Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-01-2013, 23:34   #101
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Petru wiedział że nigdy się do tego nie przyzwyczai. Do wszelkiego zepsucia, obłędu i tego jak wiara w demony wydobywała na jaw najgorsze sekrety i pragnienia jakie ludzki umysł był w stanie w sobie skrywać. Sądził że tylko mieszkańcy Naz’Raghul są naznaczeni tym szaleństwem. Mylił się. Przykład Skuldyjczyka udowodnił że nie tylko tubylcy mu ulegali. Ale zaraz to naprawił, jak uosobienie karzącej ręki tych spośród Prawdziwych Bogów, którzy jeszcze pochylali się nad tą nieszczęsną krainą.



Wielka dłoń o twardych palcach zakończonych szponami zacisnęła się na nosie i ustach zaskoczonego nekrofila. Szeroki szpic broni, pchany siłą muskularnego ciała, z chrzęstem przebił się przez tkanki i jaskrawy ogień eksplodował w mózgu Skuldyjczyka. Krótki bulgot ucichł, jedynie krew rzuciła się z ust i spod brody. Syn Pelora przytrzymał go w żelaznym uchwycie na tyle długo by upewnić się że życie z konwertyty uszło ostatecznie. Stał na szeroko rozstawionych nogach i spoglądał w górę, wypatrując krogeyn … cokolwiek byle tylko nie spoglądać na zmasakrowane ciała. I tak już czuł jak żółć podchodzi mu do gardła. Gdy ostatnie drgawki opuściły trupa oparł go o głaz, jakby kultysta odpoczywał po swych zabawach. A potem odwrócił się i ruszył do towarzyszy.



Zaniepokojony poruszeniem przy klatce i cofnięciem się Skuldyjczyków zaprzestał wypatrywania krogeyn i strażników, podpełzł do dziwacznej konstrukcji. I konwulsyjnie przełknął ślinę gdy przyjrzał się jej dokładnie.



Oderwał wzrok od klatki, spojrzał w górę i ku monolitom, i ku dobiegającemu od nich modlitewnemu wyciu. Czas im się kurczył - musieli odsadzić się pogoni jak tylko się da, nawet jeśli wszystko pójdzie tutaj dobrze i uda im się oswobodzić dziewczynę. Gdy tylko pogańskie psy zorientują się że odebrano im ofiarę, rozpęta się prawdziwe piekło. Ale nie było już odwrotu. Palenquiańczyk z właściwym mu fatalizmem wzruszył szerokimi ramionami. “Wszystko w rękach Pelora”. Rulf błaganiem uspokajał dziewczynę.
- Pilnujcie, wyciągnę ją - wyszeptał tropiciel a kukri ponownie wysunęło się z pochwy z cichym sykiem. Klatka miała coś przypominającego drzwi, ale spętane pasami ścięgien i zdartej skóry, zaś zamka nie było widać. Strach i obrzydzenie za bardzo zaprzątały mu umysł by zwrócił na to dostateczną uwagę.
- Aust, usadź strażników naokoło, jakby pilnowali - szepnął, dbając o to by dziewczyna nie dojrzała jego szponów, a ostrze kukri nie wsunęło się za głęboko i nie przeraziło jej. Zaraz się przekonał że ostrożność była niepotrzebna. A raczej - niewłaściwie skierowana.

Ostra jak brzytwa klinga wgryzła się z ścięgna, skórę i kości. I naraz trysnęła z nich krew niczym z żywego stworzenia, a dziewczyna zadygotała i krzyknęła w bezbrzeżnej panice. Petru z przerażeniem spojrzał na krew zalewającą mu ręce i resztę ciała.
- Pelorze!

Lu’ccią szarpnęły torsje i nagle zwymiotowała, a po chwili ciągle dygocząc osunęła się nieprzytomna na kościaną podłogę. Krew płynęła nadal, i naraz czerwień przesłoniła świat synowi Ojca Słońce. Z całej siły przerzynał oporne, tryskające juchą ścięgna, rwał krwawą skórę, na koniec zaś wypuścił broń i pazurami wczepił się w “drzwi”, niemal wyrywając je z klatki.
- Pilnujcie żeby się nie zatrzasnęły! - to co urodziło się w jego gardle był bardziej warkotem niż ludzkim głosem, ale nie sprawdzał czy go zrozumieli, wśliznął się do wnętrza. Złapał dziewczynę w bezpieczny uścisk i wspólnie z Rulfem i Austem wyciągnął ją z więzienia.
- Weźcie moją broń! - wskazał nogą kukri i miecz, a sam z przyciśniętą mocno do piersi Skuldyjką zaczął przemykać do zejścia z płaskowyżu. Ostrożnie, mimo tego że furia czerwona jak krew falami szturmowała mu pole widzenia. Nim zaczęli zejście Petru zakneblował Lu’ccię i związał jej ręce, zarzucił je sobie na szyję i ruszył z dziewczyną na plecach za pierwszym ze Skuldyjczyków. Teraz oni musieli zadbać o jego bezpieczeństwo w trakcie zejścia. Dla pewności szponami wczepiał się w skałę, świadom dużego obciążenia i niebezpieczeństwa z tym się wiążącego. Jeszcze na górze pogratulował sobie pomysłu pozostawienia plecaka u druida. Dwadzieścia metrów niżej zmęczenie i ból sprawiły że o tym zapomniał.



Śmierdział krwią, potem i wymiocinami, jego ramiona i nogi drżały, płuca paliły żywym ogniem. Ale uratowali dziewczynę, przynajmniej na razie. To było gorzkie i małe zwycięstwo, w porównaniu z tym co za sobą zostawiali i dreszcze przechodziły Petru gdy przypominał sobie obrazy i dźwięki towarzyszące osłabianiu bariery między światami i triumfalne wycia modlitewne pogan. Gdy znaleźli się u podnóża masywu, kompletnie wyczerpany złożył dziewczynę na ziemi i pozwolił Skuldyjczykom zająć się swą krajanką, rozwiązać ją i sprawdzić czy nie ucierpiała przy schodzeniu. Sam ściskał w drżących dłoniach broń i gapił się w niebo.

Jego suchemu jak rzemień ciału musiał wystarczyć krótki odpoczynek i kilka łyków wody. W ciszy wstał chwiejnie na nogi.
- Tędy - wskazał stronę odmienną od tej gdzie znajdował się druid i krąg. - Będziemy musieli ich mylić zmianami kierunku. Dziewczynie knebla nie wyjmujcie, by nas wrzaskiem nie zdradziła gdy się ocknie.

Rulf niósł Lu’ccię, Aust prowadził. Petru zamykał tyły i przepatrywał niebo. Wkrótce mężczyźni zmienili się. Gdy Petru odpoczął znowu przejął dziewczynę. Wtedy zaczęła odzyskiwać świadomość. Pospiesznie i ostrożnie ułożył ją na ziemi po czym odsunął się.
- Lepiej żeby znajome twarze widziała w pobliżu, po tym wszystkim co przeszła. Będę pilnował tyłów - szepnął do Skuldyjczyków.

Jak powiedział tak zrobił. Pilnował i badał mrok ponad ich małą grupą, nasłuchiwał i jedynie od czasu do czasu rzucał okiem na Austa i Rulfa rozmawiających z Lu’ccią. Potrząsnął głową. Zrobił co mógł, miał nadzieję że dziewczyna wyszła z tego bez większego uszczerbku na ciele i umyśle … a potem zganił się w myślach, gdy na granicy widzenia dojrzał pierwszy łopoczący błoniastymi skrzydłami kształt.
- Krogeyny - ostrzegł harcowników. - Zaczyna się, musimy uciekać.

Spojrzał po sobie. Był skąpany w krwi i wymiocinach … najłatwiej będzie go wyczuć. To upraszczało sprawę.
- Jeśli zrobi się naprawdę gorąco zabierajcie dziewczynę i nie oglądajcie się na mnie, jeśli łaska Pelora będzie z nami odciągnę ich - pospiesznie wyłuszczył swój plan słysząc jak druga krogeyna przelatuje gdzieś blisko. Potem zajął tyły z mieczem w dłoni, ale na tyle blisko by dzięki nienaturalnie przenikliwemu wzrokowi zdążyć przyjść im z pomocą gdyby coś z przodu lub z góry próbowało ich dopaść pod osłoną mroku.

Przez krótką chwilę wbrew wszystkiemu uśmiechał się. Jeśli ktoś chciałby na niego polować, to na pewno nie w ciemnościach. A tu - niespodzianka! - zasłona mroku spowijała nieszczęsne pustkowie. Gorzej że Skuldyjczycy nie mieli tak czułych zmysłów, ale na to nic nie mógł już poradzić. Nic poza próbą pociągnięcia za sobą pogoni i przetrzebienia jej, co bez wątpienia nie ucieszy goniących...
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 11-01-2013, 15:07   #102
 
Darth's Avatar
 
Reputacja: 1 Darth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłość
Brama Uniwersytetu otworzyła się powoli, ukazując plac główny na którym niespodziewanie stało sporo ludzi. Głównie uczniów oraz wykładowców niższego szczebla. Był tam także jednak jeden z mistrzów, a dokładniej Flick.

Nekromanta miał na sobie niezbyt pasującą do profesji szatę w kolorze nocnego nieba a na głowie przekrzywiony kapelusz z szerokim rondem. Siedzący obok Eversora chłopak pobladł.

-Co się tutaj dzieje... ?

Dopiero teraz, kiedy adrenalina zniknęła z jego żył, Gregor zdał sobie sprawę że w czasie ucieczki w znaczący sposób naruszyli spokój w tej gęściej zaludnionej części miasta. Aż dziw że na miejscu nie czekała na nich straż. O samym pościgu wieści musiały ponieść się bardzo szybko.

Mag wojenny uśmiechnął się delikatnie pod nosem. W mieście wieści roznosiły się tak szybko jak pamiętał. Ciekawe czy uległy już klasycznemu wyolbrzymieniu i przesadzeniu? Nie liczyło się to specjalnie dla niego. Ewentualne plotki nie mogły bardzo zaszkodzić jego reputacji... biorąc pod uwagę jaka ona była.
Niemniej jednak, Gregor doceniał również siłę subtelności. Zanotował sobie w pamięci by rozpuścić kilka starannie przygotowanych plotek, wyolbrzymiających zarówno siłę napastników, jak i jego własną. Jeśli uda mu się to dobrze rozplanować, sama jego reputacja będzie chronić następne transporty Mistrza Nekromantów.

- Teraz to już moja sprawa. Odstawimy transport na miejsce, i możesz uciekać po swoją zapłatę.

Rzucił do chłopaka. Nie wyglądało by miał jakieś problemy, niemniej dyskretnie obserwował tłum. Kto wie, mogli się tam czaić przyszli rywale. A zawsze dobrze było zapamiętywać zarówno nowe jak i stare twarze. Nigdy nie wiadomo do czego mogła przydać się wiedza.

