Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-08-2012, 22:51   #1
 
Hermit's Avatar
 
Reputacja: 1 Hermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodze
[D&D-3.0/3.5] Władcy dziczy




Władcy dziczy



Westriver, miasto samo w sobie będące ucieleśnieniem fortecy wystawionej najdalej na linii cywilizacji przeszło w swoich bujnych dziejach nie jeden najazd, nie jeden pożar oraz nie jedną plagę. Blizny przeszłości widoczne były gołym okiem dla przybywających, gdyż część z nich spoczywała jeszcze na murach miejskich. Liczne zadrapania, rysy oraz wgłębienia świadczyły o możliwościach obronnych miasta, jak i słabej organizacji ówczesnych atakujących. Ale ocena ta jest jak najbardziej pobieżna oraz mało doinformowana.
Samo miasto wewnątrz murów toczyło swój własny, powolnie płynący dzień na czynnościach tych samych co wczoraj, oraz pewnie podobnych dnia jutrzejszego. Skromnie pokryte uliczki bruku świadczyły o majętności mieściny, a walający się gnój o sporych zaniedbaniach estetycznych. Ale kogo to obchodziło. Tutaj i tak nikt znamienity się nie zapuszczał. Tutaj sami swoi.


Same domostwa usiane ciasno, oraz budowane po jednym piętrze wraz z parterem na podmurówce, stały dumnym szpalerem przy wjeździe przez jedną z dwóch bram. Bardziej uważne oko mogło dostrzec, iż kilka domostw różniło sie od pozostałych jedynie wiekiem. Najwidoczniej z wolna postępowało tutaj tępienie starych chat, zastępując ich nową, bardziej optymalną architekturą szanujących się miast, nawet tego.
Niektóre domy połączone były z sklepikami, dostawianymi straganami oraz warsztatami rzemieślników co widać było od razu. Od razu można było też dostrzec znikomą ilość takich miejsc, gdyż nawet najkrótszy spacer kończył się na placu centralnym. Znajdowało się tam, co znajdować się powinno.
Pręgierz stał sobie samotnie, nie goszcząc nikogo godnego jego obecności. Prawo było tutaj jasne, i nie zawsze osoba nadająca się do jego wykorzystania dotrwała wykonania kary. Dlatego też jedni uważają go za relikt starych zwyczajów, zaś inni za ciągle aktualną przestrogę.
Miasto nie posiadało budynków równych, oraz równiejszych. Wszystkie wyglądały jednakowo, a kto co miał wewnątrz to miał, co chciał.
Z samego placu dopiero w pełnej okazałości można było dostrzec wierze. I nie taką zwykłą co by sobie niektórzy pomyśleli, a wierze maga. Dumną, prostą budową wznosiła sie ponad dachu budynków, oraz kończyła się tym, o większość. Dachem pokrytym dachówkami.
Samą wierzę można było zobaczyć już z odległości paru mil, ale pełną jej okazałość dopiero z tego miejsca, bądź z pod niej samej.
Kontynuując, na placu panował słaby ruch. Dzień chylił się ku zachodowi, a część ludzi przejęta dzisiejszą atrakcją spieszyła z swymi obowiązkami, by wieczorem zawitać do karczmy. Bardowie zawitali !

Shīrén Menari

Życie barda było ucieleśnieniem twoich marzeń. Wolność, niezależność, przygoda na każdym kroku sprawiały że chciało się żyć z wszystkich możliwych sił. Domem dla ciebie nie była już chatka, oddalona chen daleko gdzieś pod lasem, czy też domostwo w mieście. Dom dla ciebie był tam, gdzie coś się działo. Karczma, zajazd przy trakcie, dworki szlacheckie oraz wszędzie tam, gdzie mogłaś zaprezentować się należycie względem swych zdolności.
Jako młody bard wiedziałaś, że wyżyć z tego jest ciężko. Zwłaszcza jeśli twój repertuar nie jest tak wysoce bogaty jak Serdiana Berna, którego miałaś okazje spotkać parę ładnych lat temu. Przygodą tą co prawda nie miałaś zamiaru się dzielić z byle napotkanym znajomkiem, gdyż znaczyła dla ciebie tyle samo, co dla smoka jego skarb.

Spotkaliście się wtedy przypadkiem. Ty, młoda elfka zacięcie dogadująca się w sprawie skromnego występu w karczmie, oraz on, starszy jegomość przyglądający się zajściu z niewielkiej odległości.
Karczmarz zapierał się, że nie ma czasu dla barda ani dziś, ani jutro gdyż niedawno przyjechał mistrz Serdian, bard nad bardami. Ciebie samej latało to koło nosa czy to był mistrz, król czy sam Pelor. Chciałaś tylko zostawić po sobie pamięć w tej mieścinie i czym prędzej ruszać dalej, do kolejnej. Kres tym przepychankom przyniósł siedzący nie opodal przy stole mężczyzna, w wieku ponad 40 lat. Wywnioskować to można było po ilości zmarszczek na jego twarzy, oraz po zmęczonych oczach bacznie wpatrzonych w młodą dziewczynę. Był to człowiek, typowego wzrostu o ciemnych, gęstych włosach zaczesanych na bok oraz jasno niebieskich oczach świdrujących dusze. Temu wzrokowi, tym gestom z jego strony nie można było odmówić tak po prostu. Zafascynowana, przysiadła się wraz z nim do stolika, oraz wdała się w bardzo wnikliwą, zażartą wręcz rozmowę. Co jakiś czas padał na nich wzrok od innych przebywających w izbie, kiedy to jedna, bądź druga strona podniosła głos nie zgadzając się odnośnie tego, czy też tamtego.
Owego jegomościa bawiła debata odnośnie " Rozumnych smoków ", kiedy to usłyszał że czerwone smoki należą do najbardziej walecznych oraz najdzielniejszych. Czasami widać było, gdy na usta pchały mu się słowa " A widziałaś kiedyś jakiegoś smoka ? ", lecz dławił je ciągnąc tą wymianę poglądów. Trzeba przyznać, miejscami sam marszczył brwi starając sobie przypomnieć to i owo.
Czas upływał, kufle piwa oraz kieliszek delikatnego wina został opróżniony już nie raz, a występ prawie już miał sie zacząć. Zbałamucona rozmową dziewczyna nic nie wskórała, a jej rozmówca zniknął chwile temu na schodach prowadzących na wyższe piętro. Podparłszy głowę rozmyślała, kiedy to zszedł schodami, trzymając w reku lutnie. Zdezorientowana elfka rozejrzała się po izbie, która to była wypchana po brzegi. Chłopi, robotnicy, dzieci, dosłownie wszyscy spoglądali na człowieka który miał grać, opowiadać, zabawiać zmęczonych codziennością robotników.
Przywitany oklaskami wskoczył na jeden z stołów z niezwykłą zręcznością, nie tracąc ani na chwile równowagi. Jego prosty ubiór , pozbawiony zbędnych ozdób prezentował sie należycie oraz dostojnie, zaś ciemna lutnia potęgowała tylko to wrażenie. Zaczarowana wyglądem bardka poderwała się gniewnie, zmieszana uczuciem zazdrości. " Jak on może, a ja nie mogę ? Nie zdzierżę ani... " kiedy to jego oczy spotkały się z jej oczyma, a w myślach usłyszała głos "Graj".
Nie brzmiał on jak rozkaz, ale zlęknięta nieco poderwała plecak, ale tylko po to, by odczepić lutnie. Nie chciała tego. Chciała w tym momencie wyjść z karczmy sprawdzając wytrzymałość drzwi na trzaśnięcia, lecz nie mogła. Uczucie to nie wywoływało w niej zmuszenia do tej czynności, ale raczej powinność.
Odczepiwszy instrument odwróciła się w stronę okrągłego stołu na którym stał Serdian, lecz go tam nie było. Stał o krok od elfki szarmancko ujmując jej dłoń, oraz prowadząc pod "scenę".
Stół bym czymś skromnym, nawet jak na takie występy. Lecz jak to mówią " Lub co masz, bo możesz nie mieć nic! "
Jednym, szybkim skokiem obaj znaleźli się na stole, który ku ich zdziwieniu wytrzymał ciężar obojga.
Serdian przemówił coś do publiki, która z miejsca zawiwatowała. Stojąca obok niego partnerka zdawała nie słyszeć tego, co mówił. Barwa czerwieni na twarzy , oraz przyśpieszone tętno zdezorientowały ją całkowicie. Orientacja przyszła jej dopiero wtedy, kiedy w pomieszczeniu zapanowała cisza, a ona sama usłyszała
"Graj, graj tak jak nigdy. Graj tak, jak czujesz. Tańcz tak, jak pragniesz. Baw się ..."
Po czym wszystko się zaczęło. Dłonie powędrowały na struny, a z instrumentów powędrowała pieśń. Pieśń tak znakomita, aż sama elfka zdziwiła sie śmiertelnie że potrafi tak grać. Spojrzała pytająco na kąpana, lecz on tylko się uśmiechał. Od prawa, do lewa wszyscy bawili się podskakując, tańcując oraz śpiewając w rytm granych melodii. Ostatnią trzeźwą myślą dziewczyny było jedno słowo: " Magia..."
Owszem, bo co innego mogło sprawić taką atmosferę jak nie magia. Ale to nie taka sobie zwykła magia, lecz magia muzyki.
Gdzie w tej magii wszyscy popadli w zatracenie zabawy, bez wyjątku.
Ostatnią rzeczą, przed finalną pieśnią tłum chciał wiedzieć jak zwie się młoda elfka. Serdain spocony jak by kto oblał go kubłem wody odparł "Jak to? Shīrén nie znacie?"
Po występie, który trwał jeszcze chwile w izbie została wyłącznie Shīrén, siedząc na skraju stołu przygrywała sobie nie wierząc, jaka magia nauczyła jej tej pieśni.

Ale to było kiedyś. Czasami odnosiłaś wrażenie, że to przez jego "ingerencje" pojęłaś co to tak na prawdę znaczy być bardem. W ciężkich czasach jego praca staje się misją, przynosząc ulgę zmęczonym duszom, skuteczniej czasem niż nie jedno nabożeństwo w świątyni.
Ale w tej świątyni, świątyni piwa, muzyki oraz zabawy to ty jesteś kapłanem, który lada chwila miał rozpocząć swoje nabożeństwo.
Przybyłaś do miasta przed dwoma dniami, wraz z braćmi Stonehearth. Poznaliście się na gościńcu, kiedy to twoją uwagę przykuło dwoje krasnoludów śpiewających jak lawina górska. Nie tyle chaotycznie, co mocno oraz pewnie. Jako że byli krasnoludami, nie wykazywali nadzwyczajnego entuzjazmu podróżując z elfką, ale traktowali cię poważnie z racji podobnego fachu. Tobie również nie odpowiadało zbytnio towarzystwo dwojga brodaczy, ale podróżowali w tym samym kierunku co ty, przez co nie musiałaś narzekać na nudę.
Dowiedziałaś się, że nie nazywają siebie bardami, lecz skaldami. W wymianie poglądów jaka wam towarzyszyła podczas wspólnego przemarszu dowiedziałaś się w sumie nie wiele, tyle że są to "pieśniarze bojowi".
Razem dotarliście do miasta, oraz razem wytargowaliście dwa pokoje z wyżywieniem na okres trzech dni, za skromny występ. Nie spodziewałaś się tak dobrych warunków od tak szybkiej umowy, aczkolwiek domyślasz się że bracia nie witają w tych stronach pierwszy raz.

Teraz stoisz na schodach prowadzących do głównej sali, tam gdzie kręciło się najwięcej ludzi, traktując to określenie jako ogólne względem mieszanki ras. Przy jednym z stołów siedziało bowiem paru krasnoludów wraz z ludźmi popijając raz to wino, raz to piwo. Twarze ich, oraz budowa nasuwały ci myśl, iż mogą to być drwale z podmiejskiego tartaku. Nieopodal ich, przy kolejnym siedziała grupka ludzi, gorliwie dogadująca się w nieznanej twoim uszom sprawie.
Przy ladzie, między stolikami, pod ścianami, słowem wszędzie ktoś się kręcił, ktoś z kimś rozmawiał, ktoś się komuś przyglądał. Widok ten cieszył cię ponieważ zwiastował on duże zainteresowanie dzisiejszym występem.
Miałaś jeszcze trochę czasu, tak więc postanowiłaś wypatrywać krasnoluda z siwą brodą w czerwonym kubraku. Dowiedziałaś się od braci, że podobno ich stary znajomy prowadzi werbunek na misję, w celu zbadania ruin gdzieś w sercu lasu. Uprzedzili cię, że to w większości mogą być plotki, lecz jedno jest pewne. Poszukuje ludzi na misję, gdzie można nie mało zarobić. Uprzedzili cię również, iż zjawi się tutaj dzisiaj.
Nie przeszkadzało by ci posiadać u boku trochę cięższą sakiewkę niż zazwyczaj, dlatego więc niczym orzeł wypatrujący swej ofiary spoglądasz kto się tutaj kręci, oraz kto wygląda podobnie do przedstawionego ci opisu.

