyglądała na bardzo schludną i mocną w swej konstrukcji. Surowe drewno okalało każdą ze ścian karczmy w niektórych miejscach ustępując kamieniom błyszczącym w blasku latarni. Po przejściu małym korytarzem dochodziło się do drzwi prowadzących do większego pomieszczenia. Była tam główna izba karczmy. Obok wejścia znajdował się szynkwas a naprzeciw ciepły kominek oraz przejście do dalszej części przybytku. Karczma była zatłoczona i nowo poznany towarzysz torował przejście dziewczynie. Starała się trzymać dość blisko niego, dostrzegła bowiem kilka postaci, pretendujących do sławetnego miana "stałych bywalców". Zdecydowanie nie miała ochoty na zaczepki podchmielonych jegomościów. Ruszyli w kierunku wolnego stolica w kącie izby. Will wsunęła się zgrabnie w róg, spoglądając ku nowo poznanemu towarzyszowi, uśmiechem zachęcając do rozmowy.
- Oj gdzie moje maniery! Przepraszam, że wcześniej się nie przedstawiłem. - powiedział nieco w przekąsem wojownik. - Jestem Gerhard. Zapominam czasem o odrobinie kultury, ale w moi fachu to nic dziwnego. Choroba zawodowa. - powiedział z delikatnym uśmiechem. - Jak Ci na imię urocza Pani? - dodał po chwili.
- Nazywam się Willamina, przyjaciele mówią na mnie Will. - powiedziała patrząc w piwne oczy mężczyzny - Jestem wędrowną artystką, obecnie pracuję na własny rachunek. A ty, panie? W jakim zawodzie pracujesz?
- A więc Will...O moim zawodzie może później. O suchym pysku, że tak powiem, nie godzi się mówić. - powiedział nieco szorstko wojownik. - Idę zamówić ciepłą strawę i napitek. Co zjesz? Co pijasz? - rzekł.
- Zjadałam dzisiaj dość przyzwoite śniadanie, choć wodą z sokiem nie pogardzę. - uśmiechnęła się. “Nie należy zbytnio wykorzystywać uśmiechu losu. Jeszcze może wyszczerzyć ku mnie szczerbate zęby.” - pomyślała.
- Wyglądasz na zmęczonego podróżą, nie krępuj się spożyć przy mnie solidny posiłek. - dodała nieco poważniej i odrobinę mniej zalotnie.
- Skoro tak to dobrze. Zamówię więc dla Ciebie wodę z sokiem. Dla mnie faktycznie solidna strawę. Nie wyobrażasz sobie ile nie jadłem ciepłego posiłku. - wydusił człek. - Zaraz wracam. - z tymi słowy Gerhard oddala się w kierunku karczmarza. Will przyglądała się mu uważnie, opierając głowę na splecionych dłoniach. “No, no.. Uciekłam od jednego zakochanego głupca, żeby wpaść na kolejnego... Ale czy to na pewno głupiec? Może potraktował mnie jak zwykłą... “ - na to słowo w myśli zamarła - ”... dziwkę?” Przekrzywiła lekko głowę, widząc, jak wojownik zagaduje karczmarza. - “A może to całkiem uczciwy chłop, który szuka roboty, tak jak i ja? Ahrtyści mieli krzywego Erwina do ochrony, mi też przydałby się ktoś, kto ochroni zysk z występów. Póki co przydałoby się znaleźć jakąś normalną pracę i nie wychylać się zbytnio, póki trupa nie wyjedzie z miasta.

Na poszukiwaniu pracy upłynęło im kilka dni. Okazało się bowiem, że Gerhard też jej potrzebował. Zdążyła nieco poznać kilkoro innych osób w podobnej stytuacji. Wspólnie doszli do wniosku, iż w grupie łatwiej znaleźć pracę.

W karczmie Bałałajka

- Zdrastwujtie, przyjatiele! - ryknął do przybyszy jeden z kompanów Juriego, zbliżając do ust kieliszek z wódką. Poszukiwany uniósł głowę, sondując ich lekko podchmielonym, choć nadal czujnym spojrzeniem. Will uśmiechnęła się szeroko “Zdrowie nasze i naszych pieniędzy, panowie!” - pomyślała, kierując się w stronę kozaków. Podeszli wspólnie do ich stolika. Ahrtystka z szerokim uśmiechem stanęła z przodu, dygając wesoło:
- Miło jest spotkać tak wesołe towarzystwo. Willamina Wegener, córka sławnej wróżbitki, wszechstronna ahrystka, do usług. - zatrzymała się przy krześle, puszczając oczko do wznoszącego kielich kozaka. - Mam nadzieję, że nie odrzucicie Panowie naszego towarzystwa. - z tymi słowy usiadła wygodnie na krześle naprzeciw kozaków.
- Witajcie. Nazywam się Gerhard, tropiciel.- powiedział wojownik siadając również naprzeciw Kislevczyków.
- Nuż, smatritie jakie nam się trafiło rade towarzystwo! - rozchachał się jeden z kozaków, klepiąc posmutniałego Juriego w ramię. - Siadajtie! Pijtie! I ty Jurij toże pij! Troski zalej, nie myśl za dużo...
Jurij westchnął będąc myślami gdzieś daleko.
- Wybacztie, ale kompan nasz sercowe ma problemy i nieskory jest zbytnio do popitku - rzekł przepraszająco jeden z kozaków. - Ale my naszego Juriego znamy, w mig mu się poprawi... nie budziet jedna baba, to budziet inna. Nie Jurij? Zapomnij o Agnuśće. Mało to bab w tej miestinie? A i w domu na tiebia czeka urocza podlotka, cożeś już jej obiecany! Nie budziesz się tu przeca z żadnymi babami z Imperyjum wiązał, gdy w doma, w Kislevie godna z urodzenia dziewka o tiebia marzy!
- No skażitie, przyjatiele - zwrócił się do przybyłej pary. - Nie mam ja racji? Dobrze nie gadam? Jak Kislevczycy, to z babami z Kisleva... jak Imperyjum, to z babami stąd, nie? Źle gadam?
- A to tyś jest Jurij!? - zawołała uradowana i nieco zdziwiona Will, klaskając wesoło w dłoń. - Przyjacielu, wołaj karczmarza. Trzeba wypić zdrowie szczęśliwca. - powiedziała w stronę łowcy i odwróciła się ponownie ku kislevszczykowi - Zaufaj córce starej wróżbitki, czeka cię szczęście i bogactwo. - uśmiechęła się, spoglądając w oczy zasmuconego kozaka.
- Pozwolicie Panowie, że postawię naszemu towarzystwu kolejkę. Na zdrowie! - powiedział Gerhard po pojawieniu się trunków na stoliku. - Chciałbym oświadczyć ci Jurij, że przysyła nas ojciec pięknej Agnes i zgadza się na wasz ślub... - mówiąc to łowca uśmiecha się jak najbardziej szczerze tylko potrafi.
- Dziewczyna była cała we łzach ze szczęścia, gdy nam to mówili. - powiedziała pogodnie Will, patrząc na kozaka.
- Szto oni skazali?! - obudził się nagle z oburzeniem drugi z opitych kozaków. - Ślub? Juriego z niewiastą z Imperyjum?! Toż to szaleństwo! On ma wybrankę w Kislevie. Obiecanym już jest! Tak się nie godzi! Jurij? Tyżeś wiedział?!
Młody kozak uniósł głowę znad dłoni. W zaszklonych oczach tliła się wyraźna iskra buntu.
- Nie wiedziałem, alem gotów, wuju! Nie mówiłem ja wam, ale Agnuśka i ja... - spojrzał na przybyszy, szukając u nich desperacko pomocy - my...
- Przyjacielu, chcesz młodemu życie zamykać? - zapytała spokojnie Will. - Na łeb zakochany i tak już nic nie poradzisz. Dziewczyna jest młoda, ładna i ojciec biedny nie jest. Dobremu zięciowi gotów karczmę ostawić, posag córce dać uczciwy. - powiedziała dobitnie. - Oboje zakochani są, taka dziewka wierniejsza będzie, niżli jakaś nieznana mu białogłowa. Raz jeszcze mówię: miłości nawet kijem ze łba nie wybijesz. - spojrzała spokojnie ku oburzonemu wujowi. - Chcesz młodemu życie obrzydzić? Spójrzże, jaki zasmucony...
- Ja wam dam przekabacać mi krewniaka, hultaje jedne! - warknął wuj, wyciągając z sykiem szable. - Ja wam pokaże! Zdradliwie nasienie! Wykraść mi go chcetie! Pozbawić go rodziny i ojczyzny dla jakiejś waszej, miejscowej dziewki! Nauczę ja was!
Wywinął szablą syczącego młyńca, rzucając się z furią na przybyszy. Nim szabla dosięgła jednak celu, uderzyła w stal, krzesząc miriady iskier.
- Nie pozwolę ci Gregorij Pietrewiczu! - Juri błyskawicznie zablokował jego cios, odrzucając starca do tyłu. - Nie pozwolę byś ciągle mówił mi, co mam robić! Miłuję ją! - Natarł z furią na wuja, zasypując go gradem potężnych ciosów. Świdrujący śpiew obydwu kling przez moment wypełnił całe wnętrze karczmy. A potem, nagle ustał, przeradzając się w serdeczny, przyjacielski chichot. Spoceni walką krewniacy padli sobie w ramiona, klepiąc się po plecach.
- Zaprawdę - rzekł sapiący ciężko wuj - nie jesteś już młodzikiem. Twa klinga jest mocna i pewna, jak twe serce. Decyduj tedy sam! Moje błogosławieństwo jest z tobą, Jurij.

Serce Will zamarło na chwilę, by nagle ruszyć z kopyta. To było gorsze, niż upadek z trapezu. Ale o dziwo, skończyło się dobrze. Nie wierzyła w własne szczęście, zmierzając razem z Gerhardem ku "Kotowi...".
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...

