Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-09-2011, 23:32   #21
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
anna Tantlor okazała się naprawdę ognistą kochanką. Wiedziała czego chciała i chciała tego dużo. Inna sprawa, czy była to jej natura, czy też zew wypitego w zbyt dużych ilościach wina, ale Zoth'illam nie narzekał. Stolik w sali biesiadnej nie był jednak zbyt wygodny, przez co koniecznym stało się wynajęcie na noc pokoju. Biorąc pod uwagę z kim Lucas miał go dzielić, był to naprawdę rozsądny wydatek.


Zoth uważał się za bardzo dobrego kochanka, ale Xara wystawiła go na naprawdę długi i ciężki test. Czy go zdał, nie do końca wiedział, bowiem po wszystkim kobieta momentalnie usnęła, chrapiąc prawie tak głośno, jak wcześniej jęczała. Zmęczenie jest jednak najlepszym łóżkiem i najcieplejszą pościelą, przez co chrapiąca kochanka nie przeszkodziła mu w zapadnięciu w sen.

Za to hałasy w środku nocy nie pozwoliły na kontynuowanie należnego mężczyźnie odpoczynku. Na początku, kiedy błoga nieświadomość trzymała go mocno w swym uścisku były to jedynie głośne dźwięki, coś co kazało otworzyć oczy. Ale potem, z każdą kolejną sekundą wszystko robiło się wyraźniejsze. Krzyki, przerażone krzyki były pierwszą rzeczą, jaką mózg zinterpretował poprawnie. Już to wystarczyło, by Stobbart poderwał się z łóżka. Tętent kopyt, stukot butów... wybuchy? Co się do cholery działo?
Zresztą, na pewno nic dobrego. Lucas schylił się i gdzieś spod łóżka wyciągnął swoje spodnie. Aby je spiąć, niezbędny był do tego pas. Leżący na nocnej szafce. Krzątanina i hałasy wyrwały z objęć snów również Xarę, ale sprawiała wrażenie walczącej z nadciągającą rzeczywistością i próbującej okopać się w krainie snów.
-Ubieraj się - polecił sucho Zoth, co jednak spotkało się jedynie z mamrotaniem 'ja chcę spać'.
Dwanaście, spiętych grubym rzemieniem pasów walało się na podłodze. Zapięcie ich wszystkich na prawej nodze, gdzie było ich miejsce zajęłoby mnóstwo czasu, więc mężczyzna zapiął jedynie sprzączki na udzie, pod kolanem i w okolicach kostki.
-Powiedziałem, ubieraj się – powtórzył.
-Bo co? – nie dawała za wygrana Tantlor.
Cztery grube pasy, które powinny chronić brzuch Zoth'illama walały się pod oknem. Podszedł do nich i po podniesieniu przerzucił sobie przez ramię. Otworzył na ościerz okiennice, a rumor w Silverymoon wdarł się z całą siłą do pokoju.
-Bo to – odpowiedział.

Miasto płonęło. Z okna widać było łuny pożarów, przed którymi uciekały dziesiątki, setki mieszkańców wszelkich ras i wieku. Słyszalne byki okrzyki bólu, wołania o pomoc, a także ogłaszany alarm: 'orki atakują'!
"Orki? Skąd, jak? Przecież te warchlaki z Grzbietu Świata okopywały się w swoim królestwie. Już mają dość sił, by zaczynać podboje?" – przeszło przez myśl Lucasowi.
To już wystarczyło Xarze, by w zalanej alkoholem panice zaczęła się ubierać. I szło jej to sprawniej, niż Zoth'owi. Może i jego strój wywierał piorunujące wrażenie, ale zakładało się go dość długo. Cztery pasy na lewej i cztery na prawej ręce, tyle samo chroniło brzuch, jeden spinał w tali spodnie, dwanaście owiniętych było wokół prawej nogi, trzy umiejscowione były na kostce, łydce i udzie nogi lewej. A wszystkie trzeba było ułożyć na odpowiedniej wysokości i zapiąć. I nawet jeżeli mężczyzna robił to z wystudiowaną wprawą, to odnajdywanie spiętych rzemieniami zestawów w środku nocy zabierało cenne sekundy.
-Chyba właśnie wzrósł popyt na Twoje usługi Xaro. Jak daleko stąd do twojego sklepu? – spytał opinając lewą rękę.
Zdezorientowanej kobiecie zajęło chwilę nim odpowidziała- niedaleko!
-To świetnie, bo właśnie tam idziemy – stwierdził Stobbart.
"Śnieg topnieje i odkrywa cały brud... Może jednak da sie tutaj zaznać prawdziwego życia."
-A czego stamtąd chcesz? – dopytywała, wciąż walcząc ze swoim ubraniem.
-Co z ciebie za handlarz? - zapytał z jakimś paskudnym uśmiechem, o tyle straszniejszym, że oświetlanym światłem palącego się miasta. -Mikstury leczące i chroniące przed ogniem właśnie dwukrotnie podskoczyły w cenie.
-Aaaaaahaaaa- odparła, wciąż na sporym rauszu.


Na szczęście wreszcie udało się im doprowadzić do garderobianego porządku i opuścić lokal, który z racji bliskości ogromnego, łatwopalnego drzewa nie uchodził w obecnym momencie za najlepsze schronienie.
-Ty tu mieszkasz o wiele dłużej niż ja, prowadź - Stobbart nakazał towarzyszce. W normalnych warunkach, pozostawianie wyznaczenia trasy pijanemu nie było rzeczą rozsądną, ale Zoth'illam naprawdę nie znał Silverymoon na tyle dobrze, by sprawnie się po nim poruszać. A już na pewno nie wtedy, kiedy ulice pełne pyły spanikowanych mieszkańców szukających jakiegoś bezpiecznego schronienia. Pechowo obrana przez Xarę trasa doprowadziła do płonącego domu.

"Co tu się w ogóle dzieje? Od kiedy to orczy szamani dysponują mocą wystarczającą do podpalenia takiej połaci terenu?" - zachodził w głowę mężczyzna.
Grupka mężczyzn, próbując przekrzyczeć panujący wszędzie hałas, domagała się wody - wiader wody. Pewnie chcieli ratować pobliskie domy, ale szczerze mówiąc, Zoth miał to gdzieś. Inna sprawa, że okoliczni mieszkańcy już niekoniecznie, przez co ulica była zablokowana przez gromadzący się tłum. A kiedy dodać do tego tych wszystkich ludzi, którzy napierali od tyłu, wizja stratowania stawała się realna.
-Mam szczerą nadzieję Xaro, że dzisiejsza obfita kolacja to nie jest dla Ciebie standard i zazwyczaj jesz mniej - wyraził nadzieję Lucas, a zanim kobieta zdążyła wymamrotać jakieś pijackie 'uważasz, że jestem gruba', albo 'ty chamie', wypowiedział słowa zaklęcia. Poczuł, jak przenika go chłód, jak zawsze wtedy gdy sięgał do Splotu. W przeciwieństwie jednak do czaru rzucanego wcześniej tego dnia, lot zadziałał. Stobbart wziął na ręce protestującą Tantlor i uniósł się cztery metry nad ziemię, dość wysoko, by jakiekolwiek tłumy nie były w stanie zagrodzić mu drogi.

Na szczęście okolice "Lśniącego Zwoju" Zoth już znał, więc odnalezienie samego kramu Xary nie było aż tak trudne. Już trudniejsze było dla kobiety odnalezienie klucza, pasującego do zamka w drzwiach. Kiedy jednak ostatnia przeszkoda stanęła otworem, Stobbart szybkim krokiem wszedł do wnętrza i obrzucił spojrzeniem pułki z miksturami.
-Masz pojemną torbę?- zapytał.
-Emmm... nie - odpowiedź kobiety mocno zdziwiła Smoczego Potomka.
-Łazisz po lochach i nie masz pojemnej, magicznej torby?
-Kiedyś mi ją rozerwało na strzępy, nie chce mi się o tym gadać.
-To masz jakiś inny pomysł, na zabranie wszystkich mikstur, jakie w takiej sytuacji można opchnąć? Bo ja mam tylko jedną taką torbę.
-Ja się stąd... hik... nie ruszam, zabieram manaty do piwnicy i tyle.
-Jak ty się utrzykmałaś na rynku? - Zoth nie mógł wyjść ze zdziwienia. -Gdzie w takiej sytuacji zaczęliby garnąć się ludzie? Pałac lady... jak-jej-tam... budynek straży, gdzie?
-Nooo... albo tam, albo tam - powiedziała wielce odkrywczo.
Zoth westchnął ciężko, podszedł do Xary i potrząsnął nią solidnie, jak workiem ziemniaków, albo czymś takim.
-Na ulicach masz bandę spanikowanych, rannych mieszkańców. Pod własnym nosem masz tuziny eliksirów, które mogą im się teraz przydać. Będą płacić ile zażądasz. Pomyśl przez moment.
Zamiast odpowiedzi... odbiło jej się paskudnie i zwymiotowała niemal na niego, w ostatniej chwili zdążył odskoczyć, ale jego buty i tak ucierpiały...
Pokręcił tylko z niedowierzaniem głową i prostym zaklęciem doprowadził się do porządku.
-Masz coś tutaj, co postawi Cię na nogi?
-Nadal nie rozumiesz? - Burknęła -Ja się nigdzie... hik... nie wybieram, ani moje eliksiry.
-Na trzeźwo też byś wolała przegapić taką okazję do zarobku? - spytał kwaśno Stobbart.
-I na trzeźwo, i teraz, przed zarobkiem stawiam swoje życie - Odparła wyjątkowo trzeźwym głosem.
-Przecież ci wszyscy ludzie pchają się do miejsca, gdzie jest bezpiecznie. Sama przyznałaś, że pewnie będą szturmem ładować się do pałacu lady. Uważasz, że tutaj jesteś bezpieczniejsza, niż tam? - spytał rzeczowo. -Poza tym, chciałaś ze mną penetrować nieznane lochy, a obawiasz się przejść po mieście w którym płonie parę budynków?
-Nie boję się ataku, ale i nie mam zamiaru paradować z torbami pełnymi eliksirów po mieście w takiej chwili. A co do pałacu, to zobaczymy jak to się dalej potoczy. Zresztą, jeśli Silverymoon padnie, to zwinę manatki i zwieję, też mi problem...
-Więc wolisz poczekać tutaj, aż Ci jacyś paladyni wparadują i zaczną konfiskować wszystko w imię swojego boga i dla dobra mieszkańców? Albo jeszcze lepiej - poczekasz aż to sami mieszkańcy zdecydują Cię okraść, wiedząc, co sprzedajesz? - Stobbart nie ustawał w próbach przemówienia kobiecie do rozsądku.
-Ech... - Westchnęła Xara-No dobra, skoro tak nalegasz, to może jednak uda się coś sprzedać, ale jak co pójdzie nie tak, to będzie twoja wina- Pogroziła jemu palcem, lecz bardziej z przekąsu, niż na poważnie.
-Ha, wiedziałem, że posłuchasz głosu rozsądku - rzekł z satysfakcją. -Chociaż wciąż sądzę, że powinnaś coś łyknąć na otrzeźwienie - dodał już ciszej, a zaraz potem kontynuował. -Przygotuj wszystkie mikstury, o których sądzisz, że się w takiej sytuacji sprzedadzą. Ile wejdzie do pojemnej torby, tyle dobrego dla nas. A potem musimy zdecydować, gdzie powstanie dzisiaj najlepszy targ.
-To chodź - Powiedziała, po czym zaprowadziła go do piwnicy, gdzie regały niemal aż uginały się pod ilością różnorodnych fiolek, o wszelakich barwach i kształtach. Xara sama również wzięła jakąś leżącą nieopodal torbę, po czym odezwała się do "Lucasa"-To pakuj te... i tamte... o, i te też...
A mężczyzna grzecznie wypełniał polecenia. Żeby było zabawnie, naprawdę zależało mu na zwiększeniu przychodów przygodnej kochanki - dzięki temu będzie miała większe środki do przygotowania się do wyprawy do lochów... naturalnie jeśli przeżyje orcze oblężenie, ale po co być pesymistą?
Gdy więc obie torby były już napełnione magicznymi fiolkami, Xara spojrzała poważnym wzrokiem na "Lucasa", po czym gwizdnęła. Zupełnie jakby znikąd zjawił się czarny kruk, siadając na regale tuż obok niej.
-Pędzimy w istne szaleństwo - Odezwała się kobieta do ptaka - Uważaj więc na siebie.
-Kraaaaa, taaaaak - Odpowiedziało jej ptaszysko!.
Następnie zaś zwróciła się już do mężczyzny:
-To idziemy?
-Naturalnie. Nie ma co dawać czasu konkurencji - uśmiechnął się Stobbart. -Wystarczy, że będziesz wskazywać drogę do źródła zarobku.
-No to do dzieła - Powiedziała Xara już przed drzwiami prowadzącymi na ulicę, po czym złożyła na ustach towarzysza kolejny, gorący pocałunek.
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 02-10-2011 o 15:59.
Zapatashura jest offline  
Stary 30-09-2011, 14:19   #22
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
To był bal, na sto par... I nawet Tarin nie narzekał, chociaż taki sposób spędzania czasu nie należał do jego ulubionych. Czegóż jednak nie robi się dla uroczej kuzynki...
Po północy na parkiecie zrobiło się nieco przestronniej, jako że część weselników, zmożona mocą trunków, nie miała sił by podreptać w stronę tanecznej części sali, o samym tańczeniu nie wspominając. W tym i panowie Bell i Norman, którzy objęci w pół siedzieli przy stoliku i smętnym popiskiwaniem usiłowali towarzyszyć orkiestrze.
Znalazło się, przeciwieństwie do nich odpoczywających, grono osób, którym wypite trunki dodały animuszu (nie mylić z umiejętnością tańczenia). Panny dwie wyciągnęły na środek sali młodzieńca, który na pląsy (co rzucało się w oczy) nie miał ochoty, ale albo nie umiał się wykręcić, albo też nie miał odwagi odmówić. Aż żal było patrzeć, jak się gimnastykuje i usiłuje nie wywrócić wraz ze swymi towarzyszkami. Ale nie na tyle jednak żal, by ktokolwiek zechciał pospieszyć mu z pomocą.
Pannica, która za wszelką cenę chciała wejść na stół i tam zatańczyć, została spacyfikowana odpowiednio szybko przez dwóch panów - na oko biorąc - ojca i brata. Opór co prawda stawiała dzielny, lecz nie na tyle, by dać sobie radę z przeważającymi siłami wroga.