Czas płynął nieubłaganie. Nie spostrzegłaś nikogo pasującego do znanego ci opisu, a szykujący się bracia dali ci znak, że to czas. Spokojnym, zwiewnym ruchem niczym wicher tańczący na drodze obróciłaś się i powędrowałaś do wynajętego dla ciebie pokoju. Zabrałaś stamtąd instrument, który cechował ciebie jako artystę. Jeśli wojownika można rozpoznać po mieczu, kapłana po ornacie, to barda można było rozpoznać po dobrym instrumencie. Skierowałaś się z powrotem na schody. Na dole kilku umięśnionych karków zestawiało ze sobą dwa stoły, które miały pełnić role sceny.
Z chodziłaś powoli, dokładnie stawiając kroki na coraz to niższych stopniach niczym kot skradający sie do swojej ofiary. Kątem oka dostrzegłaś nowe twarze przechadzające się, oraz przyglądające się tobie. Postanowiłaś zignorować to, wiedząc że takie zachowanie przyciągnie spore zainteresowanie twoją osobą. Przy stole stało już dwoje krasnoludów wyprostowanych jak żołnierze, oraz szarmancko podających ci dłoń. W chwile z ich kamiennych twarzy wykwitł uśmiech witając ciebie, oraz podsadzając. Przez chwile poczułaś się niczym księżniczka witana przed dwoje wiernych wojowników gotowych oddać za ciebie życie, oraz będących na każdy twój rozkaz.
Z samego stołu widziałaś morze głów. Przyciemnione wnętrze, ograniczające się do oświetlenia świec oraz latarni nadawało temu miejscu swojej magii. Ciemno kremowe ściany witały na sobie poruszające sie cienie, a przyciszone głosy sprawiały wrażenie szeleszczącego wiatru. Chwyciłaś ten wiatr głębokim oddechem i zaczęłaś.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=bwZHYKsGIu4[/MEDIA]

Początkowo spokojnie, wygrywając melodie wprowadzającą już niemal cisze całkowitą. Kiedy poczułaś że twe palce są już gotowe, przeszłaś do szybszych pieśni i właściwego repertuaru.

Twój czas dobiegł końca. Publika z entuzjazmem odprowadziła cię oklaskami ze sceny, co sprawiło ci nie małą satysfakcję. Koło stołu czekało już dwoje braci, lekko z chmielonych sądząc po ich barwach jak i uśmieszkach. Ben, pierwszy z nich chwycił cię i posadził na ranieniu, gdzie po dwóch energicznych obrotach posadził cię na podłodze. Publika zareagowała ciepłym śmiechem wraz z brawami.
Bracia wdrapali się na stół, gdzie w magiczny sposób pojawiły się dwa kufle ciemnego piwa. Uradowani pochwycili je twardo, gdzie po łyku rozpoczęli swój występ. Z początku cichawy, aż przeszli do wzbudzającego ciarki na plecach. Śpiewali nie tylko z gardła, nie tylko z żołądka, ale również z serca.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=tq4seuBFxIM&feature=related[/MEDIA]

Neonen


Do samego miasta trafiłeś późnym popołudniem. Stojąc jeszcze na wzniesieniu skąd widać było wieże, charakterystyczną część dla tego miasta, ruszyłeś w stronę bramy. Trakt był suchy, przez co sama droga nie sprawiała większych problemów. Od wyruszenia z siedziby twego bractwa przyszło ci spędzić jedną noc pod gołym niebem.

Wspominasz ją nawet całkiem dobrze, gdyż na postoju, polanie koło drogi spotkałeś skromną karawanę kupców podróżujących razem. Pozwolili ci, bez najmniejszego mrugnięcia okiem spędzić noc w ich gronie. Wieczór minął wam na gadaninie. Dowiedziałeś się że podróżują do Netten, miasta na zachód sprzedać sukna oraz kilka beczek z winem. Jedną nawet odkorkowali co było dla ciebie lekkim szokiem, ale minął on po pierwszym łyku słodkiego trunku. Rankiem rozstaliście się, by każdy z was dotarł do swego celu.

Będąc już dobre pięćdziesiąt metrów od bramy uwagę twą przykuło dwoje strażników. Niby nic dziwnego, gdyby nie fakt iż wyszli w twoją stronę.
Jeden z nich był człowiekiem, ubranym w zbroje łuskową. U boku w jaszczurze spoczywał mu długi miecz, a przez plecy przewiązaną miał tarcze na cienkim rzemieniu. Obok niego szedł nieco niższy krasnolud, o ekwipunku identycznym, pomijając miecz a zastępując go toporkiem.
Nie przejawiali odruchów agresywnych, nie sięgali po broń, nie krzyczeli z oddali. Kiedy się spotkaliście, pierwszy zaczął człowiek. Spytał tylko czy przybywasz w sprawie ekspedycji kupca. Na proste kiwnięcie, odprowadzili cię pod bramę wyjaśniając, że kupiec będzie przebywał w karczmie "Dwie Strzały ". Dodali jeszcze, że to iż wyszli po ciebie było z konieczności bezpieczeństwa. Mało tutaj przybywa zbrojnych pod bronią.
Idąc wytyczoną drogą spostrzegłeś budynek przykuwający twoją uwagę. Co prawda znajdował się w uliczce która nie była twą drogą, lecz poznałeś go bez wątpienia. Przybytek Pelora, boga słońca oraz poranka.
Zrozumiałeś, iż w takim wypadku nie znajdziesz tutaj miejsca Heironeusa, ale w razie czego kapłani w złotawo-żółtych szatach powinni udzielić ci wsparcia.
Idąc dalej prosto wyszedłeś na plac centralny miasta, koło którego miała znajdować się owa karczma. I znajdowała się.
Strzepując z siebie znamiona kurzu, który nawiał na twą zbroje postanowiłeś wejść do środka. Od progu spostrzegłeś że łatwo nie będzie, gdyż gdzie tylko twój wzrok sięgnął tak ktoś stał. Dostrzegłeś lekko łysawego jegomościa z fartuchem na brzuchu, uwijającego się od stolika, do stolika z kuflami piwa. Dostrzegłeś masę twarzy, nieznanych ci z nikąd. Dostrzegłeś również krasnoluda, ubranego w czerwony kubrak siedzącego przy zastawionym stole przez samych krasnoludów. Większość z nich ubrana ponad przeciętnie odróżniała się lekko w tym tłumie.
Kiedy udało ci się zobaczyć ku czemu wszyscy są skierowani, twym oczom ukazała się dziewczyna. Stała ona na stole, koło którego sterczało dwoje krasnoludów łojących piwo jak smoki. Kiedy jeszcze przed chwilą panował gwar, tak ucichł niczym ucięty toporem. W pomieszczeniu słychać było tylko ciche szarpanie strun, które z każdą chwilą narastało na sile. Dźwięk wydobywający się z lutni oczarował znajdujących się w izbie. Wzrok każdego powędrował gdzieś w dal, gdzieś w dalekie odmęty swoich marzeń, swoich wspomnień. Sam nie wytrzymałeś, oraz ruszyłeś z resztą, mu wspomnieniom, ku nieznanym krainom...
 
__________________
"Ten, któremu starczy odwagi i wytrwałości, by przez całe życie wpatrywać się w mrok, pierwszy dojrzy w nim przebłysk światła"
Chan

Ostatnio edytowane przez Hermit : 15-08-2012 o 20:18.
Hermit jest offline  
Stary 13-08-2012, 22:52   #2
 
Hermit's Avatar
 
Reputacja: 1 Hermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodze
Jasper

Przybyłeś do miasta wieczorem, tuż przed zamknięciem bram. Strażnicy rychtujący się do zamknięcia wrót spojrzeli na przybysza nieufnie, mimo tego iż spoczywał na jego piersi znak kapłański. A może to przez niego ?
Spytawszy się jednego, bardziej skorego do rozmowy dowiedziałeś się, gdzie możesz znaleźć miejsce na nocleg. Widząc twój oręż, oraz znak kapłański poradził ci pójść albo do gospody na końcu tej ulicy, albo do kaplicy Pelora która znajdowała się na początku następnej, prostopadłej do tej. Mimowolnie ruszyłeś do karczmy, nie chcąc pchać się w miejsce gdzie możesz być nie mile widziany.
Miasto nocą było martwe. Gdziekolwiek nie powędrował twój wzrok, tam dostrzec mogłeś tylko ciemność lub znikome światło w niektórych okiennicach. Zmierzałeś wolnym krokiem, delektując się wręcz spokojem bijącym od tego miejsca. Ulica wiła się nieubłaganie, aż w końcu dotarłeś pod szyld. W świetle księżyca spostrzegłeś dwie strzały, skrzyżowane grotami w dół.
Drzwi nie stanowiły oporu, więc szybko znalazłeś się w głównej izbie. Przy jednym z stołów siedziało troje mężczyzn, wszyscy ludzie. Energiczne ruchy jakie wykonywali, nasunęły ci na myśl grę w kości.
Kiedy łuski zbroi zabrzmiały donośnym dźwiękiem, wszyscy odwrócili się w twoją stronę. Od stołu wstał tylko jeden, mający na sobie charakterystyczny, lekko pobrudzony fartuch. Jego pulchne polika oraz okrąglę kształty świadczyły że był właścicielem . Dogadaliście się od razu. Srebrnik za pokuj z śniadaniem. Widząc twój ubiór zagadnął czy jesteś tu w sprawie wyprawy w kierunku ruin. Zaciekawiony wypytałeś go co to za wyprawa. Odparł, że jutro po występie ma zjawić się tutaj niejaki Tharun Dearian, zamożny kupiec z tego miasta.
Zaciekawiony możliwością wyprawy oraz odwiedzenia starych ruin ruszyłeś w kierunku schodów. Pokuj twój znajdował się na piętrze. Resztę nocy, której nie poświęciłeś na modlitwę oraz sen, przemyślałeś.
Nocą miałeś wizje. Była ona słaba, bardzo niezrozumiała. Stałeś na środku polany, zielonej niczym koper. Dookoła ciebie była mgła, nie do przeniknięcia wzrokiem. Po swoich bokach widziałeś cienie, które mijały cię wolnym tempem. Słyszałeś szepty, niezwykle ciche, bardzo niezrozumiałe. Postanowiłeś zrobić krok przed siebie, kiedy wszystko wokoło stanęło. Czułeś na sobie wzrok, wzrok ciężki niczym góra. Nie widziałeś go, lecz wiedziałeś że spoczywa na tobie. Czułeś to całym ciałem. Odwróciłeś się, i zobaczyłeś go. Pusty wzrok trupiej czaszki wpatrujący się w ciebie z odległości paru centymetrów. Był głęboki, nie można było mu odmówić. Był tak głęboki, że w nim utonąłeś.
Obudziłeś się w południe, kiedy to ktoś nawalał do drzwi niczym taranem. Zlany potem do cna zerwałeś się z łóżka i otworzyłeś. W progu stał karczmarz, w stroju chyba niezmiennym od lat. W jednej ręce trzymał miskę z chlebem oraz kawałkiem sera, a w drugiej mleko w dzbanie. Zdziwiony odebrałeś posiłek dziękując mu za fatygę, na co odpowiedział prychnięciem.
Reszta dnia zeszła ci na wyczekiwaniu do wieczoru. Postanowiłeś w między czasie dla zabicia czasu wybrać się na spacer po mieście. Nie spotkałeś się na nim z niczym nadzwyczajnym, kiedy to co jakiś czas przypominał ci się koszmar ostatniej nocy. A może to była wizja ?
Wieczorem, słysząc nasilający się gwar wstałeś z wyra. Na schodach spotkałeś się z opartą o poręcz elfką, wypiętą w twoją stronę zgrabnymi kształtami. Jej wzrok skierowany był w stronę zapełnionej izby , zdawała się kogoś szukać. Skierowałeś się w stronę wolnej przestrzeni koło ściany, gdzie swobodnie mogłeś się oprzeć oraz zaczekać. Chwile później rozpoczął się występ o którym wspominał grubas. Na scenie pojawiła się elfka, która przed paroma chwilami minąłeś. W twych uszach zagościła muzyka delikatna oraz zwiewna niczym wiosenny wietrzyk. W niej też utonąłeś.