Ostatnio edytowane przez Eileen : 08-09-2010 o 20:00. Powód: Obrazki trzeba ustawić...
Eileen jest offline  
Stary 10-09-2010, 21:54   #4
 
Taklinn026's Avatar
 
Reputacja: 1 Taklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znany
Siegfried spojrzał na norsmenów. Przypomniały mu się stare dobre czasy, kiedy to walczył na “arenie” w regimencie. Urodzeni mordercy, skąd on to znał…

***
- Plotki głoszą, że zabił on czarnego orka, skacząc na jednej nodze, o kim mowa? Tak to właśnie on nasz niepokonany mistrz, Olaf - wykrzykiwał oficer. - W dzisiejszej walce zmierzy się on z naszym świeżym nabytkiem na arenie, Siegfriedem. Cóż to będzie za widowiskowa, lecz prawdopodobnie krótka, walka.
- Jeśli go pokonam, zyskam taką sławę, że nikt nie będzie mnie zaczepiać - pomyślał młody żołnierz, parę lat na służbie zaprawiło go w boju, ale mimo wszystko, wolał nie ryzykować wykrycia. - W sumie za pokonanie lidera, może dodatkowo, wpadnie parę szylingów.
Walka nie należała do najłatwiejszych. Mówiąc ściślej, była cholernie trudna. Już po kilku sekundach, Siegfried oberwał pięścią w twarz. Poczuł słodki smak krwi. Jednak nie pozostawał dłużny. Pozornie krótki pojedynek, przedłużał się do godziny. Wtem debiutant wyprowadził kończący cios, potężne uderzenie w głowę zwaliło z nóg lidera.
- Niespodziewane zakończenie. Prawdę mówiąc zacząłem myśleć, że to się nie skończy - komentował, pomysłodawca areny. - Ale teraz… Mamy nowego mistrza! - Podniósł rękę triumfatora.

***
W krzakach coś się poruszyło. Siegfried momentalnie wyskoczył z jeziora i narzucił koszulkę.
- Mamy o czymś do pogadania - powiedziała, powoli wyłaniająca się z zarośli, postać. W jej ręce widać było sztylet. - Pamiętasz mnie? To ja Olaf, przybyłem się zemścić. Jeśli w trakcie kąpieli przypadkowo zabije cię jakiś dziki zwierz, odzyskam pozycję mistrza. - Podjęli nierówną walkę. Żołnierzowi zrobiło się ciemno przed oczami.
***
O świcie Siegfrieda obudziły czyjeś słowa. Na twarzy czuł zaschniętą krew, wszystko wskazywało na to, że został ogłuszony, zastanawiał się czemu jeszcze żyje.
- Tędy… - Słychać było głos.
- Wiesz, że jeśli mnie okłamujesz, czekają cię niemiłe konsekwencje.
- Okłamać szanownego łowcę czarownic? Toż to się w głowie nie mieści.

Wtedy zrozumiał co się działo. Wykryto go. Nie wiedział co zrobić. Została mu tylko ucieczka. Pochwycił leżące na ziemi rzeczy i pobiegł, jak najdalej od tego miejsca.
- I gdzie on jest?
- A to psi syn, uciec musiał. Ale proszę spojrzeć tam - Olaf wskazał jakieś miejsce. - Widzisz to błyszczące zielone, to jego… - Siegfried nie dosłyszał końca zdania, jednak doskonale wiedział co znaleźli. Plecy bolały go niemiłosiernie.
***
Siegfried otrząsnął się, odganiając wspomnienia. Rozejrzał się po tłumie w poszukiwaniu towarzysza.
- Eberholt! - wykrzyknął. - Walczysz z nimi?
Eberholt przez chwilę nie wiedział co powiedzieć, był dobrze zaprawiony w boju, ale od roku nie walczył. Uderzył się po twarzy, odchrząknął i krzyknął: - Jasne, już idę!
Zbliżał się do ringu rozpychając się łokciami. Przeszedł przez balustradę, i zeskoczył na ring.
- Ja biorę tego po prawej - powiedział cicho Siegfried, po czym zwrócił się do gospodarza. - No, mam już towarzysza, czas to zacząć. - Ruszył w kierunku jednego z barbarzyńców, gdy tylko do niego dobiegł zamachnął się i wyprowadził cios.

Rosły norsmen błyskawicznie odchylił głowę, jednak szybkie uderzenie nie dało mu wystarczająco czasu na pełny unik. Pięść z trzaskiem zsunęła się po kościach jego czaszki, odrzucając barbarzyńcę do tyłu. Miast jednak uderzyć plecami w piach areny, zawarczał dziko i błyskawicznie odbił się nogami od gruntu, rzucając się z rykiem na napastnika.

W tym samym czasie jego brat zaszarżował na Eberholta. Nastąpiła szybka wymiana ciosów i uników. Zawodnicy krążyli wokół siebie, szukając okazji do ataku. I nagle ta nastąpiła. Rzucili się ku sobie, tnąc powietrze szybkimi ciosami wyćwiczonych ramion. Tym razem przybysz z północy okazał się szybszy. Twarda pięść barbarzyńcy ugodziła najemnika w brzuch, pozbawiając go oddechu, następujące po niej kopnięcie przecięło już jednak tylko powietrze. Eberholt odwinął się i błyskawicznie chwycił przeciwnika za wyciągniętą w ataku nogę.

Tymczasem, w drugim rogu areny, żołnierz widząc przeciwnika nadlatującego, niczym ork wystrzelony z katapulty, postanowił uskoczyć na bok i momentalnie uderzyć czołem norsmena.
- Jak to mówią: “Każdy problem można rozwiązać za pomocą głowy” - Pomyślał.
 

Ostatnio edytowane przez Taklinn026 : 10-09-2010 o 22:07.
Taklinn026 jest offline  
Stary 13-09-2010, 23:52   #5
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Konrad Rosenberg (Jules):

Cytat:
Konrad zgubił trop, przynajmniej tak mu się wydawało. Oprócz wycieńczonego wierzchowca, zostawionego w jednej z tutejszych stajni, miał zaledwie kilkanaście monet na opłacenie swojego pobytu w Talgaadzie. Nie wiedział, kiedy wartość jego osobistego majątku osiągnie magiczną cyfrę 0. Musiał zarobić, bez względu na to, czy za jego plecami czai się skrytobójca ze sztyletem w dłoni czy nie. Nie wierzył to, że tamci mu odpuścili – dalej musiał zachowywać stan incognito. Niestety w przeludnionym i, jak wiadomo, nieciekawym portowym mieście trudno zostać turystą czy spragnionym pięknych krajobrazów wędrowcem. Poza jego granicami mógł być szlachcicem. Tutaj pozostawał najzwyczajniej nikim.

Pogoda była brzydka, jak zwykle. Ciągły deszcz i jednostajnie szare niebo jeno potęgowały brzydotę okolicy. Ostatni z rodu Rosenberg wolnym, ale stanowczym krokiem zbliżał się do gospody "Kot o Dziesięciu Ogonach", gdzie oprócz skromnej, ciepłej strawy i noclegu zamierzał znaleźć potencjalnych rozmówców, którzy opowiedzieliby, co nieco przy kufelku. Wiedział, że i tam będzie musiał unikać ciekawskich spojrzeń. Logiczne, w tym przypadku, wydawałoby się użycie fałszywego imienia.

Po przyjrzeniu się idiotycznemu obrazkowi na tablicy wiszącej nad wejściem, popchnął drzwi i znalazł się w środku. Zobaczył to, co spodziewał się zobaczyć. Paręnaście masywnych, drewnianych stołów i poustawianych do nich krzeseł. W powietrzu unosiły się prawie zapomniane zapachy pieczonego mięsa, piwa i bardziej znajome – potu i niemytych dup. Klientów było mnóstwo, podobnie jak na ulicach. Wszyscy rozmawiali, krzyczeli, odchrząkiwali, spluwali i szczerze się śmiali. Konrad zdjął kaptur i przeciągnął leniwie wzrokiem po sporym pomieszczeniu. Zatrzymał go tylko na dwóch osobach, obie mierząc dokładnie. Karczmarz i młodzieniec, prawdopodobnie w jego wieku, siedzący w kącie i tasujący karty. Nie wzbudziłby zainteresowania szlachcica, gdyby, jako jedyny nie zauważył jego wejścia do gospody. Rosenberg zbliżył się do lady i zamówił nie jeden, a dwa kufle złocistego napoju.

Usiadł naprzeciwko karciarza znacząco uderzając kuflami o stół, oczywiście uderzając tak, żeby ani kropla zawartości nie uległa zmarnowaniu. Bowiem wiązał z nim i uprawianym przez niego niechlubnym zawodem nadzieje na zdobycie informacji… i pieniędzy.

- Zagramy? – Konrad postarał się o błysk w oku i nieszczere wygięcie kącików ust ku górze.

***

Rosenberg cisnął się teraz w tłumie na Alei Sprawiedliwości. Stał, albo raczej, znajdował się między skrzeczącym, przeraźliwie grubym babskiem eksponującym uniesione ku górze pięści i spore, wilgotne plamy pod pachami a niskim i wychudzonym dziadulkiem o bezzębnym uśmiechu.

Stracił Felixa z oczu jakiś czas temu. Znając życie zdążył już rozstawić przenośny stolik własnej roboty i zaczął przyjmować zakłady. Konrad zdołał wyłowić z prowadzonych wokół niego dyskusji, kogo tu dzisiaj pozbawiają głowy i, że kat dziś „nie w formie”.

Całe, paradoksalnie komiczne przedstawienie wywoływało u szlachcica jedynie poczucie odrazy. Mowa kapłana kręcącego się podeście wydawała się, albo po prostu była, pokaźnym stekiem bzdur. Żal mu jednak było wspomnianego kata. Co, jak co, ale to bardzo niewdzięczna posada, a i pewnie zarobek marny. Ale jak to mawiają – jaka praca, taka płaca.

Nieszczęśnik czekający na śmierć wyglądał na przejętego. Przynajmniej to dziwić nie powinno. Powód jego, zdaniem Konrada, nazbyt srogiej kary był czyn głupi i pospolity, jak ten tłum wypełniający skrzętnie Aleje Sprawiedliwości.

Rosenberg niecierpliwił się. Przyszedł tutaj jedynie ze względu na towarzysza. Wyczuwał jednak mniejsze lub większe, ale zbliżające się kłopoty. Na razie mógł tylko czekać na rozwój wypadków.