Okrzyk “Patrzcie, tam coś się dzieje!” sprawił, że parę osób oderwało się od tańców, trunków, jedzenia, czy partnerów płci przeciwnej i poszło na balkon. Wnet dołączyły do nich kolejne, gdy ‘coś’ stało się zdecydowanie bardziej okazałe. Na tyle okazałe, że spowodowało interwencję służb miejskich. Jako że w okolicy Star Court żaden pożar nie wybuchł, zatem na większości gości, szczególnie tych przyjezdnych (w dodatku znieczulonych litrami alkoholi) wrażenie to wywarło średnie. Dopiero stugębna plotka, co przyniosła wieści o armii orków, co to stała pod bramami, spowodowała pewne reakcje. Najrozmaitsze. Począwszy od “Gdzie te orki? Ja je...”, przez “Na mury! Stawimy im czoła” aż po “Ratuj się kto może!”.

Wieści głosiły, że orki pojawiły się na południu i zachodzie. Co prawdopodobnie oznaczało, że tam, gdzie niby ich nie ma, stoją sobie w ukryciu inne oddziały czekające na idiotów, co będą usiłowali uciekać z miasta drogą lądową.
- Musimy się dostać do Wysokiego Pałacu - powiedziała Loridian, podchodząc w towarzystwie świeżo poślubionego małżonka. - Zabierz, kogo się da i chodź z nami.
Tarin pokręcił głową.
- Najpierw muszę zabrać mój ekwipunek - powiedział. - Skoro mamy wojnę...
- Tylko się pospiesz
- odparła Loridian, ruszając w stronę kolejnej osoby i gromadząc tych, co zechcieliby się zabrać wraz z nią.

Komnata przydzielona Tarinowi znajdowała się w gruncie rzeczy niedaleko. Raptem jedno piętro wyżej i kilka metrów korytarzem... Dotarł tam w kilka chwil. I z zaskoczeniem stwierdził, że pokój nie jest pusty. W każdym razie łózko takie nie było.
Jakaś zajęta sobą parka nie zwracała uwagi na otoczenie, ani na odbiegające z zewnątrz, przytłumione w znacznym stopniu przez zamknięte okna.
- A ty tu czego? - warknął młodzian w stronę Tarina, oderwawszy się od biustu swej towarzyszki.
- Po pierwsze to mój pokój - odparł Tarin, sięgając z szafy kolczą koszulkę, której wszak na balu nie wypadało nosić - więc bądź grzeczniejszy. A po drugie, orki zaatakowały Silverymoon.
- Piłeś, czy rozum ci odebrało?
- W głosie młodziana brzmiała niezachwiana pewność, że Tarin, z zawiści czystej, chce mu zakłócić słodkie sam na sam. - Jakie orki?
Tarin niezbyt mu się dziwił. Po pierwsze - orki w Silverymoon to coś niezwykłego. Po drugie - dziewczyna była niczego sobie i Tarin również nie zamieniłby jej na bandę orków.
- Zbierajcie się lepiej, i to jak najszybciej. - Tarin podszedł do okna i otworzył je na oścież. Do wnętrza wlały się odgłosy, stanowiące dobitne potwierdzenie słów Tarina.
- Na cycki Sune! - zaklął młodzian, nie zważając na towarzystwo płci pięknej i wyskoczył spod koca nie zważając na to, że jego strój jest zdecydowanie niekompletny. Dziewczyna, która jeszcze przed momentem kryła swe wdzięki przed wzrokiem Tarina, teraz poszła w ślady młodziana, podobnie jak on nie zwracając uwagi na fakt, że pokazuje swe ciało osobie obcej. A że było na co popatrzeć, Tarinowi to nie przeszkadzało w najmniejszym stopniu.

Co prawda byłoby bardzo ciekawym urozmaiceniem wieczoru, gdyby para prosto z łóżka pobiegła na korytarz, ale nie można mieć wszystkiego naraz. Bijąc rekordy w tempie ubierania się oboje wrzucili na siebie swoje rzeczy i opuścili pokój.
Tarin zrobił to chwilkę wcześniej, zabierając resztę swego wyposażenia.
- Gdzie żeś się włóczył - warknął na niego wuj.
- Zatrzymała mnie pewna sprawa - odparł niewzruszony Tarin. Zrobił (można by rzec) dobry uczynek, ostrzegając tamtych, więc reprymenda nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Prawdę mówiąc - i tak by nie zrobiła...

Ze Star Court do Wysokiego Pałacu było bardzo blisko. Poza tym na ulicach nie było jeszcze tylu ludzi. Nie do wszystkich jeszcze dotarło "zaproszenie" Taerna Ostroroga, nie wszyscy zdążający do bezpiecznego schronienia zdołali się dostać w te okolice. Mimo tego nie warto było się ociągać. Poganiając jednych i pomagając utrzymać się na nogach innym Tarin (w towarzystwie dość licznej kompanii) ruszył w stronę Wysokiego Pałacu.
Orki mogły poczekać - w tym momencie liczyło się to, żeby ochronić tych, co nie mogli im stawić czoła w walce.
 
Kerm jest offline  
Stary 30-09-2011, 16:10   #23
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Raetar odpoczywał w zacisznym pokoiku, w karczmie znajdującej się z dala od głównych szlaków miasta. Przybytek może nie był najwyższej jakości, jeśli chodzi o usługi, ale był czysty i cichy.
Samotnik odpoczywał, moc jego przedmiotu magicznego ograniczała potrzeby jego ciała do minimum. Więc odpoczywając w łożu rozmyślał i rozważał informacje zdobyte za dnia.
W jego głowie cicho pobrzmiewały obce szepty, do których już mag zdążył przywyknąć.
Huki. Wybuchy. Krzyki. Hałasy.
To wyrwało mężczyznę z odpoczynku. Podszedł do okna pokoju, który wynajmował, a który znajdował się na piętrze. Otworzył okno szeroko.
Na ulicy pełno było zagubionych i zaskoczonych ludzi, ale w głowie Samotnika rozbrzmiewał niemal wrzask. Desharis już wiedział... Jego wrzask przerażenia i bólu wypełniał umysł Raetara. Miasto było atakowane. I Desharis dzielił ów ból.
Na szczęście nie mógł go przenieść na Samotnika.
Raetar zaczął się ubierać. Założył zbroję, przypiął pas z mieczem. Sprawdził czy jego kusza jest pod ręką. Spakował się i... zamarł.
Co dalej czynić? Miasto było dla niego obce. Ludzie i nieludzie zaś tłumem anonimowych twarzy, choć czuł mocno potrzebę obrony miasta, to była to potrzeba Desharisa, nie jego.
Pozostałe okruchy, miały odmienne zdanie w tej sytuacji.