Samin

Świat poza klasztornymi murami okazał się ciężki, tak jak się tego spodziewałeś. Chart ducha nabyty poprzez ćwiczenia ciała oraz umysłu pozwalał ci ignorować większość krzywych spojrzeń, docinek oraz wyzwisk. Wiedziałeś że oni są głupi, bo tylko tacy boją się tego czego nie znają. W trakcie podróży spotkałeś również ludzi których podejście do ciebie było życzliwe jak i wyrozumiałe. Zazwyczaj byli oni wieku sędziwego, z siwawymi włosami maszerujący o kiju w swoje strony.
Jeden taki też poradził ci jak dostać się do miasta twej wędrówki szybciej, oszczędzając sporo czasu. Ukazał ci ścieżkę, nawet solidnie wytyczoną idącą przez las. Zdradził że prowadzi ona obok starych ruin, nie zamieszkałych co prawda, lecz krąży tutaj legenda że są one przeklęte.
Podobno znajdował się tam kiedyś dworek pewnego bogacza. Wyjechał na wyprawę pozostawiając w nim swą małżonkę, samą jak palec. Odwiedzać miał ją gajowy, przyjaciel owego bogacza. Każdego dnia sprawdzać miał czy czegoś owej kobiecie nie brak. Czterdzieści nocy później, kiedy wrócił późnym wieczorem z utargiem z interesu zastał swą ukochaną zaszlachtowaną w kuchni. Jej ciało, białe niczym płótno spoczywało w makabrycznej pozie na stole, zaś wszystko co możliwe, było poniszczone, przewrócone, skradzione. Podobno gajowy wygadał komuś że domek jest pusty. Bandyci się dowiedzieli i skorzystali z okazji. Co potem się stało, tego niewiadomo. Jedni mówią, że zrozpaczony mężczyzna podpalił dom, a sam zaszlachtował gajowego w jego domu. Inni zaś, że spalił się wraz z ukochaną, a gajowy na wieść o tym powiesił się gdzieś w lesie.
Na wieść o tej powieści uznałeś, czemu by nie przejść się przez ten lasek. Droga idąca prosto nie przechodziła obok samego zniszczonego dworku, a ty nie należałeś do strachliwych. Ruszyłeś ciemnym, lecz nie aż tak gęstym borem. Co chwile mimowolnie rozglądałeś się po bokach, lecz nie dostrzegłeś niczego niepokojącego. Cisza i spokój gościła w tej okolicy.
Trochę zdziwiło cię że nie było słychać niczego, jak tylko pękanie gałązek pod twoimi krokami. Ani trelu ptaków, ani szumu wiatru. Przyśpieszyłeś kroku, kiedy to po pewnym czasie dostrzegłeś w prześwicie kamienie, chaotycznie porozrzucane po okolicy. Kształt, jak miejsce ich rozmieszczenia świadczyły o tym, że to musi być to miejsce. Tutaj wiatr wędrował mocnej, czułeś go na skórze tak jak i w uszach. Zdawało ci się nawet, że szepta coś do ciebie...
Nie tracąc ani chwili dłużej pomknąłeś ścieżką dalej. Wyobraźnia sprawiała ci nie małe figle. Dalsza droga przebiegała spokojnie, bez żadnego żywego, czy też martwego ducha. Las kończył się polaną z której to w oddali widać było mury miejskie wraz z wznoszącą się niczym strzała wieżą.
Wyszedłeś na trakt zmierzający do bramy. W oddali dostrzegłeś dwoje zbrojnych przyglądających się tobie z zaciekawieniem. Poczułeś że może nie skończyć się to najlepiej, lecz pewnym krokiem ruszyłeś przed siebie. Po chwili zatrzymali cię tuż przed bramą. Było ich dwóch, jeden człowiek oraz krasnolud. Człowiek zadał ci kilka pytań, na które odpowiedzią było potwierdzenie które miałeś przy sobie. Krasnolud stał z boku z dłonią na toporze. Podczas krótkiej wymiany zdań czułeś na sobie jego wzrok, nie miły, nie domyty. Wyższy z dwojga polecił ci zmierzać do końca wskazanej ulicy, po czym przy szerokim placu miałeś wejść do budynku oznaczonym szyldem z strzałami. Niepewny tego czy dotarła do ciebie wiadomość powtórzył raz jeszcze. Pokwitowałeś prostym kiwnięciem głowy i ruszyłeś dalej.
Był już późny wieczór, wiatr smagał twe plecy. Nie był zimny, tak więc nie sprawiało tobie to większej różnicy. Wąsko zabudowane uliczki przebyłeś swoim krokiem, docierając wreszcie na miejsce. Z środka budynku docierały głosy zabawy, muzyki, śpiewu. Dotarłeś na występ dwojga krasnoludów wywijających na stole, oraz śpiewających grubym głosem.

Asse


Magia nie była ci obca, ale czułeś jak by to ona nie znała ciebie. Wiedziałeś że krąży w tobie, przepływa między palcami na twoje zawołanie, ale to tylko tyle. Lata mijały, a ty sam nie wiedziałeś czy jest to przekleństwo rzucone na ciebie, czy też po prostu nie nadawałeś się do tego. Swojego czasu myślałeś również że jest to kwestia wieku, że może twa moc wzrośnie wraz z upływem lat. Nic się nie działo.
Zarobek był coraz cięższy. Mało kto potrzebował już bajarza któremu pamięć szwankuje, a jego sztuczki są do granic możliwości oklepane. Czułeś się nie potrzebny, lecz jak i wcześniej nie poddawałeś się. Znałeś życie, wiedziałeś że jeśli jest cięższe niż zazwyczaj trzeba mu sprostać. W ten sposób jak nie moc, to wola będzie w tobie silniejsza.
Pewnego dnia zasłyszałeś, iż w twym mieście stary kupiec Tharun planuje wyprawę w dzicz. Plotka niosła iż były tam stare ruiny skrywające zamierzchłą wiedze wraz z bogactwami. Na myśl przyszły ci opowieści o wyprawach do górskich grot po smoczy skarb, wyprawy do krasnoludzkich sztolni by zdławić czające się tam zło. Odpływając tak myślami twe nogi stały się lżejsze, a twa siwizna znikła. Poczułeś się jak dwadzieścia lat temu, kiedy to mogłeś wszystko. Po chwili, trwającej dla ciebie wieczność wróciłeś do rzeczywistości, lecz ni się nie zmieniło. Stare ręce dotknęły starych zmarszczek.
Mieszkałeś wraz z swoją siostrzenicą, oraz jej rodziną. Z racji jej ciepłego serca udostępniła ci mały pokoik na strychu, w zamian za pomoc przy dzieciach oraz domu. Jej męża często nie było, gdyż sporo czasu spędzał na łowach w okolicznych lasach. Był tutejszym łowcą. Ona zaś pracując jako szwaczka sporo czasu spędzała też nad wszelkiego rodzaju suknami oraz materiałami. Posiadali dwoje chłopców w wieku 5 i 7 wiosen. Ciężko było ci za nimi nie raz nadążyć, lecz gdy miałeś im do zaoferowania pokaz sztuczek, czy też opowieść stawali się z miejsca pokorniejsi.
Dowiedziałeś się że tej nocy, podczas występu w karczmie Derna ma odbyć się nabór ochotników. Kupca znałeś wyłącznie z opowieści, karczmarza zaś już lepiej. Zdarzało ci się przy dobrych polotach zawitać u niego na małe o nie co.
Szybkim ruchem zerwałeś się do drzwi. Zdziwiona Lidia odprowadziła cię wzrokiem, kiedy to twardym krokiem mknąłeś w stronę gospody.
Tuż przed tobą wszedł do środka umięśniony jegomość o dłoni czym twoje obie nogi. Z czystej rozsądności postanowiłeś zaczekać chwile, łapiąc przy okazji równy oddech. Po chwili i ty wkroczyłeś do przyciemnionej izby, by usłyszeć oraz zobaczyć wyczyny dwojga krasnoludów

Nicolas&Ignacius

Z twojego ówczesnego majątku zostało ci niewiele. Znajomości z czasem zaczęły blaknąć, umysł się plątał, a twój syn był na wpół blaszanym golemem. Twoje umiejętności kosztowały cię wiele. Czas spędzony nad tym arcydziełem, siły magiczne tchnięte w to dzieło zmieniły cię nie do poznania. Pracownia, w której mieszkałeś była jednym wielkim chaosem. Podobał ci się ten stan, nie zamierzałeś go zmieniać.
Twoje ciało zniosło duże przeciążenie, ale udało ci się osiągnąć cel. Życie, którego tak bardzo pragnąłeś. Tak bardzo z twą ukochaną... Lecz ona odeszła. Wiesz, że część z niej spoczywa w twym synu. Jego ciało, nie podobne do zwyczajnego śmiertelnika jest w stanie osiągnąć rzeczy ponad zwykłych śmiertelników. Zdawałeś sobie sprawę, że przy jego pomocy oraz jego możliwościach możesz kontynuować dalej swoje dzieło. Jedyne czego ci w tej chwili brakowało, to złota.
Obiło ci się o uszy, że niejaki krasnoludzki kupiec, poszukuje ludzi na wyprawę. Obiło ci się również, że dobrze płaci. Bez większego namysłu ruszyłeś wraz z synem w drogę, zamykając wieże na dwa spusty.
Sama droga sie sprawiała ci problemów, zwłaszcza że kiedy ktoś was widział po prostu schodził wam z drogi. Przy samej bramie również, gdyż strażnicy którzy ostatnimi czasy doświadczyli różnych widoków ustąpili wam pola. Nie byłeś pewien, przy słyszeli coś o tobie, czy też przerazili się Ignaciusa.
Celem waszej podróży stała się karczma, znajdująca się przy placu centralnym. Znałeś to miasto. Znałeś również maga-rezydenta tej mieściny, lecz twa pamięć spowita mgłą sprawiała ci czasem swoje kaprysy. Kierowałeś się instynktownie, krocząc ciemną już całkowicie uliczką. Nieopodal dostrzegłeś ludzi wychodzących z karczmy, jak by dobra zabawa właśnie się skończyła i kazali im pakować swoją rzyć w drogę. Dla was było to nawet na rękę. Mało gapiów.

Wszyscy

Występ trwał w najlepsze. Z początku piękna elfka, później dziarscy krasnoludzi skaczący na blatach stołów. Wszystko nadawało temu miejscu specjalny urok. Pachniało tu przygodą. Kiedy to obaj ukłonili się, kończąc swój występ publika ożyła raz jeszcze. Podniesione głosy podpitych mężczyzn krzyczące "Jeszcze jedna pieśń" rozbrzmiewały po lekko przybrudzonych, kremowych ścianach tej izby. Bardziej szczęśliwy już chyba mógł by tylko karczmarz, kiedy to zbił na tym występie nie mały grosz.
Zabawy zdawało się nie być końca, kiedy to jeden krasnolud wszedł na stół. Nie był to stół przeznaczony jako scena, oraz nie był to jeden z braci występujących wcześniej. Był on przeciętnego wzrostu, nawet jak na krasnoludzkie standardy. Posiadał on brodę zapuszczoną gdzieś do pępka koloru węgla. Jego krzaczaste brwi łupiły na obecnych biesiadników, a ręka sięgała do pasa. Najwidoczniej taki był jego odruch, gdyż przy samym pasie nie posiadał broni. Odzienie miał za to mniej typowe, gdyż ubrany był w skórznie. Trzema klaśnięciami dłoni jak bochenki chleba zdołał zwrócić na siebie uwagę.
-Hej, ludziska. Koniec zabawy, czas rozejść się do domów. Zaraz odbędzie się tutaj zaciąg - ryknął wręcz chamskim głosem.
Kilku mężczyzn z drugiej strony sali popatrzało po sobie, oraz potem na niego. Wychwycił to, gdyż ich wzrok się zderzył.
- Jak chce który w mordę, to nie ma sprawy. Pamiętajcie kim ja tutaj jestem, oraz kim jesteście wy! Jak ryje wam miłe, to won. Proszeni są tylko ci, którzy przybywają tu w sprawie ten, no. Wyprawy.
Krótki spektakl sprawił, iż karczma powoli traciła na biesiadnikach. Po paru chwilach zostało was nie w niej nie wielu. Większość z was była zmieszana całym tym zajściem. Nie wiedzieliście czy pozostanie tutaj nie sprawi wam kłopotów, lecz mimo tego postanowiliście zostać. Po chwili najwidoczniej nieco spóźnieni, dołączyli do was dwaj nowi osobnicy. Ciężko wam było przyjąć to do świadomości, lecz jeden z mężczyzn właśnie przybył tu z blaszanym stworem ? Nie byliście w stanie tego stwierdzić, ale mimo wszystko nie za bardzo podali byście temu rękę.
Od samego stołu na którym przed chwilą stał rozjuszony wojak, odeszło kilku bawiących się tam mężczyzn. Zostaliście wy, wojak w skórzni, barman oraz obcy wam krasnolud w czerwonym kaftanie.
Wzrok jego poruszał się leniwie, obserwując was dokładnie. Starannie przyjrzał się każdemu z was po czym odparł.
- Siadajcie, nie ma co stać jak widły w gnoju
Przy samym stole było miejsc dla was wszystkich. Przy odpowiedniej odległości od blatu, można było nawet utrzymać bezpieczną odległość. Kupiec zdawał się być już lekko podpity, lecz nie tak bardzo by utrudniło mu to rozmowę jak i "trzeźwe" myślenie.
- A więc sprawa ma się tak...
 
