Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-05-2011, 20:32   #1
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
[DnD-Grhwk]Dla kurażu

Gorąco było nie do zniesienia. Nie w jakimś metaforycznym, literackim sensie. Czysta dosłowność i fizyczność, które objawiały się w zlepionych potem w kłębowisko kłaków włosach i oddechu ciężkim niczym hałda węgla. Spierzchnięte usta krzywiły się koszmarnie, a suche jak wiór języki łapczywie zlizywały krew z przygryzanych warg. Ciężko było utrzymać umysł na wodzy, gdy brnęło się przez czysty żar w grubych, futrzanych szubach i ciężkich skórach. Do tego z kolosalnymi plecakami, które pęczniały od gratów i przy gwałtowniejszych krokach zaburzały równowagę, ciągnąc właścicieli w tył, zamieniając przebieżkę w popis na miarę cyrkowych sztuk linoskoczków. Spiekota raziła zmysły jak najgorsza tortura, ale szpaler biegnących wśród skał postaci nie schudł choćby o szal czy chustę. Wszyscy gnali przed siebie jak spadające ze stromizny wagoniki kolejki górskiej. Z oczami zaszłymi łzami i każdym oddechem podszytym bólem powtarzali sobie jak mantrę: Nie! Nie! Nie! Nie mogli zrzucić wleczonych ze sobą ciężarów, choć wszystkie organy wołały o zmiłowanie. Trzymające się ostatkiem sił mózgi przywoływały na obronę swego przywództwa obrazy szczękających zębów, wijących wichrów, śnieżnych zamieci, lodowych odłamków świszczących w powietrzu i zimna od którego wręcz krew tężała. To nie były bujdy psycholi, ani miraż skroplony pod rozgrzaną do czerwoności czaszką. To była szczera prawda. Rzeczywistość, od której całą bandę dzieliła może minuta sprintu lub dwie.

Tu i teraz był ukrop, hektolitry potu, ręce tracące czucie, zamazujące się obrazy przed oczami, czerwień, żółć i czerń. Banda straceńców pędziła po bazaltowym klifie, parę metrów nad bulgocącym złowrogo zbiornikiem lawy, przed sobą mając chyboczący się skalny mostek z zastygłej magmy, za sobą zostawiając kruszące się pod rozmiękłymi od skwaru butami skały. Nad sobą mieli granatowe, zimowe niebo. Pięknie komponowało się z barwami gotującego się do erupcji wulkanu, ale zapowiadało tylko kolejny etap katorgi. Wydrzeć się z drżącego w posadach piekielnego stożka było jedną sprawą, a przetrwać w sercu zimy, która szalała na górskich zboczach Yatili było zupełnie odmienną.

Podróż do Czarnej Kuźni przebiegła pomyślnie, nie można było zaprzeczać faktom. Śmierć siedmiu osób była miłą niespodzianką, bo w zakładach, które umilały czas mieszkańcom podgórskich miejscowości obstawiano, że do mety nie dotrze nikt. Ale ktoś dotarł. Teraz tu byli, rozpędzeni jak lawina zasuwali po parzących w stopy odłamkach łamliwego bazaltu, który wpadając do lawy skwierczał przyjemnie. Jak smakołyki wrzucane na rozgrzany ruszt grilla. Na czele pochodu gnał najszybszy ze wszystkich, nawet w tak niesprzyjających okazywaniu elegancji okolicznościach, powiewający błękitnym płaszczem z gronostajowym podszyciem i szpanujący wysadzanym kamieniami kindżałem Baklun. Hassan, tak miał na imię. Za nim w podskokach rwała śniadoskóra, uginająca się pod dźwiganymi pakunkami Cyganka, Alrauna. Reszta robiła co w ich mocy, by nie pozostawać daleko w tyle za szusującym na przedzie duetem, ale szczęście nie mogło sprzyjać wszystkim jednocześnie. Zasadą szczęścia było to, że jeśli miałeś je ty to brakowało go komuś innemu. Tracący wizję i wolę walki Joseph bił się o przedostatnie miejsce w peletonie z ranionym w bok Myvernem, który liczył widać na łaskę towarzyszy, bo swój ekwipunek odrzucił za siebie, nie spoglądając nawet jak magma roztapia metal na mleczną papkę. Pościg z początku nie był widoczny, ale mimo huku spadających w płomienną otchłań głazów słychać go było doskonale. Nikt zresztą nie spodziewał się, by zakończyło się to inaczej niż dziką gonitwą, która pochłonie parę czy paręnaście żywotów. Tym razem Hassan nie owijał w bawełnę. A przynajmniej nie w tak perfidny sposób, jak milion razy wcześniej. Misja była typowym skokiem na główkę do pustego basenu. Można było liczyć...

Nie, na dobrą sprawę spodziewać się można było tylko doznania bardzo poważnej krzywdy. I sporej dawki adrenaliny w locie. Sięgnięcie po kielich Al'Akbara zdawało się być równie odległe jak gwiazdy na niebie, ale o to tu i teraz, osłaniając się przed wypalającymi skórę kroplami żaru, zwycięzcy biegli z trofeum zdobytym po ciężkiej batalii. Wydarty z komnaty króla ognistych olbrzymów, artefakt należał do nich! Każde bakluńskie państwo i państewko chciało mieć relikwię pod swoją pieczą, a nagrody za jego dostarczenie wykraczały poza pojęcie kiepsko liczących awanturników. Szkopuł w tym, że nikt nie płacił za opowieść o tym, że miało się kielich w kieszeni czy że w ogóle się go dotknęło. Jedyna forma usługi, za którą można było spodziewać się właściwego wynagrodzenia opierała się na dostawie reliktu pod wskazany adres. Król olbrzymów, Krolg Kronson i jego gwardia berserkerów bardzo się do kielicha przywiązali i nie planowali rozstania z cacuszkiem. Było to wyraźnie widać. Wystarczyło spojrzeć za siebie. Na moment zawiesić oko na widoku nadciągających właścicieli, którzy w słusznym gniewie pędzili, by dotkliwie skarcić czmychających w popłochu włamywaczy.


