lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu DnD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/)
-   -   [D&D/FR 3.0&3.5] "Ostatni Bastion Północy" (+18) (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/10457-d-and-d-fr-3-0-and-3-5-ostatni-bastion-polnocy-18-a.html)

Zapatashura 29-02-2012 13:57

oth’illam jedynie westchnął ze zrezygnowaniem widząc obraz nędzy i rozpaczy, na dotarcie do którego zmarnowali dwa dni. Jeszcze jeden przykład niekompetencji jego mocodawców.
Gdy Alistiane wyrywała sobie włosy z głowy, zaklinacz niczym jej absolutne przeciwieństwo usiadł spokojnie na ziemi i zaczął metodycznie wyciągać ze swojej pojemnej torby jedną miksturę za drugą. Zajęło to dłuższą chwilę, bo mimo tego iż mężczyzna obiecywał sobie, że zrobi porządek ze swym ekwipunkiem, to nigdy się za to nie zabrał. Gdy jednak seria buteleczek stała już pewnie na ziemi, Zoth wyjął zza pasa magiczną różdżkę, położył ją obok eliksirów i w ciszy zaczął sobie wszystko przeliczać.
Tak, to powinno się zgadzać”- stwierdził po chwili, wstając z ziemi. Nie omieszkał się też trochę otrzepać, ostatecznie jaskinie nie są najczystszymi miejscami w Faerunie.
Zmarnowałeś już wystarczająco dużo czasu ” - musiał przed sobą przyznać. “I zasobów, tego też”. Cały pomysł zgodzenia się na warunki Ostroroga był wysoce nieprzemyślany, nie przynoszący zysków w krótkiej perspektywie, a jak było widać po zawartości jaskini - w dłuższej także nie.
Jedyną sensowną rzeczą w oczach Zoth’illama zostało więc poszukanie sobie nowego mocodawcy i nowego zadania. Pożegnalnymi słowami mężczyzny, wobec jego (z braku lepszego terminu) towarzyszy, była inkantacja teleportacji.

Allehandra 29-02-2012 22:13


Szarawa postać w kapturze błysnęła żółtymi zwierzęcymi ślepiami, kota, sowy, węża albo jakowej albo i gorszego zwierza podobnymi, nieznacznie rozchyliła usta, ukazując drobne elfie ząbki, dla jednych zdające się uroczymi, dla innych znów to upiornymi. Stała niewzruszona z wyszarpniętą z pochwy szablą spoglądając wytrwale na nadciągającą hordę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=W2DV0AJp9HE[/MEDIA]

Uśmiechnięte krzywo gęby orków już się śmiały na łatwy pojedynczy kąsek.
Pierwszy z nich zamachnął się solidnym toporem bitewnym, chcąc ściąć zakapturzony łeb.

Lecz udało mu się rozorać jeno powietrze. Zamrugał kaprawymi oczyma. Postać już nie stała gdzie przed mrugnięciem powiekami stała, i nigdzie jej nie dojrzały w okolicy.

Prędzej waszemu Gruumshowi jaja spleśnieją, niż mnie dostaniecie. Jeszcze nakłuję was moimi bełtami, nie bójcie się.

Co jak co, ale w kształtach Mroku to potrafiła się rozpływać i na oczach świadków, byleby tylko jakikolwiek cień był trzy kroki od niej. W dzień słoneczny. I bez jej ulubionej łuskowej cienistej skórzni. Nie mówiąc o nocy. Nawet takiej, jak ta.

Powszechne krzywizny kamiennych budynków Silverymoon, które wyrastały niczym drzewa z ziemi, oraz liczne balkoniki i kręte schody pomogły kocim susom Saebrineth wdrapać się na dach. Kątem oka spojrzała na panoramę miasta, by zaraz potem gibkimi zwinnymi skokami popędziła przed siebie po dachach, daszkach i zadaszeniach, niczym Mroczna Pantera.


Z taneczną gracją sunął jej cień po ażurowych łukach którejś z świątyń, gdy z nieba spadał kolejny ognisty głaz ku zagładzie Klejnotu Północy, zmierzając prosto w ową świątynię. Instynktownie uskoczyła przed zgubą jej samej, rozhuśtała się rękoma na jednym z łuków, a ognisty podmuch alchemicznego głazu zwielokrotnił impet.

- Rrr.... – wydała dość niskie warknięcie.

Whol olath et'zarreth d'shar...

Sama nie widziała, czy kiedyś tyle salt wykonała, nieco osmolona wylądowała na szczycie niebieskoliścia. Wzięła głębszy oddech, rozejrzała się, widząc iż jest niedaleko skrzyżowania, rozejrzała się bystrymi oczyma za pokrywą pojemnika, na którym wyryto strzałkę, wskazującą północ. Raz zatrzepotała rzęsami, rozbujała gałąź i wskoczyła na kamienną balkonu by wyskokiem w górę znów cwałować na tle niespokojnego nieba. Dobiegła do szerokiego gzymsu bieżącego budynku, a widząc majaczące nie tak już daleko mury samego miasta, sięgnęła do torby przechowywania, wyjmując co prędzej zwinięty dywan o dość stonowanych kolorach przy jego kwiecistych wzorach. Bynajmniej by go podarować zielonym parszywcom. Wymówiła cicho parę słów, a dywan poruszył się, czem prędzej wskoczyła na niego, przyklękając.

Egzotyczny środek transportu mknął we skazanym przez właścicielkę kierunku, mijając iglicę strażniczej wieży, ostatnią iglicę Silverymoon. Co poniektórzy obrońcy zamrugali zdziwieni, lecz raczej wzięli to za powietrzne wsparcie jakiegoś ze Strażników Czarów. Nie niepokojona mknęła dalej, jednakże mijając mury miasta przyzwała cienistą iluzję, spowijając siebie kształtem niewielkiego gryfa. Orki z początku nie reagowali, lecz paru znudzonych, którzy jeszcze nie wyruszyli w bój, wypuściło strzały. Jedna ze strzał drasnęła bok zwierzęcia, w rzeczywistości strzała przeszła po prawym boku brody Saebrineth, nie czyniąc zdaje się poważnych ran, ani nie przerwała trwania iluzji. Skręciła w kierunku rzeki Rauvin, lecąc wzdłuż jej brzegów. Nawet nie spojrzała się na Wartownię na Rauvin, mknąc dalej, bez już wystrzeliwanych do niej strzał. Rozproszyła iluzję.

Gdyby zajrzeć pod kaptur, można by dojrzeć szare nieco pofalowane włosy, rozpuszczone sięgające do wysokości żeber. Poprzetykane były chaotycznie ciemnorudymi odmieńcami włosów. Skóra dość sucha, o odmiennym szarości, czy księżycowości, odcieniu. Szpeciła ją pozioma blizna na lewym policzku.

No to pewnie będę mieć następną do kolekcji..

Nie grzeszyła urodą, i także budowę miała przeciętną według ludzkich standardów. Jednak jej mięśnie choć niewielkie, były zwarte i silne jak każdego orka. Przy tym poruszały się z wielką gracją i zwinnością, co i w walce i przy tańcu, czy dla zarobku, czy wraz z wyznawczyniami Pani Tańca było doceniane. A przy jakich amorach, miłostkach? Cóż, była młoda, głupia, starczyła na jedną noc. Dla niej? Starczyła na dłużej, była mniej młoda i mniej głupia, ale zabawka się znudziła. Niemałej inteligencji, wiedzy, znajomości języków nie można pomacać, wykorzystać. I na co komu bezpłodna szlachecka bękarcica? Cóż, może jeszcze nie jedno stulecie przed nią. Może.

Nienawidziła matki. Nienawidziła, że magicznymi sztuczkami chciała się jej nienarodzonej pozbyć. Kto wie, jakie to abberacje poza bezpłodnością to na niej wywołało. A narodzonej już się niby nie godziło zabić. Zajął się nią jej ojciec, który powinien być jej ojcem, ale jednak nim nie był. Nie miała pojęcia, czy tak wyglądała jego ta miłość, że pozwalał swojej żonie na wszelakie brewerie, czy był to jak większość innych małżeństw układ sił, zawiązywanie sojuszu. Jednak chyba on ją akurat kochał, tak myślała. Choć za wiele nie mógł się obnosić z nią, i często zostawała w cienistym kącie swej samotności. Od jego krasnoludzkich przyjaciół, co nie było za częste szczególnie wśród elfach możnych, nauczyła się nieco wiedzy o kamiennych mechanizmach i pułapkach także metalowo-drewnanych, choć sama i tak najwięcej poznała które bywają zastawiane w lasach. Nie znosiła zadzierających nosa bogaczy, wystawnej biżuterii, smrodu miejskiego, preferując leśny półmrok. Ojciec i niejedno obliczę natury jej pokazał, jak i wszelakiej inną wiedzę przekazał. I ostatecznie także coś, co każdy z rodu pożądał i by niejedno zrobił, jeśliby to miało coś zmienić w kwestii dziedzictwa.

Nagle zaryła nieco o dalej zmarzniętą taflę wody rzeki, prędko znów wznosząc się wyżej. Zaczęła czuć, że draśnięcie nie było tylko draśnięciem. Strzała była zatruta. Już sięgnęła do okrytego materiałem podłużnego kształtu, lecz jednak go schowała do torby przechowywania.

- Przyjdzie w odpowiednim momencie na ciebie czas, o Księżycowy Kwiecie.. – wypowiedziała niskim choć melodyjnym głosem.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=M_sX5Y3kf9Y[/MEDIA]

Wyciągnęła zieloną fiolkę z pasa na eliksiry, i nieco wychyliła, poczym wyciągnęła wrzecionowaty perłowobiały kamień, i podrzuciła go do góry. Poczuła się nieco lepiej. Poza miastem zdawało się być znacznie zimniej, a powietrzna podróż tym bardziej nie grzała, okryła się zatem płaszczem z śnieżnego wilka i owinęła szalem z takiego samego materiału. Jeno jej oczy zdawały niby dwoma żółtymi ogniczkami. Sunęła bezustanne na czarnych kwiatów falistym aksamicie w stronę Everlund i Wysokiego Lasu....


Grave Witch 01-03-2012 23:20

Silvermoon. Nie mogła oprzeć się pięknu tego miasta, szczególnie znajdując się tak blisko jego bram. Podróż do Sundabar nie była sprawą życia lub śmierci. Gdyby tak było z pewnością ominęłaby tę perłę, tłumiąc spowodowany przez swą decyzję żal. Szczęśliwie, nie musiała.
Świątynia Sune w niczym nie przypominała tej, do której zmierzała. Przede wszystkim była nowa, czego nie można było powiedzieć o tej w Sundabar. Tamtejsza była dowodem na to, że odpowiednio wykorzystane bogactwo nie razi w oczy, a je przyciąga radując serce. W Silvermoon postawiono na prostotę i delikatność. Aislin musiała przyznać, że ten styl bardziej jej odpowiada.
Konstrukcja świątyni nie była jednak przygotowana do tego by chronić znajdujących się w niej wiernych przed czymś więcej niż deszcz lub śnieg. Miała otwierać się na piękno świata, podkreślać je i głosić radość które ze sobą niosło. Serce kapłanki bolało na myśl, że ten wspaniały twór może ulec zniszczeniu. Pragnęła wierzyć, że wbrew jej obawom stanie się coś, co pozwoli ochronić budynek i zebranych w nim rannych. Że wydarzy się cud, który wspomoże obrońców miasta i przechyli szalę na ich korzyść. Pochyliła głowę oddalając od siebie lęki i poświęcając modlitwie.