Rozpędził się i wyskoczył przez okno w kierunku sąsiedniego budynku. Odległość była zbyt wielka na skok, ale... pierzaste łuski jego zbroi zafurkotały i mag doskoczył przylepiając się do ściany niczym wielki pająk. Ruszył w kierunku dachu i po chwili mógł spojrzeć na Silverymoon z dachu budynku. Miasto upstrzone było ognistymi punkcikami, w kilku losowych miejscach. Mimo, że mógł to być przypadek Raetar w to nie wierzył. Spojrzenie jego lustrzanych źrenic odbijały ogniste punkciki w nieskończoność, gdy naradzał się z nieistniejącymi bytami.
-Spuśćmy ogary wojny, niech pochłoną miasto, niech rozpalą żar w sercach mieszkańców.- mruczał do siebie przeskakując z dachu na dach, a czasami skacząc ze ściany na ścianę. Miasto dla Raetara było miejscem w którym ścieżki nabierały trzeciego wymiaru.
Nie musiał się poruszać z tłumem, skoro mógł przeskakiwać nad nim z dachu na dach, wędrować po ścianach i rozglądać się z góry na żywioł rozpętujący się na ulicach.
Miasto ogarnął chaos i panika.
Wzywający do broni posłańcy, magowie i kapłani przemieszczający się ulicami miasta. Żołnierze i wojownicy ruszający w kierunku zagrożeń, spanikowana ludność cywilna kierująca się do bezpiecznych miejsc.
I on sam, siedzący na dachu jednego z niezagrożonych dotąd budynków. Przyglądał się miastu i chaosowi, przyglądał się pożarom i wojnie. Obojętny, nieobecny, mamroczący do siebie.
Odległy od problemów miasta i Srebrnych Marchii.
„-Czas ci się kończy”- chrapliwy i ironiczny głos rozległ się w myślach Samotnika.
-Wiem. Poszukajmy na razie tej najemniczki. Jak jej było na imię?- mruknął do siebie mag.
„-Dotta”.- rozbrzmiały chórem głosy w głowie maga.
Dotta... Znajoma twarz z którą nie wiązały się żadne emocje. Niemniej,może być wkrótce przydatna. Samotnik wkrótce będzie potrzebował chwili odosobnienia i spokoju. I uznał, że ta awanturniczka potrafi dopilnować, by mu nie przeszkadzano.
Skoczył w kierunku kolejnego dachu i przemieszczając się z miejsca na miejsce, wędrował w kierunku miejsca gdzie widział ją, po raz ostatni.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 30-09-2011 o 16:16.
abishai jest offline  
Stary 30-09-2011, 16:43   #24
 
Velo's Avatar
 
Reputacja: 1 Velo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znany
Plac przed Domem Harfy

Morvin bezwiednie roztarł zebraną w dłoni grudkę śniegu, pogrążając się na moment w rozmyślaniach. Faktem było, iż już od dłuższego czasu nie dane mu było zaznać dotyku kobiecego ciała - jego niewolnice nie nadawały się do taszczenia ze sobą podczas długich podróży, o małżonce nawet nie wspominając. Próby wyłowienia z otchłani Multiwersum jakiejś egzotycznej panny przy pomocy planarnego wiązania były po prawdzie realną opcją, ale nie na tą chwilę, a już na pewno nie na to miejsce - wykrycie lunatyka przyzywającego sukkuby wywołałoby zapewne atak epilepsji w Silverymoońskiej śmietance arkanicznej. Miejskie kurtyzany zaś...

"Nie..."

- Taaaak! - Ryknął Irq, zmierzając ku ziemi lotem koszącym.

Arcymag mógł tylko skrzywić się i wesprzeć ciążące niczym smok czoło dłonią w wymownym, powszechnie rozpoznawanym w każdym zakątku świata geście.

- Nadobne panny z pewnością docenią naszą obecność, szefie! - Zakrakał niby-kruk, zasiadając na ramieniu jednej z kurtyzan, trzęsąc przy tym piórami i łypiąc paciorkowatymi ślepiami.

- Nadobne - powtórzył matowym tonem Morvin.

- A jakże - zakrakało ptaszysko, zamierzając się dziobem do dekoltu kobiety niczym kompas z tego znanego, krasnoludzkiego żartu. - Zbrodnią by było nie wesprzeć tychże w pokazie filantropicznej życzliwości.

- Twój dziób tworzy słowa, które nie istnieją - zauważył arcymag.

- Mój dziób tworzy przyjemności, które nie powinny istnieć - zawył kruk, przysuwając rzeczone narzędzie zbrodni do ucha kurtyzany. - No to co maleńka, jesteś gotowa na pokaz moich umiejętności? W tej postaci nie mam odpowiedniego wyposażenia na Thunthallarskie tornado, ale jestem pewien, że twoje koleżanki będą w stanie mnie wyręczyć, jeśli tylko wsłuchają się uważnie w moje instrukcje...

- A poszedł sio! - Kobieta trzepnęła ptaszysko swym nieco już wysłużonym wachlarzem - Co to za numery, żeby mnie gadająca wrona napastowała...

- Wrona! - Wybałuszył oczy Irq. - Nazwała mnie, pierwszorzędnego kondora, byle wroną. Herezjaaaaagrh! - Zaskrzeczało ptaszysko, gdy tylko ręka Morvina zakleszczyła się na jego dziobie.

- Wystarczy seksualnych propozycji na dziś, od którejkolwiek ze stron - wtrącił łagodnie arcymag, siłując się z czarną, pierzastą, drapiącą kulką nienawiści. - Panie wybaczą, ale jestem uczonym, uczonym strudzonym, potrzebującym spokojnego snu przed dniem pełnym pracy. W związku z tym, dla dobra nauki, daruję sobie tym razem niewątpliwie nadzwyczajnych przyjemności.

Morvin rzecz jasna nie sprecyzował jaki rodzaj nadzwyczajności miał na myśli - oberwanie w twarz od rozwścieczonej prostytutki kolidowało z godnością jego pozycji.

- Są dnie, w które człowiek może pofolgować sobie przyjemnościom, ale są też i takie, gdy musi być w pełni sił. Kto wie, jakie rzeczy mogą się jutro wydarzyć? A nuż zza węgła naskoczy na nas armia zielonoskórych. Zbrodnią byłoby wtedy miotać się wokoło w bezsennym delirium - zażartował arcymag, po czym żegnając się z kobietami machnięciem ręki pomaszerował dzielnie za głosem przypadku w pierwszym lepszym kierunku.

- No dobrze, tylko gdzie by tu teraz przenocować...?



Karczma "Uśmiechnięty satyr Sorlara"

Morvin nie należał do ludzi leniwych. Choć nie zaczynał dnia od eksplozji aktywności, zwykle wstawał dość wcześnie, zwlekając się z łoża w umiarkowanie szybkim tempie - wymagała tego w końcu godność jego pozycji w Tunthallarze. Choć nieobce były mu relaks i odpoczynek, zwykle nie przeznaczał wolnych chwil na dodatkowe drzemki. Sędziwym taumaturgom z uwagi na podeszły wiek takie rzeczy uchodziły, ale jemu? Arkaniście w sile wieku?

Niemniej jednak, jak u każdego normalnego człowieka, zdarzały się chwile, gdy Morvin miał już zwyczajnie dosyć i chciał zaznać należnego mu odpoczynku, podczas gdy okoliczności miały całkiem inne zdanie.

- Co to za nieboska kakofonia? - Jęknął spod poduszki arcymag.

Tandetnego, podłego elementu posłania, będącego ni mniej, ni więcej jak workiem z płótna żaglowego wypchanym kaczym pierzem. Zdradzieckiemu narzędziu było tak daleko do jedwabiów i kuroliszkowego puchu, do jakich przyzwyczaił się Morvin, iż arcymag po godzinie przewracania się z boku na bok zrobił sobie zawiniątek z własnego, uszytego z wyprawionej skóry złudnej bestii płaszcza.

Irq, w swojej prawdziwej postaci, siedział na parapecie, próbując wyłowić coś wzrokiem przez szpary w okiennicach.

- Ulice pełne ludzi - zaskrzeczał imp, siłując się bezskutecznie z zardzewiałymi zawiasami. - Biegają w kółko jak bezgłowe archonty.

- Drą się, jakby ich miano zaraz zaszlachtować - jęknął Morvin, przewracając się na drugi bok.

Przez chwilę próbował zasłonić kołdrą uszy, ale po półtorej minucie uznał, iż nawet gdyby obwiązał nią sobie trzykrotnie głowę hałas i tak nie dałby mu zasnąć.

- No cóż, jeśli nie możesz ich powstrzymać, dołącz się do nich - westchnął, zwlekając się nieśpiesznie z łóżka.

Wdzianie szat, przemycie twarzy i uczesanie włosów bez pomocy gromadki półnagich niewolnic zajęło mu trochę więcej czasu niż w domu, niemniej jednak przed upływem kwadransa arcymag opuścił wynajęty pokój, udając się do głównej sali na śniadanie.

Otwarcie drzwi do przedsionka wywołało dość niemiłą reakcję w postaci wyraźnego zwiększenia poziomu hałasu napływającego z zewnątrz. W zasadzie gdy tylko arcymag się nad tym zastanowił, owe dźwięki łudząco podobnego były do panicznych krzyków, wrzasków o pomoc i zawodzenia umierających...

Morvin zmarszczył brwi przyglądając się krwistoczerwonej łunie na niebie, widocznej przez znajdujące się wysoko na ścianie okienko.

"E tam, pewnie wszędzie rozpalili pochodnie. Mieszkańcy Silverymoon nie są tak przyzwyczajeni do ciemności, jak obywatele Pomroku."

To stwierdziwszy, przysiadł do śniadania, ignorując kompletnie kakofonię dźwięków na zewnątrz, które - jak uznał - mogły oznaczać tylko znane mu z rodzinnego miasta poruszenie i histerię, jakie wywoływała inflacja cen na targu niewolników.

"Tak, to bez wątpienia oznaki kryzysu" - pomyślał, śledząc beznamiętnym spojrzeniem sznur klientów przybytku, którzy wybiegali jeden po drugim na zewnątrz, niejednokrotnie w niepełnej garderobie.

Po chwili ponownie zmarszczył brwi - coś tu mu jednak nie pasowało.

- Halo? - Odchrząknął, pociągając za kraj sukni bladą jak ścianę dziewkę służebną. - Zamawiałem kurczaka.

Kobieta spojrzała na niego bardzo osobliwie.

"Czyżby znowu zjeżyły mi się włosy? Moja żona mówiła prawdę, gdy stwierdziła, że ten grzebień jest przeklęty."

Dalszy ciąg myślowy przerwała mu ni mniej, ni więcej jak eksplozja sufitu. Nie dało się tego inaczej nazwać. Chwilę wcześniej nad głową znajdowało się solidne, drewniane sklepienie, chwilę później zaś wśród chmury drzazg, kurzu i piór pojawił się tam ziejący brudną czerwienią spłachetek nieba.

Morvin przyjrzał się bardzo uważnie rozłożonemu na podłodze, okropnie zmaltretowanemu gryfowi, z którego boku wystawała ubabrana we krwi włócznia. Jego ospały umysł nie mógł się zdecydować, czy bestia dygotała w pośmiertnych konwulsjach, czy to może przygnieciona nią służka próbowała wydostać się spod stygnącego korpusu, by ostatnim wysiłkiem wyłudzić od niego napiwek.

Irq, w kruczej postaci, przyglądał się scenie z wytrzeszczonymi oczyma i szeroko otwartym dziobem.

Arcymag bardzo powoli wstał, wyminął rozszerzającą się szybko kałużę juchy, otworzył szeroko jedną z okiennic, po czym wyjrzał na zewnątrz.

- Mistrzuuuuuu - ni to zawył, ni to jęknął drżący jak osika Irq. - Musimy się stąd wyno... - Urwał chowaniec, dostrzegając bardzo, bardzo niepokojący wyraz na twarzy swojego pana.