***


Siegfried mimo szybkiej reakcji nie był w stanie uniknąć wycelowanego w niego ataku. Siła z jaką rozwścieczony Norsmen odbił się od dna areny była po prostu zbyt duża. Nim się obejrzał, z impetem zwaliło się na niego żylaste cielsko przybysza z północy. Planowany cios głową z braku odpowiedniego zamachu ześlizgnął się nieszkodliwie po czaszce przeciwnika. Powaleni wojownicy, momentalnie zwarli się w zapasach, wzniecając gęste chmury kurzu z zapiaszczonego klepiska. W ruch poszły kolana, łokcie i szczęki. I właśnie wtedy ujrzał prawdziwe zagrożenie. Przyciskający go do ziemi Norsmen wyszczerzył się szeroko, ukazując dwa rzędy spiłowanych na szpic zębów. Wygiął się w pałąk i - nim żołnierz zdążył cokolwiek zrobić - wgryzł z krwiożerczym rykiem w ramię przeciwnika. Oczy Siegfrieda zalała krew, desperacko próbował zrzucić kanibala z siebie, kopiąc i waląc na oślep. I wtedy... niespodziewanie w coś trafił. Miękka tkanka gałki ocznej ustąpiła pod naciskiem jego palca. Barbarzyńca zakwiczał boleśnie i padł na ziemię, trzymając się za okrwawioną twarz. Siegfriedowi świat zatańczył przed oczami. Czuł własną krew spływającą mu obfitą strużką po kaftanie. Zamierzył się pięścią na oszołomionego bólem przeciwnika... i zemdlał.

- Ależ was bratki nielicho poharatali, fiu fiu - zachichotał stary, szczerbaty znachor, opatrując ich rany.
Oboje leżeli w głównej sali karczmy u "Skullyego" na jednym z uprzątniętych naprędce stołów.
- Z drugiej strony... zawsze i gorzej być mogło. Ja sam żem nie widział, aleście ponoć przynajmniej jednego w piach powalili. Jednooki Skarf teraz do niego będą gadać! - rozbawiony starzec zarżał jak stara szkapa. - Z tego co żem słyszał, to i za jednego wam zapłacili, dziesięć srebrnych krążków i tu wasze szczęście! Bo inaczej bym was nie pozszywał. Za darmo igłą wszak nie motam. Dacie pięć i będziemy kwita. A rany i gorsze widziałem. Do jutra będziecie niczym nowi.

***

Na Alei Sprawiedliwości przygotowania do egzekucji weszły w ostatni etap. I dobrze, bo tłum już ledwo mieścił się na placu. Gwar zebranej tłuszczy był nie do zniesienia. Okrzyki, bluzgi, śmiech i śpiew zmieszały się w jeden wielki, ogłuszający huk. I nagle Konrad uchwycił wśród zgiełku znajomy głos. To Felix wykłócał się z kimś głośno, a chwilę później wrzasnął wystraszony. W końcu dojrzał towarzysza. Kanciarz uciekał, przeciskając się przez tłum, a za nim podążała grupka wyraźnie rozzłoszczonych oprychów. Kierował nimi ze skrzyni widziany wcześniej jegomość w kolorowych szatach. Najwyraźniej miejscowym nie spodobała się konkurencja w zakładach. Jego towarzysz wreszcie oswobodził się z tłumu i wpadł w jedną z przylegających do placu uliczek, starając się zgubić podążający za nim pościg. Szlachcic ledwo za nimi nadążył, roztrącając na boki zaciekawionych całym zajściem gapiów. Gdzieś daleko za nim tłum westchnął, gdy topór z głośnym hukiem opadł na pieniek. Wyniku pierwszego cięcia dojrzeć już jednak nie zdołał.

Wpadł z impetem na podążających za Felixem drabów, przewracając ich na zalegające w alejkach skrzynie, a później ruszył za przyjacielem, nie czekając aż zbiorą się i podejmą za nimi pościg.

Zatrzymali się wiele przecznic dalej, sapiąc ciężko z wysiłku. Jak na takie niebezpieczeństwo nagroda była raczej licha, młodemu kanciarzowi udało się bowiem ugrać jedynie osiem srebrnych szylingów.

***

Wieczorem, jak każdego dnia, spotkali się w "Kocie o Dziesięciu Ogonach" dzieląc się we wspólnym gronie doświadczeniami z emocjonującego dnia. Jednym poszło lepiej, innym gorzej, istotne było jednak to, że nadal żyli.

Na zewnątrz rozpadał się rzadki jesienny deszcz pykając nieśmiało w matowe szyby zajmowanego przez nich alkierza. Gdzieś nad nimi, na piętrze od dwóch godzin rozbrzmiewały wiązanki bluzgów, to w Reikspielu, to po kislevsku. To ojciec Agnes ustalał posag z wujem Juriego. Sama uradowana swoją bliskością parka zniknęła gdzieś w kuchni, pozwalając, by ich spełniona miłość osłodziła przygotowywane dla drużyny potrawy. I to się czuło. Już dawno nie sprezentowano im tak zacnej i pieczołowicie sporządzonej uczty. W warunkach Taalagadu było to niewyobrażalnym luksusem.

Po następnej godzinie wrzawa na piętrze ucichła. Chwilę później zszedł z góry i karczmarz. Z jego umęczonej miny ciężko było wywnioskować ostateczny wynik przeciągających się rokowań. Usiadł ciężko na skraju ławy, taksując drużynę ponurym wzrokiem. A potem nagle nachylił się, zakrywając usta dłonią, by jego słowa nie dotarły do innych gości.
- Ja i moja Agnes winniśmy wam wiele, tedy i teraz was wspomogę, boście mi jak rodzina prawie - przysunął się jeszcze bliżej, przechodząc w ledwo zrozumiały szept. - Od Griegorija żem to słyszał, a on od Otta z "Pod Węgorzem"... ponoć paniska w Talabheim od jutra chcą zabrać się za Taalagad... Otto gada, że wymiotą wszystkich tych, co porządnej, stałej roboty nie mają i tylko miastu ciążą. Wywiozą po wsiach okolicznych albo po prostu w las, bestiom na posiłek.
Na zewnątrz łagodny opad stopniowo przeradzał się w ulewę. Porywisty wiatr uderzył o szybę, rozmazując na niej porwane w locie krople.
- Gadają... - podjął opowieść karczmarz. - Że i najemnym szanse dadzą, asesora z miasta przyślą, ważną personę... Ten oceni, kto obdartus, włóczęga i bandyta, a kto przydatny dla miasta i zostać może. Gadają, że mimo że możny pan, kiedyś setnikiem był i na ludziskach się wyznaje... Ino na wygląd i przyodziewek wrażliwym jest i lubi czystość. Tedy baczcie, cobyście się na spotkanie przysposobili akuratnie. Agnes mówiła cobym wam balię w naszykował, tedy to zrobiłem w sieni. Oby wam się poszczęściło. Bogi z wami.

Całą noc lało. Gdy wstali z rana, powitały ich rwące potoki rozlanego po alejkach błota. I jak tu zachować odpowiednio zadbaną aparycję?

***

Tymczasowym miejscem rezydowania asesora Sorlanda Hohenlohe w Taalagadzie była karczma "Pod Węgorzem". Na ten cel wygarnięto z sali stoły i ławy, zastępując je typowo sądowym podwyższeniem z surowo wykończonym biurkiem. Nie zapomniano również o odpowiedniej ochronie. Oblegany od rana przez interesantów budynek otoczony był przez szczelny kordon sprowadzonych z Talabheim strażników.

W końcu wpuszczono i naszych bohaterów.
- Słyszałem o was - orzekł bez ogródek rezydujący w mieście asesor. - Pozwoliłem sobie już zawczasu zasięgnąć języka w interesujących mnie kwestiach i wasze persony raz, czy dwa przewinęły się przez dostarczone mi sprawozdania. Abstrahując jednak od - zawiesił głoś, przyglądając się dokładnie ich odzieniu i ekwipunkowi - od opowiadanych w porcie historii... sprawiacie dobre wrażenie. A zwykłem memu wrażeniu ufać... Jeśli swoim działaniem w najbliższych dniach potwierdzicie moje podejrzenia, miasto was sowicie wynagrodzi, a ja postaram się, by proces przyznawania glejtów w waszym przypadku poszedł sprawnie i szybko.
- Nie ukrywam jednak, że czeka was ciężka praca. Jak zapewne wiecie... - jego głos przepełnił się nagle goryczą, jakby następujące fakty szczerze go smuciły - postanowiono oczyścić miasto, wydalając z niego nadmiar ludności. Nie możemy zapewnić im wszystkim nowego, bezpiecznego domu. Rada Miasta postanowiła uczynić to jedynie w przypadku uchodźców z wiosek podlegających jurysdykcji samego Talabheim, wszak prawnie rzecz biorąc, to nasi obywatele. Grupa tych ludzi wysłana zostanie do najbezpieczniejszej z pobliskich osad - Brietblatt, znajdującej się w pobliżu warowni templariuszy Taala..
- Wieś znajduje się jednak po drugiej stronie Taalbastonu, dwa albo trzy dni marszu stąd. Gościniec powinien być w miarę bezpieczny, tydzień temu przeszły bowiem tamtędy nasze wojska. Nie chcemy jednak, by ci biedny ludzie stali się ofiarą przypadkowych bandytów, czy innych leśnych grasantów. Miasto na ich ochronę w czasie drogi przeznaczyło w miarę przyzwoite wynagrodzenie, które będzie wasze, jeśli wywiążecie się ze swoich obowiązków. Dwie złote korony teraz. A reszta po powrocie, zależna od waszych osiągnięć. Z chęcią wysłałbym wam do pomocy paru moich strażników, ci będą jednak potrzebni w porcie. Wątpię bowiem, by niektórzy jego mieszkańcy wyprowadzili się stąd po dobroci...


***

Jak na taalagadzkie warunki kwota była wręcz astronomiczna. Wyjątkowo korzystne wydawało się też towarzyszące jej zapewnienie o przyznaniu glejtów. Zdawali sobie sprawę, iż po wszystkich niewdzięcznych i nisko płatnych pracach, jakich podejmowali się w ostatnich dniach, ta nareszcie była czymś godnym ich umiejętności.