Aislin swym wyglądem tylko nieznacznie wyróżniała się spośród pozostałych kapłanek. Nie była zbyt wysoka, jednak w świątyni można było natknąć się na niższe od niej kobiety. Miała zgrabne, smukłe ciało, zaokrąglone w odpowiednich miejscach, tak że przyciągnięcie męskiego spojrzenia nie sprawiało jej problemu. Jej skóra miała delikatny, alabastrowy odcień, dodatkowo podkreślony przez długie, szkarłatne włosy przetykane pasmami miedzi, które miękkimi falami okrywały jej plecy spływając aż do linii pośladków. Tym co najbardziej wyróżniało ją z szeregu kapłanek były oczy o barwie czystego złota, które zdradzały jej pochodzenie i niekiedy wzbudzały niepokój. Ciężko było dłużej spoglądać w ich głębie, szczególnie gdy ktoś miał sumienie, na którym widniały czarne plamy.
W ubiorze kierowała się prostotą i, co często spotykało się ze zdziwieniem, skromnością. Jej szaty zazwyczaj zakrywały większość jej ciała, co z kolei powodowało niezadowolenie ze strony Mirimy. Dopóki jednak podkreślały jego walory oraz jej urodę, arcykapłanka łaskawie przymykała oko na fanaberię Aislin. Ta z kolei dbała o to, by ta równowaga była zachowana. Ukrywanie przed oczami innych piękna, którym została obdarowana byłoby wszak grzechem. Suknie zatem opinały ją od talli w górę, podkreślając jej szczupłość oraz uwydatniając biust. W dół zaś spływały delikatnymi falami materiału, który przy każdym ruchu kapłanki, w zmysłowy sposób otulał jej długie, szczupłe nogi. Rękawy zazwyczaj były szerokie, niekiedy półprzezroczyste, lub rozcinane z jednej strony przez całą swą długość. Całość uzupełniały dodatki, zazwyczaj wykonane ze złota, jednak dobrane w ten sposób by nie przyćmiewać swym blaskiem naturalnego piękna kobiety. Jedynym wyjątkiem od tej reguły była ozdobiona diamentami bransoleta na prawym nadgarstku, z którą Aislin nigdy się nie rozstawała.

Mimo iż w świątyni nie miała zwyczaju nosić broni, a wręcz było to niewskazane, tym razem miała przy sobie zarówno sztylet jak i bicz, zwinięty i umieszczony na specjalnym zaczepie, jednak w każdej chwili gotowy by znaleźć się w jej dłoni. Czas nie był najlepszy by z nich rezygnować, podobnie jak nie zrezygnowała z założenia zbroi, tym bardziej że mogła sobie na to pozwolić bez ujawniania jej istnienia. Miała niejasne wrażenie, że jej ciotunia nie byłaby najszczęśliwsza. Wszak to była świątynia Sune, ostoja piękna i miłości, a nie miejsce oddawania czci Helmowi, gdzie było wręcz wskazane by ciało było ukryte za warstwą stali.

Gdy kolejny głaz uderzył na tyle blisko, że świątynia zadrżała w posadach. Kapłanka uniosła głowę napotykając spojrzenie swej bogini. Całą sobą pragnęła by jej prośby zostały wysłuchane.
Głos Mirimy przywołał ją z świata ponurych myśli. Uśmiechnęła się do swej krewnej i opiekunki, po czym wstała i skłoniła lekko głowę. Oczywiście nie mogła odmówić złożonej jej propozycji. Tym bardziej, że miała już okazję skosztować cudów, które wychodziły z pieca Blugggerfoota. Powtórka z owych rozkoszy z pewnością nie sprawi, że świat zawali się jej na głowę. przynajmniej taką miała nadzieję zerkając niepewnie na sufit.
- Może faktycznie chwila przerwy nie jest złym pomysłem, ciociu - odpowiedziała wygładzając przy tym suknię w kolorze wieczornego nieba. - Lękam się o los świątyni i tych, którzy powierzyli nam swoje zdrowie. Głazy spadają coraz bliżej...
- Wierzyć należy w potęgę i siłę naszej władczyni i opiekunki lady Alustriel, choć... - tu uśmiech arcykapłanki nieco zbladł - nie wierzyłam, że to możliwe. Że bariery miasta, padną.
Mirima przez chwilę milczała, nim odezwała się ponownie z łagodnym uśmiechem na twarzy.- Ale też i szturmy orków odpierane są. I jestem pewna, że Srebrne Marchie ruszą nam z pomocą. Armie z trzech krasnoludzkich cytadeli, to siła której orkowie nie dadzą rady, zobaczysz.
- Pragnę wierzyć i mieć nadzieję, że nasi sojusznicy zdążą na czas, jednak lęk i niepokój nie opuszczają mego serca - oznajmiła Aislin. - Szturm na miasto nie powinien posuwać się w takim tempie.
-Ach, dość!- Mirima klasnęła w dłonie i dodała głośno pogodnym tonem.- Dość tych ponurych myśli. Zwłaszcza tobie nie przystoją. Jesteś wszak młoda i pełna życia. Porozmawiajmy o czymś radosnym. Wszak nie na darmo miasto to zwą Klejnotem Północy. Ach, poezja, malarstwo, sztuka. Miłość. Bardowie i ich pieśni. Co prawda obecna sytuacja, nieco zmniejszyła repertuar, ale na pewno są jeszcze miejsca, które mogłyby dostarczyć ci rozrywki i uwolnić od ponurych myśli. Co więc preferujesz moja droga? Ucztę dla uszu, ucztę dla oczu, czy ucztę dla serca?
Jak się tego obawiała tupnięcia nogą nie było wśród propozycji ciotki, a na to właśnie miała teraz ochotę.
- Jak sobie życzysz ciociu - odpowiedziała z pogodnym uśmiechem, nieco sztucznym, ważne jednak że był. - Bardowie... Znasz mą słabość... Czyżbyś jakiegoś przede mną ukryła?
- Nie wypada mi żadnego ukrywać, przed tobą. - uśmięchnęła się Mirima i zastanowiła chwilę. - Bardowie, tych to dużo jest w mieście.
Potarła podbródek.- Już wiem. “Pod tancerką”, tam zawsze roiło się od bardów i wszelakiej maści muzyków. Jak nie była jeszcze głową tego przybytku, zdarzało mi się tam często pojawiać, tańczyć i flirtować. Teraz niestety pozycja nie pozwala, choć chęci są.
- Winnaś częściej opuszczać świątynne mury, ciociu. Nawet arcykapłanka od czasu do czasu powinna mieć chwilę by oddać się muzyce, tańcu i przyjemnościom - Aislin zerknęła na swą towarzyszkę z wesołymi iskierkami w oczach. - Zatem polecasz mi udać się do “ Tancerki?”
- Polecam, to za mocne słowo. Doradzam. Bowiem po posiłku pozwolę ci na opuszczenie przybytku. I będziesz mogła odpocząć od grozy która nas otacza. Dwie, trzy godzinki zabawy, a potem powrót do uzdrawiania rannych i pocieszania przestranych i zrozpaczonych. - Mirima poufale objęła ramię Aislin swym ramieniem. - Chciałabym moja droga, nawet nie wiesz jak bardzo. Ale jestem zbyt znana. Onieśmielam innych. I tylko na oficjalnych balach i rautach urządzanych przez osobistości miasta, zdarza mi się zatańczyć. Wierz mi moja droga, bycie arcykapłanką to tylko i wyłącznie obowiązki.
Dla Aislin spędzenie paru dni w murach świątyni było trudne, a co dopiero spędzać w niej miesiące na wypełnianiu obowiązków i spotkaniach z wpływowymi ale często nudnymi ludźmi. Bycie prostą kapłanką w pełni ją uszczęśliwiało.
Do dwójki kapłanek, podbiegł jakiś mężczyzna w bogato zdobionych szatach i rzekł kłaniając się w pas.- Pani, wzywają cię do Wysokiego Pałacu.
-Ech, obowiązki, obowiązki, obowiązki.- westchnęła Mirina i dodała.- Korzystaj z wolności póki możesz moja droga. Zaufaj mej radzie.
- Tak uczynię - odpowiedziała zgodnie, skłoniła głowę przed ciotką i jeszcze przez chwilę stała spoglądając za oddalającą się parą.
Arcykapłanka wraz mężczyzną zostawiły ją samą. Ale to nie był problem. Dobrze znała rozkład pomieszczeń świątyni.

Refektarz przybytku Sune była mały w porównaniu z podobnymi salami w innych świątyniach. Ale zdecydowanie o wiele piękniejszy. Bogato zdobione miejsce odzwierciedlało zamiłowanie kleru do pięknych zdobień.
I ich dobry gust. przy dębowym długim stole rozłożona była srebrna zastawa. A pod przykryciem umieszczono jeszcze cieplutkie wypieki. Obecnie w refektarzu nie było nikogo, bowiem pora obiadowa już minęła.
Aislin była z tego powodu zadowolona. W przeciwieństwie do większości z kapłanek znajdujących się obecnie w świątyni nie spędziła w niej ostatnich miesięcy bezpieczna w pięknych murach. Była wolnym duchem. Taka się już urodziła i taka zamierzała pozostać. Nie znaczyło to że unikała wstępowania do świętych przybytków. Wstępowała bowiem za każdym razem gdy takowy spotykała i zawsze starała się spędzić w nim, głównie poświęcając ten czas na modlitwę, przynajmniej dwa dni. W Silvermoon przebywała jednak od niemal tygodnia i pragnienie by wyruszyć w szlak ku nowym przygodom, nowym odkryciom, nowemu pięknu które tylko czeka by wyciągnęła w jego stronę dłoń, by je dostrzegła i pomogła dojrzeć, stawało się boleśnie naglące. Oczywiście miasto obfitowało w rozrywki niemal każdego rodzaju. Nie brakowało w nim miejsc zapierających dech w piersiach i wyciskających łzy z oczu. Pozwalało ukoić duszę zmęczoną brudem tego świata. Jednak nie było w nim wyzwania, ono już było klejnotem.

Atak wiele zmienił. Ulice spłynęły krwią, strach wdarł się w serca jego mieszkańców. Aislin czuła potrzebę by stawić czoła złu, by pomagać i być z tymi, którzy z nim walczą. Ten nakaz tkwił w niej od zawsze. Nie przepadała za walką, nie lubiła jednak gdy sadzano się ją z dala od niej gdy wiedziała że wiele więcej mogłaby zdziałać, tam gdzie się ona toczyła. Mimo tego nie mogła sprzeciwić się woli ciotki. Dla niej zdawała się wciąż być dzieckiem co zresztą chwilę temu potwierdziła. Była ciekawa czy kiedykolwiek przestanie nim być dla Mirimy.