- Dziesięć tysięcy kilometrów na północy, południu, wschodzie i zachodzie, nim wreszcie pofatygowałem się do Silverymoon i właśnie teraz, po miesiącach podróży, udało mi się trafić na inwazję z krwi i kości. Tyche nawet zza grobu błogosławi swój lud szczęściem. Leć po notatnik Irq, byle szybko!
 

Ostatnio edytowane przez Velo : 30-09-2011 o 16:47.
Velo jest offline  
Stary 02-10-2011, 01:16   #25
DrD
 
DrD's Avatar
 
Reputacja: 1 DrD nie jest za bardzo znany
Karczma "Tańczący Kozioł", wieczór

Dasser nasyciwszy głód i pragnienie obserwował pozostałych gości spod półprzymkniętych powiek. Dość szybko zauważył małą dziewczynkę, wszak znacznie różniła się od pozostałych gości.
- Ciekawe czy będzie próbowała złapać i potarmosić ogon... ? - Mruknął niskim głosem w swym ojczystym języku, która dla niewprawnego ucha brzmiał jak zwykłe pomruki i parsknięcia. Gdy dziewczynka podeszła bliżej, otworzył i skierował na nią jedno oko, a na jego ustach zagościł szeroki i śnieżnobiały uśmiech.
- Witaj dziewczynko. Zgubiłaś drogę?
- Kotek? - Powiedziała mała, uśmiechając się od ucha do ucha, wpatrując w Dasserra.
Tropiciel wciąż uśmiechnięty wydał z siebie westchnienie ulgi. Wyglądało na to, że to ten typ, który prędzej zacznie głaskać niż rzucać kamieniami. Należało jednak zachować czujność, wciąż jeszcze mogła okazać się szarpiogonem.
- Tak Kotek - potwierdził przyjaznym głosem przesuwając się na ławie tak, aby usunąć ogon spoza zasięgu rączek małej, różowej małpki.
- Jesteś tutaj sama? Gdzie są Twoi rodzice? - Zapytał czujnie obserwując dziewczynkę.
- Tu - Powiedziała mała, po czym wskazała palcem na stojącego za ladą karczmarza - I tam - Pokazała gdzieś między stoliki - I tam - Pokazała na kuchenne drzwi. Cokolwiek to miało znaczyć...
Zdezorientowany ale uspokojony zdecydował się okazać dziewczynce nieco sympatii. Odczepił jeden z kilkunastu drewnianych wisiorków wiszących na ubraniu i podał go małej w wyciągniętej dłoni. Na końcu krótkiego rzemyka dyndał makabryczny kłębek kończyn, zębatych paszcz i umieszczonych na szypułkach oczu. Oraz czegoś przypominającego macki lub, gdyby bogowie okazali się wyjątkowo okrutni, samcze genitalia...
- To dla Ciebie. Upolowałem to wiele księżyców temu, w krainie leżącej za oceanem. Nie wiem czy Twój lud ma dla tego stwora nazwę, więc możesz sama nadać mu imię. - uśmiechnął się zachęcająco.
Mała już wyciągała rączkę, by wziąć wisiorek, gdy nagle na jej buźce wymalowała się dziwna mina.
- Fuuuuj - Powiedziała, cofając się - To brzydkie...
Wyraźnie zaskoczony tropiciel podniósł stworka przed oczy - Tak myślisz? Co byś powiedziała w takim razie na niedźwiedzia? - Podał małej inną figurkę - Tego ustrzeliłem gdy byłem niewiele starszy od Ciebie. - Zamyślił się - Ile Ty właściwie masz lat? Sześć? Siedem?
- Dźwiadek? - Powtórzyła mała, po czym wyciągnęła rękę po drugą figurkę. Gdy ją już wzięła... dała Dasserowi swoją szmacianą lalkę. Czyżby właśnie się wymienili?.
- Kotek, kotek - Zaczęła machać figurką w dłoni przed Tropicielem - Kotek i dźwiadek!.
- Może jednak trochę mniej... - Goniący Chmury zapatrzył się na szmacianą laleczkę i wyciągnął ją z powrotem do dziewczynki - Wisiorek był prezentem. Poza tym Twoja przyjaciółka może się bardzo nudzić na Szlaku. Wydaje mi się że lepiej jej będzie z Tobą, w ciepłym i bezpiecznym mieście. - W końcu, narastający hałas zwrócił uwagę Tropiciela. Rzucił spojrzenie na salę i sycząc w złości obnażył kły. Zanosiło się na porządną burdę, patrząc po wyglądzie dwóch neandertalczyków napastujących ludzką samicę na naprawdę ostrą. Dasser zerknął zmrużonymi oczami na owinięty naoliwioną skórą łuk i z dezaprobatą pokręcił głową. Gdyby poszło na ostro, mógłby co prawda przyszpilić wszystkich do podłogi, ale nie był do końca przekonany czy chce się w tę awanturę mieszać. Uczestnicy burdy mogliby się okazać twardsi niż przypuszczał i kilka strzał mogłoby ich nie powstrzymać. Mogliby się także okazać mięksi, a wtedy musiałby się tłumaczyć przed strażą z naszpikowanych strzałami trupów. Potrząsną głową z rezygnacją i mruknął w swym ojczystym narzeczu
- Musieli zacząć rozróbę akurat tutaj - W miarę jak awanturnicy zaczęli dokazywać coraz bardziej, Dasser, podobnie jak większa część klienteli, postanowił opuścić lokal. Sprintem.

Drzewny dom, środek nocy

Ogień. "Goniący Chmury" momentalnie rozszerzył zdumione oczy. Co najmniej kilkanaście pożarów w różnych częściach miasta, sądząc po łunach i smugach dymu. Zdumienie ustąpiło na twarzy miejsca wyrazowi intensywnego myślenia. To nie mógł być przypadek. Możliwe, że to jakieś rozruchy, możliwe, ale mało prawdopodobne. Niemal wszyscy napotkani mieszkańcy zachowywali się jakby żyli w raju i mieli tego świadomość. Miejsce, które Tropiciel wybrał sobie na nocleg nie było bezpośrednio zagrożone pożarem, mógł więc pozostać w nim jeszcze chwilę. Chwilę potrzebną, na wykonanie szybkiego rekonesansu. Noc poniosła w dal świdrujący uszy gwizd "Goniącego Chmury". Po chwili przestworza odpowiedziały wypluwając z ciemności szaroskrzydłego jastrzębia, który bezgłośnie darł powietrze pikując w dół, ku swemu panu. Wytraciwszy prędkość miękko wylądował na szerokiej gałęzi.
- Przeleć się nad miastem. Odkryj co się dzieje. Wróć zdać raport. - Ptak przekrzywił dziób po czym skoczył z gałęzi i wzbił się w przestworza, szybko stając się tylko plamką mroku sunącą w ciemnościach. Dasser w tym czasie dzielił uwagę pomiędzy odwijanie łuku z ochronnego płótna, nakładanie cięciwy i sprawdzanie wszystkich elementów broni, a obserwację całkiem pokaźnego kawałka miasta, jakie widział z drzewa, na którym przyszło mu spędzić tę noc. Część nocy. Nagle Tropiciel zamarł wpatrując się w niebo rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Gryfy. Zrzucające na miasto bomby podpalające. Odruchowo uniósł łuk, wycelował, naciągnął cięciwę... i odpuścił. Jeden czy dwa zestrzelone gryfy nie zrobią różnicy. Zwłaszcza że w śniegu i deszczu duchy strzały noszą, żadne trafienie nie mogło być pewne. Coraz bardziej się niecierpliwiąc Dasser oczekiwał na powrót swojego towarzysza. Ludzi w dole ogarniała coraz większa panika. Coraz bardziej desperacko usiłowali gasić ogień, szukać schronienia, zrozumieć co się dzieje... Wtem pod drzewem przejechał konny, wykrzykując ostrzeżenie przed oblegającą miasto armią. Dasser parsknął rozbawiony tym pomysłem. Otarł się o kilka konfliktów zbrojnych w trakcie swych podróży i wizja oblężenia zimą była tak absurdalna, że nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Śmiech uwiązł mu w gardle, gdy chwilę potem jego jastrząb powrócił z szybkiego rekonesansu z wieściami o armii orków zbliżających się do murów.
- Niech będą przeklęte duchy tego miejsca - warknął Dasser - przybyłem do tego nieszczęsnego miasta na jedną dobę. Jedną dobę! I te w rzyć jebane orki musiały sobie wybrać tą akurat noc na inwazję! Kilka godzin później i zdążylibyśmy się minąć. - Tropiciel przyładował w złości pięścią w drzewo, odłupując z niego kawałek kory. Dwa głębokie oddechy wystarczyły by opanować frustrację. Dwa kolejny by podjąć decyzję. Orkowie niemal na pewno przedrą się przez mury. Nie ma sensu ginąć na nich w obronie dobytku mieszczan. Próba samotnej ucieczki jest zbyt ryzykowna. Przynajmniej teraz. Gdy hordy zielonoskórych wleją się już do miasta, gdy czujność armii osłabnie - wtedy nadejdzie czas na próby ucieczki. Póki co należy się udać tam, gdzie najwięcej będzie obrońców - do Wysokiego Pałacu. Dasser wyszczerzył kły w ponurym uśmiechu i z rozbiegu skoczył ku najbliższemu dachowi budynku, ewidentnie zamierzając ominąć tłok i ścisk panujące na ulicach.
 
__________________
I saw what you did there.
DrD jest offline  
Stary 02-10-2011, 12:44   #26
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Kiedy szedł na spoczynek do przybytku Helma w Silverymoon i jeszcze długo później, Astegor nie mógł przestać myśleć o wydarzeniach minionego dnia. Rozważał w głowie różne scenariusze “przysługi” jaką obiecał czarnoksiężnikowi w zamian za informacje, od zwykłego “przynieś mi coś, czego sam nie mogę zdobyć”, po “pozbądź się danej osoby”. W końcu jednak jego własna wyobraźnia zaczęła mu podsuwać nader absurdalne pomysły, więc zaczął myśleć o czymś innym.
Ot, niedoszła Theronna Fiedelerson. Bardzo pewna swojej ucieczki z więzienia i jeszcze pewniejsza zemsty na Astegorze. Paladyn chciał wierzyć, że to niemożliwe - bo przecież praktycznie przykuta do ściany i ze strzaskaną nogą (dar od Astegora... możliwe że zbyt surowy) jakie miała na to szanse? Raczej wszelakie. Paladyn już nieraz się przekonał, że łotrzykowie i mordercy są niezwykle kreatywni jeśli chodzi o wchodzenie i wychodzenie z pewnych miejsc.

Tak... sen długo nie przychodził. A kiedy wreszcie Astegor zdołał zasnąć, był niemal pewien że spał co najwyżej kilka minut.
- Do broni! - Wrzeszczał jakiś konny, pędząc ulicami - Do broni i na mury! Przed miastem armia!
~”Ciekawy sen... armia pod Silverymoon?”, pomyślał paladyn wyrwany ze snu. Jednak szybko się zorientował, że to nie był sen. Zerwał się z łóżka i wyjrzał przez okno.