Rozcinające ze świstem powietrze miecze z czystego adamantu rąbały podstawę kamiennego mostku, po którym zasuwała czereda awanturników. Jeden po drugim, filary mostu łamały się jak wykałaczki i tonęły wzburzając fale na rosnącej coraz szybciej ognistej toni. Chłodne kalkulacje nie przychodziły łatwo, gdy uszy rozdzierał ryk kilkutonowych kolosów, ale ocenić, że nie zdąży się dopaść do schyłku pomostu nim ten runie w lawę potrafił każdy. Nie było innego wyjścia niż porzucić w cholerę misterny plan ucieczki wytyczonym szlakiem i zabrać się za improwizację. Tak jak zrobił to Hassan, który bez słowa zapowiedzi skoczył na niższy, pokryty zalewanymi magmą żłobieniami klif. W skale był korytarz, zbyt mały nawet dla ogra, a co dopiero dla takiego hebanowego kolosa jak Krolg czy któryś z jego wojów. Wyczyn Bakluna zrobił to, co zrobić powinien. Kompletnie wszystkich zaskoczył.

Hamująca gwałtownie Alrauna o mało, co nie wpadła do jaru z bulgocącym błockiem, a Elletar, Kerin i Melvar wylądowali na pyskach. Pościerane ręce szybko uwolniły plecy od pakunków i trio w ślad za resztą, która rzuciła się za Hassanem, zniknęło w bazaltowej jamie. O zgrozo, zapomniano o Falco Griffie i Antullu, którzy marnie widzieli swe szanse w przedostaniu się na rozpadającą się już skalną półkę. Pierwszy był diablo zwinny, jak to niziołek. Drugi w niczym mu nie ustępował, jak to gnom. Obaj jednak ustępowali całej reszcie pod względem wzrostu i z krótkimi nóżkami skakać mogli raczej w grze w klasy czy w gumę, a nie nad parometrową przepaścią. Hebanowe łapsko któregoś z rudobrodych jarlów pacnęło w pomost o cal obok karzełków, rozrywając konstrukcję i posyłając obu na pastwę płomieni. Może było to cudem, a może po prostu zwykłą złośliwością losu, który wciąż jeszcze nie miał dość? Może to zdarzyło się tylko po to, by bogowie mogli tę dwójkę dalej potorturować i rozerwać się trochę ich kosztem? Może nie było w tym żadnego drugiego dna i olbrzymi płat granitu, który wylądował pod karłami wzbijając iskry i rozbryzgując żar znalazł się tam przez przypadek? Falco szczerze to pierdolił. Rzucił toboły w cholerę i dał susa nad lawą, lądując na skalnej półce i zaraz znikając w tunelu. Dimble widział siebie robiącego to samo. Ale rzucając się naprzód szczupakiem zdołał ledwo dopaść do brzegu klifu. Wciągnął się czując jak z wysiłku oczy wyłażą mu z orbit i naczynka pękają pod skórą. Był po drugiej stronie i tylko to się liczyło. Ubranie, które zajęło się ogniem gasił po drodze, w biegu, wywijając łapami jak nurkujący pod lodem pingwin. Zdążył akurat, by nabrać nadziei, że tunel wiedzie w górę. Bo za jego plecami poziom lawy podniósł się już na tyle, że zaczęła zalewać jamę i jeśli jej ujście po drugiej stronie było równie nisko to cała zgraja znalazła się w pułapce bez wyjścia.

Ale ujście musiało być wyżej. W takich przygodach szczęśliwe zbiegi okoliczności były pospolite jak chwasty w polu. W takich przygodach, gdy o nich opowiadano przy kuflach. Wiele setek mil dalej.

Tunel wił się i zakręcał, szedł raz w górę, a raz w dół, robił zawijasy i pętle, igrał ze zmysłami jak kurtyzana pastwiąca się nad prawiczkiem. W końcu bazaltowy, czarny i zaczadzony popiołem korkociąg otworzył się na jaskinię, gdzie po lawie, ani olbrzymach nie było ani śladu. Wciąż było gorąco jak... Jak w wulkanie, wszak był to bez dwóch zdań wulkan. Ale tu było inaczej. Grota była ociosana w rogach, w górę wiodły granitowe schody, a pod ścianami stały stojaki na broń z całą gamą rozmaitych trójzębów, glewi, gizarm, włóczni, halabard, berdyszy i dzid. Zaś na drodze do schodów, pomiędzy manekinami w adamantowych napierśnikach, kłębiło się zbiorowisko wężowatych stworów. Długie jaszczurcze ogony wiły się po ziemi niczym serpentyny, ale od pasa w górę stwory straszyły ludzką muskulaturą. Pyski miały trochę gadzie, a trochę jak diabliki, ale choć mówiły z sykiem, który irytował niczym brak drobnych w czasie wypadu do baru, mowę miały zdecydowanie człowieczą. Terkotały do przybyszy coś we wspólnym, ale oręż w łuskowatych łapach sprawił, że konwersacja została skrócona do minimum. Krolg miał niewolników w różnym rozmiarze i tam, gdzie nie mógł pójść sam, zawsze mógł posłać jakąś poczwarę ze swej menażerii. Tak też uczynił tym razem, gdy w Czarnej Kuźni wszczęto alarm. Każdy zakątek jego twierdzy był obstawiony przez jakieś maszkary, a wyjście na górskie zbocze było tylko jedno.

I teraz pewnie olbrzymy gnały ku niemu, by je zastawić, raz na zawsze odcinając włamywaczy od świata z którego tu nadeszli. Nie było ani chwili. Ale salamandry były niechętne rozstaniom. Ani im w głowie było puścić swych gości na wolność i szurając łuskami ruszyły, by ich spacyfikować. Siły nie były wyrównane, bo gadów było ze dwadzieścia, a każdy miał stalowe łapska, które w bicepsie przekraczały rozmiar pniaka młodego dębu. Naprawdę nie był to miły wieczór. Z jednej strony zgraja zbirów z rozwidlonymi językami, a z drugiej lawa, która właśnie dała o sobie znać, nieśmiało zerkając do komnaty z pozostawionego w tyle korytarza. Kielich...