__________________
"Ten, któremu starczy odwagi i wytrwałości, by przez całe życie wpatrywać się w mrok, pierwszy dojrzy w nim przebłysk światła"
Chan
Hermit jest offline  
Stary 14-08-2012, 20:56   #3
 
Sketch's Avatar
 
Reputacja: 1 Sketch nie jest za bardzo znanySketch nie jest za bardzo znany
Kolejny dzień przynosił wiele rozczarowań. Plan po raz wtóry się nie ziścił, nie szedł po jego myśli. Czemu właśnie tak się działo? Na to pytanie prawdopodobnie nikt oprócz bogów nie mógł odpowiedzieć. Oni natomiast nie mogli tak sobie rzucać odpowiedziami, a tym bardziej pomóc pechowemu kuglarzowi.

Niezależnie czy była to oberża, rynek nawet plac przed ratuszem, ludzie przestali zachwycać się jego teatralnymi występami. Zrazu wszyscy dziwowali się, próbowali, rzecz jasna nieskutecznie, wyjaśniać racjonalnie i na własną rękę te i owe popisy. Sypali monetami niczym rozpustny król w burdelu. Nie trwało to jednak w nieskończoność. Nie trwało nawet na tyle długo, by jarmarczny aktor mógł zaznać prawdziwego życia.

Rychło pospólstwo znudziło się oglądaniem wyczynów. Znikanie przedmiotów, przenoszenie ich z dużej odległości, żonglowanie żarzącymi się przedmiotami bez potrzeby ich dotykania, nawet wyciąganie królika z kapelusza. Wszystko to pokazywane w kółko przestało bawić. Wręcz skłaniało innych do wygwizdywania sztukmistrza.

Wędrowanie z miasta do miasta stało się przykrą koniecznością. Przykry był cały ten nędzny żywot „wybrańca magii”. Takiego też niegdyś określenia użył jego mistrz. Mag rezydent cieszył się znakomitą sławą. Przyjął młodego Asse na czeladnika gdy przypadkowo odkrył w nim talent. Życie ucznia mogło potoczyć się inaczej gdyby nie nagłe oraz niewyjaśnione zniknięcie nauczyciela, który nie zdążył przekazać choć szczypty swojej wiedzy.

Pięćdziesiąt wiosen na karku to stanowczo za dużo na międzymiejskie podróże za przysłowiowym groszem. To właśnie uświadomił sobie brodaty zaklinacz stojąc kilkanaście kroków od murów Westriver. Zapowiadało się na to, iż resztę ciężkiego życia spędzi u siostrzenicy wraz z jej rodziną. Miło z jej strony. W każdym bądź razie cóż innego miało go czekać?

***

To było to! Nabór ochotników na wyprawę. Wyprawę życia, choć nie wykluczone, iż dla niektórych będzie ona ostatnią wyprawą. Pomimo tego, dorzuciwszy szanse wzbogacenia się, jest to opłacalne ryzyko. Tym bardziej opłacalne dla jarmarcznego kuglarza, którego nic przygodnego w swym żywocie nie spotkało i nie spotka. Na domiar złego ciężko było związać koniec z końcem. O dziwo jakoś się udawało.

Egzystowanie na stryszku było nie do zniesienia. Całkowicie sprzeczne z jego naturą. Z drugiej strony zdarzało mu się również spędzanie nocy na ulicach, więc nie narzekał albo raczej próbował nie narzekać. Gorsze od tego było jedynie wędrowanie od mieściny do mieściny. Miał tego stanowczo dość. Dość miał również dwóch synów siostrzenicy. Dzieciaki dawały mu w kość. Prawdopodobnie jedynym powodem, dla którego znosił te katorgę było to, że młodzi fascynowali się jego dziwactwem. Całkiem odwrotnie odnosiła się do tego siostrzenica – kompletnie ignorowała wszelkie przejawy ekscesów.

W międzyczasie lawirowania między gęsto rozsianymi domami ku oberży zatonął w rozmyślaniach. Mrucząc pod nosem, niekoniecznie cicho, dumał nad tym czy oby na pewno przyjmą go w progi poszukiwaczy przygód. Może i jego sztuczki nie były zbytnio wyszukane, aczkolwiek w każdej kompani przyda się ktoś znający się na magii. Zaś to, iż taki czaro-znawca ma skłonności do nietypowego zachowania, nie powinno nikomu wadzić. Z takim właśnie przekonaniem próbował przekroczyć prób karczmy gdy nagle omal nie wpadł na wielce umięśnionego osobnika. Bluzgając szpetnie zaczekał powstrzymując się od wyznaczenia sprawiedliwości drągiem, który jak do tej pory służył jako starcza laska, po czym ruszył do środka.

Tak jak się spodziewał, wzbudził niemałe zaskoczenie pojawiając się w tłocznej izbie, choć jedynie na moment. Kto by przypuszczał, iż w tak szanującym się przybytku zjawi się ktoś pokroju typowego proszalnego dziada. Nie tylko kilka warstw znoszonych szat, z czego ta wierzchnia była koloru beżowego, dawały takie, a nie inne pozory. Również jego lico, poznaczone zmarszczkami tak jak poznaczone bliznami lico wojownika, wzbudzały nieprzyjemne odczucia. Tak też kępy siwo brunatnych włosów otaczających błyszczącą łysinę i jednocześnie zlewających się z długą brodą mogły siać niesmak.
Teatralne wybryki obu krasnoludów w jego mniemaniu nie były wcale lepsze od jego własnych. Cóż fascynującego mogło być w pijackim śpiewie tudzież wywijaniu krótkimi nogami na chwiejących się stołach? Ach te zabawy brodatego ludku.

Po kolejnym spektaklu, tym razem niezamierzonym, karczma wyludniła się. W końcu można było złapać oddech i wyjść z ciemnego kąta. W końcu można było przeprowadzić dysputę apropo przyszłej wyprawy. W końcu można było zasiąść wygodnie.
 

Ostatnio edytowane przez Sketch : 16-08-2012 o 11:03.
Sketch jest offline  
Stary 15-08-2012, 22:42   #4
 
Someirhle's Avatar
 
Reputacja: 1 Someirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputację
Samin raz jeszcze przejrzał ekwipunek, jaki skompletował przy pomocy reszty mnichów. Nie było tego wiele, większość nosiła ślady użytkowania - niemniej jednak wszystko było w dobrym stanie, starannie ułożone i przygotowane do drogi, tak jak i on sam. Jego duże gabaryty w tym przypadku okazały się zaletą, bowiem zapewniły mu zupełnie nowy strój - ciężko bowiem coś było dopasować na niemal dwumetrowego, słusznej postury półorka, zasadniczo nikogo takiego w klasztorze nie było.
Sięgnięto więc do klasztornego skarbczyka i sprezentowano mu nową, szarą tunikę, takież spodnie i porządne, podróżne sandały. Kolor stroju może nie był zbyt ciekawy, jednak pasował do jego szarozielonej skóry, a materiał dobrej jakości, dobrze skrojony, świetnie układał się na umięśnionym ciele i zapewniał pełną swobodę ruchów.
Samin z przyjemnością przeparadował w tym stroju przez cały klasztor, szczególnie uwzględniając część przeznaczoną dla gości i z przyjemnością łowił kątem oka spojrzenia pełne podziwu. Co prawda takie zachowanie nie do końca przystawało Siewcy, jednak nie mógł się powstrzymać i dopiero po powrocie wezbrała w nim wina i zatopił się w pokutnej modlitwie.
Gdy skończył, poczuł na ramieniu delikatny dotyk dłoni mistrza Saela - musiał on czekać za jego plecami na koniec modlitwy. Sael zabrał go do klasztornej starszyzny, gdzie Samin otrzymał stosowne błogosławieństwa i list polecający... Zaś po audiencji otrzymał jeszcze od Saela drobne zawiniątko.
Teraz, przypomniawszy sobie o nim, rozwinął je w końcu i ujrzał dwie piękne, czerwone wstęgi. Przez chwilę cieszył oczy intensywną barwą, po czym postanowił owinąć nimi lekko nadgarstki, czując że taka właśnie była intencja mistrza Saela. Nie był to pełny, ciasny oplot, bardziej przypominało to symbol Ilmatera - dwie oplecione sznurem dłonie - który odlany w brązie wisiał na łańcuchu na jego szyi. Wyszeptwszy krótką dziękczynną modlitwę do Ilmatera i dodawszy parę ciepłych słów w intencji mistrza Saela, Samin założył plecak z umocowanym doń dwuręcznym toporem (którego ostrze stosownie zabezpieczył), po czym wyszedł ze swojej celi i udał się na klasztorny dziedziniec.
Panował tam większy niż zwykle tłok, bowiem wylegli nań wszyscy niemal mnisi - a przynajmniej Ci których śluby, wiek czy obowiązki na to pozwalały. Niektórzy patrzyli na niego z zadowoleniem i aprobatą, znając jego dobre serce, sumienność i dyscyplinę jaką mu wpojono, inni zaś z troską wspominali w duchu jego porywczość i niezręczność w kontaktach z ludźmi, jednak każdy miał dla niego choć jedno dobre słowo. Ze swojej strony Samin czuł pokładaną w nim wiarę i nadzieje i zdecydowany był okazać się godnym wysłannikiem zakonu Siewców, co solennie przyrzekał swoim braciom.
W końcu wyszedł za bramę i pożegnawszy ukłonem tak wyległy za nim tłumek jak i masywną bryłę klasztoru odwrócił się i ruszył szybkim krokiem. Dopiero po stosownym czasie, gdy był przekonany że nikt już tego nie zauważy, obejrzał sie za siebie i przystanął wpatrzony w potężną kamienną budowlę, która stanowiła jego dom przez całe jego życie. Przyklęknąwszy na jedno kolano zmówił krótką modlitwę obu bóstw-opiekunów klasztoru, Chauntei i Ilmatera, by braciom dobrze się wiodło w czasie jego nieobecności i zamknąwszy w pamięci widok opromienionego letnim słońcem klasztoru ruszył ponownie w drogę.

Podróż okazała się dość przyjemna, choć nie był przyzwyczajony do długich pieszych wędrówek. Choć wielu ludzi podejrzliwie przyglądało mu się z racji na jego orcze pochodzenie, tak znak Ilmatera i dobra sława klasztoru przeważnie przełamywała niechęć, w skrajnych przypadkach (jak choćby straży w Rockwood) pomagała zaś pieczęć zakonu. Resztę uprzedzeń przełamywał sam - uśmiechem i pomocną dłonią, a że nie bał się pracy, zawsze znajdował nocleg i posiłek. Te parę kamieni i wiele ostrych słów nic nie znaczyło. Modlitwa oddalała od niego gniew i ból.
Któregoś dnia napotkał starca o zbolałych nogach, którego doniósł do najbliższej karczmy i podzielił się z nim skromnym posiłkiem. Ten w zamian uraczył go historią o zrujnowanym dworku w lesie... Niewiele musiał zboczyć z drogi by go zobaczyć i niewiele czasu tam spędził - w powietrzu czuć było ból i cierpienie, którymi nasiąkło to miejsce. Pomodliwszy się o ukojenie dla niespokojnych duchów tego miejsca ruszył dalej, z ulga pozbywając się ciężaru jaki przygniatał jego duszę. Dla umarłych nic jednak nie dało się już zrobić.

-Ty, orkowy synu - jeden ze strażników przy bramie Westriver wyłowił go spojrzeniem spośród przekraczających bramę ludzi (i nie tylko ludzi) i przywołał do siebie gestem - Słuchaj bratku, nie obchodzi mnie, coś za jeden, chodź widać po Tobie żeś potomek tych zielonych...
-Mamy tutaj pręgierz dla takich jak ty, babka mi opowiadał jak to było... -
- Zamknij mordę Grenn, ja mówię, a twoją babkę mam głęboko w rzyci. Słuchaj, ty... Nie lubimy tu takich, porządne mamy miasto, no. Więcej gadaj coś za jeden i jaki twój interes zasrany tutaj, albo precz gównojadzie... - podczas monologu zdarzyły się dwie rzeczy - strażnik z podekscytowania aż zapluł Saminowi twarz. Ten zaś sięgnął ręką (a dłonie miał jak bochny chleba, zaś kłykcie rozmiaru dorodnych kasztanów) do swojego ekwipunku i podsunął strażnikowi pod nos swój list polecajacy. Nie popełnił już błędu polegającego na wdawaniu się w rozmowę, bowiem wiedział, że wywołuje to przede wszystkim kolejne steki wyzwisk. Po prostu okazał papier, zaś drugą, lekko drżącą dłonią otarł twarz. Spokojnie.
- Co ty mi tu... Zabieraj mi to sprzed oczu, ty kupo parszywego mięcha...
- Szukam krasnoluda. Potrzeba ludzi na wyprawę. - Głos miał chrapliwy, niemelodyjny, mówił zaś tak prosto i krótko, jak tylko mógł, mając nadzieję że ta rozmowa niedługo się skończy.
- Idziesz pod Dwie Strzały. - ponownie odezwał się drugi ze strażników, krasnolud, mierząc go spojrzeniem pełnym obrzydzenia - To taka karczma.
- Ta, do końca ulicy, a przy placu będzie budynek z rysunkiem, ze strzałami. Nawet takie odmóżdżone bydlę jak ty się nie zgubi. Zrozumiałeś?
Samin powoli przytaknął, po czym ruszył energicznym krokiem we wskazanym kierunku. Starał się oddychać głęboko i miarowo, po paru chwilach zwolnił. Tłum obcych ludzi wokół drażnił go i była to jedna z chwil, gdy wszelkie wpajane mu od dzieciństwa ideały brzmiały obco. Z takimi ludźmi nie da się wytrzymać chwili a co dopiero wszystkich ich pokochać... Nie da się... Ale trzeba wierzyć. Z tą myślą wkroczył do karczmy.