Pogrążona w niewesołych myślach, czymś co ponoć nie przystoi kapłance Sune, usiadła na jednym z krzeseł ustawionych przy stole. Jej dłoń wiedziona kuszącym zapachem, powędrowała ku jednemu z półmisków by po chwili zbliżyć swą zdobycz do jej ust. Słodki smak wypełnił jej usta sprawiając, że wyrwało się z nich westchnienie rozkoszy. Blugggerfoot był prawdziwym mistrzem w swoim rzemiośle, dostarczając mieszkankom świątyni wrażeń nie mających porównania. Nim zdała sobie sprawę z tego co robi, kończyła trzecią bułkę, zaś w dłoni trzymała w połowie opróżniony kielich. Cóż, nawet jej zdarzało się od czasu do czasu zatracić w przyjemności i zapomnieć o całym świecie. Widocznie na tym właśnie zależało Mirimie, za co winna była podziękowanie ciotce. Błogie uczucie odpędziło nieco ponure myśli. Nie zmniejszyło jej chęci by lepiej spożytkować dary przekazane jej przez boginię, jednak z pewnością wpłynęło na postanowienie zostania jeszcze jeden dzień. Oczywiście o ile świątynia i miasto przetrwają.

Opuściwszy świątynię zatrzymała się na chwilę na małym placu przed jej frontem. Uniosła głowę by poświęcić ten czas na zasłużony podziw, który należał się budowli. Jej wierzchowiec nerwowo przebierał kopytami. Wiatr niósł swąd dymu i odgłosy walk. Szczelniej otuliła się płaszczem i poprawiła kusze na plecach. Mimo bowiem tego, że wybierała się by zaznać kilku chwil radości, nie zamierzała udawać się do karczmy bez broni. Nie była tak optymistyczna jak próbowała być arcykapłanka. Droga nauczyła ją ostrożności. Wszak nikomu się nie przyda będąc martwa. Zbytni pesymizm? Ona wolała nazywać to przezornością.

Rzuciła ostatnie spojrzenie na front świątyni, po czym bezgłośnie oddaliła się we wskazaną przez jedną z kapłanek stronę. Oddanie się swawoli gdy w tym samym momencie ginęli obrońcy wydawało się jej nie na miejscu, jednak nie zamierzała sprzeciwiać się woli ciotki. Pojedzie do “Tancerki”, zajrzy do środka, po czym wykorzysta pozostały jej czas by spróbować dołączyć do którejś z grup zmierzających w stronę barykad. Wiedziała, że bogini będzie jej sprzyjać. Słuchała swego serca, a ono mówiło jej że właśnie tam jest jej miejsce. Najpierw jednak zerknie do karczmy. Ciekawość prawdziwości słów arcykapłanki odnośnie tamtejszych bardów, również nie dawała jej spokoju i znajdywała odzew w jej duszy...

abishai 04-03-2012 17:46

Postawiony przed faktami dokonanymi topór podjął decyzję zaraz po powrocie Samotnika.
- Mój brat chciał mnie ratować, teraz jednak... - Bruna na chwilę zamilkła - Jeśli jego...jego brak nie niweczy umowy jaką zawarł z Ostrorogiem, postaram się przyczynić do wypełnienia zadania. Może w ten sposób zostanę przywrócona do mej wcześniejszej formy, a później ja sama zajmę się sposobem odratowania Dagora...
-Czyli zostajesz. I koniec biadolenia?
- upewnił się Raetar wsuwając topór za pasek.- Co właściwie potrafisz? Zresztą nieważne. Kapłankę będziesz pilnowała.


Potem należało się zająć gaszeniem pożaru. Żmudną i nieciekawą robotą, nawet gdy miało się dyspozycji pomocników.
Ostatecznie jednak pożar ugaszono. I Raeter mógł zająć się znalezieniem swego obiektu zemsty, którego to nie potrafił wyczuć umysłem. I znalazł go, leżała wśród zgliszczy. Martwa.
Pierwsze z rozczarowań tego dnia.
W głowie maga szalała nawałnica myśli zmieszana z trzema szeptami. Czarownik był wściekły, wysunął powoli miecz z pochwy i z impetem uderzył w szyję zwęglonych szczątek Soll.
Kilka razy.
A odrąbawszy głowę trupowi wiedźmy, nabił ją na czubek miecza wbijając go w podstawę czaszki.
I uniósł martwy czerep, by spojrzeć w jej oblicze. Po czym rzekł.- Zwykle nie pochwalam barbarzyńskich metod, takich jak robienie pucharków z czaszek swych wrogów. Ale dla ciebie moja droga Soll, chyba zrobię wyjątek.
Po czym głowa wiedźmy wylądowała w sakwie. Przyczyną takiego zachowania było po części poczucie niezaspokojonej zemsty, po części jednakże praktycyzm.
Soll mogła mieć w pobliżu sojuszników, a trudniej wszak wskrzesić kogoś mając niekompletne zwłoki.
Drugim rozczarowaniem, były znaleziska w domu wiedźmy, parę eliksirów, kilka zwojów i babskie badziewie zwane biżuterią. Po jakie licho naszyjniki starej babie mieszkającej w tym Dolnym Zadupiu?
Samotnik nie wiedział i nie wnikał w to. W każdym razie nie znalazł w domu nic naprawdę przydatnego, poza odrobiną jedzenia, rzeczami codziennego użytku i ubraniami dla Zinn.

Której na szczęście humor się poprawił. Choć jej poczucie rzeczywistości wydawało się lekko szwankować, gdy wygłaszała pełne nadziei choć pozbawione jakiego zakorzenienia w rzeczywistości.

Na to Samotnik mógł zareagować na wiele sposobów. Wybrał dyplomatyczne.-Acha...-
Raetar nie mając zamiaru wydobywać Zinn z jej złudzeń. Bo tym wszak były jej nadzieje. Nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Nie wiedzieli gdzie mają się udać. A nawet gdyby wiedzieli, to Morvin dysponował magią quasi-teleportacyjną, a nie Samotnik. Raetar jak dotąd nie potrzebował się nigdzie spieszyć. Ale z doświadczenia wiedział, że ludzie trzymający się jakiejś idei, choćby całkowicie irracjonalnej, potrafią znieść wiele.
Dlatego nie zamierzał odzierać kapłanki z jej złudzeń. Samotnik jednakże realnie patrzył na sytuację. Wiedział, że jest w stanie utrzymać przy życiu i siebie i kapłankę. A trzymając się jednego stałego kierunku powinni dojść dokądś. Jeśli nawet nie będzie to ośrodek cywilizacji, to przynajmniej będzie koniec bagna. Oczywiście mogli iść za wskazówkami Soll, wierząc że wiedźma rzeczywiście mówiła prawdę. Niemniej Raetarowi było wszystko jedno w tej chwili. Gryfie Gniazdo czy nie... ważne żeby nie była to bagienna dzicz.

Potem nastał wieczór, w dziurawej chacie, po której kątach hulał zimny wiatr.
Raetar usiadł obok kobiety rozkładając przed nią znaleziska z chaty. Jedzenie i trochę piwa.
Niewiele, ale starczy wszak na porządny posiłek. Nieopodal niczym anioł stróż stał kamienny strażnik... żywiołak ziemi.
-Jedz, potrzebujesz dużo sił.- stwierdził mag, podając kawałek chleba kobiecie.
- On śmierdzi spalenizną... - Skrzywiła się Kapłanka.
-Jak wszystko tutaj. A będzie jeszcze gorzej, więc... korzystaj z przyjemności póki możesz.- stwierdził w odpowiedzi Raetar.
- Wolę już nie jeść! - Obruszyła się - Post do jutra mnie nie zabije, a rano sama sobie zapewnię pożywienie - Znów pojawiła się jej natura z cyklu "wysoki nos".
-Jak chcesz.- stwierdził w odpowiedzi magik nie przejmując się humorami kapłanki. Dużo bardziej, przejmował się faktem, że nie udało się do końca ocalić schronienia. Owszem mieli dach nad głową, ale po pokojach hulał wiatr. W końcu stwierdził.- Będziemy musieli spać ze sobą.
- Booooo? -
Spojrzała na niego wielce zdziwiona.
-Bo jest zimno.- odparł Raetar jedząc i dodał obojętnym tonem głosu.- I będzie jeszcze zimniej. I ogrzejemy się nawzajem ciepłem naszych ciał. W ubraniach. Więc... nie bój się.
- Nieźle to sobie wymyśliłeś -
Powiedziała, uśmiechając się z przekorą.
-Nie wyobrażaj sobie za wiele.- westchnął Samotnik pocierając czoło.- Już raz się rozchorowałaś. Nie chcę po prostu powtórki. Płacą mi wszak za to, bym o ciebie zadbał.
- Skoro już jestem chora, i nawet otruta, jak sam wcześniej wspominałeś, to co jeszcze mi się tak strasznego może przytrafić?
- Wzruszyła ramionami i... przesunęła się minimalnie bliżej niego. Ledwie o parę centymetrów, a między nimi wciąż jeszcze pozostawał dobry metr.
-Och... nie wiem. Mogą cię zjeść. Wyglądasz apetycznie. A tutejsza fauna nie jest wybredna.- odparł nieco ironicznym tonem Raetar.
- Apetycznie? - Spojrzała na niego "z ukosa" i dodała po chwili, posyłając czarujący uśmiech:- Wiesz, ty też niczego sobie...

Raetar nie bardzo wiedział jak zareagować na tą... jej zmianę nastawienia. W głowie krążyły mu myśli, obce myśli, kobiece myśli. Jedne i drugie stwierdzały strach. Kapłanka się bała. Samotności na bagnach i pozostawienia na pastwę. Więc kokietowała i uwodziła, by mieć pewność, że zostanie jej obrońcą. Może nawet nie zdawała sobie sprawy, że jest gotowa oddać swe ciało w zamian za poczucie, że nie zostanie sama.
-Taaa... Możesz być pewna, że cię nie opuszczę i dopilnuję, byś dotarła cało do miejsca...-Samotnik zastanowił się jak to ująć dyplomatycznie i neutralnie. Jakoś nie wiedział, co czynić w tej chwili.- do cywilizacji. I w ogóle.
- Miło z twojej strony -
Przysunęła się znowu bliżej niego - Cywilizacja i w ogóle, fajna rzecz... bo my tu tak sobie sami na pustkowiu siedzimy... ale zadanie trzeba wykonać, to ważne - Znowu się przysunęła, będąc już obok Raetara. Spojrzała mężczyźnie w oczy - Bo inaczej to wszystko nie ma sensu, no i od naszego powodzenia zależy wiele istnień. A ja sama byłabym cholernie nieszczęśliwa, gdybyśmy zawiedli... chyba nie chcesz, żebym była nieszczęśliwa? - Powoli przechyliła głowę w jego stronę, na początek w kierunku jego ramienia.
-Nie chcę byś była nieszczęśliwa. I znam swoje powinności.- odparł Samotnik zgodnie z prawdą. Wędrówką z rozpaczającą babą byłaby drogą przez mękę. -Zaprowadzę cię, mniej więcej wiemy gdzie to jest. O ile informacje są prawdziwe.
Nie wiedział co prawda, jak daleko jest cel ich podróży. Ale tym detalem nie zamierzał zadręczać Zinn. Zerknął w jej dekolt przez chwilę i pomyślał że dobrze się by było odsunąć od niej. Z drugiej strony nie miał zamiaru zachowywać się jak jakiś... prawiczek po raz w pierwszy w burdelu. Może te zapewnienia wystarczą, by się uspokoiła?
Zinnaella oparła swój policzek na jego ramieniu, a dłoń Kapłanki spoczęła niespodziewanie na udzie mężczyzny.
- Możemy spać i bez ubrań, nie mam nic przeciw - Szepnęła.
-Doprawdy? A nie boisz się, że okażę się bestią? Ostatnim razem reagowałaś nerwowo.- mruknął Raetar udając, że nie zwraca uwagi na śmiałe poczynania kapłanki. Gdyby był szlachetną osobą nie wykorzystałby okazji, gdyby był łajdakiem już by się na nią rzucił. Idąc jednak krętą ścieżką pomiędzy skrajnościami, Samotnik obserwował i czekał na jej kolejny ruch.
- Doprawdy. Nie boję się - Powiedziała, i wstała, wykonując pół kroczku, i znajdując się tuż przed nim. Tam z kolei, po lekkim trąceniu swym kolanem jego kolana, przybliżyła ku sobie nogi mężczyzny, a następnie usiadła na nim okrakiem, zarzucając ręce na jego kark.
- Czasem jestem ostra, czasem łagodna - Na jej ustach czaił się uśmiech.
-A potem będziesz żałować? Tej chwili szaleństwa?- spytał mag przesuwając dłonią po sukni i wsuwając dłoń pod nią. Delikatnie dotykając jej uda mówił.- Bo to szaleństwo, wiesz?
Szaleństwo, szaleństwem, ale Samotnik eunuchem nie był. I ta sytuacja na niego działała mocno, co zresztą Zinn musiała zauważyć.
- Znasz te wszystkie durne przysłowia prawda?. Lepiej... blabla. A ogólnie, czy ten świat nie jest wystarczająco szalony?. Mmmmmm... - Zamruczała nagle, niczym jakaś kotka, gdy dłoń Raetara znalazła się pod jej sukienką, sunąc po udzie. Wysunęła głowę do przodu, i już bez żadnych zbędnych słów pocałowała mężczyznę namiętnie...