Kielich Al'Akbara musiał gwarantować naprawdę dobry melanż, skoro Hassan dla niego zdecydował się na to wszystko. Już paradowanie z plecakiem po wulkanie, który miał lada godzina wybuchnąć zapowiadało przymusową wizytę u psychiatry, ale cała reszta... Diagnoza nie pozostawiała żadnych wątpliwości. To było po prostu bardzo, ale to bardzo niezdrowe. Naprawdę.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 02-06-2011 o 11:16. Powód: Jazda.
Panicz jest teraz online  
Stary 31-05-2011, 23:46   #2
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
W co, do jasnej cholery, wpakował się tym razem?! Ta cała wyprawa była całkowitym, pieprzonym samobójstwem, a on i tak się w nią wpakował. Bo dobrze płacili. Dlaczego do cholery te moneciaki były takie ważne, zwłaszcza, że niewiele tu zależało tak po prawdzie od niego samego. Biegł za tym całym kolesiem, wypluwając swoje płuca ustami i nosem, z ogromnym trudem nadążając za pozostałymi. Nie był słaby, co to to nie. Raczej... przeciętny. Ubrany w proste, szaro-bure ubranie, na które narzucał znoszoną skórznię, miał twarz człowieka, którego życie styrało się całkiem mocno i choć pewnie dobiegał już trzydziestki, to w pewnych okolicznościach można by było powiedzieć, że wygląda na pięćdziesiąt. Zwłaszcza teraz, gdy cały czerwony biegł przed siebie, zastanawiając się, czy jakby unieruchomił tego, z którym walczył o przedostatnią pozycję, to ścigający ich zwolniliby choćby na chwilę.
Po tej analizie uznał, że byli na to za duzi i za bardzo wkurwieni.

Nie był człowiekiem łatwo się poddającym, przynajmniej w chwili, kiedy to losy jego kruchego życia ważyły się. Ten, który ich prowadził, musiał, cholera, coś przecież wiedzieć, nie wyglądał na takiego, który wpakowałby się w takie gówno bez planu awaryjnego. A najlepiej kilku. Przecież nie liczył tylko na swoje nogi, nie? Choć machał nimi niczym demon, nie pozwalając Josephowi trzymać się zbyt blisko. Ale za to gdy trzeba było skakać, Klause nie zawahał się nawet przez chwilę, z lekkim tylko trudem lądując po drugiej stronie. Dobrze, że krótkie włosy ściął prawie ze skórą niedługo przed tą całą szaleńczą wyprawą, podejrzewał, że w tym gorącu same zajęłyby się ogniem! Klnąc pod nosem nawet się nie obejrzał na kurdupli, którzy zawahali się przed skokiem, prawie przekraczającym ich skromne możliwości. Cóż, Joseph bardziej się cieszył, że ktoś inny tym razem został w tyle. Mimo, że był mieszczuchem i do biegania przywykły był średnio, przynajmniej tak długiego biegania, w takich warunkach i z wielkim tobołem na plecach, to i tak wkurzał go fakt, że kurduple wykazywały się lepszą kondycją.

Pierwszy raz był w jaskini, w której było tak gorąco. Mimo, że chwilowo nie widzieli lawy, to zdecydowanie niewiele to pomogło. Zwłaszcza, że to wcale nie był koniec, a raczej początek problemów.
Ciekawy był, ile jeszcze determinacji mu zostało.
Chwilę, podczas której łuskowaci starali się gadać, pewnie pieprząc coś o poddaniu się i takich tam, Klause wykorzystał na odpoczynek, podczas którego dyszał ciężko, opierając ręce o kolana. Wielki plecak poruszał się w górę i w dół, gdy nabierał potężne hausty powietrza, a potem, bez ostrzeżenia dla kogokolwiek, znów wystrzelił do przodu. Diagnoza faktycznie była bardzo prosta. Chwycił za jedną z ciężkich włóczni, którymi nie bardzo potrafił się posługiwać. Ale przecież to tylko kawał patyka zakończony metalem! Co za problem, wycelować gdzie trzeba i pchnąć. Ale jakoś też nie do końca zamierzał walczyć. Tu niedaleko były przecież schody. Wystarczyło poczekać, aż zacznie się walka... a potem wyrwać się z niej i ruszyć ku wolności, jedynej opcji uratowania życia, jaką jeszcze widział.
Zanurkował przed jakimś berdyszem, nawet nie myśląc o tym, aby od razu kontratakować. Zamiast tego zablokował kolejny cios, wszystkie swoje siły skupiając raczej na zachowywaniu życia. I przesuwaniu się ku schodom. Byle szybciej. Jakoś nieszczególnie mu zależało na zabijaniu jaszczurek. Taktykiem był także żadnym, ale logika wskazywała, że na schodach nawet bronić się łatwiej.
 
Sekal jest offline  
Stary 01-06-2011, 02:29   #3
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
~Po chuj mi to było.~

Pomyślał zakapturzony, ciemno odziany mężczyzna biegnący w przedniej części peletonu ściganych. Człowiek ten był średniego wzrostu i raczej przeciętnej budowy ciała. Spod obszernego kaptura dostrzec można było lekko pociągłą twarz o ostrych rysach, szpiczastym podbródku i orlim nosie. Facjatę pokrywała krótko przystrzyżona broda i wąsy. Jego szare oczy ukryte w cieniu obszernego kaptura lustrowały przemykający dookoła świat w poszukiwaniu alternatywnych dróg ucieczki i przeszkód czyhających na fałszywy krok.
Pęd powietrza rozwiewał narzuconą na bark pelerynę, a blask magmy mienił się na ornamentach skórzni wykonanych z polerowanej stali.
Rafael Sachar, bo tak ów człowiek miał na imię większy komfort pracy odczuwał w miejskiej dżungli. Cały czas zadawał sobie pytanie co podkusiło go do podjęcia tej szalonej wyprawy Bakluna Hassana. Wynagrodzenie? Ciekawość? Ukryta w najgłębszej podświadomości chęć wyrwania się z szarej metropolii? Bogowie jeżeli istnieją? Przeznaczenie? Nie czas było na roztrząsanie. Słowo się rzekło, olbrzymy się wkurwiły.
Szczęście, że długotrwały bieg nie sprawiał Rafaelowi trudności. Wieloletni trening fizyczny rozwinął u niego kondycję godną podziwu, szybkość geparda i sprawność małpy. Fakt faktem, doładowany niezbędnym ekwipunkiem plecak krępował nieco ruchy i dodatkowo obciążał ciało, jednak coś za coś.
Hassan obrał nową trasę. Rafael sprawnie przeskoczył przepaść i znalazł się w bazaltowym tunelu. Wydawać się mogło, że problem został rozwiązany. Weszli do sali pełnej różnorakiego uzbrojenia. Jednak na drodze grupy stanęła banda żmijowatych pokrak, za plecami gadzin widać było schody, jedyną drogę ucieczki. Z deszczu pod rynnę jak mawiają bardowie w swoich opowieściach.
Rafael oszacował liczebność przeciwników. Było źle, sporo ich. Otwarta walka z przewarzającym przeciwnikiem była ostatnią rzeczą, jakiej chciałby teraz asasyn. Rozejrzał się po grocie, jej ściany dawały pewne możliwości. Sachar wycofał się z pierwszego szeregu, by nie być bezpośrednio na widoku przeciwników, zdjął plecak i poprosił towarzyszy:

– Część z was pozbyła się ekwipunku. Kto zaopiekuje się na chwilę moim plecakiem, może liczyć na ciepłe gacie, jak mróz dupę ściśnie. Postaram się trochę ich zająć. Póki co, wy zajmijcie ich na czas, aż nie dotrę do schodów. To nie potrwa długo, zapewniam.

Poczekał, aż pierwsi śmiałkowie zaczną się przebijać i zaabsorbują uwagę straży. Następnie wziął krótki rozbieg, odbił się od ziemi i po chwili wisiał już na skalnej ścianie komnaty. Podciągnął się parę metrów, poza zasięg broni jaszczurowatych i zaczął przesuwać się w stronę schodów. Rękami i nogami wyszukiwał miejsc dających oparcie, prześlizgiwał się po ścianie, z każdym podciągnięciem będąc bliżej schodów. Miał zamiar przemknąć się na tyły i trochę namieszać, by reszta mogła dołączyć. Kilku wężowatych będących bliżej, chyba zauważyło jego obecność, bo od bazaltowej ściany odbiło się kilka kamieni. Rzuty były niecelne, jeszcze. Jednak do schodów pozostało już tylko parę metrów. Koło głowy Rafaela głucho stuknął kamulec.

– Jeszcze chwilę… Dajcie mi jeszcze chwilę… - mruczał przez zaciśnięte zęby.

Pierwszy celny rzut trafił w naramiennik. Szczęśliwie za słabo, by pozbawić śmiałka równowagi. Rafael znalazł się na wysokości ostatnich przeciwników. Odbił się od ściany i wyciągnął ręce przed siebie, szybki obrót dłoni, z dwóch skórzanych pancerzy na nadgarstkach wysunęły się ostrza. Klingi zagłębiły się w ciała zdezorientowanych przeciwników. Padające na ziemie jaszczury zamortyzowały upadek. Rafael wylądował miękko na posadzce i wyprostował się. Jego dłonie skropiła krew pierwszych dwóch unieszkodliwionych salamander. Pozostałe zorientowały się, że coś złego dzieje się na tyłach. Najbliższe ruszyły do ataku. Sachar przewrócił kilka stojaków na broń. Chodziło o kupienie cennych sekund dla siebie i reszty. Upadająca broń spadła na kolejną falę napastników. Obicia, powierzchowne skaleczenia – jedynie takie obrażenia mogła im zadać, ale najważniejsze wprowadzała chaos. Głuchy stuk drewna i ostry brzęk metalu upadającego na posadzkę, przekleństwa trafionych i zaskoczonych. Dezorientacja, o to chodziło. Nadszedł czas powoli wycofywać się na schody, skupiając się na zachowaniu bezpiecznego dystansu i parowaniu pojedynczych ciosów, równocześnie co jakiś czas próbować kąsać przeciwnika. Rafael wyjął rapier, z drugiej ręki wysunęło się ukryte ostrze, Sachar przesunął jeszcze dłonią po torsie, by sprawdzić ilość sztyletów. Reszta należała do drużyny.

~ Lepiej, żeby się tutaj przedostali… ~
 
Rychter jest offline  
Stary 01-06-2011, 08:20   #4
 
Saverock's Avatar
 
Reputacja: 1 Saverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemu
Co doprowadziło do tego, że Zilvinid się tutaj znalazł? Jakimś cudem zgodził się wziąć udział w tej samobójczej wyprawie. Nie, nie było przesadą, określanie tej wyprawy jako samobójcza, bo chyba tylko ostatni idiota ryzykowałby tak wiele i w ogóle próbował coś ukraść tutejszemu władcy ognistych olbrzymów. Zamaskowany niestety musiał się zaliczać do takich idiotów, bo był tutaj razem z nimi i prawdopodobnie razem z nimi tutaj umrze.

Jednak warto byłoby się zastanowić, co skłoniło go, aby dołączyć do owej wyprawy. On sam niestety doskonale to wiedział. W momencie, gdy się zgadzał pomóc, odezwała się jego druga jaźń, chociaż to może było trochę przesadzone stwierdzenie. Bardziej pasowało to, że odezwała się i zapanowała nad nim jego chciwość. Cholerna chciwość, która niestety dawała o sobie znać w najmniej odpowiednich momentach. Tak było też przy podejmowaniu decyzji o wzięciu udziału w wyprawie.

Zilv równie dobrze mógłby teraz ścigać jakiegoś złodzieja lub innego złoczyńcę, aby potem zabić go w bestialski sposób i umknąć straży. Na pewno taka ucieczka przed strażą byłaby dużo łatwiejsza niż sytuacja w jakiej był. Pieprzony wulkan, ogniste olbrzymy i salamandry. Jeszcze smoków tutaj brakowało. Do tego poprzez podróż, mężczyzna był bardzo zmęczony i nie wyglądał tak, jak zwykle to miało miejsce. Śnieżnobiałe włosy już tak ładne nie były, po w wielu miejscach pokrywał je popiół. Biały płaszcz również był brudny, a maska niestety przestała być biała. Wyglądał, jakby od wielu miesięcy nie miał okazji zmienić ubrań i się umyć, a tak na pewno nie było. Jeden plus, że chociaż siebie nie widział. Dobrze też, że pozostałe elementy stroju były czarne. Przynajmniej na nich nie było widać wiele brudu.