Wnętrze karczmy uderzyło go zapachem piwa i wina i salwami głośnego śmiechu. Przecisnąwszy się przez tłum przycupnął w kącie i mając za plecami ścianę rozluźnił się nieco, choć nadal niespokojnie łowił zaciekawione spojrzenia... Zgromadzeni goście zbyt jednak byli rozbawieni i zajęci występem by zwrócić na niego uwagę. Jemu także wpadły w ucho krasnoludzkie pieśni, tak że począł wybijać rytm nogą i zapomniał o kłopotach.
W końcu zabawę przerwało wystąpienie innego brodacza - Westriver doprawdy pełne było krasnali - który jednak nie zdołał mu zepsuć humoru opryskliwym zachowaniem. Samin przysiadł się do wskazanego stołu i z ciekawością wyczekiwał słów kupca. Oto zaczynała się jego właściwa misja i ciekaw był, na czym będzie ona polegać.
 
__________________
Cogito ergo argh...!
Someirhle jest offline  
Stary 16-08-2012, 00:49   #5
 
andramil's Avatar
 
Reputacja: 1 andramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłość
Noc była piękna. Spokojne niebo okraszone świetlistymi gwiazdami zachęcało do cichych spacerów pod jego sklepieniem w objęciach swej drugiej połowy. Niestety to samo niebo traciło na swym uroku gdy jedyną możliwością było oglądanie go z okna karczmy. Młoda postać, siedząc tuż przy drewnianym parapecie, patrzyła swym zimnym wzrokiem wpatrując się w marmurowy talerz księżyca. Światło kuli ognistej odbijające się w jego tarczy miało swój własny osobliwy urok, przepełniony potężną magią mogącą zjednać nie jednych kochanków. Zwolnione z cugli myśli błąkały się po bezkresach oddalonych krain odnajdując ciepło namiętności w mirażu sennym złudnych nadziei. Sucha kropla spływająca mu po policzku, miała szczególnie gorzki smak. Tęsknota serca nie pozwalała mu spać, a dusza rwała na przód ku nieznanym ziemiom obfitym w tyleż przecudnych krajobrazów i zjawiskowych cudów świata. Ignacius rozejrzał się z wolna po swej sypialni. Niedbale rzucone na stół toboły, tarcza wraz z rynsztunkiem oparte o ścianę i ojciec miarowo oddychający spokojnym snem leżący na jednym z dwóch łóżek. Westchnął ciężko i spuścił wzrok. Wtem niewielka istota, bratania dusza, choć tak bardzo różniąca się od młodzieńca, czując jego ból postanowiła go ukoić swym towarzystwem.


Ćma biała jak śnieg i czysta niczym sumienie noworodka, wylądowała na otwartej dłoni metalowego humanoida. Przysiadła nieruchomo i dotykiem swych odnóży łagodziła samotność istnienia. Nic nie mówiła, o nic nie pytała. Była. Po prostu była. To wystarczyło.
- Matylda - nazwał ją momentalnie, a ona owe imię przyjęła z wdzięcznością jakby od zawsze takie miano z dumą nosiła. Rozpięła skrzydła ukazując swój majestat, po czym znów je opuściła nie ruszając się z miejsca. Konstrukt zacisnął dłoń by zachować swą przyjaciółkę.

Nikt nie usłyszał cichego chrzęstu chitynowego pancerzyka.

- Matylda? ...


***

Gdy słońce na nowo poczęło swą wędrówkę, a na uliczkach miasta gawiedź powoli swe szmery przeistaczała w harmider, Nicolas leniwie otworzył oczy.
- Dzień dobry ojcze - przywitał go syn jak co dzień. Jak co dzień już gotowy i uzbrojony.
- Dzień dobry synu. - powiedział przecierając oczy. - pamiętasz co ci mówiłem? Bez godziwego śniadania nigdzie nie wyruszymy, gdyż brak odpowiednich suplementów źle wpływa na ciało i umysł. Tak więc odłóż jeszcze tarczę i zamów posiłek u karczmarza.
- Tak jest ojcze.

Młody golem - jak to go większość społeczeństwa szufladkowała - był bardzo słusznej postury. Nie mało ponad sześć stóp wysokości i trzysta pięćdziesiąt funtów żywej wagi sprawiało, że większość śmiałków wolało nie zaczepiać ani jego, ani zwykle towarzyszącego mu czarodzieja. Żółtawe oczy z rzadka spotykaną przenikliwością obserwowały świat starając się go rozłożyć na czynniki pierwsze, sklasyfikować i przechować dane o istocie rzeczy zaś pozbawiona wszelakich cech płciowych głowa przypominała przyciasny hełm mitycznego bohatera. Kompozytowa skóra składającą się głównie z adamantytu i domieszek srebra, obsydianu, żelaza, kamienia czy ciemnodrzewu ukształtowana na pozór zbroi wzbudzała strach w lichych sercach i szacunek wśród prawych rycerzy. Czerwony płaszcz zwisający mu z ramion nie tylko chronił go przed niesprzyjającą pogodą, ale równocześnie będąc nieliczną częścią garderoby dawał mu złudzenie normalnego żywota. Jednak co z tego gdy każdy patrzył powierzchownie na jego pochodzenie? Nikt nie akceptował konstrukta w społeczeństwie. Albo nim gardzono wierząc, iż byt taki nie ma prawa życia, albo się go bano i najchętniej widłami poczęstowano. Gdyby nie mała protekcja i ochrona Nicolasa zapewne musiał by pokryć swój miecz krwią i zginął by w bezsensownej walce w obronie własnej godności i życia.

Lecz gdyby się tym przejmował prawdopodobnie szybko zgiął by się pod natłokiem nienawiści jaką ludzie go darzą i zakończył by cud jakim jest życie. Także jego życie.

W głównej izbie nie było jeszcze żadnych gości. Wczesna pora nie zachęciła biesiadników poprzedniego wieczoru do opuszczenia swych sienników, a tym bardziej nowych klientów do wypicia kielicha czy dwóch wspominając dopiero co zaszły dzień. Jedynie karczmarz ze swą nieśmiertelną ścierką czyścił blat polerując niewidoczne plamy. Słysząc ciężkie kroki schodzącego klienta westchnął ni to ze zmęczenia ni niechęci do wszelakiej dodatkowej pracy i bez słowa zniknął w głębszych pomieszczeniach przybytku. Gdy wrócił Ignacius stał, czekając na zamówione wcześniejszego dnia, przez jego ojca, śniadanie, niczym kamienny posąg nie ruszając się nawet o milimetr. Z twarzy oberżysty dało by się wyczytać, iż wielce by mu na rękę było, gdyby istotnie była to statua przedstawiająca atletę z kaplicy Korda niźli owy wybryk natury. Podał mu tacę z pachnącym posiłkiem dla dwóch osób i szybko odwrócił wzrok jakby bał się, że samo patrzenie na golema przyniesie mu pecha.

***

Konstrukt bojowy w pełnym swym rynsztunku prezentował się okazale. Nie wielu ludzi chciało by znaleźć się po tej niewłaściwej stronie miecza wojownika, zaś sojusznicy często zapominali o niechęci jaką do nich żywili gdy nie raz tarcze golemów ratowały ludziom życia. Takoż i Ignacius nie odstawał od reguły i swą postawą nie zawiódł ojca.


Obaj śmiałkowie stali przed karczmą obserwując wychodzących ludzi. Ci niczym strumień rozbity o wystającą skałę zapobiegliwie omijali "potwora". Igi przytrzymał swemu rodzicowi drzwi przepuszczając go przed siebie, po czym sam wszedł z lekka podekscytowany nadchodzącą przygodą. Czuł, że wiatr odmiany zawiał mu prosto w twarz i chciał by ten porwał go do światów z jego snów.
 
__________________
Why so serious, Son?
andramil jest offline  
Stary 16-08-2012, 10:01   #6
 
Blacker's Avatar
 
Reputacja: 1 Blacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputację
Nicolas mógł powiedzieć, że był dumny. Jego syn, będący spełnieniem pragnień zarówno samego czarodzieja jak i jego zmarłej żony spełnił wszystkie pokładane w nim nadzieje. Był zarówno silny jak i inteligentny, szybko i chętnie przyswajał wiedzę przekazywaną mu przez ojca. Ponad wiek rozwinięty różnił się od innych ludzi i niestety Nicolas doskonale zdawał sobie sprawę że wiele przez to w życiu wycierpi. Ludzie mieli to do siebie że nienawidzili wszystkiego co różniło się od nich choć odrobinę, czego nie potrafili swoimi ograniczonymi umysłami zrozumieć. Niewielu dostrzeże prawdziwe piękno jego dziecka, którego na poły mechaniczne ciało przybliżało go do nieśmiertelności tak bardzo jak tylko to możliwe, w więkoszości budził będzie strach lub obrzydzenie. To jednak nie było ważne, jako ojciec kochał Ignaciusa i był gotów oddać za niego znacznie więcej niż tylko swoje życie. Każdy, kto zagrozi jego dziecku pozna co oznacza gniew tego, kogo dawniej nazywano ,,Architektem życia”

Moc, pozycja i bogactwo - to wszystko tylko ulotne pojęcia. Dawni przyjaciele odwrócili się do niego plecami, wieża dawniej dosłownie oblegana przez mieszkańców pragnących jego pomocy teraz urosła w świadomości ludziej jako symbol grozy i makabry a ze zgromadzonej przez lata fortuny zostało nędzne parę sztuk złota. To nic, naprawdę nic, skoro tylko był w stanie spełnić swoje marzenie i udowodnić światu że on, zwykły człowiek mógł rzucić wyzwanie wszystkim bogom i zwyciężyć w tej próbie. Nicolas zdawał sobie sprawę że jego imię prawdopodobnie nie przejdzie do historii a jego dokonanie nie zostanie docenione przez ludzi. Również i to nie miało dla niego znaczenia, w dniu gdy Ignacius otwarł oczy budząc się do życia mag skrzętnie zebrał całą dokumentację swoich eksperymentów, bez mała dorobek całego swojego życia, po czym kartka po kartce spalił je w kominku swojej wieży. Droga odkrywcy była drogą samotności, zbyt wiele musiał poświęcić by ktokolwiek kiedykolwiek poszedł jego śladami. I chociaż dla maga jego pokroju sława naukowa była z pozoru rzeczą naprawdę kuszącą to jednak dla Nicolasa znacznie ważniejsze było spełnienie marzenia które dzielił razem ze swoją dawno już zmarłą żoną. Mieli syna, wymarzone dziecko i chociaż trudno nazwać go było ludzkim bytem to jednak Demiurg zdawał sobie sprawę że Ignacius jest bardziej ludzki niż większość znanych mu osób. Być może mag nie był przykładnym ojcem, zdawał sobie sprawę że przez obsesję która go opętała gdy całe lata zamknięty w swojej pracowni odsunął się od ludzi jednak i jego na poły mechaniczne dziecko trudno było nazwać normalnym. Ludzie reagowali na jego dziecko strachem lub nienawiścią, na które to Nicolas początkowo próbował reagować spokojem by przekonać innych że mimo swojego wyglądu to tylko normalny człowiek taki jak oni. Gdy to nie przynosiło skutków zaczął gardzić ludźmi, odsuwając się od nich jeszcze bardziej i starając się zminimalizować kontakty z nimi by uchronić swojego syna. Stał się jeszcze bardziej zgorzkniały, a ludzie którzy śmieli ich oceniać zmienili się dla niego w to czym byli naprawdę - zwykłe worki cuchnącego mięsa. Nie było więc innej rady jak opuścić swój dom, zatrzasnął więc wieżę na zwykłą kłódkę zdając sobie sprawę że niewielu w tym mieście było równie szalonych by się do niej choćby zbliżyć, nie mówiąc już o wejściu do środka.