Napalona kotka, jak zdążył stwierdzić całowany mag,muskając ją palcami pomiędzy udami. Pieścił ją delikatnie acz stanowczo, mówiąc przy okazji.-Szaleństwo... to coś co zgłębiłem, już dawno temu.
Druga dłoń ujęła pierś kobiety, delikatnie sprawdzając jej sprężystość. Samotnik był ciekaw. Ile takich zmysłowych doznań wytrzyma. Na ile szaleństwo tych bagien udzieliło jej się.
Kapłanka pod wpływem pieszczot mężczyzny zaczęła się na nim wić, pojękując od czasu do czasu, mocno rozpalona. Na jego ustach składała pocałunki, skubała jego wargę, ujęła twarz w dłonie, wplotła palce w jego włosy, zachowując się coraz bardziej dziko i namiętnie... racząc mężczyznę nawet swym języczkiem. Ogarnęło ją najprawdziwsze pożądanie.
- Pieść mnie - Jęknęła - Pieść mnie, masuj. Weź mnie, tu i teraz!.
-Może najpierw się... rozbierz?-
zasugerował spokojnym tonem Samotnik, choć nie wiedzieć czemu ta sytuacja wzbudzała w nim... ironiczny śmiech. Zdusił jednak to pragnienie całując mocno i namiętnie kapłankę. I łącząc swój język z jej językiem w lubieżnym tańcu. Kapłanka zaś, nie przerywając uniesienia, odpięła swój płaszczyk, który wylądował na ziemi, po czym, odchylając się nieco w tył, i wciąż będąc na Raetarze, zsunęła najpierw jedno ramiączko swojej sukienki, a następnie drugie, wpatrując się mężczyźnie prosto w oczy z lubieżnym uśmiechem, odsłaniając swe kobiece krągłości niemalże przed jego nosem.
Raetar przyglądał się temu z satysfakcją. A gdy skończyła, kusiło go by ją strącić z siebie, wyjść i tak ją zostawić. Nagą i zaskoczoną. Ale... Wiedział, że przez resztę drogi by się dąsała, a nie wiadomo jak długo ta droga by trwała. No i Zinn była piękną kobietą, a Samotnik czuł wzbierającą żądze.
Zaczął więc całować i pieścić, to co odsłoniła. I rozkoszować się miękkością jej ciała.

A potem... było kolejne rozczarowanie.
Zinn może i z wyglądu i kapryśności przypominała Trishę. Ale na tym podobieństwa się kończyły. Kapłanka nie miała ni fantazji, ni pomysłowości ni uroku rashemenki.
Ostatecznie jednak zaspokoił apetyt Zinn na chwile intymności. I liczył, że kolejny raz nie będzie już musiał.
Choć... śpiąca Zinn, rzeczywiście przypominała Trishę. I wywoływała uśmiech na twarzy maga.
Raetar teoretycznie wiedział, gdzie jechać. A z pomocą okruchu Buer uda się ustalić kierunek. Problemem jednak był transport. W przeciwieństwie do Morvina nie posiadał na podorędziu sztuczki, która pozwoliłaby podróżować szybko na duże odległości.

Rankiem pozostawił Zinn na moment samą, pod opieką topora. A sam się oddalił.
Wrócił po kilkunastu minutach, prowadząc za sobą


wojennego rumaka bojowego z pełnym rynsztunkiem. Nie tłumaczył Zinn skąd go wziął.
Mieli przed sobą długą drogę, we wskazanym przez Soll kierunku i nadzieją, że mówiła prawdę. A to był jedyny transport jaki mag mógł załatwić na obecną chwilę.
Jego umysł lustrował okolice, szukając inteligencji wyższej niż zwierzęca. A co jakiś czas wysyłany ptasi zwiadowca przepatrywał okolice przed nimi.
Raetar nie zamierzał się dać zaskoczyć, nikomu i niczemu. Nie było już miejsca na błędy.

Kerm 06-03-2012 09:13

Gdy wreszcie pragnienie natychmiastowego wyruszenia zostało nieco opanowane, reszta nocy minęła dość spokojnie. A dokładniej - nikt im nie przeszkadzał w dalszym ciągu zawierania bliższej znajomości. Co zaowocowało (przynajmniej w przypadku Tarina) brakiem ochoty do natychmiastowego wstawania, Alistiane bowiem, ponaglana nadchodzącymi od strony Silverymoon informacjami, sama dla odmiany poganiała resztę kompanii. Z trudem zdołali wywalczyć pozwolenie na zjedzenie porządnego śniadania, zaś podczas mniej czy bardziej czułych pożegnań półelfka niemal zgrzytała zębami. Czy do tego stanu ducha przyczynił się również fakt, iż towarzyszki Jamavera obcałowały Tarina równie gorąco, jak i pozostałych? Tego akurat Tarin nie wiedział i, prawdę mówiąc, nie miał zamiaru się dowiadywać. W każdym razie cieszył się, że mimo pospiechu przypomniał sobie o orczym talizmanie. Jamaver stwierdził, autorytatywnie, że jest to talizman ochronny.

- To już niedaleko - powtórzyła po raz kolejny Alistiane, bacznie rozglądając się po okolicy.
No i okazało się, że tym razem ich przewodniczka nie myliła się. Kilka chwil później dotarli do stromego zbocza, w którym czerniało całkiem spore wejście do jaskini.
- Tam mieszka Adwaeswen Rhaymeth - powiedziała tropicielka, pokazując czarny otwór. - To smok - wyjaśniła na użytek tych, co jeszcze się tego nie domyślili, kto może zamieszkiwać grotę. Nie skomentowała ewidentnego braku entuzjazmu. Ale może usiłowała ich uspokoić, informując o tym, że wizyta jest zapowiedziana, a ona ma przy sobie kilka podarków przeznaczonych dla smoka właśnie.
Tarin przez moment zastanawiał się, cóż mogłoby stanowić odpowiedni prezent dla wielkiego jaszczura. Dziewica? Alistiane zdecydowanie nie spełniała takiego warunku. A może ten smok gustował akurat w przedstawicielach płci męskiej? Chyba że półelfka miała mały zapasik szlachetnych kamieni odpowiednich rozmiarów. Plotki głosiły, że smoki łase były na wszelakie świecidełka.
Krzyk tropicielki wyrwał Tarina z rozważań. W głosie z pewnością nie brzmiała radość ze spotkania. Raczej wprost przeciwnie. A powód tego braku radości rzucał się w oczy i do nosa (choć w mniejszym stopniu) również. ich niedoszły sojusznik fajtnął łapami jakiś czas temu i okazało się, że cała ich wyprawa zdała się psu na budę.
Gdy wreszcie Tarin uspokoił nieco rozhisteryzowaną tropicielkę podszedł bliżej do resztek smoka, chcąc przekonać się, kiedy jaszczur zginął i w jaki sposób zginął. Oględziny również zdały się psu na budę. Nie było wiadomo, czy smoka zabiła magia, ostry miecz, inny smok, czy też może padł sam z siebie, albo nażarł się czegoś niezdrowego. Informacja, że Adwaeswen Rhaymeth nie żył od jakiegoś czasu (bynajmniej nie od trzech godzin) również niewiele wnosiła do całości obrazu. Wprowadzała tylko jeszcze więcej zamętu.
- Jeśli ktoś go magicznie powiadomił - stwierdził - to najwyraźniej był to kontakt jednostronny. Raczej nie mieliśmy gwarancji, że nas nie zeżre zanim zdążymy przedstawić mu jakiekolwiek propozycje.
Spojrzał na Alistiane z pewnym wyrzutem. Skoro już ich narażała na takie niebezpieczeństwo, to mogła chociaż uprzedzić. Tylko ciekawe, kto by wtedy z nią poszedł...
- Pójdę się rozejrzeć - powiedział. Skoro już miał przyjemność odwiedzić smocze legowisko i nie zostać przy okazji skonsumowanym, to co szkodziło sprawdzić, jak też sobie pomieszkują smoki. A przynajmniej jak mieszkał ten oto przedstawiciel gatunku. No i pozostawała jeszcze kwestia smoczego skarbu. W to, że smoki sypiają na stosach złota i klejnotów niezbyt wierzył. Raczej by sądził, że istnieje jakiś skarbczyk, bezpieczne miejsce, do którego nie tak łatwo się dostać podczas nieobecności właściciela.
Wybraźnia, dowcipna jak zawsze, nie zważając na to, iż zabójca lub zabójcy smoka z pewnością wynieśli każdy wartościowy przedmiot, podsunęła mu wizję smoczego skarbca.


Nie ta wizja jednak była powodem tego, że Tarin ruszył w głąb jaskini. Na tyle dużej, że jej końca nie rozjaśniało wpadające przez główne wejście światło. Kluczył między skalnymi formacjami w poszukiwaniu... czegokolwiek, zachowując odpowiednią ostrożność i należytą ciszę, gdy po paru minutach usłyszał gdzieś z boku jakiś dziwny zgrzyt. Przygotowany na każdą ewentualność, zwrócił się w stronę dźwięku, gdy...

- Też przyszedłeś szukać zguby? - Usłyszał męski głos. Należał on zaś do dziwnie wyglądającego, szarawoskórego Elfa, który wychylił się zza skały. Nieznajomy był ranny i broczył wyjątkowo czarną posoką...