Niestety czasu się nie cofnie i trzeba sobie jakoś radzić w każdej sytuacji, a teraz nadszedł czas na próbę. Zabić albo zostać zabitym, tak to mniej więcej wyglądało. To drugie na pewno nie odpowiadało „Zamaskowanemu”. Jeśli miał zginąć, to tylko w sposób, który sam dla siebie wybierze. Teraz był czas na walkę i przetrwanie wszystkiego. Tylko to się liczyło. Zilvinid pozbył się wszystkiego, co do tej pory niósł ze sobą. Czas było się przygotować do walki.

Sięgnął pod płaszcz, gdzie znajdował się jego długi miecz i rapier. W prawej ręce dzierżył pierwszą z broni, a w drugiej drugą. Jego dłonie skryte w czarnych rękawicach, zacisnęły się na rękojeściach. Chwila skupienia i był gotów do walki. Zwykle przed walka skupiał się na dłużej, ale teraz nie było na to czasu. Spojrzenie swych zielonych tęczówek skierował na zbliżające się bestie. Postąpił do przodu. Był pewny siebie, więc się nie bał prawie wcale. Wiedział, że wygra, po prostu to wiedział.

- No dalej, chodźcie – powiedział w stronę przeciwników. Jakaś dwójka z grupy chciała się dostać do schodów. Pomysł może i dobry, ale ryzykowny, gdyby jedna z salamandr zastąpiła drogę. Dlatego Zilv wolał nie ryzykować. Łatwiej zostać i walczyć tutaj. Przynajmniej taką miał nadzieję. Musiał też mieć nadzieję, że jego kolczuga przetrwa tą walkę i zapewni mu odpowiednią ochronę.

Gdy tylko był dostatecznie blisko pierwszej z wężowatych istot, zaatakował. Atak miał wyglądać mniej więcej tak. Ostrzegawcze cięcie rapierem, a w następnej chwili pchnięcie mieczem, które miało na celu przebić pierś przeciwnika. Czy to się uda, zależało już tylko od szczęścia i chyba niczego więcej. Czy się uda, czy nie, potem to chyba zostanie jedynie atakowanie do skutku i unikanie ewentualnych ciosów, które zostaną na niego skierowane. A jeśli będzie zbyt gorąco, ucieczka za tamtą dwójką do schodów. Chyba, że nie będzie to możliwe. Wtedy pozostanie walka do upadłego. Walka o przeżycie.
 

Ostatnio edytowane przez Saverock : 01-06-2011 o 08:30.
Saverock jest offline  
Stary 01-06-2011, 11:36   #5
 
Hermit's Avatar
 
Reputacja: 1 Hermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodze
Cała misja przebiegała jak najbardziej prawidłowo... Nie uwierzyłeś ? To albo masz wyczucie pobudek, albo łeb na karku. Wyprawa ta nie należała do najłatwiejszych, pomijając fakt przypadkowej śmierci, albo pojmanie przez bóg wie co i torturowania przez najlepsze kilka lat. Ale co tam...

Mały niziołek, bo te duże zwą się inaczej, gnał niczym koń w pełnym galopie, rżąc od czasu do czasu z złości i zmęczenia. Niziołki nie były perfekcyjnymi biegaczami. Ani też sprinterami na krótkich dystansach. Wystarczył byle człowiek z swoimi szczudłami odciągającymi jego rzyć od ziemi by cwałować szybciej. I tak też było w tym przypadku. Z całej tej drużyny, w bólu i cierpieniu polubił tylko jednego osobnika. Tego, z którym zaczynali, i zamykali ekipę małych w tej że drużynie. Antulla. Solidarność małych się to chyba zwało. Widać to było choć by nawet podczas tej epickiej ucieczki, kiedy to niczym dzieci uciekające przed gołym pedofilem, długonodzy pozostawili mniejszych daleko w tyle, ratując tylko i wyłącznie swoje pośladki, aż w końcu znikli...

Szczęściem głupich, bo to stwierdzenie pasowało Falco w całej rozciągłości, udało im się 'przeżyć'. Co prawda za cenę przenośnego domu, kocyka i takich tam, ale z zaciśniętymi zębami i łzami w oczach ruszył dalej, tym razem nie obracając się za siebie. Wiedział, że gnom da sobie rade, ale nie chciał też zbytnio pozostawić go w tyle w stosunku do siebie. Zwolnił trochę, tak by do końcowej sali wbiec razem - nie za rączkę.

Mierzący 90 cm wzrostu niziołek, o kruczych włosach i smolistych oczach wpadł jak pustelnik do burdelu. Jego wzrok kręcił się to tu, to tam, wytyczając w głowie własną mapę, plan, drogę, możliwości. Uczenie nie wiedzieli, czy jest to przypadek spowodowany uderzeniem tej małej makówki w coś twardego, czy też pewnego rodzaju mutacja, ale ta persona najwidoczniej była inteligentna. I to znacznie ponad przeciętną. Co prawda o tej mutacji to był rasistowski jazgot długonogich. Tak czy owak rodził się plan. Powoli, jak niechciane dziecko w brzuchu kurtyzany.

Kilku z 'wyższych', bo tak z przekąsem lubił nazywać pozostałych, postanowiło zadziałać od razu. Jeden wygibasami, drugi natomiast żelastwem. Lecz to, co stało im na przeciw nie napawało optymizmem. Dopiero w prześwicie pomiędzy udami jednego z typów zobaczył zastęp czegoś, co raczej nie chciało się przytulać i śpiewać chwalebne pieśni.

- Albo mi się wydaje, albo tutaj zrobiło się trochę gorąco... -
wycedził bardziej do ogółu, niźli do siebie przecierając pot z czoła. Zamieszanie jakie aktualnie powstało było bazą jego planu. Planu co prawda nieskoordynowanego z nikim innym z pozostałych, ale opierał się na wykorzystaniu czego się dało. I kogo się dało.