Wyglądało na to, że asesor również zdawał sobie sprawę z jej atrakcyjności, poprowadzono ich bowiem prosto w stronę przygotowanego już do podróży tłumu. Parędziesiąt osób, może nawet blisko sto, stłoczyło się na jednym z pomniejszych placów, oczekując na przewodników i obrońców. Większość stanowiły obładowane tobołkami rodziny. Gdzieniegdzie z tłumu wystawały też wozy, wypełnione skromnym dobytkiem co bardziej zamożnych uchodźców i narzędziami pracy zmuszonych do przeprowadzki rzemieślników. Na zaprzęgniętej w osły furmance połyskiwało czernią masywne kowadło, a w wehikule obok tłoczyło się pół tuzina - zapewne pełnych - beczek winiarskich. Tłum zdawał się zmieszany i niepewny przyszłego losu. Wyglądało na to, że niezbyt wiele im powiedziano.
- No, to teraz są wasi - rozpromienił się prowadzący ich do tej pory strażnik. - Hej! Ludziska! Słuchajta, co do was gadam! - wydarł się do oczekujących na podróż rodzin - Wielce Szanowny Pan Asesor mówi, że ci tutaj zbrojni od teraz są waszymi strażnikami i macie się ich słuchać, aż zajdziecie do Brietblatt!
- No i zrobione. Zagadajcie cosik, ku pokrzepieniu serc, a ja wracam do karczmy - odparł szybko do drużyny, po czym momentalnie zniknął w tłumie, ciesząc się zapewne, iż zdezorientowani uchodźcy przestali być jego problemem.
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 14-09-2010 o 00:45.
Tadeus jest offline  
Stary 16-09-2010, 22:51   #6
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Ten wieczór był wyjątkowo ponury dla Gerharda oraz reszty kompani. Albowiem nie wszyscy wykonali zamierzone cele. Wojownik podobnie jak wilk nienawidził nieprzychylnych mu dni. Kochał dzikie ostępy, zimę oraz uczucie przeszywające go jak strzała po zabiciu każdego zabójcy czy gwałciciela, na których z rozkoszą polował. Obecnie wszyscy beztrosko próżnowali popijając rozwodnione piwsko i opowiadając sobie anegdoty z najbliższej przeszłości. Bardzo dobijała go przeplatana pogoda ostatnich dni. Łowca zdecydował się opowiedzieć o jednym z najparszywszych zadań jakiegoż się podjął. Snuł swą opowieść przy przygłuszanej niemal całkowicie przez huk błyskawic muzyce, którą szerzył zespół grający głównie na lirach, violach oraz skrzypcach. Muzyka, mimo iż chwilami dynamiczna a chwilami smutnawa potrafiła targnąć sercem niejednego twardziela...


- Wędrowałem tedy przez ledwo odkryte lasy w jednej z kotlin tuż obok Gór Środkowych. Mimo swej niestrasznej nazwy zimą kotliny bywają bardzo niebezpieczne. Czasem aż za bardzo. Miałem za zadanie wytropić i pojąć żywcem oszalałego żołnierza, który podczas patrolu zabił trzech swych kompanów. Podróżowałem już parę długich dni a mojej zwierzyny ani widu ani słychu - do czasu. Sam ledwo radziłem sobie w warunkach jakowe panowały tej srogiej zimy.


- Zastanawiało mnie jak potrafił tak długo przeżyć bez większych racji żywności oraz wody. Może był kimś więcej?! - w tym momencie woj pociągnął spory łyk z pełnego niemal kufla.

- Tego nie wiem i już się nie dowiem. Znalazłem go po pięciu ciężkich dniach podróży w niewielkim gaju, który znajdował się na samym dnie owej kotliny. Jego ciało było do połowy zżarte. Tamtej nocy słyszałem wycie wilków i pohukiwanie sów - zastanawiałem się czy sam zdołam wrócić. Coś znalazło go przede mną. Jakim sposobem?! Tegoż również już nie zaznam. A teraz najważniejsze. Przesłanie jakie niesie moja opowieść: Nie ważne jakie masz doświadczenie - zawsze może Cię coś zaskoczyć! - mówiąc to Gerhard ostatecznie opróżnił swój kufel.

- Nie myślcie, że prawię wam to gdyż mam na oku etat gawędziarza! Ooo nie! Opowiadam tylko dla zabicia czasu. Oby na jutrzejszy dzień pogoda się poprawiła, bo w takiej zawierusze przez myśl nawet mi nie przejdzie, wiernemu słudze Ulryka, wyjść na zewnątrz. - kończąc swą wypowiedź łowca zamówił sobie kolejny kufel piwa.

***

Podczas swojej opowieści Gerhard wyjątkowo przyglądał się Siegfredowi. Był on całkowicie spokojny i mimo czujnego wysłuchania opowieści wydawał się on jakby nieobecny. O czymś myślał, ale o czym - tego łowca nawet nie podejrzewał. Nie znali się zbyt długo i nie śpieszyli się raczej z poznaniem swoich historii życiowych. Jednakże w porównaniu z swym towarzyszem Gerhard był niczym otwarta księga. Nie ukrywał raczej kim jest w przeciwieństwie do wysokiego, szczupłego szatyna, którym bez wątpienia był Siegfried. W prostej dedukcji łowca mógł odgadnąć, że nowy kompan pracował fizycznie - miał krótko ścięte włosy tak, aby nie przeszkadzały podczas pracy i był dość dobrze zbudowany jak na swoją niewielką wagę. Gerhard mógł przypuszczać, że Siegfried był wojownikiem - mówił rzeczowo acz niewiele, lubił wypić lecz nie dużo. Nadal miał mieszane odczucia względem tej znajomości, ale nie był też nieufny - w związku z ostatnimi wydarzeniami był pewien, że sam nie wybierze się do Talabheim.

***

Dzisiejszego wieczoru po ciężkich rokowaniach dotyczących posagu swej córki Agnes karczmarz opowiedział całej drużynie o zbliżających się wojskach z Talabheim. Z tego co łowca zrozumiał będzie z nimi dość wysoce postawiona persona, która miała sprawdzić przydatność każdej jednostki w Talagaadzie. Zrozumiał również, że mniej przydatne osoby będą tymczasowo wydalone z miasta do którejś z pobliskich wsi. Zastanawiał się jakie są ich szanse na zostanie w Talagaadzie. Gdyby tylko mógł znaleźć dodatkową pracę... Nie mogli wraz z kompanami nawet pogadać o tym na głos, ponieważ oberżysta prosił o dozę dyskrecji. Jedynym o czym marzył było to, aby jego rzadkie umiejętności zostały i tym razem docenione...

- Zaczyna robić się coraz ciekawiej... - powiedział cicho łowca bandytów.

Nie będąc pewnym swojej przyszłości łowca musiał być dobrze przygotowany - na wypadek gdyby musiał odejść z Talagaadu. Pośpiesznie wyszedł z karczmy i ruszając do jednego z polecanych mu przez karczmarza sklepów zakupił u sklepikarza wyrwanego nocą od czytania parę niezbędnych rzeczy - kramarz pomógł łowcy pewnie z uwagi na dobrą znajomość z oberżystą, który był ostatnio bardzo wdzięczny łowcy i Will za pomoc w sprowadzeniu zięcia. Decyzją jego było zakupić nie tylko jedzenie i wodę a również dwa ciepłe koce oraz hubkę wraz z krzesiwem. Na wszelki wypadek kupił też bandaż oraz spirytus. Wiedział, że spirytus idealnie odkaża rany, ale nie potrafił leczyć ran ani opiekować się chorymi. Mimo wszystko musiał być gotowy na nieciekawy obrót zdarzeń. Nie chciał oddalać się stad nie przygotowanym. Jak mawiał pewien traper z Księstw Granicznych: “Tanio skóry nie sprzedam!” - Gerhard też nie zamierzał.

***

Po raz pierwszy od tak dawna wojownik obudził się zlany lodowatym potem. Był całkiem przemoczony. Było mu zimno. Jego skóra, zawsze szorstka i wytrzymała jak kora starego pniaka dębu, teraz wydawała się cienka, słaba i podrażniona na tyle, że najmniejszy ruch wywoływał u łowcy mocno odczuwalne mrowienie. Nagle przypomniało mu się dlaczego był w takim stanie - przyśnił mu się bardzo realistyczny koszmar.

***

Jedyne co pamięta to podróż z nowopoznaną drużyną pod zbawienne mury Talabheim. Ale jak zwykle coś musiało pójść nie tak. W nocy podczas postoju zostali napadnięci i gdyby nie czujny strażnik w osobie Siegfrieda wszyscy byliby martwi. Rano odkrył, że ktoś ich ściga. Na jego bardzo czujne oko było to 6 mutantów i jeden ciężkozbrojny wojownik. Poznał to po znajomych już mu, sprzed ucieczki do Talagaadu, śladach. Wtedy też został napadnięty, ale uciekł. Tym razem byli bardzo blisko. Kazał drużynie ruszyć przodem a sam miał odciągnąć uwagę ścigających ich mutantów. Niestety... Źle ocenił czas jaki dzielił kompaniję od pościgu! Nagle zza drzewa wyszedł ponad dwumetrowy wojownik okuty w czarną, matową zbroję.


W jednej dłoni miał broń, której łowca by nie podniósł oburącz z ziemi. Chciał uciec, ale nie zdążył - nagle poczuł jak ogromny, zimny kawał żelaza zagłębia się w jego plecach... Na szczęście było to tylko nieuczciwe zagranie Morra, ale sen był tak realistyczny... Dlatego tak nienawidził śnić. Po głębokich przemyśleniach doszedł do wniosku, że musi szybko opanować sytuację, aby móc dołączyć do towarzyszy. Nie wyspał się... Spotkanie z asesorem zapowiadało się naprawdę bardzo ciekawie.