-Dobrze, proszę pana...

Chłopak zatrzymał konie, zablokował koła i zszedł szybko, by ku swojemu przerażeniu nie zniknąć w tłumie. Ludzie rozstąpili się przed nim, zaczepiając go i pytając o szczegóły. On sam, przerażony tym zainteresowaniem, czmychnął w stronę bocznych drzwi dla służby.

Do Gregora zaś podszedł Flick.

-Cóż, chyba jestem ci coś winien...- powiedział ostrożnie, odsuwając się od burty wozu z której sterczał bełt.- Co tam się wydarzyło, do ciężkiej cholery?! Albo poczekaj. Pomówimy w moim gabinecie.

Jednocześnie dał znak kilku służącym, by zajęli się trupiarkom.

Eversor zeskoczył z wozu, ruszając za Flickiem.

- Na chwilę obecną powiedzmy że wystąpiły niespodziewane... komplikacje. Większość jednak poszła zgodnie z planem. Szczegóły faktycznie lepiej omówić na osobności.

Resztę drogi do gabinetu poświecił rozmyślaniu, głównie nad niedawnymi wydarzeniami.

Mistrz zamknął za sobą drzwi i westchnął.

-Dobrze więc...- obrócił się i ze zmęczeniem spojrzał na Eversora.- Co to za jedni? Mówili coś? Co to za przeklęta rozróba?

Gregor uśmiechnął się delikatnie.
- Nie było niestety czasu żeby ich przesłuchać. Zdołałem ich zabić głównie dzięki przewadze zaskoczenia, ale z tego co mówili wyglądali raczej na bandę zbirów bez jakiegoś specjalnego zorganizowania. Byli w miarę kompetentni, ale ich poziom umiejętności nie był dość wysoki by mogli należeć do któregoś z większych gangów, czy też do dowolnej grupy najemniczej. Wnioskuję że to zwykli fanatycy, kierowani bardziej nienawiścią do waszej profesji, Mistrzu, niż czymkolwiek innym. - westchnął delikatnie - A rozróba wynikła głównie z faktu iż wszystko działo się na Dokerskiej. Podejrzewam że lokalni przyjaciele naszych kochanych napastników nie przyjęli specjalnie ciepło moich działań. Nic na co mógłbym coś poradzić.

-Musieli być bardzo rozgoryczeni, skoro urządzili za tobą pościg przez pół miasta... Nie obraziłeś aby czyjejś matki po drodze?- mag zaśmiał się nerwowo i sięgnął po wino oraz dwa kielichy.- Ale cóż, udało ci się. Może to zniechęci ich do kolejnych prób. Albo przekona straż że ci dranie są naprawdę niebezpieczni...

Gregor odchrząknął delikatnie.

- Jeśli mogę udzielić swojej opinii, całą sprawę można obrócić na naszą korzyść. Jeśli nauczyłem się czegoś polując na bandytów w przeszłości, to tego że walcząc z nimi można doskonale wykorzystać terror. - milczał przez moment. - A gdybyś stworzyli takie właśnie źródło terroru?

-Co ma pan na myśli? Nadmuchanie całej sprawy do tego stopnia żeby sami obywatele zaczęli błagać straż o usunięcie problemu?- Flick upił wina, podchodząc do okna.

Gregor również upił łyk ze swojego kielicha, rozwijając dalej swoją myśl.

- Moglibyśmy manipulować faktami, by stworzyć wrażenie że to co zrobiłem to tylko drobny pokaz naszej siły. Stworzyć wrażenie że tak naprawdę pozwalaliśmy na takie akcje ze strony tych idiotów tylko dlatego iż były one dla nas nieznaczące. Zbudować wrażenie, przypomnieć im że gdybyśmy tylko chcieli, możemy zmieść z powierzchni ziemi całe to miasto. Puścić plotki. Niech myślą że to tylko początek jakiejś większej akcji. Hmm... - potarł brodę w zamyśleniu - Rozpuśćmy plotki że jeśli takie zachowania nie ustaną, zostanie to uznane za niedopuszczalną stratę twarzy zarówno przez uniwersytet jak i przez rodzinę królewską. Że to co się wydarzyło było aktem ostrzeżenia z naszej strony. U jeśli takie akcje będą trwać dalej, Uniwersytet otrzyma wolną rękę. I pozwolenie na dowolne rozwiązanie problemu. - Upił następny łyk wina - Przestępczość w tym mieście istnieje tylko dlatego że nigdy się nią nie zajmowaliśmy. Jesteśmy w stanie zniszczyć ich wszystkich w przeciągu tygodnia jeśli naprawdę byśmy chcieli. Przy odrobinie szczęścia prawdziwi kryminaliści rozwiążą nasz problem, by samemu mieć spokój.

-Hmmm...- Flick przygładził wąs i spojrzał na Gregora.- Cóż, to dobry pomysł, zwłaszcza że nie tylko ja mam problemy z sabotowaniem moich eksperymentów przez różnego rodzaju oprychów. Statek z komponentami magicznymi dla mistrzyni Li'i wszedł do portu a nocą ktoś wrzucił tam zapalony kaganek z oliwą. Obsydianowe płyty runiczne dla mistrza Murina zostały skradzione lub zniszczone kiedy powóz z nimi wjechał na teren miasta.

Nekromanta usiadł, układając dłonie jak do modlitwy. Co jakiś czas kręcił młynki kciukami.

-W szerszym spektrum przestaje mi to wyglądać na zbieg okoliczności. Tak, zdecydowanie twój pomysł może okazać się dla nas korzystny. Z tym że dezinformacja na taką skalę wymaga pewnych powiązań. Najlepiej ze strażą miejską... Pytanie tylko, czy podjąłby ktoś zaufany podjął by się tego zadania.

Wymownie spojrzał na maga.

Eversor uśmiechnął się delikatnie. Wyglądało na to że uda mu się uzyskać więcej niż wcześniej liczył. Zwłaszcza w kwestii reputacji.

- Zajmę się tym. Będę jednak potrzebować kogoś zaufanego do współpracy. - westchnął delikatnie - Kiedyś byłbym w stanie załatwić to sam, ale minął rok odkąd wyjechałem. Wątpię czy moi niegdysiejsi współpracownicy wciąż mnie pamiętają.

-To prawda. Większość dawnych studentów wyjechała. A co do samego komendanta... Hmmm...- mężczyzna znów się zamyślił.- No tak. Przecież jest w stosunkowo dobrych relacjach z Mistrzem Katedry Magii Bojowej, Carneyem Birkiem. Jeśli chcesz nawiązać współpracę z komendantem, spróbuj właśnie przez niego... Jest jednak jedno "Ale".

Flick bezwiednie przygładził brodę.

-Twój dawny nauczyciel i poprzednik Birka, Duncan Walls, miał o wiele większą renomę i szacunek otoczenia niż obecnie Birk. Prawda, jest on potężny i zna się na rzeczy, ale Walls chętnie to pokazywał i to w widowiskowy sposób. Z resztą był góralem i nie stronił od walki. Wiesz to najlepiej, byłeś jego ulubionym studentem. I tu jest problem.- palec starce skierował się prawie że oskarżycielsko w stronę Gregora.- Przy Birku nie wspominaj o Wallsie. Nie przyznawaj się że cię uczył i niech, na Oczy Wee Jas, nie dowie się że Duncan miał o tobie tak wysokie mniemanie. Birk cholery dostaje od ciągłego porównywania go do poprzednika...

Eversor skinął głową.

- Dziękuję za radę i za ostrzeżenie, z pewnością skorzystam. Konflikt z jednym z mistrzów szybko mógłby się zamienić w coś bardzo nieprzyjemnego. A w kwestii zapłaty za ostatnie zlecenie?

-Dobrze że mi przypomniałeś. Wysoka pozycja w takiej placówce jak Uniwersytet sprawia że człowiek zapomina o czymś tak istotnym jak pieniądze.- mówiąc to, sięgnął do szuflady w biurku i wyjął zeń pękaty mieszek.- Proszę. Okrągłe 300 sztuk złota, zasłużyłeś. A jeśli uda ci się to o czym mówiłeś, zadbam żeby usłyszeli o tobie dobre słowo również ci, którzy będą po zasięgiem twoich działań. A! I jeszcze to.

Na blacie położył okrągły medalion i pstryknięciem posłał go w stronę Eversora.

-Niezbędnik w twoim fachu, pamiątka po Duncanie. Dał mi go, ale ja już pewnie nie będę go potrzebował.
Eversor zatrzymał medalion dłonią, a następnie podrzucił go na wysokość oczu. Uśmiechnął się, rozpoznając zdobienia, jak i moc zamieszkującą w amulecie.

- Tak, będzie on nadzwyczaj przydatny. Dziękuję. - założył medalion na szyję, a następnie wstał. - Jeśli to wszystko, to udam się do mistrza Birka. Dzień jeszcze młody, mam nadzieję że uda mi się go wykorzystać w pełni.

-Tak tak. I powodzenia. Ja muszę połatać moje obiekty do eksperymentów.- rzucił spokojnie, nie ruszając się z miejsca.- Albo zlecę to Bruce'owi.

Mówiąc to, pstryknął palcami. Gregor prawie podskoczył kiedy pokryty srebrem szkielet, stojący w dużej gablocie obok biurka nekromanty, poruszył się, otworzył sobie oszklone drzwiczki i spokojnie ruszył przez biuro starca.

-To jeden z moich najlepszych. Odpowiednio dużo metali i kamieni szlachetnych, i mam całkiem użytecznego sługę nie marudzącego na późne godziny pracy.- zaśmiał się cicho.- Bruce, odprowadź Gregora do drzwi a potem idź zająć się ciałami.

Szkielet podszedł do maga, pokłonił się i kulturalnym gestem poprosił żeby mężczyzna udał się za nim. Zaklekotał przy tym srebrzystą szczęką.

-No tak. Mówienie to wciąż pewnego rodzaju problem...

Gregor zaśmiał się delikatnie pod nosem.

- I właśnie dlatego, mistrzu Flick, uważam że ta katedra ma przed sobą świetlaną przyszłość.

Nie mogąc powstrzymać uśmiechu, ruszył za posrebrzanym szkieletem w kierunku drzwi.
 