Tak rozpoczęła się tułaczka Nicolasa i Ignaciusa, gdziekolwiek jednak zawitali ludzie okazywali się tacy sami, potrafiący jedynie oceniać po wyglądzie. Starszy mag nie wiedział ile życia mu pozostało, zwłaszcza gdy tak wiele swojej mocy przelał w kolejne eksperymenty jednak tą resztkę która mu pozostała postanowił zadedykować swojemu dziecku. Musi nauczyć go o świecie tak dużo jak tylko zdoła, by po jego odejściu mały Ignacius był w stanie poradzić sobie sam w społeczeństwie, w którym nigdy nie będzie dla niego miejsca.

***

Trudno znaleźć jakieś zajęcie gdy wyprzedza cię sława nekromanty, czarownika i demonologa, a twój syn z wyglądu przypomina bardziej wojennego golema niż człowieka, którego czerwony płaszcz według plotek miał być początkowo śnieżnobiały dopóki nie zabarwił się krwią ich ofiar. Oczywiście wszystkie te pogłoski stanowiły stek wyssanych z palca bzdur, jednak jak wiadomo ludzie wręcz uwielbiają gdy ktoś myśli za nich przez co prędzej gotowi byli dać wiarę w opowieści o złym magu i jego posłusznym metalowym potworze. Jeśli miał zapewnić Ignaciusowi jakiekolwiek szanse musiał odzyskać chociaż częściowo swój dawny prestiż oraz, co ważniejsze, choć część swojej dawnej fortuny. Dobrze się złożyło, że dotarła do niego plotka o wyprawie organizowanej przez krasnoludzkiego kupca. Nicolas w ciągu swojego życia miał okazję poznać paru krasnoludów i w sumie wśród przedstawicieli tej właśnie rasy upatrywał szansy na przyszłość dla swojego dziecka którzy bardziej podziwiali go jako przykład wspaniałego rzemiosła niż odrzucali jako dziwoląga. Do Westriver dotarli bez większych przeszkód, albo drogi te były dość bezpieczne albo potencjalnych bandytów odstraszała zakuta w stal postać Ignaciusa. Strażnicy miejscy również nie robili im problemów i ponownie stary mag nie wiedział czy to zła sława wyprzedzająca ich dwójkę jeszcze tu nie dotarła czy może właśnie jej to zawdzięczają. Gdy dotarli do karczmy występ właśnie się kończył i goście opuszczali budynek skrzętnie omiając jego syna pozwalając sobie tylko na przepełnione strachem lub zdziwieniem spojrzenia. Gdy ostatni z wychodzących opuścił karczmę dwójka podróżników weszła do środka

W porównaniu do swojego syna Nicolas nie rzucał się aż tak w oczy. Wyraźnie starszy już mężczyzna, którego włosy wciąż pozostałe na głowie dawno już przybrały białą barwę. Ubrany w dobrze dopasowane ubrania, teraz nieco już wytarte ale wciąż świadczące o tym że kiedyś musiały kosztować dość sporo. Do podróżnego plecaka przytroczoną miał lekką kuszę, która jako jedyna w jego wyposażeniu wyglądała na dość nową, chodząc podpierał się kosturem który teraz zostawił oparty o ścianę karczemnej izby. Na innych ludzi spoglądał z wyraźną niechęcią, zwykle delikatnie mrużąc swoje szare oczy jakby zbyt jasne światło go drażniło. Dłonie, choć nie nosiły śladów ciężkiej pracy miał odbarwione i wyraźnie zniszczone magią lub też substancjami alchemicznymi. Tylko o głowę niższy od swojego syna trzymał się jednak prosto, widać było że trudy podróży nie odcisnęły na nim swojego piętna. Teraz z zaciekawieniem wsłuchiwał się w słowa krasnoluda wiedząc że pieniądze które może dzięki niemu zdobyć będą stanowiły dobry start dla jego dziecka
 
__________________
Make a man a fire, you keep him warm for a day. Set a man on fire, you keep him warm for the rest of his life.
—Terry Pratchett
Blacker jest offline  
Stary 16-08-2012, 21:58   #7
 
Kavi's Avatar
 
Reputacja: 1 Kavi nie jest za bardzo znany
Poranny wiaterek miło muskał w twarz gdy przy drożnej ulicy młoda elfka zagrywała jedną ze swych ulubionych melodii. Paru przechodniów nawet zasłuchiwało się w grany przez nią utwór, ale z racji wczesnej pory czerwonowłosa wola nie nadwyrężać strun głosowych. Grosza co prawa z tego nie wpadło jej wiele, ale cóż wyżyć jakoś trzeba, bo głodnym chodzić nie jest za przyjemnie.
Gdy grupka przechodniów rozeszła się w różne strony, postanowiła zaplanować najbliższą podróż. Stała na rozstaju trzech dróg. Jedna za jej plecami nie wchodziła już w grę, nie zamierza wracać skąd przybyła.

Rozejrzała się swymi kolorowymi oczami na otaczający ją horyzont, lecz drogi z początku nie dawały jej żadnych wskazówek. Prowadziły wszędzie i nigdzie, to nieznanych krain, które tak bardzo kusiły jej oczy.

- Przepraszam, która droga prowadzi do miasta - zapytała przechodzącego chłopa Shīrén.
- Panienka tędy w prawo pójdzie, tam most będzie, a za mostem gościniec , dalej z kilometr i już przed bramą główną jest - odpowiedział śmiesznie przy tym gestykulując
- Dziękuje bardzo - rzuciła i pędem poleciała we wskazanym kierunku.


Droga nie była ciężka, gdyż przyzwyczajona do pieszych wycieczek delektowała się otaczająca zielenią, małym motylkiem co chwile umilał jej drogę lecąc tuż przed nią jakby wskazywał jej drogę. Tanecznym krokiem szybko znalazła się na dziedzińcu, gdzie zatrzymała się i zasłuchała w dziwny śpiew. Pierwszy raz słysząc takie... właściwie sama nie wiedziała czy to krzyk, czy to śpiew czy może właśnie ktoś odprawia jakiś rytuał. Ciekawość dała za wygraną i po skończonej pieśni dowiedziała się, że bracia Stonehearth śpiewają pieśni bojowe. Ruszyła wraz z nimi, choć widziała ich brak zadowolenia przekonując ich, że umili im czas swą lutnią pod ich śpiew.

Poznawanie nowych stworzeń nie sprawiało jej nigdy problemu, wręcz uwielbiała to. Nowi towarzysze to nowe wyzwania. Bracia nie byli zbyt rozmowni, ale co się dziwić, dla nich musiała być jakąś szaloną kobietą. Gdyż chyba jeszcze nigdy nie widzieli by jakaś elfka, od tak na dzień dobry wypytywała o ich śpiew. Dowiedziała się, że dwa dni z drogi stąd jest karczma w której płacą noclegiem i winem za występ i czasem można co w sakwę zarobić. Pomysł ten od razu przypadł rudowłosej do gustu.

W karczmie było gwarno i głośno, ale to dobrze – pomyślała – W końcu może i tu zasłynę, i pozostanę w pamięci gości i karczmarza. Poprawiła swój zielony gorset, dziś musi wyglądać nie tyle schludnie co przyciągać uwagę. Przed występem umówiła się z brodaczami, że ona pierwsza umili czas gościom, po czym oni zostaną jako gwiazda wieczoru. Tak naprawdę, nie wierzyło w to. Wiedziała, ze ludzie od razu pójdą w taniec za jej melodią, a ich wysłuchają już zmęczeni tańcem.
Nim występ się zaczął dowiedzieć się ciekawych rzeczy, podobno po ich występie jakiś brodacz ma szukać drużyny w niebezpieczna wyprawę. Nie zainteresowała się wprawdzie co to za wyprawa, wyszukiwała wzrokiem jedynie brodacza, który miał to o to za sponsorować jej kolejne miesiące życia.

Brodacze wskazali jej stół, na którym z wolna zaczęła przygrywać na swej lutni. Uczucie jakie jej towarzyszyło wraz z pierwszymi dźwiękami jest zawsze niezapomniane. Podekscytowanie, lekka trema, czucie, że wzrok wszystkich podąża za jej palcami. Całym swoim sercem kochała ten moment, gdy z wolna grając nadawała życie nutom. Śpiewała, tak prosto z serca, grała tak jakby chciała prześcignąć samego Serdiana Berna. Nie dostrzegała już nic, ani karczmarza, ani brodaczy ani nawet tańczących przed nią gości. Gdy grała a jej śpiew rozbrzmiewał po sali zdawała się być gdzieś daleko, a rozmarzony wzrok dodawał jej uroku. Salwa braw dopiero zakończyły jej występ. Usiadła na najbliższym krześle, pot lał się jej z czoła, czuła dalej wzrok na sobie co ciekawskich osób nawet gdy skaldowie zaczęli wydobywać z siebie swoje pieśni. Ogląda ich występ zmęczona, zamówiła u karczmarza wino i ogarniała w ten czas swój wygląd. Występ trwał niedługo. Z karczmy zaczęli wychodzić ludzie. Została z garstką tych, gotowych oddać życie za trochę grosza.

- Oby ten brodacz zbytnio nie przynudzał - powiedziała do siebie zmęczona – najchętniej bym poszła już spać.
 
__________________
"Zagrałam samą sobą, bo dotknęłam spaw, które zawsze były mi obce i od których świadomie odchodziłam. Być może przegrałam, bo będąc orędowniczką Dziewczyny, pokochałam Mistrza"

Ostatnio edytowane przez Kavi : 16-08-2012 o 22:52.
Kavi jest offline  
Stary 16-08-2012, 23:50   #8
 