Suchar, bo tak się chyba nazywał, postanowił obejść system przedzierając się skalną ścianką. Dobry pomysł, gdyby nie wystawiał się na łatwy cel dla pozostałych przeciwników. Miało to co prawda inne, bardzo dobre zastosowanie. Odwrócił uwagi.
Kiedy to on wylądował już przy schodach, nietaktem było by nie wykorzystać tej sytuacji. Niczym dziewczyna o długich czarnych włosach z strasznych nocnych opowieści minstreli wspiął się na ściankę, zapierając się każdą kończyną którą mógł teraz dysponować, pełzł niczym pająk w stronę zamieszania. A po co? Po to by szybkim susem zeskoczyć, i pognać dalej pozostawiając co prawda Suchara na pastwę jaszczurek, ale ktoś musiał zabezpieczać dalszą drogę i poczynić rekonesans. Niczym kot starał się prześlizgnąć obok zajścia, by ukraść... to znaczy ukraść trochę cennego czasu na korzyść pozostałych.
 
__________________
"Ten, któremu starczy odwagi i wytrwałości, by przez całe życie wpatrywać się w mrok, pierwszy dojrzy w nim przebłysk światła"
Chan
Hermit jest offline  
Stary 01-06-2011, 14:02   #6
 
daamian87's Avatar
 
Reputacja: 1 daamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znany
Ciepło wydobywające się z kominka, kielich dobrego wina prosto z odległych krain, miła dla ucha muzyka wydobywająca się z instrumentu barda i towarzystwo dwóch pięknych, hojnie obdarzonych przez naturę kobiet. Pomiędzy nimi Dimble, przytulony do owych wdzięków, opowiadający kolejną przygodę o tym jak to dzielny gnom stawiał czoła niezliczonym przeszkodom i pułapkom, dążący do zdobycia kolejnego skarbu.

Wspaniały obraz niedawnych wspomnień kołatał się po głowie małego poszukiwacza przygód. Piękny obraz. Dałby wiele, bardzo wiele, aby móc się tam ponownie znaleźć. Ale nie. To by było zbyt piękne.

Wysoki mężczyzna pojawił się w karczmie. Zaczął szydzić z umiejętności Dimble'a. A Dimble tego nie lubił. Po osuszeniu kilku kolejnych kielichów i nie do końca zapamiętanej rozmowie gnom wypowiedział słowa, których żałował. I miało się to nie zmienić do końca jego życia, czyli prawdopodobnie do czasu podwieczorka, który właśnie nadciągał.
-Szze, coo, szze Dimble tegoo..hyk.. nie slo...hyk...bi? Tak soooncisz??- tymi słowami niski złodziejaszek uwikłał się w niezbyt sympatyczną wycieczkę do miejsca, w którym właśnie się znajdował.

Uciekanie przed mocno zdenerwowanymi olbrzymami przy wulkanie, który może w każdej chwili wybuchnąć nie było ulubionym zajęciem gnoma. Zdecydowanie nie. Było mu gorąco, musiał dźwigać ciężki plecak, a na dodatek był głodny i miał sucho w gardle.

Na szczęście cała ta wycieczka miała i swoje plusy. Poznał całkiem sympatycznego niziołka. A dobrych znajomości nigdy za wiele, jak mawiał stryjeczny wujek dziadka jego siostrzeńca.

Uśmiech zniknął z twarzy młodego złodziejaszka, kiedy większość "długich" uciekła, pozostawiając Falco i Dimble'a na pastwę niekoniecznie pozytywnie nastawionych olbrzymów. Jednak nie z takich opresji się już wychodziło.
-Dimble ci dziękuje że na niego poczekałeś.- zrównując się z Falco krzyknął gnom.

Po dotarciu do pomieszczenia, w którym znajdowała się już reszta wybornej grupy poszukiwaczy przygód okazało się, że trafili z deszczu pod rynnę, jak zwykła mawiać cioteczna kuzynka bratanka jego kuzyna czwartego rzędu od strony matki.

Dimble widział tylko kilka pełzających przerośniętych jaszczurek czy czegoś w tym guście. Gnom nie przepadał za stworzeniami tego typu. W żadnym wypadku. Pamiętał jak bratanek jego ciotki został kiedyś ukąszony przez węża w lesie w nogę. Długo nie mógł sobie nikt z tym poradzić, i biedny Tooble'y o mało nie odszedł do innego, lepszego bo bez węży, świata.

Gnom zdjął z pleców małą kuszę. Wszedł między Kerin i śmiesznie wyglądającego Amisha i wypuścił bełt, który umieścił na broni. Normalnie nie miała by szans nawet zadrapać przeciwnika, jednak oczy miały to do siebie, że były wyjątkowo czułe na wszelkiego rodzaju ataki. Dimble uśmiechnął się pod nosem, puścił oko do uroczej Kerin i puścił się biegiem za Falco, nie chcą stracić go z oczu.
 
__________________
"Marzę o cofnięciu czasu. Chciałbym wrócić na pewne rozstaje dróg w swoim życiu, jeszcze raz przeczytać uważnie napisy na drogowskazach i pójść w innym kierunku". - Janusz Leon Wiśniewski

Ostatnio edytowane przez daamian87 : 01-06-2011 o 14:07.
daamian87 jest offline  
Stary 01-06-2011, 14:40   #7
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Jeśli już na kogoś miał zwalic winę za obecną sytuację to na gnomy i niziołki. Nie żeby był rasistą, ale inne osoby były na pewno nie winne. Kerin i Alrauna Elleat już znał i im ufał, a reszcie dobrze z oczu patrzyło. Jednak pretensje trzeba było zachowac na kiedy indziej.

Nie raz stawiał czoła śmierci i nie raz jej uniknąl w naprawde ciężkich warunkach. Z biegiem czasu czuł się coraz sprawniejszy, miał lepszego cela w strzelaniu z łuku i lepiej radził sobie z mieczem niż wcześniej. Jednak był pewien, że zadzieranie z olbrzymami, salamandrami i wulkanem jest poza jego jurysdykcją. Mimo to postanowil dzielnie stawić czoła wszystkim niebezpieczeństwom.

Ostatnio zdobył nowy łuk i czuł się z nim znacznie pewniej. Cięciwa była (jak dla niego) łatwa do naciągnięcia a mimo to posyłała strzały naprawdę daleko i to z wielką siłą. Elletar myślał czy nie przerzucić się na kuszę, której beły przechodziły przez drzwi i wbijały się w ściane pięć ulic dalej, jednak jako elf był zobowiązany do kontynuowania tradycji świetnej umiejętności strzelania z łuku.