__________________
Najczęstszy ludzki błąd - nie przewidzieć burzy w piękny czas.
Niccolo Machiavelli
Darth jest offline  
Stary 12-01-2013, 01:08   #103
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Buttal


Port Kamienna baszta naprawdę był sercem północy i Buttal musiał przyznać to, krocząc pomiędzy przechodniami z różnych krańców świata. Widział elfów ubranych w niepraktyczne, koronkowe surduty i buty z wielkimi klamrami, drżących w futrzanych płaszczykach i targujących się z przedstawicielami cechów myśliwskich o ceny futer niedźwiedzi, wilków oraz pum śnieżnych. Widział obcokrajowców z turbanami na głowach, grubo opatulonych wieloma warstwami płaszczów podróżnych oraz swetrów, krążących grupami po zaśnieżonych ulicach, z fascynacją oglądających rzeźby lodowe, zdobiące parki. Ich ciemna skóra była dla miejscowych równie egzotyczna, co Baledor dla nich.

Byli też przyjezdni kupcy, zachwalający swoje towary, łypiący na przechodniów i marzący o wielkich interesach na tym „pieruńskim wypizdowie” jak zwykli nazywać północ. Buttal zdawał sobie sprawę, że północ, na której mieszkał była ledwie przedsmakiem prawdziwej Północy, rozciągającej się setkami mil za masywem Gór Przodków. Ciekawe, jaką nazwę nadaliby przyjezdni tamtym pustym i opanowanym przez wendoli rubieżom.

Krasnolud potrząsnął głową, rozejrzał się i szybkim krokiem ruszył pomiędzy przechodniami. Zmarszczył brwi, kiedy tuż przed nim zmaterializowała się wychudzona postać w poplamionym tłuszczem futrze. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, a jego szczurza twarz przybrała jeszcze bardziej groteskowego wyglądu.

-Witam, miłego pana!

-Em… Witam?

-Cóż za wspaniały dzień! Na pewno pan z drogi! Zmęczony i głody! Mam wspaniały sposób na przywrócenie sił każdemu znużonemu podróżnikowi!


Kurier cofnął się odruchowo o krok, kiedy obcy teatralnym ruchem przesunął się na bok, jednocześnie sięgając za pazuchę. Buttal w ostatniej chwili powstrzymał się od dobycia topora, kiedy zrozumiał, że błysk w dłoni dziwnego mężczyzny to nic innego niż chochla kucharska.

-Potrawki z lodowych mątw! Szczury w bułce! Gołębie jaja! Świniak na patyku!- zakrzyknął radośnie, nie zwracając uwagi na zaskoczenie swojego rozmówcy. Dłonią w bezpalcej rękawiczce kolejno zrzucał pokrywki ze starych, pośniedziałych garnków ustawionych na wózku, który do tej pory ukrywał za plecami.

Krasnolud podrapał się po karku, nie bardzo wiedząc jak zareagować.

-Świniak na patyku?- zapytał ostrożnie, gdyż ta część menu nie pasowała mu do reszty „rarytasów” serwowanych przez obwoźnego kuchtę.

Mężczyzna energicznie pokiwał głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

-Dokładnie tak!- szybko włożył dłoń do odpowiedniego garnka i wyjął zeń patyk, na którym znajdowały się straszliwe rzeczy z dużą ilością rurek, nitek i żył.- Świeżutka wieprzowina! Świnia jeszcze nie wie, że je straciła!

-Podziękuję…-
Buttal cofnął się, kiedy sprzedawca zaczął wymachiwać tym straszliwym posiłkiem blisko jego twarzy.

-Na pewno?

-Tak…

-Mam do tego papkę z tartego czosnku…


Resnik odruchowo zaczął oddychać przez usta i dyskretnie rozejrzał się, szukając drogi ucieczki. Tłukł wendoli, zbójców a nawet walczył z rozrywaczem. Jednak przerażające wytwory gastronomiczne pozbawiały go resztek odwagi i pewności siebie.

Dlatego też pierwszy raz z ulgą usłyszał okrzyk „Pożar!”, który rozległ się gdzieś daleko za jego plecami. Kucharzyna zadarł głowę niczym wilk węszący ranne zwierze i rzucił szaszłyk przez ramię, prosto do kotła.

-O mamusiu! Pożar!- zaskrzeczał i jął szybko zakrywać swoje dania odpowiednimi pokrywkami. Buttal zaskoczony uniósł brew.

-Idzie pan tam?

-No jasne! Gapie uwielbiają coś przetrącić w trakcie widowiska!-
dodał, kiedy krasnolud zaczął już odzyskiwać wiarę w rasę ludzką. Zamiast tego westchnął tylko, obserwując szybko oddalającego się sprzedawcę, pchającego po śniegu swój wózek. Plac dookoła niego szybko pustoszał.




Kiedy obrócił się, by spojrzeć na czarną kolumnę dymu bijącą w niebo, za swoimi plecami usłyszał szelest i skrzypienie śniegu pod czyjąś podeszwą.

-Buttal Resnik?

-Co… ?


Kątek oka zdążył dostrzec tylko błysk noża w czyjejś ręce.


Jean Battiste Le Courbeu


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=bBQYBild3Yc[/MEDIA]

Karczmarka w „Smutnym Kaznodziei” osobiście podchodziła raz za razem do Jeana, podając mu zamówione zadania, napełniając kufel do pełna niechrzczonym piwem i co jakiś czas uśmiechając się zalotnie, w czasie poprawiania ramiączka fartucha, które to nieustannie spadało, odsłaniając czasami to, czasami owo.

Jean sam nie wiedział jak to się stało. Najpierw przychodził tam dla piwa, potem nawiązał się mały flirt z jedną z dziewek służebnych, który przeistoczył się w jednonocny ,ale niezwykle przyjemny romans. Kiedy przybył tam następnego dnia, właścicielka całego wyszynku bez słowa chwyciły go za klapy żabotu, uniosła do góry i zaciągnęła do kuchni. Gnom jeszcze pamiętał ile strachu najadł się, widząc wbity w stół tasak rzeźnicki i słysząc, że kwiatuszek, z którego to strzepnął trochę pyłku, był w istocie ukochaną córeczką Monique, właścicielki karczmy.

W sumie gnom nie pamiętał, co wtedy zaczął pleść, jakich historii nie stworzył żeby udobruchać rozsierdzoną kobietę. Jakim sposobem uratował życie tak skutecznie, że zamiast jednej przygody pod dachem „Smutnego Kaznodziei”, przeżył dwie. Wielokrotnie.

Sama Monique, mimo bycia w kwiecie wieku, wciąż była zdobyczą niczego sobie, więc Jean wpadał czasami do mamusi, albo do córki. Albo do obu, jednocześnie.

Teraz jednak uśmiechnął się do karczmarki, poruszył kilka razy brwiami, wzdął chrapy nosa i oblizał wargi, by tym bezsensownym, ale jak najbardziej lubieżnym popisem mimiki spławić kobietę, jednocześnie nie obrażając jej dumy brakiem zainteresowania.

-Nawet nie próbuj.- rzucił do Sargasa, który zaczął bardzo intensywnie wpatrywać się w jego ucho.- Przy tobie jestem prawie święty.

Kot miauknął przeciągle, obserwując jak jego pan spokojnie otwiera przewiązane czerwoną wstążką listy. Następnie zamiauczał raz jeszcze, uderzając łapą w rondo kapelusza gnoma.

-Och doprawdy? A mam ci przypomnieć dziwną aferę, kiedy to po dwóch miesiącach od naszej wizyty na dworze, ulubiona, gładka i biała, kotka królewny powiła pięć kociąt o ogonach jak szczotki, frędzlowatych uszach i umaszczeniu podejrzanie podobnym do mojego kota?- spojrzał na Sargasa tak wymownie, że kot położył po sobie uszy i z irytacją zamoczył pysk w misce z mlekiem.- Tak myślałem…

Następnie rozwinął kopertę i przebiegł wzrokiem po listach.

Drogi R.

Towar dotarł bezpiecznie do miasta i wedle twoich wytycznych, jest gotowy żeby dostarczyć go do starucha. Moi ludzie zaczną obserwować go wraz z dostarczeniem materiałów do pracy. Raporty składane będą wedle twoich wytycznych, regularnie, co dwa dni. W razie gwałtownych sukcesów w pracy naszego wiekowego przyjaciela, jestem gotów w każdej chwili wysłać ludzi po wyniki jego badań i jednocześnie rozwiązania faktu jego kłopotliwej nieprzydatności
.


Lucas"

Na odwrocie wiadomości ktoś zapisał pochyłym, eleganckim pismem kilka losowych znaków. Jean zmarszczył brwi, próbując je odczytać, by po chwili przystawić doń kieszonkowe lusterko.

-M6OE4…- mruknął, odczytując odbicie.

Po chwili konsternacji chwycił drugi list.

Lucasie

Gwałtowna zmiana planów. Nasz starszy przyjaciel został uprowadzony i nie wiem jeszcze, przez kogo. Przepadły też wszystkie jego prace naukowe i wyniki badań. Towar niech pozostanie w ukryciu do czasu, gdy ktoś wyżej ode mnie nie odkryje położenia naszego drogiego przyjaciela
.


Z wyrazami szacunku
R
.

P.S. Zgodnie z życzeniem, odesłałem twój list. Liczby, jakie masz podać w banku by otrzymać twoją należność, są na odwrocie

Jean bezwiednie podkręcił wąs i obejrzał drugi z listów. Ten napisany był na drogim, czerpanym papierze, nie śmierdział zbutwiałą piwnicą oraz grzybem a styl pisma zgadzał się z numerami wypisanymi na pierwszej notce.

Gnom z pewną irytacją przebiegł palcami po papierze, szukając jakiś wskazówek. Po kilkunastu sekundach uśmiechnął się, wyczuwając pod opuszkami delikatne wgłębienie.

-Bingo! Mam cię, arogancki gnojku…

Jean szybko sięgnął pod pazuchę, do małego pudełeczka, i wyjął zeń grafitowy rysik na srebrnej rączce. Delikatnie pocierając nim o kartkę, dziękował Olidammarze że mężczyzna z którym pisał Lucas z bandy z doków był na tyle nie ostrożny, by podbijać pieczęć bezpośrednio na stercie papieru korespondencyjnego, nie zdejmując wierzchniej kartki ze stosu. Dlatego też, mimo braku jakichkolwiek oznaczeń na liście właściwym, wciąż można było odczytać ślad po stemplu albo pieczęci, odbijanej od wcześniejszej korespondencji.

Jean uśmiechnął się lekko, zdmuchując z papieru grafitowy pył. Jego oczom ukazało się duże, zdobione „R” otoczone zawijasami słabo dobitej winorośli.

-Rodzina Roques…- szepnął, ciężko opadając na krzesło.- Nosz cudnie..


Tsuki


Kapral Anton Arkoff skrzywił się, raz za razem krążąc po pomoście. Smród, nieprzewidziane przedłużenie czasu służby, chłód oraz wilgoć bijącą znad zatoki mógłby znieść. Jednak Tego dnia sierżant McZahn był zdecydowanie w złym nastroju. Najpierw w niewybrednych słowach zbeształ całą ochronę rezydencji Davidhoff’a, potem opierzył go oddzielnie, jako głównego nadzorcę wachty z przystani, a finalnie przydzielił mu, jako podkomendnych, bandę najbardziej ograniczonych i agresywnych siepaczy ze wszystkich najemników, chroniących dom Księcia z Doków.