Miasto ogarnął chaos. Budynki płonęły, ludzie biegali po ulicach jak oszalali. Jedynie kilku z nich starało się ogarnąć pożar i... burza śnieżna? Astegor aż przetarł oczy. Tak... pożar i burza śnieżna. Paladyn nic z tego nie rozumiał... ale to nie znaczyło, że nie zamierzał nic z tym zrobić. Narzucił na siebie pospiesznie skórzane ubranie, które zawsze miał pod swoją płytową zbroją, a następnie wybiegł z pokoju.
- Żołnierzu! - chwycił pierwszego zbrojnego, jakiego napotkał. - Jak cię zwą?
- Kalip, panie... - żołdak wyglądał na zdezorientowanego pytaniem Astegora.
- Dobrze więc, Kalipie, pomożesz mi przywdziać mój pancerz. - powiedział spokojnym głosem paladyn. W tamtym momencie jego wzrok pomknął na chwilę ku schodom prowadzącym w dół... powinien ją sprawdzić... ale musiał też biec na mury... - Następnie zaś pójdziesz do lochów i sprawdzisz czy więzień w celi numer jedenaście jest na swoim miejscu i zameldujesz o tym mi na murach przy północnej bramie.
- Ale...
- To jest rozkaz. - warknął nieco mniej przyjemnym głosem Astegor i szarpnął żołnierza w kierunku swojego pokoju, gdzie przy jego pomocy zdołał założyć na siebie swoją pełną zbroję płytową.

Następnie chwycił kuszę, tarczę, Amazera i podręczną sakiewkę i razem z Kalipem wyszli z pokoju - żołnierz ku lochom, zaś paladyn na mury.
Przeciskanie się przez spanikowany tłum było co najmniej trudne. Paladyn gdzieś z boku posłyszał o ewakuowaniu ludzi do “Wysokiego pałacu” i w międzyczasie starał się (wrzaskiem) instruować ludzi, żeby się tam udali. Jednak jego głównym celem i tak było dostać się na mury.
A mury... były polem bitwy. I to wyjątkowo nierównym, ponieważ atakujących ciągle przybywało z drabin.


Pierwsze, co paladyn zrobił po przybyciu na miejsce, było przeraźliwe ryknięcie, dokładnie takie samo, jakim uraczył wcześniej zabójczynię w lochach, mające przerazić orków i (opcjonalnie) dodać nieco otuchy broniącym. Następnie Astegor wyskandował kilka słów niosących ze sobą wielką moc w wyniku której paladyn, oraz jego ekwipunek, urośli dwukrotnie.
Teraz pozostawało tylko zacząć rozprawiać się z orkami. I czekać, aż Kalip powróci do niego z meldunkiem na temat więźnia.
 
Gettor jest offline  
Stary 02-10-2011, 16:56   #27
 
Grytek1's Avatar
 
Reputacja: 1 Grytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie coś
imo chaosu panującego w karczmie oddział szybko i sprawnie zajął miejsca w wyćwiczonym półksiężycu, myślenie zaś pozostało dziesiętnikowi. Ten zaś niczym Pan i Władca całego miasta podparł się pod boki rozglądając się po izbie. Trzeba było przyznać że wnętrze prezentowało się jak po przejściu hordy barbarzyńców. W ścianach tkwiły dwa bełty, ławy były w kilku miejscach zachlapane krwią zaś sami właściciele mocno pokiereszowani...Wydawało się jednak że doświadczony strażnik chłodno ocenia sytuację, zapewne nie raz widział takie burdy.
Cerre jakimś cudem udało się powstrzymać krwotok, zanim do izby wszedł kapłan. Choć nie wyglądało to wcześniej na tak błahą sprawę. Nie kwapiła się do rozmowy z żołnierzami ani z kapłanem, nie wyglądała na chętną do rozmowy z kimkolwiek.
Tak jak Savage się spodziewał, nastąpiła seria standardowych pytań, po których - o dziwo - nastąpiła szybka reakcja władz. Pościg ruszył za zbiegami niczym banda chartów za zawierzyną.

(***)

Gdy tylko strażnicy opuścili Tańczącego Kozła, opatrzył rany własne i swoich domowniczek po czym odprowadził je do izb sypialnych. Gdy tylko został sam z swoim gościem, postanowił przeprowadzić małe przesłuchanie:
- O co wam poszło - I jak gdyby po chwili wachania dodał - Pani?
Cerre zerknęła na karczmarza.
- Im - odchrząknęła. - chodziło o nie wiadomo co. Szukali guza i pierwsi zaczęli bójkę.
Nie kwapiła się z dodatkowymi wyjaśnieniami. I tak była pewna, że karczmarz jej nie uwierzy.
Wulfram ciężko klapnął tyłkiem na ławę i podpierając się na łokciach schował twarz w dłoniach. Przez chwilę było słychać jak ciężko oddycha, nie miał teraz głowy do zadawania pytań toteż by podtrzymać tok rozmowy spytał, już nieco przyjaźniej.
- Jak mam się do Panny zwracać ? - Był niemal pewien że usłyszy wymyślone miano ale było mu niemal wszystko jedno - jakoś musiał się zwracać do kłopotliwego gościa.
- Cerre - odparła jejmościanka.
-Dobrze więc. postanowiłem że nie wyrzucę Panny w noc, bo to nie przystoi gospodarzowi.
"Jaka łaskawość", pomyślała Cerre, ale skinęła głową.
- Dobrze. Postaram się, panie, bardzo przepraszam za kłopoty - chociaż w duchu przeczuwała, że przeprosiny nic nie wskórają.
- Liczę jednak że TO się więcej nie powtórzy, i obym nie żałował tej sytuacji. - przez dłuższą chwilę milczał pozwalając zastanowić się kobiecie nad wypowiedzianymi słowami. Po chwili, już znacznie w łagodniejszym tonie dodał :
- Tę ranę... - wskazał pobliźnioną dłonią na ramię Cerre. -...trzeba oczyścić i opatrzyć, jak wda się infekcja będzie źle.
Cóż, z ręką bez gangreny i innego ustrojstwa i tak nie było dobrze, toteż Cerre nie protestowała w kwestii pomocy.

(***)

Karczmarz szybko i sprawnie opatrzył ranę, zadziwiając swą zręcznością. Ręka została profesjonalnie opatulona śnieżnobiałym bandażem zaś sama rana pokryta maścią zdawała się mniej krwawić i tylko drażniąco pulsować.
- Dziękuję za pomoc - Cerre podziękowała, z ochrypniętym głosem.
- Następnym razem lepiej zapobiegać niż leczyć - Mruknął sentencjonalnie właściciel przybytku po czym wskazał Cerre wolne pomieszczenie. Izba była skromna, wręcz przypominała wojskowe koszary ale pachniała czystością oraz świeżą pościelą. Ciepło oraz zmęczenie szybko zaczęły przyciągać gościa do łoża.
Cerre ponownie podziękowała za wolny pokój. To że nie był to luksus, wcale jej nie przeszkadzało. Ważne, że było gdzie odpocząć i się wyspać. Jako że owa persona nie była zbyt rozmowna, a samopoczucie najwyraźniej nie pozwalało jej tym bardziej na rozgadanie się, życzyła gospodarzowi oraz jego familii spokojnej nocy.

(***)

Uprzątnięcie sali karczmy z pobitewnego rozgardiaszu zajęło Wulframowi czas aż do późnej nocy. Plamy krwii i ślady walki źle wpływały na popularność lokalu toteż chcąc już od następnego dnia rozpocząć normalną pracę zmuszony był wziąć się do roboty. Nim skończył pracę, nad miastem rozpętało się istne śnieżne szaleństwo. Zmęczony i poraniony powlókł się do wiadra z wodą obmywając się z krwii i brudów dnia codziennego. Utrudzony skierował swe kroki do sypialni.
Nocy jednak nie przespał spokojnie jak na porządnego obywatela przystało. Nim na dobre rozgościł się w łożnicy, pośród swoich kobiet, ulice ogarnął chaos porównywalny z pożarem burdelu z jednym jedynym wyjściem. Widok z okna przesłaniały budynki po przeciwnej stronie ulicy, jednak łuna widniejąca na niebie mówiła sama za siebie. Poświata rzucana przez pożar wypełniła pomieszczenia jego karczmy toteż Wulfram spodziewał się że miasto ma do czynienia z dużym pożarem. Wypadł z karczmy tylko w spodniach i z wiadrem do gaszenia by spełnić swój obywatelski obowiązek, oraz zapobiec zagrożeniu własnemu przybytkowi lecz to co ujrzał na zewnątrz przechodziło wszelkie pojęcie. W mieście niczym w mrowisku roili się ludzie latając z prawa w lewo po ulicy w totalnym chaosie jakiego miasto chyba jeszcze nie widziało i nad którym nikt nie mógł zapanować.
Orki pod murami !- wydarł się pędzący ulicą jeździec, niemal tratujący uciekinierów i samego Wulframa - wracającego już do Tańczącego Kozła.
 
Grytek1 jest offline  
Stary 02-10-2011, 22:45   #28
 
Qumi's Avatar
 
Reputacja: 1 Qumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetny
Wkurzony, opadły z sił krasnolud w końcu mógł się położyć w swoim mięciutkim łóżku. Przed tym jednak sprawdził swoją zbroję i Brunę. Jutro czekała go misja, więc musiał być gotowy. Wziął trochę wosku na szmateczkę i zaczął polerować, z grubsza zbroję i siostrę.

- Niech ta zasrana drowia sucz niech sobie nie myśli, że krasnoludów nie stać na dobrą prezencję – narzekał pod nosem. Jutrzejsza misja będzie zapewne głównie reprezentatywna, więc musiał dobrze wyglądać. Po 30 minutach intensywnego polerowania zarówno topór jak i zbroja lśniły w świetle świecy. Efekt za dnia powinien być dużo bardziej przyjemny oku.

Westchnął.

-Złoto… myśl o złocie…- powtarzał sobie kładąc się na łóżku. Zamknął oczy i osunął się w odmęty snów i wspomnień.

Po niewoli u drowów tylko nieliczne noce należały do spokojnych. Koszmary i wspomnienia męczyły krasnoluda częściej niż by tego chciał.

”Minął kolejny dzień. Świeże rany po nakłuciach i uderzeniach biczów wciąż krwawiły. Dagor miał nadzieję, że się nie zasklepią, że wykrwawi się na śmierć i uzyska spokój. W oddali słyszał krzyki Bruny, krzyki których słuchał co dzień. Nie mógł nawet zakryć uszy rękoma, gdyż były przymocowane kajdanami do ściany. Bruna krzyczała już ponad godzinę. Krasnolud wiedział co jej robili. Godziny eksperymentów już dawno się skończyły.

Drzwi do celi otworzyły się z hukiem. Dwie kapłanki weszły powolnym krokiem, napawając się widokiem.

- GRRRBGRRRBBB – gdyby nie zakneblowano mu ust żeby nie przegryzł sobie języka to splunąłby na drowki i powiedział im co nich myśli, ale nie miał tego luksusu.