- Zguby? - spytał Tarin. - Nie. Nie szukam tutaj niczego konkretnego. Chciałem zobaczyć, jak sobie mieszkał Adwaeswen. Potrzebujesz może pomocy? - zmienił temat. - Nie w poszukiwaniach, oczywiście.
Elf wyglądał może i dziwacznie, ale w świetle dziennym, być może, sprawiałby lepsze wrażenie. Z drugiej strony... informacja, czego tu poszukuje może by rzuciła światło na losy smoka.
- Skoro jesteś tu przypadkowo, to lepiej odejdź czym prędzej. Ja zaś pomocy żadnej nie potrzebuję... a o jakich poszukiwaniach mówisz? - Oczy Elfa dziwnie błysnęły w półmroku.
- Twoich poszukiwaniach - odparł Tarin. - Przecież, w przeciwieństwie do mnie, nie wpadłeś tu z towarzyską wizytą. Pomagałeś może tym, co zabili Adwaeswena? - spytał z umiarkowanym zainteresowaniem.
- Dobrze poinformowany jesteś, jak widać, skoro znasz imię owego smoka - Elf oparł się o stalagmit, uważnie obserwując Tarina - A co do twojego pytania, nie, nie pomagałem, jestem tu z całkiem innych powodów. Jakie zaś są twoje?
- Jak wspomniałem, wpadłem tu z wizyta towarzyską - powiedział Tarin. - Może nie do końca. Miałem pewną sprawę do smoka. Ale nieco się spóźniłem. A ciebie co ściągnęło w te strony? - spytał.
- Mieszkam tu niedaleko, i można powiedzieć, że ja też z wizytą.... - Elf uśmiechnął się kpiąco - Sprawa do smoka? Nietypowa rzecz, z reguły niemal wszyscy ich unikają.
- Jak widać, nie jestem ‘wszyscy’ - odparł tarin z równą kpiną w głosie. - Ale sam powiedziałeś, że twoja wizyta ma na celu co innego, niż spotkanie ze smokiem, w dowolnym charakterze - rozmówcy bądź przekąski.
- W porządku... zmieniając nieco temat rozmowy... - Nieznajomy uniósł dłoń, pokazując gdzieś za Maga, przez co przy okazji jęknął. Najwyraźniej był ranny w bok - Więc ty i twoje towarzystwo przybyliście z nietypową sprawą do smoka... a smoka nie ma, czy też może raczej już nie ma? Byłbym więc nad wyraz wdzięczny, jeśli poszlibyście sobie w jasną cholerę, biorąc pod uwagę fakt, iż ja tu byłem pierwszy....
- Pokażesz prawo własności i już nas tu nie ma - powiedział Tarin. - Ale nie po to wlekliśmy się taki kawał, by sobie od razu iść. Będziesz musiał się przez jakiś czas pogodzić z naszą obecnością. A potem sobie pójdziemy - dodał.
- Prawo własności - Wycedził przez zęby Elf, po czym naprawdę dziwnie zawarczał, tak jakby zwierzęco...
- Na tych terenach nie wypędza się nikogo, ot, tak sobie - odparł Tarin. - Prawo gościnności, czy jakoś tam. Wszak to nie cywilizacja, tu panują porządne obyczaje.
- Tu panują inne obyczaje... dobre - Nieznajomy uczynił nagle krok w stronę Tarina -Tu panują bowiem moje zwyczaje. A skoro już napomknęłeś o prawie właśności... - Jego oczy zapłonęły ponownie dziwnym, nieustającym już blaskiem.
Tarin cofnął się o krok. Między jego dłońmi zapełgały ogniki tworzonego zaklęcia.
- Już od kogoś oberwałeś - powiedział. - Kim był? Zaczepiasz każdego, kto stanie na twojej drodze?
Ciekaw był, kiedy ich dość głośna rozmowa ściągnie pozostałych członków drużyny. Może wtedy ów nierozsądny elf ochłonie?
- Każdego, kto wtargnie do mego domostwa! - Ryknął Elf i... uległ “poważnej” transformacji, rosnąc i rosnąc, i przemieniając się w ledwie chwilę w wielgachnego smoka tuż przed Tarinem!


Chwila jednak wystarczyła, by Tarin zdążył się schować za najbliższym stalagmitem. W zasadzie nawet nie miał nic przeciwko małej wojence ze smokiem, którego zdolności manewrowania były na tym terenie bardzo ograniczone, ale... a nuż by się okazało, że to właśnie z nim mieli przeprowadzać negocjacje. Po serii działań wojennych rozmowy mogłyby być trudne... Może tamten truposz był intruzem, a to jest gospodarz? Szkoda, że Alistiane nie opisała wcześniej Adwaeswena.
- Mamy gościa! - krzyknął w stronę towarzyszy podróży. - Wielkiego smoka! - dodał, a gad jakby na potwierdzenie owych nowin ryknął, aż Tarinowi zadzwoniło w uszach. Uczynił sus w przód, po czym machnął łapą w stronę mężczyzny, i zamienił w drobnicę stalagmit za którym chował się Mag, trafiając go przy okazji boleśnie kawałkami skał...
- Zostaw go! - Rozległ się nagle krzyk, i pojawiła się pędząca Tropicielka, w biegu strzelając do smoka z łuku. Niestety, strzała jedynie odbiła się bez szkody od smoczej skóry, niczym od jakiegoś solidnego muru.
Ten gest oznaczał jedno - ewidentne wypowiedzenie wojny. A okrzyk półelfki skierowany był akurat nie do Tarina.
- Peluru ajaib!
W stronę smoka pomknęły magiczne pociski. Zapewne na wielkiego smoka nie było to zbyt wiele, ale od czegoś trzeba było zacząć. A potem należało się schować za następny stalagmit.
- Mam nadzieję, że to nie z nim mieliśmy rozmawiać - rzucił w stronę półelfki, jego słowa utonęły jednak w kolejnym ryku gada, który nagle dmuchnął w stronę Tarina dziwaczną chmurą wychodzącą prosto z jego paszczy. “Magiczne pociski” odbiły się od smoka z kolei podobnie jak wcześniej pocisk Alistiane. Mężczyźnie zakręciło się nagle w głowie, świat zawirował, a następnie nastała ciemność...

motek339 08-03-2012 00:48

Tego dnia nie mieli nic do roboty. Następny transport był dopiero jutro, więc dla zabicia czasu urządzili zawody strzeleckie. Vestigia stała oparta o drzewo. Jej długie, brązowe włosy były częściowo zebrane z tyłu głowy, a niesamowicie zielone oczy bystro przyglądały się reszcie oddziału, oddającej po kolei strzały.


W końcu przyszła kolej na nią. Elfka podeszła do wyznaczonego miejsca, wyjęła strzałę z kołczanu i założyła ją na łuk. Naciągnęła cięciwę i przez chwilę wpatrywała się w cel.

- No nie wiem, nie dasz rady - Cob uśmiechnął się zadziornie do Vestigi, ta jednak, skupiając, nie odezwała się ani słowem.
- A co jak da? - Spytał elf Iriel, ona zaś spokojnie mierzyła już w cel.
- To zeżrę te wasze chlebowe... - Wojak nie dokończył, tropicielka bowiem zwolniła cięciwę, a strzała pomknęła w sam środek prowizorycznej tarczy.

Wśród wiwatów paru innych mężczyzn dopiero po chwili elfka spojrzała na Coba, i tym razem ona uśmiechnęła się do niego wyjątkowo szeroko. Znali się już trochę czasu, a on cały czas jej nie doceniał. Nie dość, że powoli zaczynała mu dorównywać w walce mieczami, to jeszcze potrafiła coś, czego on nie umiał – z łuku trafiała idealnie do celu. Jednak używała go głównie do polowań i zabaw. Nigdy nie nauczyła się strzelać równocześnie kilkoma strzałami.

- Znów przegrałeś – zaśmiała się elfka. – Tym razem nie wykręcisz się zwykłym przygotowaniem za mnie posiłku. Mam u ciebie nadprogramowy trening.

Zanim Cob, jedyny człowiek w oddziale elfów, trafił do nich, Vestigia trenowała głównie z Irielem – dowódcą ich grupy. Bardzo sobie te sparingi ceniła, jednak w pewnym momencie doszli do wniosku, że już zbyt długo razem ćwiczą i znają każdy swój ruch, każdy atak, każdą kontrę. Akurat wtedy dołączył do nich Cob, który szybko zyskał wśród nich sławę najlepszego fechmistrza, co elfka wykorzystywała, namawiając go co rusz do walk.

***

Kolejny dzień rozpoczął się od ochrony kupieckiego wozu podczas przejazdu przez las. Normalnie nie zajmowali się takimi sprawami. Jednak ostatnio cierpieli z powodu braku zleceń. Dla osób, które z lasem miały rzadko do czynienia, wydawał się on tajemniczy, wręcz straszny i pełny niebezpieczeństw. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że to prawda. Jednak oni byli wyczuleni na wszelkie nietypowe hałasy, cienie i potrafili unikać zagrożeń.

Koło południa dotarli szczęśliwie na miejsce, odebrali zapłatę i mogli udać się w swoją stronę. Vestigia przyjęła to z ulgą. Miała już serdecznie dość nieustannego kłapania żony kupca. Marzyła tylko o tym, żeby pójść do lasu, albo chociaż na jakąś polanę, z dala od tego przeklętego miasta.

- Co powiecie na małe polowanie? – zwróciła się do reszty oddziału - Koło ścieżki widziałam świeże ślady dzika. Jeśli się pospieszymy, to na kolację będzie pieczeń.

Propozycja została przyjęta entuzjastycznie. Po tym, co dzień wcześniej zaserwował im człowiek, zwykła dziczyzna wydawała się być niczym pożywienie bogów. Zebrali się więc i wyruszyli z powrotem na szlak. Po pół godzinie dotarli do śladów. Były bardzo wyraźne, więc dzik musiał być spory. To tylko jeszcze bardziej zadowoliło oddział. Ruszyli tropem zwierzyny. Gdy byli stosunkowo blisko, rozdzielili się, żeby obejść knura ze wszystkich stron i nie pozwolić mu uciec.


Vestigia była już tuż, tuż od zwierzęcia. Jeden nieostrożny ruch, zbyt szybkie wyjęcie strzały, trzask gałązki, to wszystko mogło spłoszyć jej ofiarę i znów musieliby jeść owsiankę Coba. Powoli naciągnęła cięciwę, wycelowała i...

- Darsaadi! – Vestigia usłyszała krzyk. Spłoszona kolacja uciekła czym prędzej.
- Niech to szlag... – zaklęła pod nosem, ruszając w stronę z której dochodziły nawoływania.

Gdy dotarła na miejsce, zobaczyła leżący na ziemi łuk drugiej elfki w oddziale i odrobinę krwi. Na pierwszy rzut oka to było tyle. Zanim zjawiła się reszta, Vestigia sprawdziła dokładnie okolicę. Bliższe oględziny miejsca wypadku doprowadziły do odkrycia dwóch wgłębień w ziemi. Wyglądało to tak, jakby jakaś istota poderwała się z tego miejsca do lotu. Może to ona porwała elfkę...