***

Oferta jaką oferował im asesor była naprawdę nie do odrzucenia. Nie mogli sobie pozwolić na utratę takiej okazji na zdobycie dodatkowych pieniędzy i szans na otrzymanie glejtu upoważniającego wejście do Talabheim. Gwardzista imperialny prowadził wybrańców wzdłuż błotnistej drogi - celem ich przechadzki była gromada ludzi na środku sporego placu wyłożonego kocimi łbami. Na oko łowca mógł stwierdzić, że było ich parudziesięciu. Nie chciał zawalić tej misji. Od tego zbyt wiele zależy... Gerhard dziarskim krokiem wszedł na plac. Był bez wątpienia największym z postury wojownikiem w drużynie - nie mógł po sobie okazać chodź cienia niepewności. Musiał zachować się jak zawodowiec! Zdecydował pozwolić Willaminie przemówić do tłumu, ponieważ ona była w tym znacznie bieglejsza od niego.

- Ty z nimi pogadaj Will. W razie potrzeby powiem Ci jak to wszystko powinniśmy zorganizować z mojego punktu widzenia. - rzekł cicho do niewiasty ustępując jej miejsca w drużynowym szeregu.

- Ustalcie co macie im do przekazania, jeśli macie potrzebę, wywalczę wam chwilę czasu. - szepnęła, rozglądając się po zbiorowisku.

***

Po paru słowach Will przyszła pora na konkrety. Toteż Gerhard nie wahał się zabrać głos, odpowiednio wcześniej sygnalizując to towarzyszce.

- Witam wszystkich. Nazywam się Gerhard. Przybliżę wam parę prostych zasad naszej podróży. - łowca poczekał parę sekund aż jego ostatnie słowa trafią do uszu tłumnie zgromadzonej gawiedzi.

- Według wstępnych założeń nasza podróż zajmie nam dwa do trzech dni marszu. Aby jednak była ona przyjemna i krótka każdy z was winien trzymać się ustalonych reguł. Pierwsza z nich to podróż całą gromadą. Żadna osoba nie może w samotności oddalać się od pochodu! Tempo marszu będzie dostosowane na tyle, aby każdy nadążył. Jednak chciałbym, aby każdy wiedział, że nie jest to spacer po babcinym sadzie jabłek. Postoje będą organizowane co jakieś dwie godziny. Podczas postojów będzie można spokojnie jeść i pić. Oczywiście podczas postojów również zostajemy w grupie. Może wystąpić taka sytuacja, że ktoś będzie musiał wyjść za potrzebą. Wtedy odłączając się od grupy odchodzi z nim jeden ze strażników, których widzicie za mną. - mówiąc to łowca pokazał ręką grupę znajomych stojących za nim.

- Ostatnią i bardzo ważną zasadą jest zasada ewentualnych noclegów pod gołym niebem. Tu również zostajemy wszyscy w grupie. Na koniec chciałbym was upomnieć, że wasze bezpieczne dotarcie do Brietblatt zależy głównie od was i tego jak będziecie przestrzegać wcześniej wymienionych zasad. Dziękuję - na koniec Gerhard spojrzał na resztę kompani.

- Ktoś chciałby coś dodać? - rzekł bacznie badając towarzyszy wzrokiem.
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 18-09-2010 o 08:40.
Lechu jest offline  
Stary 18-09-2010, 14:53   #7
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
Albo mieliśmy szczęście, albo jesteśmy wprost stworzeni do tej roboty” - pomyślała Willamina, gdy dzielili się uczciwym zyskiem po połowie. ”... albo los jeszcze wyszczerzy do nas poszczerbione zęby.” - przeszło jej przez myśl, gdy zastanawiała się gdzie upchnąć swoje kilka monet. Drużyna, drużyną, ale inni nie lubią, gdy inni mają więcej od nich. Nie miała zbyt wielkiego zaufania do drużyny. No, może za wyjątkiem łowcy. Najchętniej zostawiłaby jemu swoje pieniądze - wyglądał na uczciwego i przy tym doświadczonego. Nie da sobie łatwo grosza wyrwać.

Po minach towarzyszy była pewna, że nie poszło im za dobrze. Wydawali się zdziwieni przyjaznym nastawieniem karczmarza, do czasu opowieści o dość ich niezwykłym zleceniu. Pozostałym poszło zdecydowanie gorzej. Zadrżała, gdy wojownik opowiadał wrażenia z walki i pobudkę u znachora. “Ciężka praca, ciężki chleb. I już biedak jest poharatany.“ - pomyślała.

Zgotowano im prawdziwą ucztę. W tak chłodny, jesienny dzień ciepła strawa wydawała się godna królów. To zdecydowanie poprawiło wszystkim humor. Wygłodzeni, zmęczeni po dniu pełnym wrażeń zabrali się do posiłku, przy akompaniamencie głosów dochodzących z górnych izb. “Nie ma to jak rodzinna atmosfera.” - zaśmiała się w duchu.

Sponad swojego talerza spoglądała ku pozostałym Siegfried ciągle straszył okrwawioną dziurą w kaftanie, spod której widać było opatrunek konowała. Odwróciła wzrok speszona. Wszak niewiele brakowało, by i oni nosili ślady kozackiej szabli. Po jakimś czasie znów skierowała wzrokiem ku towarzyszom. Gerhard wydawał się zadowolony obrotem spraw, spokojnie zajadając suty posiłek. Bardziej jednak przyglądała się mniej znanym sobie towarzyszom. Konrad wydawał się oszczędny w gestach. Dziwnie wyglądał, gdy siedział tak wyprostowany jak struna przy talerzu. ”Zabawne przyzwyczajenie.” - pomyślała. Po chwili jednak kłótnie na piętrze dobiegły końca i do ich towarzystwa zawitał sam karczmarz z wieściami.

- Hmm... Nie wydaje mi się, co by asesor chętny był nas tu trzymać. Ostawią pewnie garstkę dobrze uposażonych najemnych i tyla. Za dobrze to wygląda, żeby poszło łatwo. - dodała już ciszej, bardziej do siebie..

Nim drużyna zdążyła dobrze wymoczyć wąsy w kuflach, Will wstała od stołu. Nie lubiła zbyt długiego przesiadywania wśród zapachu alkoholu. Kojarzyło jej się to z domem.

-Mi się udało ostać w miarę czystej, jednak nie omieszkam się odrobinę opłukać. Jak na mnie możecie zagrać w karty o dalszą kolejność. - mrugnęła w stronę Feliksa, zmierzając w stronę sieni. Istniała mała szansa, iż ta woda będzie choć odrobinę ciepła.

***

Była zimna. Jednak ktoś przezorny wlać tam musiał parę kropli wyciągu z mydelnicy. Mydło biedaków, jak mawiała cioteczka. Znajomy dreszcz wbił się szplikami w jej skórę, gdy zanurzyła głowę w balii, rozmyślając o jutrze.

Mokre włosy splotła lekko, by wyschły. Panowała z samego rana spleść je w koszyk. Przed asesorem nie wypada wyglądać jak uciekinierka z burdelu. Bez stroju, malunków na twarzy i wozów cyrkowych dookoła ludzie widzą tylko bujne kształty i urodę. To się kojarzy jednoznacznie. No i planowała ubrać się w czyste i proste ubranie, jakie udało się jej zabrać. Lepiej się nie odróżniać zbytnio od reszty drużyny. Deszcz chlupał nieustannie, gdy zasypiała w izbie.

***

Rankiem pogoda się poprawiła. Udało jej się zbudzić wcześniej, by doprowadzić do względnego ładu swoje długie włosy. Obudzeni towarzysze mogli oglądać ją już ubraną w czyste, zwykłe ubranie i swój skórzany kaftan, z włosami splecionymi w spory, zgrabny koszyk. Pozostali już zbierali się do wyjścia, gdy odłączyła się na chwilę, by spotkać się młodymi kochankami. Właściwie to zbytnio ich los już jej nie obchodził, jednak z jak najszczerszą życzliwością winszowała im szczęścia i składała życzenia pomyślnej przyszłości. Zawsze przecież mogło się zdążyć, że jednak powróci do miasta. Miło jest mieć kogoś, kto nie odmówi gościny w swych progach za niewielką opłatą, przez wzgląd na “stare dzieje”. Podobnież uczyniła z karczmarzem, życząc zdrowia dla wnuka, długiego życia i radości ze szczęścia córki. Po czym wyruszyła razem z innymi w spłukane deszczem, portowe uliczki.

Razem z pogodą poprawił się także jej humor. Było dość wcześnie, ale port żył już swoim własnym życiem. Szła z innymi tanecznym krokiem wesoło omijając kałuże i starając się nie poślizgnąć na błotnistej drodze. W głębi duszy jednak martwiła się co będzie, jeśli będą musieli wyruszyć z miasta. Tam gdzie są tłumy, tam jest zarobek cyrkowca - mawiał ojciec. Na trakcie spotkać można jedynie tłum drzew, co się lasem nazywa. Rozglądała się uważnie, szukając szyldu sklepu, który mijali dzień albo dwa temu. Starała się jednak nie gubić rytmu ani koncentracji na swym kroku. Najmniejszy poślizg oznaczał wkroczenie w błotnistą kałużę. To zaś oznaczało klęskę jej butów, przeznaczonych do cyrkowych występów, nie zaś długiego...

- Co tak tańcujesz wokół kałuż, panienko? - zaczepił ją kupiec, zamiatający wejście sklepu. Był idealnie na ich drodze.

- Jeśli mi coś tanio sprzedasz, gotowam przestać. - zaśmiała się.

Musiała szybko dołączyć do towarzyszy, ci bowiem zgodzili się poczekać tylko chwilę. Półki, pełne różnych przedmiotów zdatnych w podróży kusiły ją. Schwyciła jednak pierwszą parę solidnych butów, jakie wydały jej się odpowiednie. Wydawały się odporne na błoto i odpowiednie na jesień. Zakupiła też koc i trochę suchego prowiantu, który od biedy powinien jej starczyć na góra trzy dni. Po podliczeniu kosztu tych zakupów oraz flaszki wody była pewna, iż sklepikarz oszukał ją co najmniej na sztukę srebra. Jednak zależało jej na szybkości. Już w nowych butach grupę dogoniła uliczkę dalej.