Anton westchnął i rzucił okiem kolejno na wszystkie trzy pomosty. Skrzywił się, widząc jednego ze swoich podkomendnych, Dirka, szczającego z pomostu. Bezpośrednio do stojącej poniżej łodzi.

-Dirk!

-Hę?-
osiłek obrócił się powoli, pociągając nosem i łypiąc świńskimi oczkami na kapralach.- Czego?

Arkoff zignorował mocno nieprzepisowy sposób zwracania się do jego skromnej osoby i wymownie spojrzał na żółty strumień, ze stukotem spadający na deski łodzi.

-Możesz mi wyjaśnić, co ty robisz?!

-Szczam…

-Ale czemu, do kurwy nędzy, na tą przeklętą łódź!? Latryny nie masz?!


Drab spojrzał najpierw na przełożonego, potem na wskazaną przez niego drewnianą budkę do załatwiania potrzeb fizjologicznych, a potem znowu na mężczyznę. Po długiej chwili usilnego myślenia jego umysł uformował jedyną, zdaniem Dirka, sensowną odpowiedź na uwagi kaprala.

-A weź spierdalaj…

Arkoff poczerwieniał na twarzy, poprawił hełm na głowie i ruszył po pomoście w stronę niesubordynowanego podwładnego.

-Posłuchaj sobie, ty bezmózgi kretynie! Jeśli w tej chwili nie zaczniesz zachowywać się jak zawodowiec, będę zmuszony… !

Nikt nie dowiedział się, do czego zmuszony miał być kapral Arkoff. Dźwięk dzwonu przybrzeżnego zagłuszył jego słowa, tak samo jak wystrzał z muszkietu. Dirk padał z dziurą w skroni a Anton obrócił się w stronę zatoki. We mgle, na skraju pola widzenia, zobaczył zaniedbaną łupinę a na niej mężczyznę w czarnym płaszczu, trzymającego w dłoni wymyślny samopał gnomiej roboty.


Najemnik nabrał powietrza i wydał z siebie przeciągły krzyk.

-… !!!

Krzyk, zagłuszony kolejnym uderzeniem dzwonu.

Dla jego ludzi zaś, było już za późno. Najpierw padł półork Grunk’t, trafiony między łopatki kolejną kulą wystrzeloną przez napastnika na łodzi. Potem Silvio i Sirrs zginęli od dwóch szybkich cięć krzywych szabel w dłoniach ogorzałego mężczyzny, który po cichu wdrapał się na molo. Stojący na lewym pomoście Abram stęknął tylko, kiedy rudy, ociekający wodą napastnik wyłonił się z cienia za jego plecami i z przerażającą precyzją. Mosses, który miał wraz z nim wartę, zdążył dobyć miecza i unieść go do ciosu. On też padł jednak sekundę później, kiedy trzeci pocisk z muszkietu bezbłędnie wbił mu się w oko.

„Ten demon strzelił trzy razy! Bez przeładowania!” była to jedyna sensowna myśl Antona, kiedy w przerażeniu obserwował rzeź swoich ludzi. Został sam. Mimo pogardy, jaką darzył każdego z przydzielonych mu siepaczy, wolałby jednak żeby żyli. Z nimi mógłby stawić jakiś opór. Teraz jednak nie miał żadnych szans.

Chyba że…

-Dzwon alarmowy…- kapral uśmiechnął się blado i obrócił na pięcie, wzrokiem odszukując kanciapę dla strażników i wiszący przy niej mosiężny dzwonek na sznurku. Uśmiech ten zniknął jednak, kiedy szczupła i zwinna postać wyłoniła się zza sterty lin leżących na nabrzeżu i z dłonią na rękojeści krzywego miecza doskoczyła do kaprala.

Nim dzwon portowy uderzył po raz ósmy, głowa ostatniego z obrońców podziemnej przystani z pluskiem wpadła do wody.

Cid uśmiechnął się lekko, potrząsając głową niczym pies strzepujący wodę z futra.

-Gładko poszło.- rzucił wesoło, nogą spychając swoją ofiarę do wody.

Arthus spojrzał na niego karcąco, podpływając do pomostu i wdrapując się nań z trudem.

-Brak ci ogłady.

-A tobie poczucia humoru
.- Tamir trącił towarzysza w ramię i spojrzał na chowająca miecz do pochwy elfkę.- Wszystko w porządku, inkwizytorze Tsuki?

Dziewczyna nie odpowiedziała na pytanie. Oni nie musieli ukrywać się pod pomostem, z którego ktoś szczał.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 12-01-2013, 01:23   #104
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Petru

Dwóch mężczyzn biegło ciężko, grzęznąc w wulkanicznym pyle i potykając się raz za razem. Rulf sapał głośno, ale nie zwalniał, niosąc na plecach nieprzytomną dziewczynę. Aust oglądał się, co jakiś czas, obserwując masyw skalny, od którego możliwie szybko się oddalali. Jednocześnie starał się nie patrzeć na niewielkie, otoczone głazami wzniesienie, z którego uciekali.

-On tam zginie!- Rulf splunął na bok, oczyszczając usta z pyłu. Jego zarost barwiony był na brunatno przez krew cieknącą mu z nosa.

Aust skrzywił się i wrócił do biegu, łatwo doganiając towarzysza. Kilkanaście minut wcześniej byli na tym cholernym wzgórku, kiedy zaatakowały Krogeyny. Z trudem odparli je, marnując przy tym jeden z granatów. Rulf zaś osłonił Lu’ccię własnym ciałem, obrywając przez ten idiotycznie bohaterski wyczyn pazurami po plecach.

Wszystko wydawało się wspaniałe, póki w oddali nie rozległo się przeciągłe wycie.

-Ogary!- krzyknął wtedy Petru.- Cholera… Nie dobrze

Aust niezbyt go wtedy słuchał, łatając Rulfa przy pomocy resztek bandaży ze swojej torpy. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, Petru kazał im uciekać.

-Odciągnę je. Śmierdzę najbardziej z nas wszystkich. Wy wystarczy, że natrzecie się pyłem, a po kilkuset metrach zaczną gubić wasz trop

Półelf zgodził się z tropicielem dość szybko, ale Rulf rzecz jasna protestował. Mówił, że nie zostawiają swoich, że nikt się nie poświęca, że nikt nie bawi się w bohatera. On, który jeszcze chwilę wcześniej własnym cielskiem zasłonił dziewczynę przed pazurami jednej z pikujących Krogeyn.

Decydującym argumentem okazała się jednak Lu’ccia.

-Nie po to ją ratowaliśmy, by teraz zginęła!- krzyknął Petru, łapiąc Rulfa za kołnierz.- Macie ją uratować! Ona jest ważna! Kluczowa dla ich chorego rytuału! Nie mogą jej dostać! Nie mogą zrobić jej tego, co reszcie

Więc uciekli.

I biegli teraz, pokryci pyłem, jak doradził im Petru. Z każdą chwilą było coraz trudniej. Od długotrwałego biegu bolały ich nogi a Rulfowi poszła farba z nosa, jeśli nie ze zmęczenia, to przez ten pieprzony był, chmurami unoszony przez wiatr.

Brodacz upadł nagle, by po chwili wstać i ruszyć dalej.

-Daj, poniosę ją…

-Nie!-
żołnierz spojrzał na Austa z zacięciem w oczach.- Nawet, jeśli ją weźmiesz, to ja nie dam rady cię obronić w razie niebezpieczeństwa. Będę biegł tak długo jak się da

Półelf ponuro skinął głową, po raz ostatni oglądając się na niknące w chmurach pyłu wzgórze. Rulf chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Obaj odruchowo rzucili się na ziemię gdy przed nimi rozległ się dźwięk masywnych łap uderzających o ziemię, a sekundę później nad ich głowami przeleciała wielka, szara sylwetka.




Rulf przełknął ślinę, widząc jak bestia obróciła się w locie i spojrzała w ich stronę. Para lśniących ślepi jarzyła się w półmroku.

-O kurwa…


***


Petru odruchowo pochylił się, uklęknął na jedno kolano i wyuczonym ruchem przerzucił pierwszego harta przez plecy. Zgodnie z jego przewidywaniami, od gończej watahy oddzieliła się mniejsza grupa szybszych osobników i puściła się przodem, by nieregularnymi atakami nękać ściganą zwierzynę. Mimo demonicznej natury i czarciej krwi płynącej w żyłach tych zmutowanych, krwiożerczych bestii instynkt i pochodzenie dawały o sobie znać. Kiedyś ogary piekieł były psami lub wilkami. A obie te rasy w trakcie polowań instynktownie używały pewnych prostych, określonych taktyk.

I jak zwykle bywało w przypadku prostych taktyk, najmniejsza zmiana sytuacji na polu walki prowadziła do masakry po którejś ze stron.

I właśnie dlatego Petru poderwał się, wzmocnił chwyt na mieczu i ciął na odlew, rozpłatując skaczącego nań ogara na dwie części. Stwór zaskowyczał i w locie jął rozsypywać się w pył. Tropiciel zaś obrócił się na pięcie, zmienił chwyt ostrza i doskoczył do powalonego wcześniej stwora, by bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia przyszpilić go do ziemi.

W sumie zabił sześć pędzących przodem ogarów. Pierwsze dwa ustrzelił z łuku, kolejny zamarudził na otaczających wzgórze kamieniach i otrzymał prosty sztych prosto w gardło. Czwarty stracił równowagę na nierównym podłożu i sam nadział się na ostrze mężczyzny.

Pozostała dwójka zaś była formalnością.

Petru natomiast uśmiechnął się gorzko, świadom, że to był dopiero początek. Rulf i Aust uparli się, żeby zostawić mu dwa granaty, beczkę prochu oraz latarnie oliwną pełną nafty.

Jakby to powiedział Rulf? Petru zamierzał dać im popalić… ?


Gregor Eversor




Trzech adeptów zbiło się w ciasną grupę, nerwowo rozglądając się dookoła i w przerażeniu drobiąc po śniegu. Każdy z nich znajdował się na przedsionku komnaty każdego umysłu, zwanej absolutną paniką.

Najwyższy z nich wymamrotał inkantację, wykonał palcami niezbyt skomplikowaną sekwencję znaków i pozwolił by jego dłonie otoczyły języki ognia.

-Spokojnie…- powiedział, samemu starając się opanować targający nim strach.- Spokojnie, damy radę…

-On gdzieś tu jest!-
chudy młodzian kulący się za jego prawym ramieniem uklęknął, ukrywając twarz w dłoniach.- Oghmie dopomóż! Nie pisałem się na to! Błagam, niech ktoś przerwie to szaleństwo!