Niższa z kapłanek zaśmiała się. Był to niski, piskliwy głos. W normalnych okolicznościach uznałby go za dziecinny i śmieszny, ale w jej wykonaniu brzmiał jak tysiące paznokci przejeżdżających po szkolnej tablicy.

-Patrz co za świnia! Nawet mówić nie potrafi! – druga zaczęła się śmiać. Jej głos był jak zatrute jabłko, z pozoru słodki, ale jedyne co zwiastował to śmierć.

- Tilien, nie obrażaj świni. – pokiwała głową – To tylko zabawka. Rzecz.- dodała.

- Oczywiście, wysoka kapłanko Moarai. – ukłoniła się lekko, jednak każdy jej ruch syczał jadem.

-Dobrze. Nabierasz wprawy.- odpowiedziała z satysfakcją. - Rzeczy, jednak, istnieją po to aby z nich korzystać… – łapczywe oczy kapłanki spojrzały na kroczę krasnoluda. Dagor wiedział co teraz będzie. Był wyjątkowo obdarzony, nawet jak na krasnoluda. Kapłanki lubiły się nim bawić, upokarzać podczas perwersyjnych orgii. W skład typowych fetyszy kapłanek wchodziło zwykle: biczowanie, drapanie, podpalanie, deptanie, picie krwi, i inne o których wojownik wolałbym zapomnieć.

Kapłanka wyciągnęła niewielki sztylet. Wiedział co chciała z nim zrobić. Niektóre lubiły podczas orgazmu wbijać krótkie sztylety w jego ciało. Właśnie zaczęła dobierać się do przyrodzenia krasnoluda…”


Huk. Dagor obudziły się spocony i rozejrzał niespokojnie dookoła. Huk.

- Co do się kurwa dzieje? To ta sąsiadka? Prawda- spytał Brunę Jak tam pójdę i jej pierdolne… - przerwała mu siostra.

-Cicho debilu, spójrz za okno.- i rzeczywiście, krasnolud nie uwierzył w to co zobaczył. Silverymoon płonęło. Z nieba spadały bomby, w powietrzu unosił się swąd spalenizny.

-Ruszamy.- nie tracił już czasu na dalsze pogaduszki. Czas był towarem luksusowym w tych okolicznościach.

Zbroja leżała gotowa na stojaku. Szybko ją ubrał, pozbierał swoje rzeczy, w tym plecak z posłaniem. Mogła zajść potrzeba nocowania na murach. Chwycił mocno Brunę, a ta zabłysła żółtą aurą. Zbiegł po schodach na dół, otworzył drzwi i rozejrzał się. Słyszał krzyki ludzi, elfów, krasnoludów i upierdliwej sąsiadki.

-Sprawdź co u niej, może potrzebuje pomocy.- krasnolud zrobił grymas, ale posłuchał. Najpierw jednak zamknął drzwi. W czasach chaosu łatwo o plądrujących domy złodziei. Po sąsiadce pobiegł w stronę południowo-zachodniej bramy. Była najbliżej i mógł się tam dowiedzieć gdzie może i w czym pomóc.
 
Qumi jest offline  
Stary 04-10-2011, 16:27   #29
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
Cała jatka się skończyła, lecz z pewnością niebezpowrotnie. Przed oczami Cerre przewijały się najróżniejsze scenariusze ukarania bandziorów - od zatopienia delikwentów w jak najsilniejszym kwasie poprzez nabijanie na pal i palenie na stosie do powieszenia, ewentualnie po inne wyrafinowane tortury i kary śmierci.

A teraz ta cała straż. Dobrze, że ta wezwała chociaż kapłana, choć ten nie doglądał zbyt wiele przy Cerre. Zresztą w ciągu tych dziesięciu, niesamowicie dłużących się minut Cerre wolała się sama wyleczyć niż czekać na medyka - okazało się, że ta poważna rana na ręce, z której lała się obficie krew, została zadana magicznym orężem i nim by kapłan zdołał nawet zerknąć na “draśnięcie”, diabliczka zdążyłaby się z pewnością wykrwawić.
Tak, bowiem okazało się, że zakapturzona kobiet jest diabelstwem. Dosłownie.
Hultajem o ognistorudych, falowanych i dość długich włosach, w obecnej chwili także nieco zbroczonych krwią. Swoją i malowanego patafiana. W większej mierze - jednak swoją. Dodatkowo kręte rogi, pomarańczowe oczy, lekko szpiczaste uszy chyba mogłyby bardziej sprowokować dwójkę tamtych skurwysynów. I jeszcze ta nienajjaśniejsza cera.
A teraz sporo siniaków, nie tylko na samych rękach, ale i na twarzy...

Jednak ani straż ani kapłan nie okazali się potrzebni. Pierwsi nie złapali drani, a drugi nie pomógł Cerre. Jedynie zerknął na rany i chyba sobie stwierdził, że jak diabliczka stoi na nogach i nie została zamieniona w pokrwawione flaki i rozczłonkowane ciało, to wszystko jest w porządku. Wymieniła kilka słów z karczmarzem, a raczej rzuciła do niego parę frazesów. Spokojnej nocy i tego typu najpopularniejszych kłamstw na świecie. Cóż, ponoć mnisi szczycili się praworządnością i prawdomównością, ale któż chociażby raz w życiu nie skłamał? Chyba tylko ktoś, kto nie żyje. A do tego stanu Cerre doprawdy niewiele brakowało.

Mniszka i karczmarz przedstawili się.
Oszpecony gospodarz zwał się Wulfram Savage, miał dwie żony i małą córeczkę. I nieco wyrzutów względem Cerre, przez którą wpadł w niezłe kłopoty. Nie dawał tego jawnie do zrozumienia mniszce, ale ona to po prostu wiedziała. Nie musiała dogłębnie wnikać w te sprawy ani nawet używać jakiejś przereklamowanej empatii. Jegomość miał wszystko wypisane na twarzy, w oczach, w mowie ciała...
Cerre miała na imię Cerre, była mniszką we wrzącej wodzie kąpaną i nie miała już kaptura na głowie (bo został odcięty). Zamiast niego miała na ciemnej facjacie sporo siniaków i guzów.
Co do kaptura Cerre miała w planach małe zreperowanie habitu, ale już nie śmiałą nawet prosić o igłę i nitkę. Sam gospodarz z grzeczności opatrzył obrażenia kobiecie - wystarczyło już, że na ten cel zmarnował sobie bandaże i inne środki opatrunkowe.


Ta noc nie miała się zapowiadać spokojnie, zgodnie z “życzeniem” spokojnej nocy. Ale o tym nie mogła wiedzieć ani medytująca Cerre na łóżku w sypialni, ani gospodarz, ani jego żony, ani ich dziecko, ani zapewnie wielu ludzi w Silverymoon.
Wszystko to zdarzyło się niespodziewanie i uderzyło jak grom z jasnego nieba.
Dosłownie uderzyło z nieba. Nie grom, ale coś równie groźnego. Ogień alchemiczny zmieszany z głazami wielkości niedźwiedzia czy małego słonia zadziałał po prostu bombowo. Niestety, nie znaczeniu pozytywnym dla tubylców ani dla przejezdnych. Co gorsza, wszystko to zdarzyło się w nocy, co sprawiło, że nie wszyscy się przygotowali na najazd i nalot. Pociski uderzały w ziemię i budynki, czyniły ogromne zniszczenia, spustoszenie.

Cerre także nie została uprzedzona i potężny huk rozlegający się na zewnątrz wyrwał ją ze stanu zawieszenia między światami. Ale ona nie zamierzała czekać, aż ktoś ją zmieni w krwawą miazgę. Szybko zabrała swój skromny dobytek (wystarczyło tylko raz wszystko zgarnąć z szafki, a do medytacji nie potrzebowała się przebierać). Na wszelki wypadek uciekła z własnej sypialni. Wtenczas przestała myśleć o bandziorach, którzy potraktowali ją brutalnie. Oczywiście, nie pożałowałaby im okrutnej śmierci od bomb piroklastycznych, ale pewne rzeczy na ówczesny moment były ważniejsze i istotniejsze niż dwójka małpiszonów chodzących jakimś cudem na dwóch nogach.

Ręka w przypadku napadu nie nadawała się do walki. Choć nie bolała już tak okrutnie jak parę godzin wcześniej, to wciąż nie wróciła do pełni swych sił, o sprawności już nie wspominając. Nogi, szczęśliwie, były w lepszym stanie, Cerre będzie mogła bynajmniej się przemieszczać między chaotycznie przemieszczającymi się istotami. Niektórzy dołączali do walki - jak się później okazało - orkami. Cerre jednak nie szczyciła się takim poziomem desperacji do walki z tymi przebrzydłymi kreaturami, wolała ratować swoją skórę.


Wybiegła z karczmy. Cerre z natury dobrze widziała w ciemnościach, ale z powodu bombardowań i setek płonących pochodni ulice było wystarczająco jasno.
Mniszka widziała po drodze płonące domy, sklepy...


...zaś gromy przeszywały niebo i uderzały w ludzi, w budynki...
W Silverymoon zapanował chaos!
Znając swoje szczęście do pełni pecha Cerre zabrakło tylko doniczki z kwiatami rzuconej z okna prosto na jej głowę. Ale wolała już oberwać w głowę doniczką niż uczestniczyć w wojnie, w kolejnych kłopotach. Lecz niestety, to kłopoty wolały bardziej rogatą niż na odwrót. A co do odwrotu - nie było jak uciec z Silverymoon. Cerre nie znała się na magii ani na innych szarlatańskich sztuczkach. Nawet nie było jak skorzystać z Ciemności, bowiem było więcej światła jak mroku i mniszka prędzej zdradziłaby swoją obecność tym kamuflażem jak się ukryła. Nie było nawet jak założyć kaptur, który został wcześniej rozcięty przez małpę w niebieskim, pajaca z malunkiem. Później także okoliczności nie pozwalały na zszycie go.

Samo przedzieranie się przez ten chaos okazał się nie lada wyzwaniem. Cerre skierowała się w kierunku świątyni Lathandera, oddalonej od karczmy pana Wulframa Savage’a jakieś 1,25 mili na północny wschód, mijając po drodze rozgardiasz - w postaci płonących budynków, tłumu spanikowanych ludzi, wojaków podążających do walki z paskudnymi kreaturami. Ulice w pobliżu rzeki były zbyt zatłoczone, by się tam przedzierać, toteż mniszka obrała kierunek północny, kiedy natknęła się na pierwszy most. Nie zważała na to, kogo popycha, kogo nie.

- Patrz, kurwa, gdzie leziesz! - warknął ktoś na Cerre, kiedy kogoś potrąciła.
No tak, przypomniało się jej, że przydałaby się kusza na dwójkę pojebów. Niedługo potem jednak gruzy z domów spadały na ulicę i trzeba było je omijać. I znów działanie nie pozwalało na zbyt długie rozmyślanie nad zemstą na bandytach.