Jeszcze przez chwilę stał jej przed oczami obrazek dwóch ażurowych kul, otwieranych jak skrzynka z zawiasami, na długim i cienkim stalowym łańcuszku, zakończonych dwoma, solidnymi pierścieniami na palce. “Zastawił to u mnie ogniomistrz z pewnej grupy cyrkowej. Mówił, iż potrzebuje pieniędzy na poszukiwanie swojej synowej.” - powiedział kupiec, gdy wybiegała ze sklepu.

***

Życie lubi płatać figle. W jednej chwili sądziła, iż wyjadą z miasta żegnani przez zatrzaskujące się wrota do portu, a tymczasem los w postaci asesora wydalił ich z dwoma koronami w garści i biletem powrotnym w postaci obietnicy złota i łatwego wstępu za mury Taalbastonu. To było zbyt piękne, aby było prawdziwe. Solą w oku okazał się fakt, iż musieli ruszać natychmiast...

- Ty z nimi pogadaj Will. W razie potrzeby powiem Ci jak to wszystko powinniśmy zorganizować z mojego punktu widzenia. - rzekł ku niej Gerhard.

- Ustalcie co macie im do przekazania, jeśli macie potrzebę, wywalczę wam chwilę czasu. - szepnęła, rozglądając się po zbiorowisku. “Tylko jak?” - pomyślała. Nie zbyt dobrze czuła się w roli zaprawionej podróżniczki. “No cóż, w każdym występie musi być jakiś zapchajdziura, który da czas innym, by przebrali kostiumy.” - myślała, występując przed szereg. Wsparta pod boki spojrzała na blisko setkę osób gotowych do drogi.

- Ludzie! Miasto, troszcząc się o was, jako o swoich podopiecznych wynajęło nas jako waszą ochronę w trzydniowej podróży pod Brietblatt! - nabrała powietrza, wydawało jej się, iż w tyle słyszy naradzających się towarzyszy, by po chwili znów donośnym głosem zawołać - Będziemy się starać jak najlepiej wywiązać się z tego zadania. Aby droga ta minęła nam bez zbędnych wypadków musicie wykonywać nasze polecenia co do słowa. Was jest wielu, nas kilkoro, dlatego też ważne jest, byście mieli pilne baczenie na swoje rodziny. Co jakiś czas sprawdzajcie, czy macie wszystkich jej członków i cały wspólny dobytek Jeśli zależy wam, by dotrzeć na miejsce jak najszybciej musicie z nami współpracować i informować naszą grupę o wszystkim, co uważacie za konieczne. - w tym momencie Gerhard dał jej dyskretny sygnał, iż mają już jakieś sensowne ustalenia. “W samą porę, właśnie skończyły mi się pomysły.” - pomyślała, ustępując mu miejsca. Stanęła w pobliżu Konrada.

-Nie wydaje mi się, żeby każdy z nas był przygotowany na tę podróż porządnie. - powiedziała z zastanowieniem, ważąc słowa. Konrad wydawał jej się poważnym i doświadczonym podróżnikiem. Gerhard również mówił sensownie, jednak nie była zbyt pewna co do pozostałych. - Ci uchodźcy niechętnie raczej sprzedadzą nam żywność, a jeśli już, to wydrą z nas ostatni grosz. Gdyby tak wysłać jednego, bądź dwóch nie obciążonych piechurów z pieniędzmi na zapasy... Możnaby ruszyć przez kilka pierwszych godzin marszu wolniej, by mogli nas dogonić z portu. Myślę, że w godzinę by się uwinęli z wizytą u kupca. Tak blisko miasta na trakcie raczej nie powinno im się nic stać... - zastanowiła się. Liczyła, iż inni też jej słuchają i podejmą jakąś decyzję. Ufała ich doświadczeniu - sama zbyt wielkiego nie miała.
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...

Ostatnio edytowane przez Eileen : 18-09-2010 o 15:02. Powód: Kursywa... Jak ja jej nie lubię...
Eileen jest offline  
Stary 18-09-2010, 17:39   #8
 
Taklinn026's Avatar
 
Reputacja: 1 Taklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znany
Siegfried idąc do karczmy był w podłym nastroju. Nie podobała mu się przegrana z Norsmenem, prawdę mówiąc, dziura w ręku też nie należała do tych rzeczy, które zawsze chciał mieć.

- Przeklęty barbarzyńca - pomyślał. - Na znachora musiałem, przez niego, wydać 5 szylingów. A niech to wszystko pies w rzyć chędoży. Kto by pomyślał, żeby zwykły człowiek miał takie zęby. Niech ja go spotkam to osobiście mu je wszystkie wybije - podniósł rękę w grożącym geście, po czym szybko ją cofnął.

- Psia mać! - Wykrzyknął tak głośno jak potrafił.

***

W karczmie żołnierz pogrążył się w rozmyśleniach nad przeszłością. Przypomniał mu się ten dzień, w którym pierwszy raz wybrał się z ojcem na polowanie.

***

Mroźny wiatr, wiejąc między drzewami, wył niczym upiorna płaczka. Było ciemno, a wątły płomień latarni oświetlał tylko najbliższą okolice.

- Wiecie co, ostatnio posadziłem kalarepę i jakoś wcale mi nie urosła. - Powiedział Mały Pieter, jego drobna, wychudzona twarz, wyglądem przypominała szczura. - Może to przez złą glebę na kalarepy, bo w zeszłym roku sadziłem ogórki i były…

- Cicho - przerwał mu szeptem ojciec Siegfrieda, Ulrich. - Chyba coś tam słyszałem.

Rzeczywiście było słychać przerażające dźwięki. Coś jakby połączenie ryku byka i jelenia. Potworne krzyki zwiastowały nadejście istnych monstrów.

- Uciekamy! - Zarządził Ulrich puszczając strzałę prosto w źródło wrzasków. Strzała ugrzęzła w szyi jednego z trzech gorów, wyłaniających się z ciemności. - Ukryj się! - Rzucił do chłopaka, który bez wahania wykonał polecenie. Zza powalonego drzewa dzieciak miał dobry widok na pole bitwy.

Rozpoczęła się nierówna walka dziesięciu na trzech, zwierzoludzie mieli wyraźną przewagę. Chłop trzymający lampę, w napływie odwagi, odłożył ją na ziemię i ruszył z wyciągniętym mieczem, na stwora, co jednak nie było najlepszym pomysłem. Ciepła posoka mężczyzny chlusnęła na twarz chłopca, który nie do końca widział co się stało. Kreatury stojąc wyprostowane osiągały co najmniej dwa metry wysokości. Z powodu nikłego oświetlenia nie dało się określić koloru ich sierści, ani nawet jakich zwierząt są imitacjami. Jedynym wyraźnym elementem był , emanujący krwistoczerwoną poświatą, znak wyglądający prawie jak X.


Wtem jeden ze zwierzoludzi, rycząc dziko, padł na ziemię. Siegfried ocenił sytuację. Została piątka mężczyzn. Następny z gorów padł chwilę po tym, gdy ciało Ulricha uderzyło z trzaskiem o kryjówkę dziecka. Chłopak nie wytrzymał. Łapiąc za miecz ojca, wyskoczył zza drzewa. Z bliska mógł przypatrzeć się dokładniej. Człowiek-byk odwrócił łeb w jego stronę. Siegfried znieruchomiał, uczucie przerażenia przeszyło jego ciało. Potwór już miał zadać ostatni cios, już jego nabijany kolcami obuch miał zmiażdżyć młodzieńcowi czaszkę, gdy ostatni z żyjących mężczyzn wbił mu nóż w tył czaszki.

***

Gdy tylko skończył wspominać zauważył idącego w ich stronę karczmarza. Zaciekawił się o co może chodzić. Gdy tamten powiedział im o asesorze, szybko dokończył posiłek i wyszedł z karczmy. Stojąc w deszczu zastanawiał się co z nimi dalej będzie.

***

Wizyta u asesora bardzo go zdziwiła, ale nie tak jak ogrom osób, przeznaczonych im do ochrony.

- Byłem żołnierzem - powiedział niespodziewanie podczas narady. Uznał, że jeżeli towarzysze nic o nim nie będą wiedzieć, na pewno mu nie zaufają, co wiązało by się prawie na pewno z nieudaną misją. Nie mógł do tego dopuścić. W końcu to właśnie dla bezpieczeństwa bezbronnych ludzi, postanowił wstąpić do armii. - Mój plan jest taki. Idziemy zwartą grupą. W razie ataku bronimy kogo się da. Wieczorem, ktoś znający się na zwierzętach, mógłby zastawiać wnyki. Na noc podzielimy się na równe warty. Wszyscy wstajemy o świcie i ruszamy dalej.

Po słowach Willaminy rzekł:

- Jak dla mnie dobry pomysł. Ktoś samowtór pójdzie po zaopatrzenie, kiedy reszta będzie czekać. Od razu się zgłaszam na ochotnika. - Podszedł do Gerharda. - Czy mógł byś popilnować tego cudeńka - uniósł halabardę - w czasie gdy ja będę po zaopatrzenie?

- Masz ciekawe pomysły jeżeli chodzi o warty. Jednak na wnyki się nie zgodzę. Ktoś z ludzi mógłby w nie wejść a tego wolę uniknąć. O halabardę się nie martw. - powiedział łowca biorąc broń z rąk Siegfrieda. - I weź mi trochę dodatkowych racji. - mówiąc to Gerhard wręczył żołnierzowi 3 szylingi.

- Pójdę z nim, przecież powinniśmy się przy samych bramach spotkać. Nim się nasze owieczki dociągną do wrót... - stwierdziła Willamina, wzruszając ramionami. - Mam jeszcze trochę miejsca w torbie, zawsze mogę ponieść coś w rękach. Po drodze raczej nie będzie problemów z wodą, prawda? Kupimy parę bochenków chleba, nie wiadomo jak to wszystko wypadnie.

- Proponuję zrzucić się na dwa bukłaki i parę porcji suchego prowiantu - powiedział Siegfried przejęty wyprawą. - Do tego kupię dodatkowe 3 bochenki chleba i koc dla siebie. To co idziemy? - Zapytał się Will i nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę miasta.
 