-Zamilcz!


Kopnięcie w biodro powaliło chudzielca na śnieg, jednocześnie strącając mu okulary z nosa. Chłopak zaskowyczał niczym ranione zwierzę i załzawionymi oczami spojrzał na lustrującego otoczenie kolegę.

-Coll, no co ty?!

-Jeśli nie zamierzasz walczyć, nie przeszkadzaj innym!

-Ale… Ale Coll…

-Spieprzaj stąd, Vic, bo sam przetrącę ci łeb!


Adept wydał z siebie dźwięk, który równie dobrze mógłby wydobywać się z gardzieli zarzynanego wieprza. Niezgrabnie poderwał się na nogi, spojrzał zawistnie na dwóch towarzyszy i ze łzami na policzkach ruszył pomiędzy drzewami.

Pozostała na polanie dwójka ustawiła się do siebie plecami. Pucułowaty uczeń ze szczeciną na szczęce rzucił jeszcze okiem za niknąca w burzy postacią.

-Sądzisz że to był dobry pomysł… ?

Wrzask, który rozległ się gdzieś w śnieżnej zadymce, sprawił, że obaj podskoczyli. Coll uśmiechnął się krzywo.

-Teraz tak.

Grubasek zgarbił się i rozejrzał po linii zarośli, jednocześnie przyzywając magiczne pociski, które leniwie zaczęły krążyć dookoła jego nadgarstków.

-Zbliża się…

-Wiem, Marly…

-Na trzy?

-Tak. Raz…

-Dwa…

-Trzy!


Obaj obrócili się gwałtownie, kiedy zarośla na północnej stronie polany eksplodowały chmurą śniegu, ukazując masywną i pokrytą futrami postać dzikiego orka. Stwór zaryczał przeciągle, uniósł nad głowę oszczep i cisnął nim z całej siły, siłą rzuconego pocisku zbijając Coll’a z nóg.

-ADFLI’GHENDOSS!- zamknął oczy, uniósł dłoń i wykrzyczał zaklęcie, uwalniając dwa magiczne pociski, które pomknęły w kierunku orka. Oba trafiły, wgryzając się bok humanoida.

Uczeń pobladł, widząc że magiczny atak nie zrobił na nim większego wrażenia.

-O nie…- wyszeptał, cofając się powoli do tyłu.- O nie, o nie, onienienienieNIEEEE!!!

Ostatni krzyk rozległ się, gdy zielono skóry doskoczył do niego z mordem w oczach, staranował go barkiem i posłał na śnieg niczym worek ziemniaków. Chłopak skulił się i ukrył głowę w ramionach, kiedy napastnik uniósł nad głowę drewniany drąg nabijany pazurami dzikich zwierząt.

Cios jednak nie nastąpił. Ork zamarł jak posąg, tak samo czas zatrzymał się dla wiatru i unoszących się w powietrzu płatków śniegu.

-Brawo, naprawdę. Wspaniały pokaz.- gdzieś na skraju polany rozległ się poirytowany, męski głos.- Dawno nie widziałem równie brawurowego popisu bezmyślności, brawury, zerowej współpracy pomiędzy członkami grupy!

Śnieg rozpłynął się w powietrzu, drzewa zniknęły a zaśnieżona polana ustąpiła miejsca solidnym, drewnianym panelom. Stojący nieco z boku Carney Birk bezwiednie przygładził wąsy i odrzucił płaszcz za ramię, odsłaniając spory zestaw różdżek oraz długi, pierwszorzędnej robot miecz.

Mężczyzna wybrał różdżkę z zielonym szmaragdem na czubku i machnął ją, zwalniając czar paraliżu z „zabitych” studentów. Z irytacją pokręcił głową.

-Koniec ćwiczeń… Zbiórka!


***


Jeszcze za czasów młodości Gregor podziwiał Wysoki Uniwersytet za jego potęgę, majestat i niemożliwe do ogarnięcia rozmiary. Dobrze wiedział, że na terenie uczelni znajduje się ponad sto gabinetów profesorskich, około tysiąca kwater w dormitoriach i oddzielnych pokojach a także pięćset sal lekcyjnych i drugie tyle atriów treningowych.

I właśnie stojąc na tarasie jednego z obszarów przeznaczonych do ćwiczeń praktycznych, był świadkiem niezbyt imponującego popisu walki w wykonaniu pięciu uczniów oraz orkowego zwiadowcy.

Pierwsza dwójka padła szybko, idąc w iluzję lasu jak po swoim. Jeden dostał strzałą w brzuch, drugi pałką w łeb. Orkowa klasyka, jakby na to nie patrzeć.

Pozostała trójka zaś kręciła się po obszarze lasu pięćdziesiąt na pięćdziesiąt metrów, hałasowała, smażyła zaklęciami gałęzie drzew i ogółem przedstawiała sobą poziom nie warty nawet pogardy. Za czasów Walls’a zostaliby oni wyrzuceni już po pierwszej minucie tej ciuciubabki, z groźbą, że jeśli wrócą to stary, dobry Duncan poszczuje ich prawdziwym orkiem.

Dlatego też Gregor z pewnym rozbawieniem obserwował musztrę, jaką swoim uczniom robił Birk. Jego szpakowate wąsy świeciły srebrem na tle czerwonej twarzy.

-Jesteście żałośni!- krzyknął, idąc wzdłuż dwuszeregu składającego się z dwudziestu pięciu adeptów.- Jeden uczeń przeżył! Jeden! Na pięć drużyn i to tylko dlatego iż przerwałem iluzję! Czy wiecie, o czym to świadczy?!

-Że przeciwnicy byli zbyt wymagający… ?-
stojący w tylnym szeregu brzuchomówca wykonał tą sugestią metaforyczne dziabnięcie niedźwiedzia kijem w oko.

Birk poczerwieniał, nie mając kogo strzelić w łeb za zuchwałość. Zamiast tego opanował się i przejechał dłonią po krótko ostrzyżonych włosach.

-Zbyt wymagający przeciwnicy, tak? Kolejno trzy gobliny, jeden hobgoblin, dwaj orkowie, jeden ciężkozbrojny czarny ork i zwiadowca dzikich orków? Pięciu chłopów z widłami poradziłoby sobie z tymi zagrożeniami lepiej niż pięciu dowolnych adeptów z tej klasy!

Eversor bezwiednie zachichotał, widząc nietęgie miny studentów. Uniósł jednak brwi, kiedy Birk poderwał raptownie głowę. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym obecny mistrz Katedry Magii Bojowej uśmiechnął się lekko.

-O… Mamy widza… Nieciekawy popis, co kolego?

Gregor wzruszył ramionami by po chwili oszczędnie skinąć głową. Carney zaśmiał się krótko, głosem podobnym do szczeknięcia psa.

-Widzicie? Marne przedstawienie. Zakładam, że nawet nasz nieproszony gość poradziłby sobie lepiej z waszymi przeciwnikami niż wy!

-Co?!-
Gregor tym razem autentycznie wytrzeszczył oczy, wpatrując się z zaskoczeniem w mężczyznę.

Birk zaś uśmiechnął się lekko, zadzierając głowę.

-To jak, kolego? Pokarzesz tym patałachom jak niewiele są warci?

Eversor powoli przełknął ślinę. Carney podkręcił wąs.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 16-01-2013, 19:42   #105
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Karczmarka w „Smutnym Kaznodziei” zajmowała się właśnie gotowaniem posiłku w kuchni dodając przypraw do polewki i... chichocząc nerwowo od czasu do czasu. Jej lico było przyrumienione, a piersi starały się rozsadzić gorset przy gwałtowniejszym wydechu.
Powód krył się pod jej suknią, w postaci gnoma ukrytego pod strojem kobiety i wykorzystującym sytuację do zaaplikowania jej wyjątkowo wyrafinowanych pieszczot wprost w jej najbardziej intymne miejsce.
Bądź co bądź Jean Battiste potrafił wykorzystać niedobór wzrostu na swoją korzyść. Wszak pomysłowość jest wrodzoną cechą gnomów.
Tak więc, Monique... korzystała właśnie z tej pomysłowości starając stłumić jęki rozkoszy wywoływane przez swego niskiego wzrostu kochanka.
Korzystała też z faktu, że... cóż Jean Battiste postanowił sobie zrobić krótką przerwę od obowiązków.
Nie samą pracą żyje czło... gnom, ale też i zabawą.
A Roquesowie wszak nigdzie nie uciekną. Bo i czemuż by mieli uciekać?


Była to wszak stara, wpływowa i szanowana familia prawników o ogromnym majątku. Jej głową był obecnie niejaki Robert Roques, prawnik bywający nawet na dworze królewskim. Gruba ryba o koneksjach sięgających daleko i głęboko. Powiadali że załatwi każdy proces oraz sprawę na korzyść klienta, że bierze za swoje usługi nie mały gorsz.I że od ponad piętnastu lat nie przegrał sprawy. Podobno nawet jego wysokość zwraca się do niego z co delikatniejszymi sprawami... I że ma jakieś lewe interesy na boku, bo jak mógł dojść do tak dużej gotówki będąc uczciwym prawnikiem.
Zresztą “uczciwi prawnicy” i “dobre smoki” to postacie z bajek dla dzieci. Nie istnieją naprawdę.
Poza tym ponoć często bywa niewierny żonie Marii. Był to dla obojga stron bardziej kontrakt niż małżeństwo z miłości i Maria nie żywi do małżonka zbyt wielu ciepłych uczuć. Ta córka któregoś z wislewskich szlachciców miała bowiem wybór, albo małżeństwo z rozsądku, albo klasztor z przymusu...
Wybrała małżeństwo, spłodziła syna i ich drogi się rozeszły.
Oboje prowadzą osobne życia.

Przyglądając się odbitemu stemplowi Jean Battiste ustanawiał się czy rzeczywiście Robert Roques zaryzykował by wszystko wplątując się w jakiś tajny spisek związany z produkcją broni.
Był bogaty, był wpływowy, miał powodzenie i wyrozumiałą małżonkę. Po co jeszcze wchodzić w ryzykowne i mało opłacalne machlojki, które mogą wymknąć się spod kontroli i zburzyć wygodne status quo w jakim żył?
Jean Battiste popił piwa (darmowego w „Smutnym Kaznodziei”, dla niego zawsze darmowego) i zerknął na śpiącego kocura.
A może... A może to nie on. Ród Roques to także sporo dalszych lub bliższych krewnych Roberta. I każdy mógł się pieczętować tym znakiem. Choćby dla przykładu Diego Roques, a którym gnom wiedział że jest kształconym na notariusza... obibokiem.
Sfrustrowany młodszy brat nieudacznik... Klasyczny przykład osobnika który przeszedł na złą stronę. Tak przynajmniej twierdziły wszelkie bardowskie opowieści, jakich nasłuchał się gnom w młodości. Młodszy brat króla zawsze był tym Złym. No, chyba że mu się udało strącić swego brata-tyrana z tronu. Wtedy był tym dobrym.
Więc Diego mógł być tym złym bratem... szkoda że nie bratem bliźniakiem. Byłoby więcej dramatyzmu.