Buzon's Avatar
 
Reputacja: 1 Buzon ma w sobie cośBuzon ma w sobie cośBuzon ma w sobie cośBuzon ma w sobie cośBuzon ma w sobie cośBuzon ma w sobie cośBuzon ma w sobie cośBuzon ma w sobie cośBuzon ma w sobie cośBuzon ma w sobie cośBuzon ma w sobie coś
...Jutro już będę mógł udowodnić swoją wartość. Nie spodziewałem się, ze tak szybko to nastąpi...- Neonen leżał na plecach z rękoma włożonymi pod głowę. Łóżko miał ustawione wprost na okno, które było wąskie ale długie. Aby się do niego dostać musiałby użyć stolika, którego nie miał, jego cela zawierała tylko łóżko, jeśli cztery zbite dechy wysokości ledwo ponad kostkę, wypchane w środku sianem i na to wszystko narzucony kawał materiału można nazwać łóżkiem- Nie zdziwiłbym się jeśli to co służy za nakrycie jest starym żaglem- tak pomyślał pierwszego dnia kiedy zamieszkał w tej celi. Wejście do jego pokoiku było na ścianie po jego prawej, drewniane drzwi idealnie komponowały się z szafą, która była prawie najlepiej wykonaną rzeczą tutaj, nie była jakaś wielka, przewyższała Neonena o niecała głowę, natomiast jeśli chodzi o szerokość to w pełnej zbroi mógłby tutaj szukać schronienia beż większych problemów. Ale w szafie wisiały tylko ubrania, wśród zwykłych ubrań było jedno, które nadawało wartość temu meblowi. Liturgiczne szaty, śnieżnobiałe, zakończone na rękawach, wokół kaptura miedzianym paskiem. To w nich złożył wszystkie śluby. To je miał na sobie kiedy stał się Bratem.
Na twarz młodego rycerza padł blask księżyca. Wyrwał on z transu młodzika. Od kilku dni cały czas pada, chmury zakrywają niebo, poranki są takie mokre, że wieczorna kąpiel wydaje się być zbędna. Tak też było ranka kiedy wyruszał do Westriver...
Wstał wcześnie rano. Za oknem padało.
-Psia krew...- niechętnie powitał pogodę.
Obmył twarz w misce lodowatej wody, która stała noc koło jego łóżka. Chłod jaki przeniknął całą twarz, orzeźwił go, strzepnął z grzywki wodę jaka mu została. Ubrał się. Spojrzał na ścianę, z której wychodziły dwa haki. To w tym miejscu zwisał jego miecz ale teraz go nie było. Miecz ten nie był wyjątkowy, nie posiadał jeszcze imienia nawet, Neonen nie był w stanie mu go nadać, jego kreatywność sięgała skrajnych,a często śmiesznych nazw.
-Imię przyjdzie samo- takimi słowami podsumował całą nieskuteczną próbę. Wychodząc z komnat minął się z kapłanami, którzy udawali się do kaplicy. Przywitał ich lekkim skinieniem głowy. Opuścił komnaty. Wyszedł na plac, przed nim stał kilkupiętrowy ogrągły budynek. Na dole w wielkiej sali znajdowała się zbrojownia i to tam zmierzał dzisiejszego ranka. Nim pokonał metry dzielące go od zbrojowni zdążył zażyć prysznicu, na szczęście małego.
Wielka okrągła komnata leciała w górę na dobre kilka metrów. Pod ścianami stały wieszaki ze zbrojami, różnego rodzaju orężem oraz tarczami. Wyglądał to jak zbrojownia dla niewielkiej armii. Na środku stał wielki posąg przedstawiający Heironeusa trzymającego przed sobą uniesiony miecz. Ten czterometrowy posąg był istną ozdobą tej sali. Wokół niego w okręgu rozstawione były stoły. Na każdym z nich poukładany był ekwipunek. Każdemu stołowi towarzyszył jeden giermek. Neonen sam kiedyś spędził tutaj kilka lat. Mały blondynek, który wołał Neonena miał może z 14 lat.
-Bracie Neonenie!- młodzik nawoływał
-Spokojnie już idę.
-To są rzeczy, które zbrojmistrz kazał przygotować na zlecenie Mistrza.
-Dziękuję giermku.
Na stole leżała zbroja łuskowa, prawdopodobnie nowa, bo nie skazona była żadną rysą. Przymierzył ją i pasowała idealnie, jakby się w niej urodził.
To już wiem dlaczego Silv jest zbrojmistrzem, jego oko jest bezbłędne- pomyślał obracając się to w prawo to w lewo by sprawdzić mobilność w zbroi. Założył płaszcz, zapinając go z przodu zapinką, której jedna część wyglądała jak piorun a druga przedstawiała zaciśnięta pięść z wielką zygzakowatą dziurą pośrodku, zapinki pasowały idealnie dając symbol bóstwa, któremu oddany był Zakon. Kolejna rzecz jaką sprawdził był plecak, zawierał najpotrzebniejsze rzeczy. Do plecaka przyczepił tarczę z symbolem Heironeusa na środku. Kołczan ze strzałami także zawisł z boku plecaka, krótki łuk przerzucił przez prawe ramię. Na stole zostały trzy rzeczy: miecz, sakiewka oraz święty symbol. Symbol założył na szyję i ukrył pod zbroją, miecz przypiął do swojego prawego boku. Na stole została już tylko sakiewka, która wylądowała przy pasku, paladyn nawet nie zaglądał do środka.
Nim opuścił zbrojownie po raz ostatni spojrzał na posąg, zacisnął pięść na piersi i wyszedł. Skierował się ku bramie. Teraz czekała go wycieczka do Westriver.
Do południa podróż sprawiała lekki problem z powodu deszczu, który rozmywał ścieżki, którymi szedł paladyn. Po południu pojawiło się słońce i podróż stałą się o wiele lepsza. Bez większych problemów trafił na trakt i to nim skierował się do Westriver. Mijali go kupcy, zwykli chłopi na swoich wozach. Nikt jednak nie zaproponował mu pomocy, więc szedł samemu. Wieczór zastał go bardzo szybko, podczas samotnej drogi sporo rozmyślał i nie zważał na to co się działo z porą dnia. Na polanie kilkadziesiąt metrów od traktu obóz rozbili jacyś kupcy, udał się w tamtym kierunku, bezpieczniej jednak noc spędzić blisko nich niż samemu na trakcie. Ku jego zdziwieniu jeden z kupców zaproponował mu miejsce wśród nich widząc znaki Heironeusa.
-Opowiadaj co cię sprowadza w te strony wojowniku- zaczął rozmowę jeszcze nim paladyn usiadł.
-Udaje się do Westriver, mam tam spotkanie z pewnym kupcem.- odpowiedział już siedząc.
-My właśnie wyruszyliśmy z West, a któż taki cię tam pragnie zobaczyć przyjacielu?
-Niejaki Tharun D...- człowiek przerwał mu nim sam przypomniał sobie nazwisko
-Nie musisz kończyć dobrze wiemy kto to jest. Więc idziesz do niego powiadasz, wybacz zapomniałem się przedstawić jestem Narden. Musisz być coś wart skoro on chce cię widzieć. To gruba ryba jeśli wiesz co mam na myśli.-Spojrzał na Neonena
-Tak mam.- z uśmiechem odpowiedział, wyobrażając sobie grubego krasnoluda jako rybę otwierającą usta, próbującą oddychać, a tak naprawdę tylko po to by napić się piwa.
-Co cię tak rozbawiło?
-Nic naprawdę nic.
-Zabawny z Ciebie jegomość przyjacielu. Bron! Podaj wino! Nie to! To z wozu leniu!- kupiec wydał rozkaz podwładnemu.
-Chyba wolno tobie napić się wina?- teraz skierował słowa do Nena
-Wasze pojęcie o paladynach jest zabawne dla nas, my służymy jako przykład, ale nie uznajemy się za wyrzutków społeczeństwa. Pamiętaj wszystko jest dla człowieka, ale w odpowiednich granicach.- z powagą odpowiedział wojownik
-Hah, pozwolę wyciągnąć sobie z twojej wypowiedzi iż wolno- uśmiechnął się Narden
-W rzeczy samej- uśmiechem odpowiedział Nen
Popijając wino, zaczepili o kilka tematów i cudem obeszło się bez ostrej wymiany zdań. Ranek przywitał ich słoneczny.
-Nareszcie nie pada.- powiedział kupiec prostując swoje kości
-Święta racja.-dorzucił mu paladyn
-Powodzenia bracie, abyś spotkał w West to czego szukasz u boku Tharuna, a to nie byle kto...
-Dziękuję , niech twoją drogą opiekuje się Heironeus przyjacielu.
I znowu wyruszył samotnie na spotkanie z kupcem. Od momentu spotkania nowych przyjaciół podróż minęła mu szybko, już widział zarys wieży w Westriver, zaraz po niej pojawiły się szczyty dachów oraz mur. Z daleka zauważył strażników , a co za tym idzie oni jego pewnie też.
-Witaj podróżniku, co cię sprowadza do naszego miasta?- zawołał strażnik ubrany w dość porządną zbroję łuskową. Towarzyszył mu krasnolud, którego wyobraził sobie jako rybę pokrytą łuskami, ledwo powstrzymał się od śmiechu.
-Bez obaw przyjaciele, zmierzam tu na spotkanie.
-Czy to może z Tharunem Dearianem?
-Skąd wiecie?
-Nie jesteś pierwszy, pozwól odprowadzimy cię, wybacz za to przywitanie z dala od bramy ale bezpieczeństwo, niecodziennie przybywa tu zbrojny.
-Oczywiście.
Kiedy dotarli do bramy człowiek skierował ręką w jedną z uliczek.
-Trzymaj się jej za jakiś czas zobaczysz karczmę Dwie Strzały, tam czeka na ciebie Dearian.
-Wielkie dzięki.
Pomiędzy uliczkami uciekającymi na bok od głównej drogi , którą byłą droga wyznaczona przez jednego ze strażników. W kąciku oka dostrzegł barwy złota oraz słoneczną żółć. Zatrzymał się i spojrzał na budynek, teraz był już pewien.
Pelor, a więc to ty jesteś patronem miasta.-pomyślał szybko, po czym ruszył dalej
Na końcu uliczki był plac centralny, jak mówił strażnik bez problemu ją znalazł, była zaraz po wyjściu z uliczki. Paladyn rozmasował stawy ruszając barkami w koło do przodu i do tyłu, strzepał ślady podróży z płaszcza, a także ze zbroi. Udał się do karczmy, gotowy na co co przyniesie mu los...
Typowa karczma, istny chaos. Dziesiątki nieznanych twarzy pijących, drących się i próbujących śpiewać. Idealne miejsce by omówić sprawy z Zakonem. Po szybkim rozeznaniu znalazł prawdopodobnie to czego szukał, tylko przy jednym stole siedziały krasnoludy. Już miał się tam skierować kiedy do jego uszu dotarły miłe dźwięki. Brzmiały one jak marzenia. Każde szarpnięcie struny, powodowało napływ kolejnego wspomnienia, a dwa tańczące krasnoludy nawet nie był w stanie zmusić go do śmiechu, jego umysł miał inne cele.
Całą zabawę przerwał krasnolud. To co mówiono o tych istotach to prawda, mordę mają niewyparzoną, stwierdził Nen. Nie miał zamiaru wtrącać się w te podrzędne problemy. Kiedy zakończyła się ta walka na słowa, krasnolud zaprosił go oraz pozostałych, którzy nie uciekli słysząc jego mocne słowa. Jednak paladyn czekał na inne, te bardziej wartościowe i w temacie.
 
__________________
" Przyjaciel, który wie za dużo staje się bardziej niebezpieczny niż wróg, który nie wie nic."
GG 3797824

Ostatnio edytowane przez Buzon : 02-09-2012 o 08:59.
Buzon jest offline  
Stary 18-08-2012, 23:46   #9
 
Chester90's Avatar
 
Reputacja: 1 Chester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumny
Samotny mężczyzna niespiesznym krokiem podążał szlakiem do miasta. Był wysoki i szczupły. Zbroja łuskowa nie ciążyła na nim, oznaczało to więc, że trochę krzepy wędrowiec również ma. Przy boku miał buzdygan, a przez plecy przerzuconą tarczę przedniejszego wykonania. Głowa niebyła ukryta pod hełmem i rysy twarzy wyraźnie rysowało się na tle chylącego się ku zachodowi słońca. Całkiem przystojna twarz o ciemnych granatowych oczach. Jasna cera i ciemne włosy tak czarne, że miejscami wydawała się granatowe, tworzyły interesujący kontrast. Mężczyzna przyspieszył kroku by czym prędzej znaleźć się w mieście.

Do Westriver kapłan dotarł tuż przed zamknięciem bram miejskich. Strażnicy, którzy bramy strzegli obrzucili wędrowca nieufnym spojrzeniem i machnęli na niego ręką, co by przechodził i ruchu nie blokował. Jednak Jasper zmęczony ciągnącą się podróżą postanowił jeszcze trochę po przeszkadzać stróżą porządku i wypytał jednego z nich o dobre miejsce na nocleg. Strażnik zaskoczony najwyraźniej, że ktoś o takie rzeczy wypytuje wskazał początkowo na świątynię Pelora, jednak Jasper nie chciał się narzucać tutejszym kapłanom, a tym bardziej doprowadzać do niesnasek na tle religijnym. Dlatego też skorzystał z kolejnej wskazówki strażnika i udał się do tutejszej karczmy.

Miasto wyglądało jakby było wymarłe. Ciekawym był powód takiego stanu. Czy to późna pora skłoniła wszystkich do powrotu do domów i położenia się do łóżek, czy może wszyscy gdzieś się zebrali na jakieś wydarzenie.

Dotarłszy do karczmy, kapłan przyciągnął kilka ciekawych spojrzeń, ale bynajmniej nie wywołał poruszenia. Gracze w kości na przykład całkowicie go zignorowali. Chociaż wnosząc po ich skupieniu na grze zignorowaliby ogra z maczugą, gdyby ten nie walnął nią w ich stolik. Za to karczmarz wykazał większe zainteresowanie i natychmiast przybył obsłużyć gościa. Jasper zamówił pokój oraz śniadanie na rano. Gospodarz wspomniał coś o wyprawie w celu przeszukiwaniu ruin prowadzonej przez jakiegoś krasnoluda. Poszukiwacze i najemnicy mieli się stawić jutro, kiedy to też do gospody zawita wspomniany przyszły pracodawca. Interesujące.

Tej nocy kapłan miał pierwszą wizję od kilku tygodni. Była ona niewyraźna i strasznie niezrozumiała, ale symbol i ingerencja bogini były jasne. Z koszmaru wyrwało go walenie do drzwi. Ruszył by otworzyć i jego oczom ukazał się karczmarz ze śniadaniem. Podziwu godna obsługa.

Dzień upłynął mu na spacerze po mieście i zapoznawaniu się z miejskim życiem, a także na przemyśleniach na temat wizji. Wola bogini objawiła się tym razem w mglisty sposób i trzeba było podjąć jakąś decyzję co do dalszych planów. Obiecująco wyglądała wyprawa do ruin tym bardziej, że mogła dotyczyć poszukiwania wiedzy. Rubinowa Zaklinaczka najwyraźniej wskazywała mu kolejny punkt jego zdawałoby się niekończącej pielgrzymki. Jasper postanowił stawić się na spotkanie z owym Tharunem. Póki co jednak trzeba było wrócić do karczmy i poczekać do występu.

Muzyka zachwycała, a śpiew wzbudzał podziw. Zaiste na niebagatelnych bardów można było trafić w tej mieścinie. Jednak wszystko ma swój koniec i w końcu jeden z krasnoludów obecnych w karczmie przerwał, w dosyć grubiański sposób, występ. Zaprosił wszystkich chętnych najemników i poszukiwaczy przygód do stolika, by wyłuszczyć im całą sprawę, a kapłan pragnąc podążać ścieżką zarysowaną mu przez boginię, ruszył by zająć przy nim miejsce.
 