- Co się stało? – zapytał Iriel, gdy wszyscy zebrali się koło łuku.
- Coś musiało stać się Darsaadi, to jej łuk – odparł Cob. Nie było najmniejszej wątpliwości, że to broń elfki. Tylko ona miała na nim rzeźbienia.
- Spójrzcie na to. – Vestigia wskazała innym swoje odkrycie. – Cokolwiek to zrobiło, mogło mieć związek ze zniknięciem Darsaadi.
- Nie podoba mi się to... – mruknął dowódca, po czym dodał głośniej – Musimy przeszukać teren i znaleźć dziewczynę. I niech nikt mi nie łazi sam! – Iriel miał tendencję do mówienia oczywistych rzeczy. – Jak ktoś coś znajdzie, ma natychmiast powiadomić resztę. Widzimy się tu za trzy godziny. Musimy mieć czas przed zapadnięciem zmroku.

Grupa podzieliła się w pary i wyruszyła na poszukiwania. Vestigia z Cobem poszli na północ. Szukali jednak na próżno. Na nic się zdało wejście na korony najwyższych drzew i wypatrywanie gniazda istoty, ani sprawdzenie czy na niebie nie widać sylwetki stwora. Zarówno po elfce, jak i stworze nie było żadnych śladów. Zrezygnowani wrócili w wyznaczone miejsce zbiórki. Po markotnych minach przyjaciół poznali, że również ich wysiłki na nic się zdały.
Napięte mięśnie wskazywały, że wszyscy mają zmysły wyczulone do granic możliwości. Cały czas byli gotowi na ewentualny atak.

Las wydawał się o wiele straszniejszy niż kiedykolwiek wcześniej...

Grytek1 11-03-2012 14:59

aciskał zęby prąc naprzód. Mały z pozoru gródek który oblegali wraz z resztą Wolnej Kompanii Północnej stawiał zadziwiająco zaciekły opór. Mały, z pozoru wręcz zaściankowy kurnik okazał się sprytnie zaplanowaną fortecą lokalnego władyki. Dostępu strzegła niepozorna palisada wraz z obwałowaniem którą raz za razem wraz z innymi podobnymi sobie straceńcami szturmował już od popołudnia poprzedniego dnia. Człowiek tuż obok niego zwalił się na ziemię z lotkami strzały sterczącymi wprost z piersi. Ciężki bełt kuszy otarł się o okap hełmu z przenikliwym świstem ciętego powietrza.



"Nie tym razem" - pomyślał. Wiedział że nawet najlepsze blachy nie uratują go przed sprawnym kusznikiem. Ciągle ocierał się o śmierć co w jego fachu było naturalnym stanem rzeczy. Szypy niczym lotne ptaki śmigały wokół siejąc śmierć. Jeden człek życie całe mieli zboże na mąkę, drugi pasie krowy - jego pracą było zabijanie i równie beznamiętnie wykonywał swoje obowiązki.
Wrota trzęsły się przy każdym uderzeniu zaimprowizowanego tarana, ledwie co ociosany pniak miał lada moment utorować im drogę do zwycięstwa. Obrońcy stawiający czoła nieustępliwym napastnikom od wielu godzin stali się powolni i ociężali jednak wrzątek, smoła i kamienie sypiące się na jego kompanów zbierały straszliwe żniwo. Ciszę zapadłą w oczekiwaniu zakłócały wyłącznie świst pocisków, wycie rannych oraz rytmiczne uderzenia we wrota. Wiedzieli że nie mają prawa liczyć na litość, tak jak i litości nie okazywali. Każdy zbierał siły przed walką, która mogła być tylko na śmierć i życie. Wulfram oraz pozostali jego druhowie byli wilkami w świecie rządzonym przez owce. Bano się ich i równie mocno nienawidzono, jednak zawsze znalazł się ktoś gotów zapłacić wymaganą sumę za rozwiązanie swojego problemu. W rozwiązywaniu cudzych problemów byli najlepsi. Wrota ustąpiły, wrzawa ponownie się podniosła. Jednako miotano na nich śmiercionośne oszczepy oraz wyzwiska. Wpadli przez bramę niczym wygłodniałe bestie. Naprzeciw wyłomu karnie stały szeregi pikinierów starające się utrzymać swoją pozycję. W ich twarzach widać było strach przed nieuniknionym. Korzystając z przewagi posiadania oburęcznych mieczy, rozbili formację siekąc i kłując bez litości. Przerażenie obrońców wzięło górę nad rozsądkiem i najpierw pojedynczo potem całymi grupami zaczęli się cofać w poszukiwaniu ratunku przed potworami które wydawały się pałać żądzą krwi. Pozbawieni inicjatywy oraz dowództwa przemienili się w łatwą zdobycz. Bitwa dobiegła końca. Rozpoczęła się rzeź. Ramiona wyczerpane pracą ciężkim mieczem mdlały odmawiając posłuszeństwa. Lecz nie miało to znaczenia. Miejsce jego i pozostałych srogich wojaków z pierwszego rzutu zajęli już pospolici rzezimieszkowie którzy w prawdziwym boju nie utrzymali by się ni chwili. To jednak uczciwy bój nie był. Oszalali z przerażenia mieszkańcy niejednokrotnie nawet nie stawiali oporu, i niczym barany wiedzione na rzeź pokornie pozwalali żołdactwu na swawole. Z sykiem na rogu ulicy wykwitła kula ognia spopielając ciała zarówno jednej jak i drugiej strony. On jednak, wraz z kilkoma wyznaczonymi do tego celu kompanami, ruszył już ku siedzibie Pana tych włości. Zapłacono im za jego śmierć iście po królewsku, toteż wolał dopilnować sprawy osobiście. Drogę do komnat szlachcica zagrodziły im solidne dębowe drzwi okraszone guzami ćwieków niczym kasza skwarkami. Ruch dłonią Wulframa, sprawił że dwóch szerokich krasnoludów z toporami pracując na zmianę szybko uporało się z przeszkodą dając im swobodny dostęp do ich celu. Korytarz do którego z tak wielkim trudem się wdzierali okazał się być skromnie umeblowany, wręcz zawstydzająco pusty. Nie spodziewając się już oporu ruszyli ku zdobnemu portalowi na ich końcu.
W przejściu stał wyłącznie jeden mąż w sile wieku z rękoma swobodnie opadającymi wzdłuż ciała. Dla Wulframa nie miał on żadnego znaczenia.
Ich zadaniem było wyprawić na lepszy świat grubego szlachetkę, który sprawił sobie wielu nieprzyjaciół w posiadaczach okolicznych lennictw. Ostrożnie podchodził do nieznajomego który nadal wydawał się być nieporuszonym niczym posąg. Nim zdążył zadać jakiekolwiek pytanie otrzymał silny cios obuszkiem nadziaka pojawiającego się z nicości wprost w twarz. Smak własnej posoki nie był tym czego oczekiwał. Gdyby nie porządnej roboty przyłbica zapewne niemiałby już żadnych oczekiwań. Przyspieszony za pomocą magii wojownik nieprawidłowo obliczył swój pęd toteż padł wprost na leżącego Wulframa. Zaskoczony nagłym atakiem najemnik znalazł się na plecach będąc przyciskanym do kamiennej posadzki sali przez groźnego i cholernie ciężkiego wroga. Kątem oka spostrzegł wlewających się przez ukryte drzwi do wnętrza żołnierzy. Hol przemienił się w pułapkę wirujących mieczy i toporów, strażnicy lokalnego władyki okazali się wyjątkowo lojalni stawiając ostatni rozpaczliwy opór. On sam jednak musiał poświęcić całą uwagę obronie własnego żywota. Prawa dłoń przeciwnika, dzierżąca teraz długi sztylet, śmignęła w kierunku wizjera hełmu Wulframa. Ostrze zatrzymane o włos od śmiertelnego ciosu zazgrzytało metalicznie o krawędź pancerza, zamarli obaj naprężeni do granic ludzkiego pojęcia tylko z pozornym bezruchu. Sztylet nieubłaganie zagłębiał się w oku i byłby niechybnie zakończył karierę Wulframa robiąc z jego mózgu papkę gdyby nie doświadczenie i instynkt wojownika biorące górę nad bólem i strachem. Słabowici żołnierze fortuny nie gościli długo w fachu zaś prawdziwych zawodowców cechowało to że potrafili wyjść cało z najgorszych opresji. Stosując proste metody podpatrzone u zapaśników przerzucił wroga pod siebie po czym korzystając z chwilowego oszołomienia siadł na jego brzuchu, i okładając go opancerzonymi pięściami sprawił że twarz oponenta stała się krwawą breją. Tłukł tak długo aż tamten zabulgotał i znieruchomiał. Zabij lub zgiń tak wyglądał świat najemników.

(***)

Gruby szlachcic wraz z rodziną leżeli martwi na wielkim łożu. Wybrali śmierć od trucizny w ucieczce przed nieuniknionym. Wulfram pozbawiony jednego oka z głową obwiązaną bandażami przyglądał się ich spokojnemu wiecznemu spoczynkowi dziwiąc się jak mocno scena ta kontrastowała z poległymi w przejściu zaledwie kilka kroków dalej. Śmierć miała wiele twarzy, jemu zaś było dane ujrzeć ich większość. Opuścił komnaty, z zadowoleniem witając powiew pobitewnej bryzy. Zapach dymów i krzyki niemal nie przeszkadzały. Tuż pod basztą składano poległych towarzyszy broni, często w stanie uniemożliwiającym weryfikację zwłok. Jedynym sposobem było poszukiwanie specyficznych ciemnogranatowych płaszczy oraz tatuaży pod prawą pachą - każdy je posiadał - nawet on. Ciała przeciwników spalono wraz z ich domostwami.

(***)

Obudził się mocno spocony, czując jak serce tłucze mu boleśnie o żebra jakby chcąc się wyrwać z wiążącej je klatki. Koszmary, one potrafiły przypomnieć to co dawno zapomniane spoczywa z zakamarkach umysłu. Śmierci nie da się oszukać, ona zawsze upomni się o swoje. Nieco zdezorientowany przyglądał się śpiącym wokoło podróżnikom.

(***)

Trzymał się blisko przewodniczki jak gdyby ostatnia potyczka z orkami zmieniła jego nastawienie, potęgując obawy. Teraz rozumiał że śmierć elfki oznacza koniec misji i brak zapłaty. Gdy ta rozpoczęła szarżę na smoka nie odstępował jej na krok, najpierw opróżniając zawartość szklanej buteleczki potem starając się zaszkodzić bestii bełtami kuszy.

Buka 11-03-2012 22:46

Wysokie Wrzosowiska

2 Ches(Marzec)
południe

"Grupa wschodnia"

Kapłanka wymodliła dla siebie nowe czary, rzucając następnie na samą siebie - jak wcześniej radził Raetar - zaklęcie usuwające chorobę, truciznę, i na wszelki wypadek nawet i klątwę. Następnie zaś, nie mając już nic innego do roboty, oraz coraz mniej czasu, oboje wsiedli na rumaka, po czym ruszyli w dalszą drogę.

Przedzieranie się przez mokradła było wyjątkowo monotonną, i dosyć uciążliwą sprawą. Rumak z kolei przydawał się naprawdę w nikomym stopniu... sama Zinnaella, choć niewiele się do Raetara odzywająca, na siodle przytulała się do niego wyjątkowo mocno, od czasu do czasu skubiąc nawet ucho mężczyzny. Raetar, w tych kilku momentach, zaczynał z kolei coraz bardziej żałować chwili słabości względem kobiety, Kapłanka bowiem nic a nic nie pociągała go w żadnej innej perspektywie, poza ciałem. Mówiąc więc krótko, zbliżenie z nią było błędem wywołanym jedynie pospolitą chucią...