Ostatnio edytowane przez Taklinn026 : 18-09-2010 o 23:31. Powód: Zapomniałem o kocu.
Taklinn026 jest offline  
Stary 19-09-2010, 00:09   #9
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Konrad Rosenberg (Jules):
Cytat:
Kłopoty przybyły zaskakująco szybko. Przybyły z właściwą dla nich klasą. Konrad, widząc przepychającego się przez tłum Felixa i bandę drabów konsekwentnie podążających za nim, zachodził w głowę, czy pościg w takim miejscu jest możliwy, i czy uda mu się zdążyć na ratunek karciarza. Był pewien jednego – zabawa zaczyna się na dobre.

- Graj muzyko – szepnął do siebie z nutką pewnego podekscytowania.

Tłum, stłoczony na Alei Sprawiedliwości okazał się istnym labiryntem. Konrad stracił orientację po nieumyślnym staranowaniu babci, która z wrzaskiem przewróciła mu się pod nogami. Gdy próbował ją niepostrzeżenie ominąć, ta, nadal leżąc na ziemi, ugryzła go boleśnie, wbijając uchowane zęby w kostkę. Szlachcic odwdzięczył się soczystym kopniakiem. Parę metrów dalej, pewien, że staruszka pogodziła się z dotkliwą porażką, usłyszał głośny ryk za plecami.

- Pożałujesz jeszcze, parszywy chłoptasiu! Ty psi synu chędożony!

Lud, zbity w ściśle zwartą kupę, wydawał się przesuwać to w jedną, to w drugą stronę. Czy z powodu zbliżającego się punktu kulminacyjnego przedstawienia, czy też epickiego pościgu za uciekającym, to trudno było ocenić. Rosenberg chwiejnie dopychając się do wyjścia z tej przeklętej, śmierdzącej masy, tracił towarzysza i jego nowych wielbicieli z oczu. Chwilę później znajdował się już na uliczce. Nie dane mu jednak było wziąć głębokiego oddechu świeżego powietrza, wspaniałej alternatywy dla stęchlizny i zgnilizny chmurami unoszącej się nad Aleją. Ponieważ biegł. Najszybciej, jak potrafił.

Z odrobiną szczęścia i nieszczęścia, na oprychów wpadł w zakręcie jednej z uliczek. Przypadkowo uzyskał zamierzony efekt. Uderzając w nich z impetem, posłał zdezorientowanych w kierunku jakiś skrzyń. Nie przyjrzał się im dokładnie, czuł jednak zapach podłego żarła pichconego gdzieś przy tej alejce. On i jego towarzysz zyskali czas. Wystarczający, aby umknąć prześladowcom i wyjaśnić sobie, co nieco.

Przygodę na Alei Sprawiedliwości zakończył pytając Felixa:

- Niechaj zgadnę, czyżby konkurenci w interesach?

**



Ta sama karczma. Ten sam smród. Ten sam deszcz za brudnym oknem. Konrad dumał intensywnie przy kuflu pełnym cieczy piwno podobnej. Przypominał sobie dzieciństwo, rodziców i brata, najbliższych, których odebrał mu los. Szczególnie wbiły mu się w pamięć nauki ojca. Obrazy przed oczyma wydawały się tak ostre, jakby było to zaledwie wczoraj.

Pamiętał tamten dzień. Sad tuż obok posiadłości jego rodziny. Drzewa pozbawione już liści i owoców. Chłód zwiastujący zimę. Klęczał, widocznie zdyszany, posyłając przed siebie obłoki ciepłego powietrza. Na gardle miał zimne ostrze szpady ojca. Poniósł klęskę, po raz kolejny. Wiedział, że nie wygra tego pojedynku. Chociaż powtarzano mu, że nie ma rzeczy niemożliwych, że dla takich, jak on świat stoi otworem i daje szanse na długie, spokojne i dostatnie życie, wygranie walki z mistrzem fechtunku, jakim był jego ojciec, graniczyło z niewykonalnością.

Konrad nie martwił się o to, że nie posiądzie takich umiejętności. Prawdziwego szlachcica nie charakteryzuje strój, broń czy sprawne władanie ją. Najważniejsze są czyny. Jednakże ostatni z rodu Rosenbergów nie wybrał drogi utrzymania i uprawiania ziemi. Sprzedał ją i oddał się tułaczce, na przekór oczekiwaniom rodziców. Śpieszno mu było do przygód i poznawania świata. Chciał być pamiętany, jako bohater, który nie żył tylko po to, żeby rozmnożyć majątek i ustawić na przyszłość swoje dzieci.

Nadchodzące poczucie winy, zakopane głęboko w nim, powróciło zamazując wspomnienia. Znowu był w „Kocie o Dziesięciu Ogonach”. O bogowie, co za durna nazwa!



***

Godzina nastała późna. Melancholijnie wpatrywał się w karczmarza i resztę drużyny. Przed sobą miał Gerharda, łowcę nagród. Jak wyglądał? Jak każda kanalia, która pozbawia życia za pieniądze. Może być uczciwym człowiekiem, z porządnej rodziny, może być kulturalny i przyjazny, ale pozostanie jednym z wielu chędożonych zabójców-tropicieli szlajających się po Talgaadzie i utrzymujących jakiekolwiek normy moralne. Tyle, że ich praca jakąkolwiek moralność wyklucza. No cóż kanciarz, teraz morderca, nie miał szczęścia do towarzyszy. Ale był, a raczej była jeszcze jedna. Will, tak się do niej zwracano. Miała coś takiego w sobie, że samowolnie przyciągała oczy Konrada. I nie był to pokaźny biust, chociaż do jego rozmiarów szlachcic, bądź, co bądź, zachowywał pewien szacunek. Trzeci, ostatni, Siegfried, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, zwykły wojownik. Problem towarzystwa jednak Rosenbergowi nie doskwierał. Nie szukał bliskich przyjaciół, ale jedynie pieniędzy. Przynajmniej na razie.

****

- Ktoś chciałby coś dodać? – zapytał Gerhard, kończąc swoją długą i nudną wypowiedź.

Po spotkaniu z niejakim Sorlandem Hohenlohe, udało im się zdobyć porządną pracę. Przewidywana za jej wykonanie kwota i glejt do bram Talabheimu wydawały się wartością astronomiczną. I dawały szanse na całkiem sensowną przyszłość.

Mieli eskortować sporą grupę ludzi do wioski o nazwie, która niestety nie znalazła miejsca w pamięci Konrada. Na samą myśl o ostatniej eskorcie, którą prowadził, wzdrygnął się, porażony zimnym dreszczem. Jeśli taka wola bogów, nie zabili mnie wtedy, zabiją mnie niebawem.

Miał nadzieje, że tym razem nie zdarzy się nic niespodziewanego i nie zostanie postawiony w sytuacji, kiedy ostatnią deską ratunku będzie jego szpada.

Według Gerharda cała podróż miała być przeprowadzona bezpiecznie i z góry zaplanowanie. Martwiło go jednak jedno. Łowca nie wspomniał nic o bandytach lub co gorsza plugastwach zamieszkałych blisko gościńca . Istot złych z natury i pragnących jedynie pozbawiać życia napotkanych, nierozważnych wędrowców. Grupa praktycznie nieuzbrojonej gawiedzi jest jak pyszne mięsiwo podane na zdobionej tacy. Kilku strażników, i to nie zakutych w stal rycerzy, mogło, co najwyżej popilnować załatwiających swoje potrzeby fizjologiczne… i przyglądać się możliwej przecież rzezi.

Konrad dodałby właśnie o tych niebezpieczeństwach, ale doszedł do wniosku, że może tym tylko wywołać zamieszanie i niepokój eskortowanych.

- Wyczerpałeś temat, szkoda, że nie zaplanowałeś jeszcze puszystych posłań dla strażników – szlachcic znowu nie zapomniał o pogardzie, jaką darzył łowców nagród. Gdyby nie był tym, kim jest, chętnie splunąłby Gerhardowi w twarz i pokazał przy tym, jak głęboko w rzyci ma jego osobę.


***


Po ustaleniu wstępnych zasad podróży, cały pochód ruszył powolnym tempem ku południowym bramom osady. Zwłoka wykorzystana na uzupełnienie zapasów mogła kosztować ich wiele, już po paru chwilach okazało się bowiem, czemu asesor zorganizował natychmiastowy wymarsz. Gdzieś w oddali rozbrzmiały oburzone ryki tłumu i szczęk żelaza. Co bardziej bojowo nastawieni mieszkańcy Taalagadu nie mieli najwyraźniej zamiaru opuścić swych domów bez zbrojnego sprzeciwu. Na horyzoncie zakopciły pierwsze pożary, powietrze wypełnione zostało rykiem pacyfikowanego tłumu. Prowadzeni przez nowych obrońców uchodźcy przyspieszyli kroku, rozglądając się nerwowo na boki. Nagle w powietrzu świsnęły kamienie. Uciekinierzy nieświadomie znaleźli się wyjątkowo niekorzystnym miejscu - między oddziałem straży, a wzburzonym tłumem. Jedna z kobiet podróżujących do Brietblatt, rażona w głowę przypadkowym kamieniem, padła zemdlała na ziemię. Szybko wciągnięto ją na wóz. Pochód w pośpiechu przekroczył bramy, zostawiając za sobą chaos ulicznej bitwy.

Wszyscy mieli świadomość, iż nie miną dwie doby, a przeważające siły straży znów przywrócą w porcie porządek. Przynajmniej do tej pory zawsze tak bywało.

Gdy po paru godzinach drogi, obskurne mury mieściny zniknęły za horyzontem, wszyscy odetchnęli z ulgą. Rozwiał się wreszcie towarzyszący im od tygodni odór stłoczonych, niemytych ciał, powitało ich za to czyste niebo i nieskażona ludzkim osadnictwem natura. Można było wreszcie odetchnąć czystym, świeżym powietrzem i popodziwiać starożytne lasy Talabeclandu.

Przestraszony początkowo tłum też najwyraźniej poczuł się tu swobodniej, w wędrującej grupie rozległ się bowiem barwny gwar ożywionych rozmów. Można by pomyśleć, że czeka ich istna sielanka i łatwo zarobione pieniądze.