Tak czy siak ród Roques nie był czymś, z czym potomek Le Courbeu mógł otwarcie zadzierać. Dlatego też należało przeprowadzić subtelne śledztwo i starać się nie rzucać w oczy. A przynajmniej nie rzucać się w oczy jako agent ich królewskich mości. Więc przyglądając się listom Jean zastanawiał się gdzie uderzyć, gdzie znaleźć słabe ogniwo.
Myślał, myślał, myślał... aż wytypował odpowiednią osobę. Żona Roberta.
Do niej mógł się zbliżyć dosyć łatwo, jako że rodzina le Courbeu była poważana w mieście. No i nie wzbudzając podejrzeń, o ile Jean Battiste rzadko kręcił się przy prawnikach, to przy kobietach dosyć często.
Ile mogła wiedzieć? Zapewne niewiele. Ale od czegoś trzeba zacząć.
Gdzie ją można było znaleźć?

"Amiracki Kłusak"? Nie. To klub jeździecki głównie dla dżentelmenów, do którego o dziwo, Jean jeszcze należał. Mimo że gnom miał chorobę lokomocyjną i nie cierpiał jazdy konnej. O wiele bardziej cenił powozy.
Niemniej regularnie opłacana składka członkowska (przez ojca Jeana), pozwalała męskim członkom rodu Le Courbeu, być także członkami tego klubu.
Czy Maria mogła korzystać z atrakcji tego klubu? Możliwe. Dzikuski z Sojuszu Wislewskiego mogły mieć upodobanie w męskich zajęciach.
W grę wchodziła więc też i szkoła szermiercza “Diamentowy Floret”, miejsce gdzie wielu szlachciców machało różnego rodzaju rożnami, także i Jean od czasu do czasu.
A z kobiecych miejsc?
Winiarnia Bluszczowa Winnica, tawerna Róża. Dwa przybytki łączące w sobie przepych, snobizm, luksusy i paskarskie ceny.
No i Czytelnia Królewska, coś dla wyedukowanych panienek zaczytujących się w płytkim powieściach i romansidłach pisanych przez nieuleczalnych romantyków. I przy okazji ciastkarnia podająca do wyrobów cukierniczych ciasteczka. Bo przecież nie można przeczytać pięciu liter bez przekąszenia ciasteczka, prawda?

Wybór więc był ogromny, zbyt duży by zdać się na uśmiech Olidammary. Pozostało więc tylko jedno... jakoś śledzić Marię Roques, po to by poznać jej rozkład dnia. W tym celu wypadało opłacić paru uliczników, by mieli oko na karoce wyjeżdżające rezydencji Roquesów na przedmieściach. A gdy już będzie znał nawyki Marii i miejsca w których zwykle bywa, będzie mógł się na nią przypadkowo “napatoczyć”.

Zanim jednak zacznie ostrożnie szpiegować Roquesów, Jean Battiste musiał zająć się czymś innym. Pozostawieniem po sobie śladu. W przeciwieństwie do poprzednich przeciwników ród Roquesów był naprawdę potężny i wpływowy. I samotnie działający gnom mógł popaść w tarapaty.
Niemniej nie mógł pozwolić by jego odkrycie przepadło wraz z nim.
Dlatego też Jean umieścił swe dowody w jednej zgrabnej paczuszce wraz z listem opisującym, co takiego odkrył.
Pozostało to więc dostarczyć Leonardowi, choć na szczęście nie osobiście. Louis Vitton, stary lichwiarz, który pracował blisko obecnego miejsca pobytu Jeana. Louis był niemal archetypem lichwiarza... był skąpy, cyniczny, chciwy, złośliwy i bezwzględny dla dłużników. Był przy tym nieuleczalnym patriotą i dlatego pracował dla Leonarda... albo ze względu na pieniądze, albo... ponoć był krewnym półelfa. Bo i takie plotki gnom o nim słyszał. Tak czy siak Jean zamierzał wcisnąć mu paczkę, nakazać by oddał ją przy pierwszej okazji Leonardowi. Po czym z poczuciem spełnionego obowiązku zająć się podglądaniem dobrze urodzonych ślicznotek w “Bluszczowej Winnicy”... a i pracą szpiegowską. Tym też. Wszak trzeba było jeszcze uliczników opłacić do dyskretnego obserwowania posiadłości Roquesów.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 31-01-2013 o 23:50. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 18-01-2013, 19:58   #106
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Ostrze świsnęło w powietrzu, nie dając Buttalowi więcej czasu niż na spazmatyczne szarpnięcie głową na bok, kiedy sztylet niebezpiecznie zbliżył się do jego karku. Niczego jednak nie można było porównać do zaskoczenia napastnika, gdy krótka, dobrze naostrzona klinga przebiła się przez płaszcz podróżny krasnoluda i za zgrzytem prześlizgnęła się po płytkach, ukrytego pod okryciem pancerza.Mężczyzna sapnął i wytrzeszczył oczy, lecz dość szybko odzyskał zimną krew. Pchnął znowu, lecz i tym razem nóż wykrzesał kilka iskier na pancernej osłonie karku kuriera.

Buttal nie myśląc długo wyszarpnął topór i z całej siły ciął. Cios trafił solidnie przeciwnika. Napastnik cofnął się, przechodząc do defensywy i drugą ręką dobył krótkiego miecza zza pasa. Jednocześnie z pobliskich zaułków wyłoniły się dwie kolejne postacie. Wystrzelony przez jedną z nich bełt chybił chaniebnie, o włos mijając skroń nożownika. Druga postać zaś nieśpiesznie zbliżała się do krasnoluda, dobywając rapiera
Widząc posiłki bandytów, Resnik ponowił szybko atak próbując wyłączyć z walki choć jednego. Cios minął przeciwnika, kiedy ten zamiast atakować, uskakiwał dziko by uniknąć rozpłatania.

Kolejny silny cios toporem utoczył mężczyźnie sporo krwi, rozplątując mu bok. Kusznik znów strzelił, co skończyło się kolejnym bełtem świszczącym nad głowami walczących. Pierwszy napastnik zaś dostrzegł swoją szansę i gwałtownie zaatakował Buttala oboma ostrzami. Niezgrabny wymach mieczem prawie zdjął głowę mężczyźnie z rapierem, a nóż niemalże złamał się na napierśniku krasnoluda.

Buttal nie ustawał. Skierował kolejny zamaszysty cios w kierunku patałacha z rapierem. Wbija się on w obojczyk szermierza, łamiąc żebra i docierając do połowy wysokości klatki piersiowej. Kusznik wytrzeszczył oczy i biegiem wycofał się w głąb bocznej uliczki z której wyszedł. Jegomość z nożem i mieczem zaś chyba stracił nad sobą panowanie, bo zaczął rąbać jak szalony. Jeden z ciosów doszedł i krótki miecz boleśnie przejechał w poprzek pleców Buttala.

To był koniec....dla naiwnego kretyna który go napadł. To było naprawdę żałosne. Chyba jeszcze nigdy nie widział tak nieudolnego napadu, no proszę, to jakiś żart. Zdobywając się na maksymalny wysiłek, Buttal wyrzucił topór za plecy i z tym straszliwym zamachem ciął, rozplątując głowę napastnika i wmurowując go w pół ruchu. Drgając śmiesznie zezwłok opadł na bruk tocząc krew, mózg i wszelakie płyny ustrojowe.

Kiedy zmasakrowane truchło pierwszego, a za razem ostatniego z napastników padło na bruk, Buttal skrzywił się bezwiednie i obejrzał przez ramię, na rozcięty płaszcz i stosunkowo płytką ranę na plecach. Jednocześnie gdzieś z boku, kątem oka, dostrzegł jakiś ruch. Odruchowo obrócił się wokół własnej osi i wykonał paradę toporem, kiedy zobaczył w bocznej alejce mężczyznę, który wcześniej ostrzeliwał go z kuszy. W tym wypadku zbir przygotował się lepiej, mając w rękach straszliwie wyglądającą, ciężką kuszę samopowtarzalną o kolbie z drzewa wiśni.


Bełt nie opuścił jednak łożyska. Cięciwa nie zagrała. Kusznik zaś z łoskotem padł na ziemię, z wielkim toporzyskiem oburęcznym tkwiącym mu z pleców. Torrga skrzywił się, splunął na bok i ze stęknięciem wyrwał broń z ciała zakapiora:

- No...- mruknął, rozglądając się - Chwilę mnie nie ma a ty już sobie zabawy urządzasz?

- To byli najżałośniejsi napastnicy jakich w życiu widziałem - odparł mu ze śmiechem Buttal

- Jakaś stara buda na nabrzeżu - wojownik prychnął i splunął jeszcze raz, obserwując jak Buttal spokojnie odpina pękatą sakiewkę od paska jednego z napastników: - Hmmm... Kimkolwiek by nie byli, lepiej się stąd zmywajmy. Widziałem jak ten z kuszą rozmawia z jakimś zakapiorem. Znając nasze szczęście, pewnie zaraz będą tu posiłki... Albo strażnicy. Po ostatnich zajściach nie wiem co gorsze.

Przebiegł wzrokiem po domach dookoła placu. Większość okiennic była zatrzaśnięta, lecz nielicznie mieszkańcy obserwowali dwóch brodaczy z bezpiecznej odległości.

- Co teraz? - zapytał.

- No mamy dwa wyjścia, nie wiem które ci bardziej podpasuje. Zabieramy ten fajny myk - tu krasnolud wskazał kuszę - i spadamy przeczekać do jutrzejszej audiencji. Albo robimy za dobrych i wspaniałych i kulturalnie wołamy straż, na pomoc, straż - zaproponował z uśmiechem Buttal, po czy dodał - A tak w ogóle ten typek z tawerny zaczyna być upierdliwy

- Em.... Ty tu rządzisz? Ja macham toporem w razie potrzeby. A kusze możemy zatrzymać tak czy siak- mówiąc to, podniósł samopowtarzalne cacko - Ładne to to i w ogóle... Oł!

Podskoczył, kiedy niechcący dotknął spustu, jak okazało się, bardzo czułego. Pocisk z furkotem pomknął w niebo.

- Weźmiesz to cacko? No to chórem - zaordynował z radosnym usmiechem kurier - Straż! Straż! Na pomoc! Straż!
 
vanadu jest offline  
Stary 21-01-2013, 20:36   #107
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Skinęła jedynie głową, poprawiając jeden wyjątkowo uciążliwy kosmyk włosów mający brzydki zwyczaj wpadania jej w oko. Nie ma nic piękniejszego niż ciąć plugawców, zraszając ściany ich krwią, ale upierdliwe i dyndające włosy potrafiły skutecznie psuć przyjemność czerpaną z walki.