__________________
Mogę kameleona barwami prześcignąć,
kształty stosownie zmieniać jak Proteusz,
Machiavela, łotra, uczyć w szkole.
Chester90 jest offline  
Stary 21-08-2012, 11:43   #10
 
Hermit's Avatar
 
Reputacja: 1 Hermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodzeHermit jest na bardzo dobrej drodze
Za stołem siedział sędziwego już wieku krasnolud. Spoglądał na obecnych dokładnie, każdemu poświęcając chwile uwagi. Sam ubrany był w kaftan dobrego kroju, jak i zapewne materiału. Miał też na sobie spodnie, w innym kolorze niż górna partia ubioru gdyż względem wszelkiego gustu wyglądał by w ten sposób komicznie. Na nogach spoczywały mu dobrze wykonane, skórzane buty. Rozpędzone do odpowiedniej szybkości, swoim lekko szpiczastym kształtem mogły służyć nawet niczym najbardziej egzotyczna broń, bądź też sprawić ogrom bólu prostym kopniakiem w rzyć.
Na jego twarzy wykwitł uśmiech. Prawdopodobnie od dawien dawna nie miał przyjemności zobaczyć tak barwnej kompani.

- ... gdyż poszukuje sprawnych oraz wprawnych, chcących się wzbogacić oraz zdobyć sławę - odrzekł odrywając swoje cztery litery od stołka. Stanąwszy twardo na ziemi wyciągnął do was bratersko dłonie oraz odparł.

- Tharun Dearian z klanu Żelaznego Młota wita was, drodzy poszukiwacze przygód.

- Chwała i pamięć Tobie, jak i twoim przodkom - odpowiedział płynnie w khazalid starszy mężczyzna wstając od stołu i podając krasnoludowi rękę - jestem Nicolas, zwany Demiurgiem, a oto mój syn, Ignacius - dodał wskazując na zakutego w zbroję wojownika

- Wzbogacić i zdobyć sławę. - Bąknął pod nosem Sketch. Za cicho by ktoś odebrał tą myśl.

Nie zbyt chętnym, wolnym ruchem poderwał się, oraz odwzajemnił przywitanie twardym uściskiem dłoni. Co jak co, ale do uścisków to on miał nie mała wprawę. Jak to kupiec.
W stronę samego Ignaciusa puścił proste, aczkolwiek wymowne kiwnięcie głową.

- Etrya, jak można było zauważyć bardka - powiedziała elfka zarzucając ognisto czerwone włosy na plecy. Usiadła na najbliższym krześle zaczęła obserwować zebranych - chętnie posłucham co tam proponujecie, bo siedzieć dłużej w tym miejscu nie usiedzę.

- Samin Blake od Siewców - półork wstał i skłonił się lekko, z szacunkiem należnym gospodarzowi, ale bez znamion służalczości czy przestrachu. Szczery uśmiech podkreślił ten gest.

Każdy kolejny przedstawiający się z obecnych przywitany został pozdrowieniem dłonią, typowym gestem w kulturze krasnoludzkiej. Był on pobieżny jak i pozwalał zaoszczędzić czasu przy takich okazjach.
Rozmowa trwała do dobrej północy, kiedy to na stole nie poległ ostatni kufel z ostatniej kolejki. Piwo samo w sobie nie było mocne, lecz po kolejnej dostawie od karczmarza odczuwało sie jego obecność. I to nie tylko w pęcherzu. Rozmowy padały na wszystkie tematy związane z wyprawą. To jeden zapytał czego się można tak spodziewać, to kolejne dodał co to za miejsce. Czas upływał, a wszystko co miało zostać powiedziane, rzekło się. Stary kupiec w połowie zebrania postanowił oddalić się pozostawiając na miejscu swego starszego syna, Nerona. Nie robiło to na was większej różnicy kto siedzi po tamtej stronie, lecz kiedy dowiedzieliście się że to on będzie przewodzić wyprawie zmieniliście lekko nastawienie. Przynajmniej część z was. Z gadki jak i zachowywania się był to swój chłop. Nie widać po nim było by wywyższał się czy też przechwalał swoimi umiejętnościami. Przynajmniej na razie.
Noc sięgnęła już kresu waszych sił na dzisiaj, kiedy to karczmarz zaproponował byście udali się na spoczynek. Udostępnił każdemu z osobna wolny pokój, pomijając bardkę oraz kapłana którzy kwaterę tutaj już posiadali. Nie znajdowało się w nich nic nadzwyczajnego, jak zwykłe twarde łoże z siennikiem pokryte grubym płótnem oraz stolik z dwoma taboretami wykonanymi w słabej jakości. Waszym pierwszym przeciwnikiem już tej że nocy mogły stać się drzazgi z niedokładnie oheblowanego drewna.
Ignacius wraz z Nicolasem dostali pokój dwuosobowy, zwanym tutaj też "małżeńskim" z racji dwojga łóżek. Jedynym luksusem jaki znajdował się tam a nigdzie indziej była szafa, równie kiepskiej jakości jak reszta mebli. Już sama noc w tym przybytku zdawała się być wyzwaniem

* * *

Przed samym południem zostaliście obudzeni donośnym pierdyknięciem w drzwi. Na początku oraz na końcu budzenia karczmarz krzyknął iż czeka na was ciepła strawa na dole. Dla niektórych wczorajsza noc była trochę za bardzo "przesadzona" niż zazwyczaj, tak więc donośne darcie ryja przez grubasa sprawiało ból jak nóż w głowie. Niczym stado małych mrówek maszerujących przed wasze izby od samego rana, albo i kogut proszący się o ugotowanie chcieliście wstać i własnymi pięściami pokazać światu iż możecie sprawić mu ból gorszy od teraźniejszego.

Na dole, na tym samym stole przy którym się wczoraj rozstaliście, leżało śniadania. Bardziej wyczuleni z was wywęszyli już na piętrze zapachy pieczonych jaj, aromat kopru oraz szczypioru razem z boczkiem. Siedem właśnie takich misek stygło na blacie czekając aż wasze leniwe ruchy przyprowadzą was na strawę. Do popicia było mleko, leżące na środku pierścienia naczyń tuż zaraz obok wina. Oba napoje były w wysokich glinianych wazach, gotowych tylko by rozlać je do przygotowanych obok nich kufli. Dopiero po chwili ociężałym ruchem doniesiono do stołu dużą misę z pajdami chleba, niedbale pokrojonymi tępym nożem oraz porozrzucanymi jak to tylko było możliwe.
Samo pomieszczenie, niezmienne od prawdopodobnie wielu lat rankiem wyglądało całkiem inaczej. Jeśli wieczorem wczuć się można było w przeprawę przez ciemne katakumby gdzie czekały niezliczone sekrety oraz skarby, to teraz była to najzwyczajniejsza izba spotkań gdzie spożywano właśnie śniadanie.
Pod sam koniec, kiedy to już część z was planowała odejść od stołu pozostawiając naczynia samym sobie, przyczłapał do was karczmarz. Jego gruby brzuch sprawiał mu nie mały wysiłek z poruszaniem się, lecz cóż począć. Przynajmniej ten ciągły ruch może wyjdzie mu na dobre. W jego serdelkowatych palcach trzymany był zwitek papirusu który podał kapłanowi. Obracając się niczym dzień w noc dodał że jest to lista rzeczy pozostawionych dla was do odbioru jutro rano.
No i faktycznie było tak. Stronica zawierała spis wszystkiego czego się wczoraj dowiedzieliście plus każdy z was otrzymać miał po miksturze leczenia. Fakt, nie było to coś nadzwyczajnego, lecz zważywszy na okoliczności takie cudo może uratować wam życie. I zapewne tak też będzie. Na samym dole, pod całą listą zapisaną w języku powszechnym widniała adnotacja, że po pierwszym pianiu stawić macie się przy pręgierzu na placu. Reszta dnia należy do was.
I co by tu z taką masą czasu zrobić?

* * *

Resztę dnia spędziliście zgodnie z waszymi pragnieniami. Nocą, ostatnią w miejscu gdzie cywilizacja się zaczyna oraz kończy , nie mogliście spokojnie zmróżyć oka. Co chwile budziły was szmery zza okna, to jakieś ciche westchnienie, ledwo słyszalne dla przeciętnych uszów. Ranek wstawał powoli.

***

Zebraliście się szarym rankiem, kiedy to jeszcze otoczenie zawisło pomiędzy dniem, a nocą. Przy kamiennym słupie czekał już na was lekko niewyspany Neron, gdyż każdego z osobna przywitał pozdrowieniem dłonią, jak i soczystym ziewnięciem. Śniadania tego dnia wam sowicie poskąpiono, gdyż zamiast dobrej, ciepłej strawy dostaliście suche racje najwyżej wystarczające na jeden dzień. Chleb razowy wraz z kawałkiem sera nie wyglądał apetycznie o tej porze dnia. Padło kilka zdań zwątpienia, lecz wszystko starał się rozwiać krasnolud. Ruszyliście zamglonymi uliczkami w stronę, jak wam się zdawało, magazynu. Po wcale nie długim czasie stanęliście przed drewnianą konstrukcją zbudowaną na wzór stodoły. Na piętrze po zewnętrznej stronie przymocowany był żuraw, ułatwiający sprawy załadunku oraz rozładunku. Samo wykonanie budynku było niezwykle proste, lecz to w prostocie był sposób. W drzwiach wielkich jak dwoje ludzi stojących jeden na drugim były mniejsze, tak by każdy bez stawania ma kimś spokojnie mógł się tam zmieścić. Krasnolud pewnym ruchem chwycił za zasuwę. Po chwili mocowania się z przyrdzewiałym żelastwem znaleźliście się w środku. Do dokoła wam były paczki, owinięte szczelnie w lniane płótno oraz związane na kostkę solidnym sznurem. Poukładane one były jedna na drugiej, ciasno przylegając do siebie. Miejsca tutaj było strasznie mało, niczym w labiryncie. Tyle że gdzie minotaur i skarb?
Po chwili, tuż za zakrętem z paczek stał stół. Nieco mniejszy niż przy tym co biesiadowaliście, lecz ciut lepiej wykonany. Podłoga wysłana tutaj była już większą ilością słomy stanowiącej dobrą izolację od gołej ziemi. Na stole, jak i koło niego spoczywały plecaki z przywiązanymi linami, dwa z łopatami oraz dwa z kilofami. Na stole znajdowała się mała drewniana skrzyneczka wyściełana suchą trawą. Leżały w niej dwa szeregi flakoników po cztery. Razem było ich osiem, po jednym dla każdego. Łącznie przysługiwała wam jedna lina na osobę, dwie łopaty oraz dwa kilofy na ogół. Neron dziarskim ruchem poderwał jeden z plecaków, najwidoczniej przygotowany już wcześniej przez niego samego. W waszych tobołkach były jeszcze racje, spreparowane na siedem dni jak się dowiedzieliście. Mając już wszystko mogliście udać się w stronę bram.

***

Czekało tam na was dwoje strażników, odprowadzających śmiałków jedynie wzrokiem. Wzrokiem zaciekawionym, jak gdyby każdy z nich postawił grosz na to, czy uda wam się wrócić. Albo i nie. Poza murami miasta wiła się rzadka mgła, przerzedzona już przez wstające promienie słoneczne. Droga, o ile można było nazwać tak polane po której właśnie dreptaliście w stronę lasu oraz pasma górskiego, miała być wytyczana przez was samych. To znaczy że od tej chwili tak gdzie idziecie, nie było znanej wam cywilizacji ani jej namiastki.
Przeprawa przez polane, wyższą niż sam przewodnik zeszła wam trochę. Gdzieniegdzie bystrzejsi z was dostrzegli na niej grzyby, jadalne jak wam się zdawało. Miejscami również dostrzegliście w gęstej trawie dzikie zioła, zdatne na wszelkiego rodzaju przypadłości.
Po godzinie od samego wymarszu dotarliście pod las. Z tej strony był on młody, drzewa sięgały nisko a krzaki nie były aż takie gęste. Neron poprosił was o chwile, by zorientować się w którą stronę wypadało by się udać. Po chwili wskazał bliżej nie znany wam kierunek po czym wpadł w zarośla postępując parę kroków. Kiedy to już mieliście zamiar wejść tam za nim, wypadł on niczym pocisk z balisty wystrzelony w stronę smoka. Ci co znali krasoludzki, usłyszeli proste, aczkolwiek wyraziste słowo. Dzik.


Faktycznie, po chwili na polane wypadł dzik, rozjuszony niczym sam czart z najgłębszej otchłani piekieł. Jego szable, długie na pół metra sterczały z jego pyska gotowe by dopaść tego, kto stanął mu na ogonie. Wasze zaskoczenie nie miało granic, kiedy to w komiczny sposób obaj wypadli z lasu. Lecz komicznie, lub nie ale taki dzik z łatwością może rozszarpać gonionego właśnie krasnoluda. A brak przewodnika to już jest problem.
 
__________________
"Ten, któremu starczy odwagi i wytrwałości, by przez całe życie wpatrywać się w mrok, pierwszy dojrzy w nim przebłysk światła"
Chan
Hermit jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172