Przynajmniej do wieczora. Szybko okazało się, iż nie zdołają pierwszego dnia dotrzeć już do Waldfährt, musieli więc rozbić obóz na jednej z napotkanych przy trakcie polan. Dopiero wtedy zdali sobie w pełni sprawę z trudności stojącego przed nimi zadania. Stłoczony na trakcie tłum nagle rozlał się bowiem po terenie dziesiątkami namiotów, koców i ognisk, pokrywając znaczny i ciężki do kontrolowania obszar.

A potem, gdy myśleli, że nie będzie już gorzej, zaczęli się zgłaszać rodzice z dziećmi. Świadomi wydanych przez strażników nakazów, żądali ochrony przy każdym wyjściu za potrzebą, a tych u rozbrykanej dzieciarni było niemało. Większość postoju zeszła im więc na towarzyszeniu małoletnim uchodźcom w ich wyprawach na obrzeża obozu. Lecz nie tylko na tym.
- Sprawę bym miał do waszmościów - odparł nieśmiało podstarzały chłop, miętosząc w dłoniach pobrudzoną myckę. - Teściową mam w namiocie. Bydle cały czas rzęzi i sapie, jakby sczeznąć zaraz miała. Żonie mówiłem, że to stare babsko tak specjalnie, mi na złość, cobym się nie wyspał, ale ona gada żebym po pomoc poszedł... tedy jestem i proszę.
- Miejcie litość i spójrzcie, czy się jakoś przeklętej potwory uciszyć nie da...

Teściowa okazała się potężną kobietą o gniewnym i pochmurnym spojrzeniu.
- Co ty mi tu za obwiesi sprowadzasz, nierobie? - warknęła do zięcia. - To te łachudry, co żeś z nimi posag mej Ingrid przepił? Wynocha mi stąd, kiepy, bo lagą gęby poszczerbię!
Już wstawała, by zrealizować groźbę, gdy nagle wstrząsnął nią potężny atak kaszlu. Zgięła się w pół z trudem łapiąc powietrze.

***

Nad ranem zwinęli obóz i ruszyli w dalszą drogę. Mieli nadzieję, że uda im się trochę odsapnąć i uzupełnić zapasy w pobliskim Waldfährt. Leżąca nieopodal traktu wioska okazała się jednak wypalonym już od co najmniej miesiąca cmentarzyskiem poczerniałych chat. Można było jedynie podejrzewać, że w czasie wojny stała się celem ataku leśnych bestii albo innych przybyłych z północy koszmarów. Cokolwiek by to jednak nie było, prawdopodobnie już dawno odeszło. A przynajmniej taką mieli nadzieję. Zgliszcza wydawały się do cna złupione, nie było więc sensu w dalszym postoju, szczególnie, że ten zdecydowanie negatywnie wpływał na morale uchodźców.

Koło południa natrafili na następną niespodziankę. Bynajmniej nie miłą. Nagle ziemia pod ich stopami zaczęła się trząść, a z pobliskiego lasu wyłoniły się trzy potężne sylwetki. Wysokie na dwóch mężczyzn, człekokształtne stwory jakby nigdy nic zbliżyły się do konwoju, zastępując im drogę. Ogry. Niewiele o nich było wiadomo. Gadało się, że były to bardziej zwierzęta niż ludzie, sprowadzane z egzotycznych krain, zza Gór Krańca Świata, by - należycie skute - służyć w imperialnych wojskach. Te najwyraźniej zdezerterowały. Głupawe, spuchłe od sadła facjaty wymieniły wymowne spojrzenia, wskazując poszczególnych uchodźców. Jeden z nich zarechotał gardłowo, oblizując się ze smakiem na widok stłoczonych przy wozie dzieci. Po wymianie paru niezrozumiałych dźwięków z towarzyszami, wystąpił do przodu.
- Wy dać żywe mienso, albo my wzionć mienso z waszych kości.

Krótkie spojrzenie na ogromne cielska i potężne sploty mięśni potwierdziło początkowe wrażenie. Walka z nimi kosztowała by co najmniej kilka istnień uchodźców.

Tymczasem, drugi z ogrów, nie czekając na żadną odpowiedź, chwycił jedną z beczek winiarza i poderwał ją z wozu jakby nic nie ważyła, zalewając swoją paszczę winogronowym trunkiem.

 
Tadeus jest offline  
Stary 20-09-2010, 18:12   #10
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Łowca już wcześniej dostrzegł jak zerka na niego Konrad. Nie wiedział niestety o tym człowieku nic, ale był na tyle spostrzegawczy, aby być niemal pewnym dlaczegóż wzrok towarzysza jest pełen pogardy. Gerhard podejrzewał, że tak, jak większość, Konrad oceniał go na podstawie stereotypu, który wykształcił się dzięki rażącej większości łowców nagród...

***

- Każdy ubogi i prosty człowiek będzie zdenerwowany i nieroztropny w twoim towarzystwie. Będzie sparaliżowany strachem... Dzieje się tak dzięki rodzaju łowców, którzy polują na Korony za nic mając przestępców. Nie raz już słyszałem o przypadkach, gdy łowca szukając swej ofiary zabijał któregoś z chłopów, wyjaśniając, iż jest on poszukiwanym bandytą. - Abrams wykrztusił z siebie te słowa z pogardą i niesmakiem kończąc swą wypowiedź siarczystym splunięciem przed siebie.

- My nie należymy do takich! Poszukujemy przecież sprawiedliwości a nie luksusów. Czyż nie takie powinno być nasze zadanie?! - rzucił oburzony młodzik.

- Nie! - krzyknął jego mentor karząco uderzając go otwartą ręką w twarz. - Ile razy mam Ci mówić, że nie tylko to jest dla nas ważne! Tropimy i wyłapujemy bandytów, którzy są poszukiwani listami gończymi. Szczególnie wtedy, gdy możliwe jest dowiezienie samego ciała. Wiesz dlaczego?! Martwy bandzior już Ci nie ucieknie. Nie będziesz musiał go utrzymywać przy życiu ani martwić się czy nie zemrze w wyniku ran zadanych mu podczas pojmania. Jasnym jest, że sprawiedliwość też jest ważna - powiedział doświadczony łowca powoli uspokajając się i ściszając ton swego głosu.

- Skoro tak jest to czemuż radni miejscy czy rody szlacheckie, którzy wynajmują nasze usługi częstokroć traktują nas z pogardą i nie okazują nam choć krzty szacunku? - zagadnął młodzik z dostrzegalną pewnością w głosie.

- Mam w rzyci ich szacunek! Niech mnie chędożony pies podleje jeśli kiedykolwiek zaufam jednemu z nich! Pamiętaj Gerhard nie jest ważne co oni myślą a ile i za kogo płacą. Ty sprawiedliwością bebechów nie napełnisz! Jesteś bystry i wiem, że zawsze podejmiesz słuszną decyzję. Nie zapominaj, że oni nie nienawidzą Ciebie a mocno wyżłobiony w historii Imperium stereotyp łowcy nagród. - mówiąc to Abrams ruszył mostem na drugą stronę rzeki Stir.

***

Przypominając sobie nauki nauczyciela Gerhard rozmyślał przed snem po jego nocnej warcie. Wiedział, że Konrad nie darzy go sympatią. Wprost uwielbiał ludzi, którzy oceniają go po jego hardym obliczu i wizerunku twardego sukinsyna. Niestety nie miał wyboru - był członkiem drużyny zupełnie tak samo jak tajemniczy kompan. Nie wiedział o nim nic poza tym, że jego słowa skrywały jedynie pogardę i sarkazm - przynajmniej wszystkie te słowa wypowiedziane do młodego łowcy. Wiedział natomiast, że Konrad nie jest w stanie mu w żaden sposób zagrozić. Każdą uwagę w jego kierunku Gerhard zdecydował się wypowiadać z największą kulturą i wyrafinowaniem na jakie go stać - kochał irytować żółtodziobów myślących, że są pępkiem świata... Z drugiej strony głowę wojownika zaprzątała inna myśl. Był to źle skonstruowany plan. Przynajmniej ta część przez którą żaden z jego kamratów nie miał ostatnio spokoju. No cóż miał dobre chęci. Chciał ograniczyć możliwość niecodziennych wypadków do minimum. Wiedział, że będzie problem już po tym jak rozbili swój pierwszy wspólny obóz.


Przed snem wojownik zmówił krótką modlitwę do Ulryka, aby sprzyjał mu w zbliżającej się bitwie - czuł, że coś wisi w powietrzu...

***

Gdy podróżnicy dotarli do wioski Waldfährt, w której mieli nadzieję na uzupełnienie zapasów zastali jedynie czarne, spalone deski i resztki po trzcinowych okryciach chat. Wywołało to spore zamieszanie wśród eskortowanych wieśniaków, które bardzo ciężko było opanować. Słychać było lament jakiejś starszej kobiety mówiącej o swym synu mieszkającym w tej wiosce. Po uspokojeniu baby Gerhard sprawdził dokładnie ślady pozostawione przez mutanty. Okazało się, że już dawno opuściły tę okolicę, ale łowca podejrzewał, że jakieś pojedyncze sztuki mogą gdzieś się pałętać po lesie. To go bardzo martwiło i wprowadzało w roztargnienie. Musiał się uspokoić i skupić na misji inaczej skutki jego nieuwagi mogą być wymierne w żywotach ludzkich...

***

Widząc wyłaniające się z lasu sylwetki, Gerhard wyciągnął sieć wiedząc, że jeśli dojdzie do walki będzie musiał wziąć udział w starciu. Słysząc bulgoczący rechot jednego z ogrów łowcę aż przeszły ciarki. Widział obskurne cielska różnych mutantów, ale czegoś tak okropnego nie wyśniłby nawet w koszmarze. Żylaste sploty mięśni wspinały się od naznaczonych licznymi bliznami ud poprzez beczkowate korpusy aż do muskularnych karków.

- Wy dać żywe mienso, albo my wzionć mienso z waszych kości. - powiedział występując największy z stworów.

To, że one potrafiły mówić było według łowcy już wystarczającym nietaktem. Widząc jak oblizują swe obślizgłe wargi na widok pulchnych wiejskich dzieci wojownik zdecydował się działać. Nie mogli po prostu stać i czekać aż potwory dokonają rzezi niewinnych ludzi.
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 20-09-2010 o 22:32. Powód: Parę błędów dostrzeżonych przez MG
Lechu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172