Wydawało mu się, że ma trochę za dużo kompanów do tej misji. Jaskinie bywały wąskie, przez co niektórzy mogli spowolnić innych, albo sami ponieść okrutną śmierć. Jednak nie ma co ukrywać, że w otwartej walce mieli znacznie większe szanse niz Elletar miewał z poprzednim składem, który skurczył się do trzech osób, wliczając w to jego samego.

Trzeba było stawić czoła nieprzyjaciołom. Jako niekwestionowany filar druzyny musiał przejść nieco bardziej na tyłu skąd mógł mieć wgląd na całą sytuację, ponadto było to świetne miejsce dla łucznika. Póki co elf skupił sie na użyciu strzał, potem jednak, o ile będzie to możłiwe, zaimponuje wszystkim umiejętnościami walka mieczem.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 02-06-2011, 00:28   #8
 
Zekhinta's Avatar
 
Reputacja: 1 Zekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie coś
Pakować się w jedno gówno z drugiego... Alrauna już zdążyła się do tego przyzwyczaić. Najpierw polowali na nią jej rodacy, potem była więźniem i w końcu wdała się w walkę, którą nie do końca rozumiała a wiązała się ona z podejmowaniem decyzji bez odwrotu, wybieraniem stron, których totalnie nie znała... ach, długo by wymieniać.

Wiele czasu minęło, odkąd Alrauna zmuszona była opuścić rodzinne strony. Wiele przeżyła ale i nauczyła się kilku rzeczy. Zwłaszcza tego, że jej dziwna moc, rozwija się i daje jej nowe możliwości. Które zresztą już wkrótce przydadzą się jej w życiu.

W czasie biegu przez gorącą, poprzecinaną rzekami lawy krainę nie myślała o niczym. Skupiła się tylko na biegu, pracy rąk i nóg starała się nie myśleć, że na plecach dźwiga wyładowany po brzegi plecak. Może to właśnie ta koncentracja a może niespożyta energia, ukryta gdzieś w głębi jej ciała, ale Cyganka biegła na tyle szybko, że nie została w tyle a o najważniejsze potrafiła utrzymać to tempo.

Jednak skupienie mogło kosztować ją życie. Szczęście w nieszczęściu, że odpowiednio szybko zorientowała się, że droga przed nią się kończy a ich przewodnik wykonał koci skok w stronę skały, gdzie zniknął w wąskim korytarzu. Klnąc na Hassana, Alrauna podążyła za nim, może tylko nie tak zwinnie, jak by tego chciała. Wędrówka wijącym się tunelem dała moment wytchnienia, ale był to spokój tylko pozorny. Komnata, do której w końcu doszli miała najwyraźniej okazać się ich grobem. Z jednej strony zbiorowisko potworów, a za plecami zbliżająca się zdecydowanie zbyt szybko, jak na gust Cyganki, lawa.

Towarzysze Alrauny, zarówno ci nowi jak i ci, z którymi przeżyła już to i owo zabrali się do walki. Dziewczyna nie miała zamiaru pozostać bierna. W pierwszej kolejności chciała wypróbować nową sztuczkę, którą do tej pory ćwiczyła potajemnie i była ciekawa, czy będzie miała zastosowanie w walce. Korzystając z chwilowego zamieszania, wybiegła pod przeciwną ścianę do tej, na którą przed chwilą wspiął się Rafael i okrążając zbiorowisko podkradła się do jaszczurów, nie wchodząc jednak w zasięg ich broni. Szybko skoncentrowała się, mruknęła słowa inwokacji, przyłożyła dłoń do podłoża, po czym szybko odskoczyła ponownie w kierunku towarzyszy. W miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu stała zakłębiło się nagle, po czym po podłożu rozsypał się tłum pająków. Alrauna uśmiechnęła się do siebie, gdy rój podążył szybko w stronę najbliższych żywych istot, czyli jaszczurów. Dziewczyna mogła się tylko domyślać, że pajęczaki włażące pod łuski nie są zbyt przyjemnym odczuciem.

Nie było jednak czasu na cieszenie się z tego małego sukcesu. Szybko podbiegła do Elletara, stanęła obok niego, ładując bełt to kuszy z której oddała strzał. Podobnie jak gnom, celowała w głowy stworów. Zawsze był to jakiś pomysł na położenie któregoś z nich.
 
__________________
"To, jak traktujesz koty, decyduje o twoim miejscu w niebie." - Robert A. Heinlein
Zekhinta jest offline  
Stary 02-06-2011, 00:32   #9
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Zaduch, pęd, rozmazane obrazy górskiej półki i ból mięśni. Rwany wysiłkiem i lodowatym powietrzem oddech za każdym razem niemal rozrywał mu płuca. Ale biegł. Kiedy goni cię coś, co w najmniejszym nawet stopniu przypomina to, co deptało im po piętach zapierdalasz ile sił w nogach nie zastanawiając się nawet ile jeszcze zdołasz wytrzymać. A gdy do tego człowiek, który wynajął cię do tej roboty grzeje przed tobą z tym, po co wlazłeś do wulkanu narażając się na gniew olbrzymich berserkerów wiesz, że nie spuścisz kutasa z oczu choćby wulkan i całe te pieprzone góry zapadły się w sobie, a potem wyleciały z hukiem w powietrze.

Żar bijący spod stóp tak jak i lodowaty wicher smagający na równi skały z nimi wszystkimi nie robiły na nim aż takiego wrażenia, jak świadomość, że zaraz poprostu eksplodują mu nogi. Kiedy się ma w żyłach mieszankę czarciej krwi na pewne rzeczy można nie zwracać uwagi. Jednak bywały chwile, a ta z pewnością taką była, kiedy wolałby być potomkiem muła. Jednak biegł, rzężąc coraz wyraźniej, coraz ciężej robiąc bokami pocieszał się tylko tym, że nie zamykał peletonu. Za nim byli inni. Słabsi, wolniejsi, pechowi... kogo to obchodziło? W tym biegu każdy sam walczył o życie.... Dla siebie.... i nikogo innego....