-Trzymamy się planu, ruszamy po cichu i staramy się nie dać się wykryć. Jeśli macie okazję to atakujcie tych, którzy wydają się najwyżej w łańcuchu władzy.-

Najlepszym sposobem na zabicie węża było po prostu odcięcie mu głowy. Nie ma sensu odcinać ogona kawałek po kawałku.

Cid spojrzał na Tamira i uśmiechnął się lekko, strzepując krew z ostrza krótkiego miecza i chowając go do pochwy.

-Wiesz, chyba polubię współpracę z Terenowymi. W sensie Agentami.-
poprawił się szybko, widząc uniesioną brew Tsuki. Jedna uniesiona brew mówiła więcej niż tysiąc słów.

Arthus zaś spokojnie schował swój muszkiet do swego rodzaju torby, wiszącej mu na plecach, po czym głową wskazał na drzwi wyjściowe z przystani. Dookoła nich stały sterty skrzynek oraz zwoje lin. Było też sporo zapasów, zamiennych żagli oraz cum.

-Tam tędy wyjdziemy. Jesteśmy poniżej poziomu parteru rezydencji, i prawdopodobnie w najniżej położonej kondygnacji całego domu. Stąd jest droga tylko na górę...


Tsuki nie słuchała, widząc jak Tamir pobladł i powoli zbliżył się do kilku klatek stojących pod ścianą. Były spore, jak na duże zwierzę, lecz nie tak solidne jak te w których wozi się tygrysy czy niedźwiedzie.

Amirathczyk podszedł do jednej i uklęknął. Ze środka wyjął lepką od brudu, poszarpaną koszulę z lnu. Pomiędzy kupkami słowy i fekaliów leżały pojedyncze trzewiki, paciorki i porozbijane miski.

-Ten skurwiel zwoził tu niewolników...


Twarz samurajki nie wskazywała emocji, chociaż w oczach widać było tłumiony już gniew. O ile w jej domu istniało coś jak służba niewolna, gdzie jedna istota zgadzała się z jakiegoś powodu służyć innej, nawet do stopnia poświęcenia własnego życia w obronie swego pana, zmuszanie niewinnych do niewolnictwa było czymś czego nikt, kto szanował samego siebie, nie popierał.

-Dla janości, nie popieram niewolnictwa, ale najważniejsze jest zajęcie się kultystami. Bez nich, uwolnienie wszystkich będzie prostsze. Jeśli możemy, uwalniamy. Ale nie ryzykujemy wszczęcia alarmu jeśli nie będzie to absolutnie konieczne. Jest nas niewielu, w porównaniu do grupy na górze, i jeśli plugastwo się o nas dowie to mogą ruszyć wszyscy tędy.-

Bądź co bądź, Tsuki i jej kompania byli łatwiejszym celem niż kilkudziesięciu zbrojnych na górze.

Tamir westchnął i skinął głową. Arthus zaś poderwał wzrok, kiedy na gdzieś nad ich głowami rozległy się strzały, krzyki i brzdęk stali. Cid uśmiechnął się leciutko.

-Chyba Mistrz Zahard stracił cierpliwość...

-On ją stracił już dawno.-
Tamir szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi, u boku Tsuki.- Jednak panuje nad sobą i wszczyna burdy tylko jeśli ktoś da mu ku temu wyraźny sygnał.

W pół kroku zamarł jednak, kiedy za drzwiami rozległ się tupot kilkunastu par butów. Odetchnął, kiedy dźwięk ten zaczął cichnąć.

-Ufff... Było blisko... Musimy możliwie...

-EJ! CHŁOPAKI, BIERZMY TEŻ TYCH Z PRZYSTANI!- Arthus podskoczył kiedy tuż za ścianą rozległ się krzyk a klamka zadrgała.


Sekundę później drzwi otworzyły się a do środka wpadł ciemnowłosy krasnolud w zbroi. Wytrzeszczył oczy na widok intruzów, a Tsuki dostrzegła coś będącego symbolem szaleństwa lub degradacji członków tej włochatej rasy.

Gęstą, krzaczastą brodę... BEZ WĄSÓW.

Uśmiechnęła się lekko.

I jej katana została wydobyta z pochwy, jednym, płynnym cięciem ruszając ku gardle tego dziwadła jakie przed nią stało. Broda bez wąsów?! Każdy mistrz sztuk walk z jej domu właśnie wykonał osiem przewrotów i fikołka w grobie...

-Co za paskudna kreatura, jakieś.... spaczenie natury, może eksperymenty krzyżowania demonów z ludźmi?-


Mówiła sama do siebie w sumie, chociaż inni mogliby ją łatwo usłyszeć.

-Jeśli zobaczycie takie coś to zabijcie bez wahania. Nie możemy się temu pozwalać rozmnażać.-


Cid ostrożnie pokiwał głową, obchodząc ucięty, krasnoludzki łeb.

-Się wie...

Kiedy elfka ostrożnie wyjrzała na zewnątrz, zobaczyła długi korytarz, który tuż przy drzwiach do przystani przechodził w schody na górę. Z góry z resztą słychać było krzyki, przekleństwa i złorzeczenie.

Z ogólnego jazgotu, jej szpiczaste uszy wyłowiły jednak kilka w miarę zrozumiałych zdań.

-Kto to do cholery jest?! Jacy idioci odważyliby się... ?!

-Inkwizycja, pierdolona inkwizycja! Dla kogo my w ogóle pracujemy!

-Nie wiem, i nie obchodzi mnie to! Kazał ich zatrzymać, to ich zatrzymujemy! Dawaj ten rygiel!


Przez chwilę rumor nasilił się, uniemożliwiając zrozumienie czegokolwiek. Po chwili rozległ się ten mniej pewny siebie głos.

-A co jeśli to jakiś demonolog albo kto inny?

-Płaci złotem!

-No tak, ale w większości historii ktoś taki płaci złotem, a potem robi coś strasznego i wszystkie jego sługi giną...


-SŁUGI?!

Ostatni wrzask zaświdrował w uszach wojowniczki, przechodząc w nienaturalny, trudny do opisania pis. Jakby wiele różnych osób wykrzyknęło to słowo jednocześnie.

Kilka sekund później na schodach rozległ się dźwięk, podobny do worka kartofli toczącego się po stopniach. Tuż przed stopami Tsuki wylądowało ciało jednego z najemników, z nożem wbitym w oczodół aż po rękojeść.

-Oj...- stojący obok dziewczyny Cid skrzywił się. Następnie spojrzał w grę schodów.- Dużo ich tam...

-Za dużo.-
dodał Arthus, wyglądając na zewnątrz ponad ramieniem elfki. Najpierw wymownie spojrzał na tą spokojniejszą część korytarza, a potem na swoją przełożoną. Po chwili uśmiechnął się niepewnie.- Tak tylko sugeruję...

Przewróciła oczyma.

-Nie jestem głupia, nie pcham się tam gdzie mam duże szanse zginąć. Pójdziemy spokojnym korytarzem.-


Tsuki pozwoliła sobie na wzruszenie ramionami, połączone z wymownym postawieniem pierwszego kroku w stronę spokojnego korytarza.

-I na logikę to tam gdzie spokojnie, ale jeszcze nie było Inkwizycji, jest większa szansa na grube ryby tego kultu. Większa premia za sprzątnięcie liderów niż płotek.-

-Winko, szynki i dziewczynki.- Cid uśmiechnął się lekko i już chciał ruszyć na szpicy, gdy Arthus zastawił mu drogę ramieniem, spojrzał na niego z dezaprobatą i samemu ruszył przodem.

Tuż za nim ruszyła Tsuki a pochód zamykali Cid i Tamir, regularnie zamieniając się miejscami. Samym korytarzu zaś znajdowały się liczne drzwi, a dokładniej, wejścia do cel więziennych oraz małych magazynów.

Arthus krzywił się co chwilę, przechodząc obok nich.

-Co ten głupiec planował... ? Miał wszystko, złoto, władzę i autorytet...- mężczyzna wzdrygnął się, widząc w jednej z cel coś będącego kiedyś ciałem. Obecnie był to jednak szkielet z resztkami mięsa, obleziony przez białe larwy.

Po kilkunastu metrach korytarz zaczął skręcać, by finalnie ukazać portal do sporego holu z czarnego marmuru, z szeregami kolumn wspierającymi sklepienie. Arthus gwałtownym ruchem dłoni zatrzymał cały pochód, samemu chowając się z powrotem w cieniu korytarza.

Sekundę później tuż pod progiem przeszedł powoli postawny mężczyzna, tupiąc ciężko pancernymi butami. Ubrany był w czarną, workowatą szatę lecz w głębi kaptura Tsuki dostrzegła przyłbicę hełmu a w rękawach dłonie obleczone w paskudnie wyglądające rękawice z czarnego metalu.

Po sali kręciło się jeszcze pięciu mu podobnych.

Cholera...

-Dałabym radę jednemu pewnie, nie wiem jak z kilkoma na raz. Mają przewagę liczebną.-


To nie byli pijacy z pałkami albo nożami, których filetowało się bez problemu.

-Dobra, ja idę po lewej za kolumnami, Cid i Tamir po prawej, Arthus użyjesz muszkietu. Bierzesz jednego strzelajacy z korytarza, ja drugiego, Cid i Tamir razem trzeciego. Potem ja biorę jeszcze jednego, a wasza trójka rusza na drugiego i, jeśli skończycie wcześniej niż ja to pomagacie mi. Jeśli ja skończę pomogę wam.-

Arthus pokiwał głową, wyjmując z torby muszkiet.

-To się może udać...

***

Zakuty w stal i obleczony w habit mężczyzna powoli przeszedł kilka kroków wzdłuż kolumnady, rozglądając się dookoła. Z góry słyszał krzyki, pochodnia w jego ręku rzucała rozchwiane cienie a on sam dyszał ciężko, i mimo że w sali nie było zimno, każdy jego oddech ulatywał kłębami pary przez przyłbicę hełmu.

Powoli obrócił się i skrzypiąc nienaoliwioną zbroją znów ruszył do towarzyszy, a kamrat po jego lewej zrobił to samo w niemal identyczny sposób i w tym samym czasie. Obaj byli wyraźnie widoczni w blasku ognia i obaj obrócili głowy, kiedy za kolumnami coś się poruszyło.

Pierwszy z nich wciągnął powietrze i próbował zaryczeć, kiedy dwa krzywa ostrza wbiły się głęboko w szczelinę pomiędzy jego hełmem a pancernym kołnierzem. Syknął i zachwiał się, próbując dobyć miecza wiszącego przy pasie. Nie zdążył, bo trzecie ostrze, krótkie i mocne, wbiło mu się głęboko w czaszkę, łamiąc pancerną kratkę chroniącą twarz i oczy.