Cała droga do świątyni przeszła na soczystych przekleństwach, na omijaniu ludzi, gruzów, głazów, przemykaniu się między domami, i dotarciu do świątyni. Doszła na miejsce, sprawdzić parę swoich spraw.
Oczywiście, mogłaby walczyć - walczyć, a nie popełniać heroiczne, ale i równie głupie samobójstwo w bitwie z orkami, a obecny stan zdrowia na to nie pozwalał. Pozostało wówczas jedno mądrzejsze wyjście z sytuacji - schronienie się w pałacu...
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline  
Stary 07-10-2011, 00:01   #30
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Silverymoon

1 Ches(Marzec)
noc, dwa kwadranse od początku natarcia





Silverymoon ogarnął spory chaos. Już od naprawdę wielu lat miasto nie mierzyło się z podobnym problemem, jednak w gruncie rzeczy, nie było znowu aż takie bezbronne. W końcu gdzieś co dziesięciolecie, zielonoskórzy naprzykrzali się spokojnym mieszkańcom Północy, chcąc wszystko obrócić w ruinę. Dzielne wojska "Klejnotu Północy", Magowie, Kapłani, Paladyni, elitarni strażnicy, śmiałkowie przebywający akurat w mieście, i w końcu i zwyczajowi mieszkańcy postanowili bronić tej ostoi cywilizacji, zadając już w pierwszych chwilach dotkliwe straty wrogim siłom.

Orcze mordy były jednak wyjątkowo dobrze zorganizowane, i chyba co najważniejsze, wyjątkowo liczne. Najpierw zaskakujący nalot, podpalający miasto i wywołujący sporą panikę wśród ludności, następnie zaś zmasowany atak, wspierany przez szamańską magię, katapulty, balisty, wieże oblężnicze... do tego wszystkiego zaś wyjątkowo szokująca sprawa z... nie działającym Mythralem?. Inaczej bowiem, jak owe zielonoskóre łachudry były w stanie podejść tak blisko miasta, ba - wręcz atakować bezpośrednio jego mury, czy bramy, za pomocą całej, przebiegle zorganizowanej machinerii wojennej, oraz tak prostych rzeczy, jak drabiny?.

W chwili obecnej nikt o tym jeszcze nie wiedział, lecz atakujący podjęli zdecydowanie o wiele więcej środków mających na celu osłabienie Silverymoonczyków, jak chociażby porwanie, wywabienie z miasta, lub i w końcu zabicie wielu Magów na parę dni przed rozpoczęciem oblężenia. Nasuwała się wobec tego dziwna myśl, iż za tym całym knuciem mógł stać ktoś o wiele bardziej przebiegły i ambitny, niż Orczy król Obould. O tym jednak później...

Na murach walczono już w najlepsze, starając się powstrzymać rozwydrzoną falę napastników. Ranni i zabici padali po obu stronach wśród huku eksplodujących kul ognia, wyładowań elektrycznych, świstu bełtów, strzał, szczęku stali, krzyków i rzężenia. Ziemia Północy spłynęła w tą mroźną noc krwią.







Zoth'illam, Tarin Harvell


Zoth i jego nowo poznana towarzyszka przemykali ulicami miasta, niosąc wielce pożądaną, lecz i zarazem mocno kontrowersyjną pomoc przypadkowym osobom. Poszkodowani w wyniku pożarów, czy też i ostrzału głazami, odkupywali od dwójki potrzebne w danym momencie eliksiry, płacąc wyjątkowo często za nie tym, co akurat przy sobie mieli. Dwójka "handlarzy" sprzedawała więc co kilkanaście metrów mikstury, otrzymując za nie nie tylko złoto, lecz i wszelkiego rodzaju biżuterię, i inne, drobne kosztowności.

Tym oto kontrowersyjnym sposobem zmierzali do Placu Targowego, dokąd ulicami cisnęły tłumy mieszczan, by stamtąd udać się prosto do Wysokiego Pałacu, gdzie mogli uzyskać schronienie w chwili potrzeby pod okiem samej Alustriel i Ostroroga...


~


Tarin znajdował się na czele weselnego pochodu, o ile można tak oczywiście nazwać kilka tuzinów zdezorganizowanych (i podpitych) biesiadników. Ci z kolei, często ledwie trzymając się na nogach, przemienili ledwie krótki spacerek w wyprawę niemal godną porównania ze zdobywaniem "Mroźnych Szczytów". Goście przewracali się, śmiali, śpiewali, klnęli i lekko panikowali, dochodziło do tego do paru małych kłótni, słowem więc, zaprezentowano niezły burdel na ulicy, a Alistiane i jej małżonek mieli naprawdę wyjątkowo pamiętliwą zabawę weselną.

Część gości zamiast jednak udać się do pałacu lady, pobudzona procentami i gnana ciekawością, obrała zupełnie inny kierunek, podążając na rozległy plac, na którym co dzień stawiano liczne stragany. Tam bowiem, jakimś dziwnym sposobem, leżało coś dużego, wbitego w bruk, płonąc w środku nocy, bez jakichkolwiek widocznych źródeł mogących podtrzymać owy ogień. No cóż, nie każdy w końcu wdział w życiu niemal półtonowy, płonący kamień.

- Jeeeeeeeee, ale dupny kamyk! - Wyrwało się jakiemuś podpitemu osobnikowi.
- Hej, a może upieczemy sobie na nim kiełbasę? - Wypalił jakiś inny, efektem czego, jakieś pół tuzina podpitych osób zaniosło się śmiechem.





Sir Astegor Ravillin


"Inkwizytor" po szybkim przywdzianiu pancerza, pochwyceniu wiernego miecza, i paru innych, pomniejszych sprawach związanych z przygotowaniem do walki, ruszył czym prędzej na mury miasta, by go bronić. Tam zaś, to co ujrzał, nieco go zdziwiło. Oto bowiem, na północy Silverymoon, nie stały żadne wielkie oddziały.

Gościniec biegnący wzdłuż murów pozostawał niemal pusty, podobnie jak niewielka połać terenu między miastem a lasem. Co prawda, spory oddział wrogów atakował północną bramę, zwaną "Bramą Łowcy", jednak oprócz nich wałęsało się tam ledwie kilka tuzinów zielonych mord. Orki atakujące taranem bramę były całkiem nieźle przygotowane. Machina miała bowiem zadaszenie, dające osłonę przeciw wszelkim nieprzyjemnościom nadchodzącym z murów. Oprócz tego zaś, gdy jeden z Magów rzucił w obsługujących taran jakiś czar, ten rozbił się na jakiejś magicznej osłonie, chroniącej atakujących.

Z obu stron padały pojedyncze strzały z łuków i kusz, często jednak niecelne. Wojacy Silverymoon chronili się za murem, Orcze psy z kolei za naprawdę dużymi, podłużnymi tarczami. Dziwne to wszystko takie było...

Większe siły Orków czekały skryte w lesie?.

Nie należało jednak oczywiście lekceważyć owych miernych sił, z tego bowiem co Astegor zasłyszał, na zachodzie i południu miasta było zdecydowanie o wiele bardziej gorąco. Po rzuceniu na siebie zaklęcia urósł więc do całkiem pokaźnych rozmiarów, przewyższając o dwakroć wzrostem przeciętnego mężczyznę. W takim też, imponującym rozmiarze, zaczął rozglądać się za jakimś sposobem na uprzykrzenie zamiarów załodze taranu. Po kilku chwilach jego wzrok spoczął na drewnianym zadaszeniu jednej z niewielkich wieżyczek strażniczych, które służyły tak naprawdę jedynie za schronienie przed nieprzyjaznymi efektami pogody dla pechowych gwardzistów, pełniących akurat służbę na murach.

- "Lepsze to niż nic..." - Pomyślał, nie widząc innej możliwości. Podszedł więc do niewielkiej konstrukcji, po czym zaparł się na szeroko rozstawionych nogach i wyrwał wszystko w cholerę, wprawiając żołnierzy w zdziwienie. Następnie pomaszerował wolnym krokiem po murach do bramy, gdzie zrzucił wszystko dosyć skutecznie Orkom na łby. Obrońcy "Klejnotu Północy" zakrzyknęli uradowani, a niedobitki załogi taranu gramoliły się pod kupą drewna, by dać nogę.

Wtedy też coś potężnie ryknęło w pobliskim lesie.


~


Ta noc nie miała chyba jednak końca przykrych niespodzianek. Oto bowiem, wyjątkowo nisko nad miastem, na nocnym - choć dosyć rozjaśnionym zajściami w Silverymoon - nieboskłonie, pojawił się... wielki, czerwony smok, oznajmiając przybycie potężnym rykiem, i ogniem buchającym z jego paszczy. Unosząc się w powietrzu, wywołał grozę na murach, podobnie, jak swym kolejnym czynem. Dmuchnął ognistym oddechem prosto w "Bramę Łowcy" podpalając ją obficie.


Następnie jaszczur przeleciał nad miejskimi murami, po czym wylądował na wielkim placu.

Placu pełnym ludzi.

Mieszczan ogarnęła jeszcze większa panika, wiele osób momentalnie wytrzeźwiało, wiele innych życzyło sobie z kolei natychmiastowego stanu upojenia.





Raetar Delacross, Carre


Mężczyzna pędził po dachach Silverymoon poszukując kobiety, która przedstawiła się jemu parę godzin temu jako "Dalla". Sprawa zaś była wyjątkowo kontrowersyjna, i przypominała przysłowiowe poszukiwanie igły w stogu siana. Raetar wszak bowiem znał miejce, w którym się rozstali, jednak jakie były szanse, że owa Dalla nocowała gdzieś w pobliżu?.

Jeden do pięćdziesięciu siedmiu - Wyliczył jemu perfidnie jeden z głosów w głowie.

Zanim Raetar zdążył odpowiedzieć "mądrali", wydarzyło się coś dosyć niespodziewanego. Nad jego głową przeleciało coś wyjątkowo dużego, niemal zdmuchując mężczyznę z dachu. Smok, wielki, czerwony smok, latający nad Silverymoon. Potężny jaszczur, nic sobie nie robiący z owej cywilizowanej metropolii...

- "Będzie śmierdziało" - W umyśle Raetara odezwał się kobiecy głos.


~


Czerwony gad wylądował na placu, oznajmiając swe przybycie kolejnym rykiem. Wiele osób na jego widok narobiło w bieliznę, i była to w sumie ostatnia rzecz, jaką w swym życiu uczynili. Smok buchnął bowiem ze swojej paszczy ogniem, spopielając na miejscu przynajmniej ze dwa tuziny. Świeżo upieczony małżonek... nie, chwila, to naprawdę złe określenie. Dopiero co poślubiony małżonek kuzynki Tarina, Alistiane z domu Harvell, noszący miano Zannan Chorster, chwycił błyskawicznie swą ukochaną żonę w ramiona, po czym rzucił się z nią na ziemię.


Płonący, biały welon.

Wszystko zaś na oczach wspomnianego Tarina...

Alistiane poparzona, jednak żyła, uratowana przez swą miłość, poświęcającą dla niej własne życie. Wielu ludzi i nie-ludzi miało jednak mniej szczęścia. Zostali spaleni w mgnieniu oka przez wielką, czerwoną bestię, rozpoczynającą swój prywatny terror w Silverymoon. Terror, który jednak nie trwał zbyt długo.