~

Po jakiś dwóch godzinach powietrzny zwiadowca wypatrzył oznaki cywilizacji. Sowa poinformowała Samotnika o "dużym gnieździe z dymem". Wtedy też, Raetar zmienił środek lokomocji, zastępując bojowego rumaka Pegazem, po czym wraz z Zinn poszybowali do widocznej w oddali osady, nadal znajdującej się na cholernych bagniskach.

Dwa kwadranse później okazało się, iż znajdują się w Nesme.


Niewielkie miasteczko, powiązane sojuszem z Silverymoon, i należące do paktu Srebrnych Marchii. Może jednak los w końcu się do nich uśmiechnął, zaprzestając rzucać im pod nogi kłody? Póki jednak co, ich pojawienie wywołało wśród mieszkańców spore poruszenie, i dwójka podróżników została szybko otoczona luźnym kręgiem ciekawskich. Nikt jednak nie był nachalny, nikt ich nie zaczepiał ani nawet nie zadawał pytań, gwar jednak panował spory, lud bowiem dyskutował między sobą na wszelakie, związane z dwójką nieznajomych tematy...

- Z drogi! - Rozległ się gromki głos, i paru zbrojnych utorowało drogę dla swego dowódcy, który w końcu stanął przed Raetarem i Zinnaellą, przez chwilę przyglądając im się krytycznym wzrokiem.
- Jestem kapitan Galen Firth, dowódca Jeźdźców Nesme. Wy zaś kto, i jaki jest powód waszego przybycia?









Góry Rauvin

"Grupa zachodnia"


- Zginiesz podła kreaturo, zabiłeś Rhaymetha! - Krzyknęła Tropicielka.

Smok zaryczał, Wulfram wrzasnął bojowo, coś znowu świsnęło w jaskini...



~


- Tarinie... - Usłyszał jej miły głos - Tarinie, obudź się...

Mężczyzna zamrugał oczami, nie bardzo przez chwilę wiedząc co się dzieje, i gdzie się znajduje. Pierwszym z kolei, co zobaczył, była twarz pochylającej się nad nim, i uśmiechającej Alistiane. Gładziła go dłonią po policzku, on zaś leżał na jej udach. Czyżby pokonali ledwie we dwójkę smoka, a może wszyscy już znajdowali się w zaświatach?

Tarin uniósł się na łokciach, rozglądając wokół, i zobaczył siedzącego nieopodal Wulframa, zajmującego się w spokoju przeglądem swego ekwipunku. Nieopodal z kolei siedział ciemnoskóry Elf, leczący się różdżką. Ich różdżką.

Płonęło również ognisko.


- Co do... - Mag zwrócił się do Tropicielki, a ta ponownie się do niego uśmiechnęła.
- Znaleźliśmy go - Wskazała palcem na nikogo innego, jak właśnie tajemniczego Elfa - To Rhaymeth pod inną postacią. Tamten nadgniły smok był intruzem, chcącym zabić Rhaymetha w jego własnej jaskini. Wszystko jest w porządku.

- No nie tak całkiem do końca - Odezwał się nagle Elf - Po prawdzie to powinienem ci urwać łeb, za chociażby jedynie wzmianki o próbie złupienia mojego leża. Prezenty interesujące... - Jego wzrok padł na moment na torbę, która spoczywała obok niego, i mrugnął do Alistiane - ...jednak Ostroróg, Alustriel, Silverymoon, Orki, i cały ten bajzel jakoś nie bardzo mnie interesują. Owszem, początkowo wyraziłem zgodę na całą sprawą, jednak obecnie... no cóż... urażony się czuję. Dlatego też, szczególnie panowie - Spojrzał i na Wulframa, szczerząc ząbki - Będą się musieli bardziej postarać, by mnie przekonać, szczególnie po tym co przed chwilą zaszło.







Wysoki Las

Jaguar i tygrys pędziły wśród drzew lasu, ciesząc się chwilą. Dzika, w wielu miejscach nie mająca w żaden sposób styku z cywilizacją przyroda, te poczucie wolności, niezależności, owiane odrobinką tajemniczości samego lasu... tak, to było to, co wprawiało Druidkę w dobry humor. Od czasu do czasu bawiła się z Sarchie w szalone gonitwy, to znowu odpoczywały kulając się po trawie.

Przemierzały las bez konkretnego celu, raz jedyny natykając się na kogoś innego w głuszy. Elf i Elfka, wzdychający do siebie miłosne frazesy na drzewie, nawet nie zauważyli przemykających blisko nich pary kotowatych. Yasumrae czuła się w Wysokim Lesie wyjątkowo dobrze, nie zapominając jednak, iż istnieje oczywiście jeszcze wiele poza nim. Tu jednak, kłopoty świata zewnętrznego zdawały się nie docierać, pozostawiając żyjących w kniei samych sobie... do czasu. Jednak po kolei.


Po kilku godzinach brykania w dziczy, obie bawiąc się nadal w najlepsze, nagle omal nie wpadły na niespodziewanych "ktosiów". Sarchie w ostatniej chwili przycupnęła za przewalonym drzewem, strzygąc uszami. Przed nimi zaś, blisko strumyka, przy wygaśniętym ognisku leżał plecak, parę ubrań, buty, i koc.

Parę metrów dalej, walczyła zaś półnaga, ludzka kobieta, mając za przeciwnika wyjątkowo dziwną istotę. Rogata kobieta, nieco przypominająca Harpię, i z całą pewnością nie będąca zwyczajowym mieszkańcem Wysokiego Lasu, syczała wściekle, tnąc ostrymi pazurami. Wychodziło na to, iż owa skrzydlata zaskoczyła tą drugą w trakcie obozowania. Co w dziczy robiła jednak ta samotna, ludzka kobieta, poraniona po udzie, i słaniająca się już lekko na nogach niczym w jakiejś gorączce?


















***

Komentarze raczej jutro


abishai 11-03-2012 22:52

Everlund

W Everlund wrzało jak w ulu.



Wieści o oblężeniu Silverymoon dotarły już do miasta, o czym zresztą Saebrineth mogła się przekonać wędrując uliczkami Everlund.
Wieści o wielkiej armii orków, wieści o smokach i demonach, wieści o krwi spływającej uliczkami "Klejnotu Północy". Niektóre plotki były przesadzone, inne zadziwiająco prawdziwe.
Tak czy siak nie niepokojona przez nikogo elfka mogła się im przysłuchiwać. Bo i rozmawiano wiele.
Obrady Rady Starszych miasta były burzliwe i trwały długo. Co więcej obradom tym przysłuchiwał się kler miasta, najbogatsze rody kupieckie oraz przedstawiciele ludu. I bynajmniej obserwatorzy nie ograniczali się do samego słuchania. Mimo bycia częścią Srebrnej Ligii mieszkańcy Eevrlund nie kwapili się do podążenia z odsieczą oblężonemu miastu. Everlund bowiem leżało blisko Silverymoon i mogło wszak być celem kolejnej napaści orków, podczas której to każdy żołnierz był na wagę złota.
Strach o własne bezpieczeństwo ścierał się z patriotyzmem.
Długa debata sprawiła, że dowodzący przebywającymi oddziałami Rycerzy w Srebrze w Everlund, rycerz Magnus Grolheim, wyrusza na pomoc Silverymoon nie bacząc na sprzeciwy władz miasta.
I że nie zamierza tracić czasu. Po czym splunął pogardliwie w stronę Rady Starszych.
To poruszyło ich sumienia i zawstydziło. Kayl Wrzosowy wstał i rzekł ponoć wtedy, że miasto Everlund swoich wojsk nie wyśle, ale... opłaci i do-ekwipuje każdego kto ruszy na pomoc Silverymoon. Kupcy wpierw protestowali, ale ostatecznie zgromieniu spojrzeniami pozostałych osób w sali Rady, zamilkli.

I tak się właśnie teraz działo. Na polach przed miastem zbierali się ochotnicy. Starzy i młodzi, doświadczeni wojacy i gołowąsy, łotrzykowie liczący na zyski i paladyni walczący z nieprawościami świata.



Każdy bez względu na płeć rasę i doświadczenie bojowe mógł dołączyć, do zbierającego się pospolitego ruszenia, które zmierzało do Klejnotu Północy, by wybić oblegającą je orczą zarazę. A płacono każdemu ochotnikowi za dzień służby dziesięć złociszy, a za każdego ubitego Orka kolejne dziesięć. Cennik za usługi doświadczonych wojaków, jak i dla szeroko pojętej grupy tak zwanych "awanturników" był zaś odpowiednio wyższy. Mogło to zaskakiwać wielką szczodrością, jednak z drugiej strony... czy każdy przeżyje?

Silverymoon

Wizyta w zaproponowanej przez przez Mirimę karczmie zakończyła się fiaskiem.
Przybytek okazał się zamknięty. Zapewne z powodu toczącej się wojny zamknięto karczmę o tak wczesnej porze. A może z powodu żałoby po śmierci właściciela?
Tyle już istnień pochłonęło to oblężenie. I nie każde z nich było żołnierskim.
Może to i lepiej? Mimo porad swej krewnej, Aislin nie czuła ochoty do beztroskiej zabawy.
Serce nakazywało jej udać się na front.
Ale czy serce nakazywało jej obejrzeć wojnę w jednym ze swych najstraszliwszy obliczy?
Front zatrzymał się na granicy rzeki. Z jednej strony nacierały orki i ich przymusowi sojusznicy, goblińskie plemiona zegnane z gór strachem przed zielonoskórymi, oraz obietnicą łupów.



Ich strzały zbierały śmiercionośne żniwo wśród obrońców. Wszędzie słychać było krzyki bólu i agonii. Huk spadających głazów i wybuchających kul ognia nie bardzo pomagał w ich zagłuszaniu.
Wszędzie była krew. Na murach, ziemi, na pospiesznie wiązanych opatrunkach. Wreszcie, na potwornie okaleczonych ciałach umarłych, z których niewielu miało szybką i łagodną śmierć.
Rzeką Rauvin płynęły trupy, zarówno orków jak i innych ras.
Zielonoskórzy bowiem szturmowali drugi brzeg raz za razem, bez ustanku, bez przejmowania się własnymi stratami.


Obrońcy walczyli dzielnie, ale sił im ubywało. I samych obrońców zresztą też.
W pobliże gdzie dotarła Aislin, orkom udało się założyć nieduży przyczółek na brzegu rzeki.
Ich spychaniu z powrotem za rzekę przewodził paladyn uzbrojony w ognisty miecz. Ale na swej drodze natknął się na godnego siebie przeciwnika.


Obaj adwersarze starli się w zaciekłym boju. Podobnie jak żołnierze obu stron. Wojennym okrzykom towarzyszył szczęk oręża i jęki ból. Żadna ze stron nie prosiła o litość. I żadna jej nie okazywała.
Obrońców Silverymoon wspomagała swą magią czarodziejka półelfiego pochodzenia.


Jej to czary trzymały w szachu orków, nie pozwalając im posunąć się dalej. I do jej właśnie pozycji, tuż za linią obrońców dotarła Aislin.

Świst strzały.