Za siebie się nie oglądał. I tak dobrze wiedział co ich goni, a wykrzywione w furii pyski gwardii Krolga nie dodały by jego nogom chyżości a umysłowi determinacji. O to był pewny, a jednak nagłą zmianę planu i skok w dziurę w ścianie, której z początku nawet nie zauważył przyjął z ulgą. Świadomość że nawet na krótki czas pozbyli się wściekłego oddechu kolosów z pleców budowała. I przez całą długość tunelu pozwalała się oszukiwać, że może tak już zostanie... że może tamci nie znają aż tak dobrze swoich gór?.... że.... kurwa!!!.... nadzieja matką głupich. Ale przecież gdyby nie był dzieckiem tej matki dałby się zwerbować Hassanowi? Że co?... że krajan?... że wielka nagroda?... bogactwa?... seraje?... Dwóch rzeczy był pewien. Wyjdzie z tej imprezy cało albo zginie. Co zrobi jeśli przeżyje jeszcze się nie zastanawiał. Co zrobi jeśli zginie wiedział bardzo dobrze. Odnajdzie Hassana choćby w ostatnim piekle i jeśli go oszukał urżnie mu łeb... a potem ruszy poszukać ojca....

Tunel jak nagle i niespodziewanie się pojawił, tak nagle się skończył. A raczej rozszerzał w nienaturalną, zakończoną schodami grotę. Sam fakt istnienia schodów powinien cieszyć. Gdzie schody, tam i wyjście. Jednak komitet powitalny złożony z salamander zagradzający do schodów drogę nie cieszył. Cieszyło co innego, to natomiast, że durne jaszczury miast rzucić się na nich i bez ceregieli pozabijać marnowały czas na jakieś głupie sycze gadki. Amish czasu nie marnował. Jeszcze zanim Joseph skoczył ku pierwszemu gadowi z nastawioną włócznią stopa Bakluna spoczęła w strzemieniu kuszy, a dłonie mocno szarpnęły cięciwę na orzech. Kiedy Joseph nurkował pod berdyszem gada Amish już opierał policzek o kolbę. Nim Zilvinid ściął się ze swoim pierwszym wrogiem bełt wystrzelił w kierunku policzka salamandry próbującej rozpłatać Krausego. I nie żeby Amish miał jakieś specjalne upodobania. Policzek, albo przynajmniej to, co w tym miejscu powinno się znajdować, był normalnie najbliżej środka głowy gada.
Potem jak to w bitce, zafurkotało, ktoś krzyknął, to tu, to tam poleciała jucha, wylały się flaki. W ścisku i wściekłej rąbaninie nie było czasu na repetowanie. Amish rzucił się w bitewny wir starając jedynie tak stąpać, by z znajdując się blisko kogoś ze swoich móc oflankować przeciwnika. A wtedy bichwa albo krótki miecz szukały ścięgien, gardeł, pachwin, odsłoniętych tętnic...
I spijały z nich chciwie życie....
 
Bogdan jest offline  
Stary 02-06-2011, 15:57   #10
 
Aterasu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aterasu nie jest za bardzo znany
~I po cholerę brałem się za takie zadanie...~

Jedyna myśl jak brzmiała w głowie Felixa. Co do diabła go tu sprowadziło? Może to, że miał już trochę dosyć życia jak nic nie robiący Kapłan. Tak. To na pewno to. Ale żeby aż tak! To było pożądne przegięcie. Na szczęście miają już za sobą najcięższą rzecz- zdobycie kielicha. Jednak końcówka misji nie należała do przyjemnych i spokojnych. Bieg przez most ze skały, pod którym płynęła najprawdziwsza lawa. Nic gorszego nie mogło być. Gdy zauważył, że Hassan skacze ku jakiejś skalnej półce, nie myślałem nad tym co robię. Po prostu skoczyłem. Niestety skok nie był zbyt udany, bo przy lądowaniu trafił w lawę i część ubrania zaczęła się palić. Wstał szybko i widząc za sobą kolosów, czym prędzej pobiegł za resztą. Płomień gasił, trącając częścią ubrania o ściany. Może i wyglądało to idiotycznie, ale bynajmniej się nie zjarał.

Uciekał za resztą. Widok płynącej lawy niezbyt go zachwycił. To raczej spowodowało, że Felix znacznie przyspieszył. Nie chciał spotkać się z tą lawą, bo dopiero co zgasił płomień na ubraniach. Droga strasznie się dłużyła i już w połowie Felix był wykończony. Miał na szczęście dość dobry pomysł by się zmobilizować. Po prostu spojrzał się za siebie na zbliżającą się lawę. To od razu dodało mu sił i pomogło mu w biegu. Modlił się, by plan Hassana się udał, bo inaczej wszyscy się zjarają i tyle będzie z życia Kapłana- Awanturnika. Pod koniec, gdy zobaczył jakąś jaskinię, cieszył się jak nie wiadomo kto. Czyli jednak się uda. Serce nawalało jak szalone, a ciało coraz bardziej zaczynało się buntować. Wmawiał sobie, że to już końcówka ucieczki i zaraz wydostaną się na powierzchnię. Mylne były jego załorzenia.

Tego już było za wiele. Tyle czasu biegu, a tu jaskinia z jaszczurami? I do tego lawa, która odcięła drogę powrotną. Zobaczył schody na powierzchnię, ale i tam pewnie czaiła się puapka. No cóż, chociaż chwila odpoczynku. Spotkanie z tymi jaszczurami nie wróżyło nic dobrego. Pewnie za chwilę się na nas rzucą. Patrzyłem tylko na reakcje innych. Sam byłem zbyt zmęczony, by wymyślać plan. Gdy zobaczyłem co zaczęły robić osoby z drużyny, krzyknąłem do reszty:
- Niech część z was już zacznie biec po schodach! W ten sposób powinniśmy prześcignąć kolosów. Ci, którzy dobiegną na górę niech sprawdzają, czy nic się nie zbliża. Nie możemy stracić zbyt wielu! Ja tu zostanę i pomogę, a wy się zdecydujcie : biegniecie pilnować czy próbujecie nie zginąć w walce?- WoW! Aż sam się zdziwiłem, ile dałem radę wydusić z siebie. Ale nie to było najważniejsze. Od razu wyciągnąłem miecz i pobiegłem pomóc przy walce.
 

Ostatnio edytowane przez Aterasu : 02-06-2011 o 17:42.
Aterasu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172