Wśród mieszczan, w samym środku rozszalałego tłumu, znajdował się "Lucas" wraz z Xarą. Kobietę potrącił brutalnie jakiś przypadkowy, uciekający z istnym szaleństwem na twarzy mężczyzna. Impet z jakim na nią wpadł, obrócił ją wokół własnej osi, zakańczając owe zderzenie upadkiem Xary na bruk. Upadła zaś wyjątkowo nieszczęśliwie prosto na swej torbie pełnej magicznych mikstur. Te, koleją rzeczy biorąc, rozbiły się, raniąc ją boleśnie po boku na którym wylądowała, oraz ręce. Szlochająca z bólu kobieta, wpatrująca się w krew i szczerbki szkła wystające z jej przedramienia, przeniosła w końcu wzrok na otoczenie.

I na morze ognia, zalewające jej ciało.

Krzyk Xary zmieszał się wraz z innymi, palonymi żywcem wrzaskami nieszczęśników.

Sama Jaśnie Pani, wraz z władcą miasta, widząc, co też się w "Klejnocie Północy" dzieje, ruszyła by stawić czoła poważnemu zagrożeniu. Wywiązała się więc wielce spektakularna walka, szybko przenosząca się w przestworza ponad miastem. Na nocnym niebie buchał ogień, śmigały magiczne ataki...

Tymczasem, przed Wielkim Pałacem, elitarne straże odmawiały wpuszczenia do środka wszelakich mężów, przepuszczając przez swój zwarty szereg jedynie kobiety i dzieci. Pozostali mieli stawić czoła atakującym miasto, broniąc go do ostatniego tchu, lub ginąc szczając we własne spodnie w jakimś kącie. Było to może i brutalne rozwiązanie, jednak jedyne, w miarę w tej chwili logiczne. Należało stawić czoła napastnikom, a wspólnymi siłami można sobie było poradzić z wieloma problemami, czyż nie?.

~

Mniszka najpierw udała się do świątyni Lathandera, gdzie w uprzejmy, lecz stanowczy sposób powiedziano jej, iż w obecnej chwili kler ma większe problemy na głowie, niż leczenie jej osoby. Nie było przecież z nią tak źle, trzymała się na własnych nogach, a oprócz tego, nie wyglądała na "byle kogo" jak to pięknie określono. Niech więc się nie gniewa i tym podobne, lecz Kapłani musieli zachować swoje moce dla bardziej potrzebujących, a tych owej nocy mogło być zdecydowanie więcej, niż się obawiano...

Cerre odeszła więc z przybytku "Pana Poranka" z kwitkiem... z pokrzepiającymi słowami. Udał się więc do pałacu, wszak tam ponoć mieli się wszyscy schronić. Nie potrafiła jednak dostać się do środka, wielki tłum pragnących bezpiecznego schronienia blokował najbliższy bramie teren, zdecydowanie utrudniając podejście nawet na chociażby dwadzieścia kroków do pilnowanego przez gwardzistów wejścia.

Na nieco oddalonym, dużym placu miejskim, zaczęło się jednak dziać tak sporo, że rogata panna chwilowo straciła zainteresowanie dostaniem się do "Wysokiego Pałacu".





Dagor "Suchy Rębajło"


Wielce niezadowolony z obrotu spraw Krasnolud, usłuchaj jednak siostry, i poszedł sprawdzić co z natrętną sąsiadką. Eildiana zaś, stojąc na balkonie, i wpatrując się w miasto, na przemian szlochała, i popiskiwała ze strachu. Dagor najchętniej trzasnąłby ją w pyszczek, by się w końcu zamknęła i uspokoiła, jednak drżenie topora w dłoni zdecydowanie świadczyło o tym, że Bruna nie byłaby z tego powodu wielce zadowolona.

Skończyło się więc na kilku (w miarę) pocieszających słowach otuchy, po czym każdy ruszył swoją stroną. Dagora zaś naprawdę mało obchodziło, czy Elfka przeżyje, czy nie. W końcu powiedział jej gdzie ma szukać schronienia, a póki co, po samych ulicach Silverymoon jeszcze zielonoskóre mordy nie biegały.

Póki co...

Na murach trwała już w najlepsze walka, Dagorowi więc dwa razy powtarzać nie trzeba było. Ruszył pędem na mury...i na drobny moment zaparło mu dech w piersi. Widok wrogiej - bądź co bądź Orczej - jednak armii, był naprawdę imponujący. Sporo również się na samych murach już działo, brodacz rzucił się więc z ochotą w bój. Orki szturmujące mury na drabinach, wieżach oblężniczych, salwy kuszników i łuczników, szczęk stali, krzyki... Krasnal był w swoim żywiole.

- Na pochybel skur*ysynom!! - Ryknął, biorąc zamach toporem wymierzony w szyję wroga, pojawiającego się właśnie na murze miasta.


~

Na Astegora posypały się z kolei Orcze strzały. Ze swoim wzrostem, był niemal wymarzonym celem na murach miasta... pięć pocisków śmigało wokół jego osoby, nie czyniąc krzywdy, jedna z cholernych strzał wbiła się jednak w bok "Inkwizytora".





Wulfram Savage


Karczmarz pędząc ile sił po pomieszczeniach swego przybytku zbierał własne graty, i przy okazji swoją rodzinkę, szykując się do ewakuacji. W normalnych okolicznościach z radością pognałby w całkiem innym kierunku, mając ochotę na skrócenie wielu Orczych czerepów, tym jednak razem musiał myśleć o swych bliskich. Zwłaszcza, gdy był odpowiedzialny za córeczkę, wciąż jeszcze lekko ranną Ravalowe, i będącą w naprawdę nie najlepszym stanie ciężarną Wandahanę. I właśnie z tą ostatnią był największy problem, kobieta była bowiem w zbyt złym stanie, by mogła na własnych nogach ruszyć do Wielkiego Pałacu, gdzie z pewnością byliby bezpieczni przed wrogą armią.

Wulfram przygryzł wargę, wyraźnie ciężko myśląc...

Po czym wybiegł z karczmy, wśród wyjątkowo zdziwionych kobiet. Po chwili jednak wszystko było jasne, wojak zorganizował bowiem transport w postaci dwukółki, ciągniętej przez czyjegoś konia ze stajni "Tańczącego Kozła". Cholera wie, do kogo owy rumak należał, jednak w tej chwili to chyba nie było aż tak wielce istotne?.


~


Na zachodnią, i południową część miasta spadł deszcz płonących strzał, wzniecając jeszcze więcej pożarów, oraz co bardziej martwiące, raniąc i zabijając wiele osób przebywających na ulicach. W Silverymoon było coraz gorzej, a atak Orczej armii okazał się nie byle jakim kaprysem, czy też i nieprzemyślanym aktem agresji. Tu wydawało się wszystko wyjątkowo dobrze zaplanowane, i brutalnie skuteczne. Oczywiście to był dopiero początek.

W mieście pojawiły się dziwne, czerwone stwory, przypominające nieco Gargulce, czy też i Smoki. Miały jednak ledwie dwa metry wzrostu, i nieco bardziej humanoidalne kształty, niż chociażby zionące ogniem gady. Lądowały one w różnych częściach metropolii, cztery z nich jednak wybrały sobie za cel "Plac Targowy", na którym działo się już wystarczająco źle...


Jeden z owych stworków wylądował całkiem blisko Tarina i jego towarzyszy, inny z kolei niedaleko wstrząśniętego "Lucasa". Wyraźnie było widać, jak nozdrzami wciągają zapachy spalonych nieszczęśników, chcąc najwyraźniej zabrać się za pożeranie leżących na bruku... gdy oczywiście wrzaski żywych i przerażonych, zwróciły ich uwagę. Dziwadła kłapnęły zębiskami, po czym zaczęły podążać ślepiami za wszystkim, co się ruszało.

A ruszała się i Xara, która jakimś cudem przeżyła oddech Czerwonego Smoka. Wyglądała naprawdę fatalnie, będąc w wielu miejscach wprost zwęgloną, pozbawioną niemal wszystkich włosów namiastką pięknej kobiety, jaką jeszcze kilka chwil wcześniej była, jednak żyła. Żyła, i ze szlochem poruszyła ręką, zwracając na siebie nieświadomie uwagę.

Wszystko to, nie spodobało się za bardzo i Wulframowi, wpadającemu właśnie na plac.

Jeden z "Czerwonych" wylądował również na tym samym dachu, na którym przebywał Raetar. Spojrzeli sobie prosto w oczy z odległości jakiś pięciu kroków, stwór przeciągle syknął...





Dasser "Goniący Chmury", Morvin Lirish


Kotowaty przeskakiwał z dachu na dach, częstokroć pokonując między budynkami odległości około sześciu metrów. Przemieszczał się wzdłuż rzędów zabudowań, mniej więcej we wschodnim kierunku, by stamtąd dostać się jakoś do północnej części miasta, gdzie znajdował się pałac Alustriel. Nie pokonał jednak nawet jeszcze połowy drogi do "Księżycowego mostu", który tak naprawdę był właśnie w połowie całej owej eskapady, gdy zauważył na ulicach Silverymoon coś, przez co aż mu się warknęło.

Mniej więcej z południowego kierunku, gdzie znajdowała się "Brama Mielikki", ulicami samego już miasta pędziły pierwsze Orki. Dzielni wojacy z pobliskiego, południowego garnizonu, starli się z napastnikami, sytuacja jednak nie wyglądała najlepiej. Dassera zaś nagle łapki zaświerzbiły, by wytłuc z jakiś stu pięćdziesięciu stóp odległości parę zielonoskórych.


~


Początkowe podekscytowanie Morvina, widokiem rozpoczynającego się na jego oczach oblężenia miasta, wraz ze wszystkimi, nieraz i dobrze przemyślanymi - zważywszy kto za tym stał - posunięciami, powoli ulegały jednak zatarciu. Badanie bowiem aspektów "obcych" cywilizacji, ich kultury, zachowań, i tym podobnych, szeroko pojętych spraw, zaczęło nagle schodzić na boczny tor.

Mag bowiem znalazł się w samym niemal już środku rozgrywających się w Silverymoon wydarzeń, co zaczynało być już nieco niepokojącym faktem. Wroga armia bowiem w końcu nie rozczulała się nad atakowanymi, jakże więc tu rozwydrzonym, brutalnym Orkom wytłumaczyć, że on nie ma nic przeciw, i że jedynie chciałby sobie popatrzeć na to i owo, i nie będzie im przeszkadzał?.

Zwłaszcza, że cała klientela karczmy, wraz z obsługą, dała już nogę, podobnie jak i kto mógł, w najbliższej okolicy. Lirish został więc już w przybytku kompletnie sam, a przeciwnicy wszelakiej cywilizacji, dobrych manier, i tym podobnych byli tuż tuż. A od ich wszelakiego, mocno zaniedbanego, jednak oczywiście śmiercionośnego oręża, padały właśnie na ulicach pierwsze trupy.












***

Komentarze itd. jutro
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 07-11-2011 o 20:56.
Buka jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:11.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172