Grot przebił na wylot ciało czarodziejki, wzbudzając na jej obliczu grymas zaskoczenia i bólu. Zachwiała się i upadła. Krew która zabarwiła szaty czarodziejki wokół rany, była ciemna w barwie. Zbyt ciemna. Strzała musiała być zatruta. A obecnie gobliński snajper, który wyeliminował już z walki czarodziejkę, nałożył kolejną strzałę.



I wybrał nowy cel dla siebie. Walczącego z potężnym orkiem paladyna. Jego śmierć wywoła panikę wśród jego podwładnych i prawdopodobnie zapewni zwycięstwo orkom na tym odcinku frontu.




Wysoki Las

Gdy stali tak, w grupce, naradzając się co dalej uczynić z zaginioną Darsaadi, na ramieniu Iriela niespodziewanie wylądował mały ptaszek. Dowódca spojrzał na niego równie zdziwiony co pozostali, po czym delikatnie odpiął małą wiadomość przytroczoną do nóżki posłańca. Po jej przeczytaniu zmarszczył z kolei brwi, pokręcił głową, a świstek papieru schował do kieszeni.

- Wszyscy musimy natychmiast wracać. Szykuje się coś większego, i ściągają ludzi skąd tylko się da. Mamy wyruszyć natychmiast... - Powiódł wzrokiem po markotnych obliczach towarzyszy - Wiem, wiem. Nie możemy przecież tak zostawić tej sprawy. Rozdzielimy się jeszcze raz, parami, a za trzy godziny wszyscy opuszczacie las. Niezależnie, czy znajdziemy Darsaadi, czy i nie. Mnie też ciężko podjąć taką decyzję, jednak nie mamy wyboru. Przed nami najprawdopodobniej najprawdziwsza bitwa, to tyle co mogę wam w tej chwili powiedzieć. Przyjdzie nam się zmierzyć z naprawdę dużymi, Orczymi siłami. No już, ruszajmy, jej szukać...

~

Nieubłaganie biegnący czas zbliżał się już prawie ku końcowi, gdy Vestigia nagle znalazła but. Tak, zwyczajny, kobiecy but, i z całą pewnością należący do zaginionej, Elfiej towarzyszki. Parę miesięcy temu pomogła jej bowiem sama wybrać owe na straganie prowadzonym przez pocącego się grubasa.


Skoro zaś był trop, mogło to oznaczać, iż zguba wcale nie jest tak daleko. Tropicielka naśladując gwizdem odgłos drapieżnego ptaka pokrewnego jastrzębiom, przywołała do siebie towarzyszącego jej mężczyznę, po czym wskazała znalezisko. Ten kiwnął głową, uśmiechając się nawet na taki widok, po czym oboje zaczęli ostrożnie badać okoliczny teren.

....

Kapiąca na liście krew wywołała u niej przyspieszone bicie serca. Uniosła głowę w górę, tylko po to, by zaschło jej w gardle. Kilkanaście metrów ponad poszyciem, wśród licznych gałęzi tuż pod koroną drzewa, wisiała jej Elfia towarzyszka.

Głową w dół, półnaga, rozszarpana.

Załzawionymi oczami wpatrywała się w martwą Elfkę, zaciskając tak mocno dłoń na łuku, że aż ten skrzypnął. I wtedy, między drzewami gdzieś z jej prawej strony, coś głośno zaskrzeczało, powracając do swej nadjedzonej zdobyczy...

Grave Witch 13-03-2012 20:34

To, że karczmę zamknięto świadczyło bardzo dobitnie o sytuacji w mieście. Nadzieja na to, że jednak będzie ona otwarta świadczyło o jej naiwności i nadziei na odrobinę normalności w tym szaleństwie. Puchar wina i dodająca otuchy pieśń również by nie zaszkodziły.

Niestety... Miast rozrywki przyszło jej ruszyć tam, gdzie wedle swej oceny, winna być od samego początku. Wszak jej powołaniem było szerzyć miłość i piękno, a gdzie bardziej przyda się ich odrobina jak nie w miejscu tak dalekim od uroków tego świata, jak pole bitwy. Jednak to właśnie tam walczyli i ginęli ci, którym nie straszne było wystawić na szwank swe życie w obronie Klejnotu Północy. Odwaga i bohaterstwo również były objawami piękna, może nie zawsze tego widocznego z zewnątrz, ale z pewnością tego, które tkwiło w duszy.

Gdy jednak dotarła do granicy rzeki, wątpliwości zalały ją niczym fala przypływu. Brała udział w potyczkach, widok krwi i ciał nie był jej obcy. Nigdy jednak nie dane jej było ujrzeć czegoś takiego. Wierzchowiec potrząsnął łbem jakby zgadzając się z jej nagłym przebłyskiem rozsądku, mówiącym że miejsce w którym się znalazła zdecydowanie nie jest tym, w którym być powinna. Zmasakrowane zwłoki, krzyki rannych i umierających, strumienie krwi, której metaliczny zapach niemal całkiem zdominował cudowną woń jej perfum. Powinna zawrócić i to czym prędzej...

Nim jednak zdążyła wcielić w życie swój plan, jej wzrok odnalazł coś, co sprawiło że wstrzymała ruch swych dłoni. Walka, która rozgrywała się na jej oczach godna była pieśni. Paladyn z ognistym mieczem mężnie stawiający opór złu. Rzucający na szalę swe życie byle powstrzymać wrogie siły przed dalszym szturmem. Odwaga mająca swą podstawę w wierze. Aislin ujrzała piękno, które chwyciło ją za serce. Myśl o wycofaniu się i powrocie do świątyni wyparowała z niej niczym kropla wody w zderzeniu z rozgrzaną powierzchnią. Nim jednak zdążyła zrobić cokolwiek, zapewne coś głupiego, co niekiedy się jej przytrafiało gdy poddawała się zauroczeniu, świst strzały zwrócił jej uwagę w stronę czarodziejki, która wspomagała walczących swą magią. Zachwycona paladynem kapłanka ledwo ją zauważyła, teraz jednak skupiła swą uwagę na otoczeniu, a konkretnie na miejscu z którego wypuszczono zatrutą strzałę. Gobliński łucznik właśnie wybierał sobie kolejną ofiarę, a to kim była, sprawiło że Aislin wstrzymała na moment oddech. Musiała coś zrobić by ocalić mężczyznę. Nie mogła wszak pozwolić by zginął... Nie chciała ryzykować czasu na sięgnięcie po kuszę. Zdecydowała się więc na sięgnięcie po moc, darowaną jej przez Sune. Skupiła ją wokół siebie, a następnie pozwoliła by z jej ust popłynęło święte słowo niosące ze sobą ból i śmierć tym, którzy stali po stronie zła. Efekt był natychmiastowy i zaskoczył nawet ją samą. Większość goblinów znajdujących się w jej zasięgu. Do nich dołączyło również paru orków i, z czego akurat nie była dumna, trzech żołnierzy. Nawet walczący z paladynem zielonoskóry odczuł potęgę słowa, aczkolwiek nie wyglądało na to by zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. Aislin krótką modlitwą podziękowała Sune za jej wsparcie.

Trzymający się do tej pory za plecami walczących, starty opasły szaman wkroczył do walki. Wzywając potęgę Gruumsha i wykonując pokraczny taniec
wezwał na pole bitwy ścianę płomieni, odcinając zarówno ciężko ranną elfkę, jak i Aislin od walczącego paladyna i jego ludzi. Żar ognia był silny, a co gorsza ciężko ranna czarodziejka miała problemu z odczołganiem się od parzących ją płomieni.

Kapłanka cofnęła się odruchowo. Nie spodziewała się osoby władającej magią stojącej po stronie przeciwników. Nie był to jednak odpowiedni moment na wahanie. Mimo iż miała ochotę zrobić rzecz wręcz przeciwną, zeskoczyła z wierzchowca i podbiegła do czarodziejki, starając się odciągnąć ją od płomieni. Udało się, aczkolwiek zapłaciła za to własnym bólem. Cóż, była to raczej niewielka cena. Przynajmniej udało się jej nie przypalić sukni... Nie czekając aż szaman wymyśli kolejny sposób by uprzykrzyć jej życie ostrożnie wyjęła strzałą i ponownie zebrała w sobie moc szepcząc cichą modlitwę do swej bogini by wspomogła ją i pozwoliła uzdrowić rany czarodziejki. Wątpiła bowiem by sama była w stanie poradzić sobie z szamanem. Wszak nie gotowała się dzisiaj na to by brać udział w walce, a leczyć rannych w świątyni.
Po usunięciu tkwiącego w ciele pocisku i ciszej modlitwie, przez ciało rannej czarodziejki przeszła fala ciepła. Oddech elfki uspokoił się, oczy otworzyły, a rana zaczęła szybko zasklepiać. Czarodziejka wyrzekła cicho.- Dziękuję.
Po czym nieco chwiejnie wstała i rozejrzała się po polu bitwy. W tym czasie orczy szaman, pokrył pole bitwy lepką siecią , by utrudnić pościg. Bowiem, gdy Aislin odciągała i leczyła ranną elkę, paladynowi udało się zabić orczego dowódcę i oddziały orków rejterowały z tego odcinka rzecznego.

Elfia czarodziejka sięgnęła po swą magię i zaklęciem rozproszyła ścianę ognia odcinającą je od reszty zdziesiątkowanego oddziału i słaniającego się na nogach z powodu utraty krwi paladyna.
Aislin skinęła kobiecie głową w odpowiedzi na jej podziękowania. Gdy ta rozproszyła magię szamana, kapłanka ruszyła w stronę paladyna. To w końcu jego chciała ocalić w pierwszej kolejności. Będąc przy nim, bez marnowania czasu na zbędne w tym momencie uprzejmości i dziękując boginie że nie ma tu z nimi ciotki która mogłaby ją za to zrugać, ponownie skupiła się na modlitwie i przelaniu na mężczyznę uzdrowicielskiej mocy.

Rycerz tylko uśmiechnął się gdy leczyła go łaską swej bognini. Nie było bowiem czasu na kurtuazję. Paladyn nakazał przenieść ciężej rannych na tyły, posłał jednego z żołnierzy po posiłki i po transport dla rannych. Zmarli zaś pozostawali na polu bitwy. Nie było bowiem czasu na posługę wobec umarłych.
Kolejna chmara strzał lecąca w ich kierunku, zwiastowała rychłe nadejście kolejnej fali orków.

Aislin ruszyła za rannymi nie będąc do końca przekonana co do właściwości swych działań. Powinna wracać do świątyni... Jednak opuścić potrzebujących i, przede wszystkim, paladyna? Nie, to też jej nie pasowało. Została więc, mając nadzieję, że moc dana jej przez boginię wystarczy by ujść z tego z życiem i być możliwie przydatną dla walczących. Przez czas spędzony na wędrówkach nabyła nieco umiejętności i doświadczenia. Sune zesłała jej moc by mogła bronić i wspierać. Nie musiała skupiać się na samym leczeniu. Zamierzała zadbać o to by zawsze być w pobliżu paladyna by ochraniać go i wspomagać. Poza tym jeżeli mogła wnieść odrobinę piękna do okropieństw, które niosła ze sobą walka to nie powinna tego odmawiać tym, którzy ją podjęli w dobrej wierze. Szkoda tylko, że nie mogła się przed tym ubrać w coś na czym plamy z krwi byłyby nieco mniej widoczne. Suknia jak nic nadawać się będzie do wyrzucenia, a tak ją lubiła...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:50.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172