Drugi zaś odruchowo chwycił miecz i zamachnął się, kiedy zwinna i lekka postać ruszyła na niego z cienia, z dłonią na rękojeści swojej broni. Sapnął i warknął, wykonując niezgrabne cięcie kilka centymetrów nad głową elfki.

Sekundę później wszystko zgasło, kiedy lśniące złotem ostrze zdekapitowało go, jednocześnie znacząc kolumnę głęboką, gładką rysą.

Tsuki w tym czasie w niemałym zaskoczeniu odskoczyła do tyłu, kiedy bezgłowe cielsko drgnęło jeszcze w kilku spazmatycznych ruchach a dłoń dzierżąca miecz jeszcze parę razy, na ślepo, uderzała powietrze, nim całe truchło zwaliło się na ziemię.

Trzask muszkietu wyrwał jednak elfkę z szoku, a kula żelazna kula bezbłędnie trafiła jednego z trzech pozostałych mężczyzn bezpośrednio w twarz, dziurawiąc przyłbicę. Bydlak nie padł jednak martwy tylko złapał się za twarz, sapiąc wściekle.

Uśmiechnęła się lekko. Ona i dwóch towarzyszy zdążą zareagować przed dwójką zbrojnych, a nim dziurawiec się pozbiera, ich drużynowy strzelec da wystrzeli po raz kolejny ze swojego naprawdę świetnego muszkietu. Znacznie lepsze niż te pożyczone pistolety czy zwykłe muszkiety. Ale pewnie droższe lub wymagające kontaktów z odpowiednimi osobami.

Ruszyła na najbliższego przeciwnika, już nie martwiąc się o chowanie katany, nie było na to zbytnio czasu.

Nie to, by potrzebowała strasznie iaijutsu, gdy jej demoniczny przodek obdarzył miecz, o ironio, pozytywną energią. Ładny dodatek do walki z innymi istotami, a niezbędnik w walce z nieumarłymi i wszelakim demoniczno-magicznym plugastwem.

Cięcie w udo, a raczej w miednicę gdzie noga łączyła się z tułowiem, było jej sposobem na unieruchomienie przeciwnika. Z jedną nogą odciętą, w ciężkiej zbroi, rycerz będzie bez problemu do odstrzelenia później dla Arthusa.

Rębacz zawył i prawie padł na kolano kiedy ostre jak brzytwa ostrze gładko przebiło się przez pancerz na jego biodrze, wgryzając się głęboko w ciało. Czarna posoka bryzgnęła na podłogę, on sam jednak jakimś sposobem zachował równowagę i dobył miecza.

Prostym pchnięciem próbował odgonić od siebie samurajkę, co skończyło się głęboką bruzdą na ostrzu jego broni. Kiedy miecze zderzyły się, katana Tsuki pojaśniała, przechodząc przez czarno-czerwoną stal jak przez masło.

W tym samym czasie Cid ciągle dźgał swojego pierwszego przeciwnika, który uporczywie nie chciał umrzeć. Ostrze krótkiego miecza raz za razem zagłębiało się w ukrytej pod hełmem twarzy zbrojnego, lecz ten tylko jęczał przeciągle i na ślepo próbował złapać rudowłosego wojownika.

Tamir natomiast wyrwał szable z gardła mężczyzny i zwinnie zaatakował drugiego z dziwnych rycerzy. Tanecznym krokiem prześliznął się pod poziomym cięciem wymierzonym w swoją głowę i wbił pierwszą szablę głęboko pod pachę przeciwnika, kalecząc mu płuca i najpewniej sięgając serca. Drugie ostrze przeszło na wylot przez jego szyję.

Amirathczyk odskoczył jednak zaskoczony, kiedy dryblas warknął gniewnie, zamachnął się mieczem i zmusił podwładnego elfki do odwrotu. W dłoni Tamira została jedna szabla, druga zaś ciągle tkwiła w szyi tego podejrzanie odpornego jegomościa.

-Co do cholery... ?

Jego zapytanie do wszechświata przerwał kolejny wystrzał z muszkietu. Arthus po raz kolejny trafił w głowę skołowanego rycerza, jeszcze bardziej ogłupiając go i wytrącając z równowagi.

-Dekapitacja! Skurwysyny to nieumarli czy inne plugastwo!-

Jedynie jej bezgłowy padł. A inni, dźgani czy podrzynani, żyli. Czyli to cholery były wampirami czy czymś, że trzeba było im serce rozwalić czy głowę odrąbać?

Nie wiedziała, nie interesowało to jej. Płynnym cięciem w szyję rannego, prawie-jednonogiego, robiła to samo co u pierwszego przeciwnika. A potem ruszała do tego, z którym Tamir się zmagał i cięła go w kark od strony pleców. Wątpiła by jej przeciwnik miał tam oczy, ale póki można, trzeba ciąć.

W sumie... odcięcie głowy było dobrym pomysłem u większości ras i plugastw.

Cóż, to co Tsuki zobaczyła kiedy głowa jej kolejnej ofiary spadła na ziemię nie było zbyt przyjemne. Gdy zakuty w stal czerep uderzył o kamienną podłogę, hełm rozpadł się, ukazując obdartą ze skóry, pokrytą żyłami czaszkę z chorobliwie wytrzeszczonymi oczami bez powiek. Ze skroni tego mutanta wyrastały krótkie, kozie rogi a zęby miał spiłowane na kły.

Dlatego też samurajka zacisnęła zęby, powstrzymała torsje i w ciągu ułamka sekundy znalazła się przy powalonym mężczyźnie, równie mocno zmutowanym co jego koledzy. Jego czerep potoczył się po ziemi, na szczęście nie wypadając z wnętrza hełmu.

Tamir uśmiechnął się nerwowo, cały czas czas uskakując przed ciosami swojego przeciwnika.

-W takich momentach żałuję że jednak jestem w avangardzie...- zaśmiał się nerwowo i uskoczył raz jeszcze, ledwo co ratując własną głowę.


Sam mutant zaś zawył gniewnie, kiedy katana Tsuki rozorała mu kark, nie oddzielając jednak głowy od korpusu. Rozsierdzony obrócił się, na odlew uderzając wojowniczkę z nadludzką siła.

Elfka przeleciała kilka metrów, przetoczyła się po ziemi i zatrzymała na ścianie z obolałymi żebrami i cienkim strumyczkiem krwi cieknącej z nosa.

Wstała powoli, ruszając szczęką na boki do momentu jak zaskoczyła. Spokojnie wytarła krew prawą dłonią, gdy natomiast lewa spoczęła na rękojeści jej broni. I jawnie poirytowana, nie używając już wulgarniejszych wyrażeń, zaatakowała raz jeszcze.

Ponownie cięcie jak ostatnim razem, ale z drugiej strony, żeby głowa w raz z karkiem odleciały, zakończony pięknym ukośnym wklęśnięciem w głąb torsu.

Kiedy ostrze po raz pierwszy wgryzło się w bark potwora, był on w trakcie kolejnego pchnięcia wymierzonego w kierunku Tamira. Mężczyzna skrzywił się, odskoczył do tyłu i złapał się za skaleczony czubkiem ostrza bok.

Jednocześnie, jego napastnik zawył przeciągle kiedy złota łuna rozbłysnęła w jego głębokiej ranie, rażąc jego zmysły i paraliżując całą prawą stronę ciała.

Drugi cios był już tylko formalnością.

Stwór zachwiał sie, padł na kolana i znieruchomiał. Tsuki zaś, chcąc upewnić się że skończyła walkę tu i teraz, zgrabnym wymachem nóżki kopnęła go w potlicę, wyrywając głowę wraz z tak zwanymi korzeniami.

Cid pobladł i powstrzymał żółć wzbierającą mu w gardle kiedy czerep i wnętrzności wojownika z plaśnięciem wylądowały na podłodze.

-O bogowie...

-Och, daj spokój, to nie aż takie obrzydliwe...-


Tsuki sama nie była przekonana swoimi słowami. Ale co poradzić, nie było zbytnio czasu stać tutaj i rzygać. Zamiast tego lepszym było obrócenie się i zaatakowanie ostatniego "żywego" przeciwnika, który dwukrotnie dostał już kulkę.

Nie było możliwości zostawienia tego drużynowemu strzelcowi bo głowę trzeba było odciąć, nie przestrzelić. Ona miała odpowiednie narzędzie i dlatego właśnie celowała w szyję, by skrócić plugastwo o głowę.

Mutant zakwilił niczym zarzynane prosie i uniósł dłoń w obronnym geście, opancerzoną ręką próbując zatrzymać oburęczne cięcie w wykonaniu Tsuki. Dziewczyna nie mrugnęła nawet, kiedy ostrze oddzieliło kończynę mężczyzny od reszty ręki, a następnie głowę od reszty ciała.

Czarna krew bryzgnęła z rany kiedy i ta głowa potoczyła się po ziemi.

-Czy pani miecz ma jakieś imię?- Cid ciężko oparł się o kolumnę, dysząc jak po długim biegu. Przed chwilą sam skończył odrąbywać głowę swojemu przeciwnikowi i jeszcze miał na sobie jego krew.- Bo jeśli jakieś ma, a nie jest to "Ścinacz Głów" to chyba należałoby mu to imię zmienić...

Elfka mogła jedynie przewrócić oczyma.

-Benihime, to jest imię mojej katany.-

Prostym ruchem wyczyściła miecz z krwi, a potem schowała go do pochwy u jej boku. Pozwoliła sobie nie patrzeć na ciała poległych plugastw, a jedynie spokojnym krokiem poruszać się po sali i przeglądać ją. W końcu po coś tutaj stali ci rycerze.

Tsuki przeszła ledwie kilka kroków, kiedy jej oczom ukazała się brama.

Wielka, wykuta w krwisto czerwonym kamieniu, przyozdobiona deseniami ludzkich twarzy wygiętych w agonii. Po paru sekundach dokładniejszego przyglądania się im, wojowniczka poczuła zawroty głowy i w ostatniej chwili wsparła się o pobliską kolumnę.

Arthus, który zdążył wyłonić się z ciemności korytarza i dołączyć do reszty, spojrzał z niepokojem na przełożoną a potem na wrota.

-Słyszycie to... ?


Faktycznie. Zza drzwi dobiegały dziwne, potępieńcze śpiewy. Słychać było też krzyki i zawodzenie.

Banshee? Może, nie wiedziała.

-Nie podoba mi się to... ale iść trzeba...-
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 27-01-2013, 17:15   #108
 
Darth's Avatar
 
Reputacja: 1 Darth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłość
Gregor bardzo szybko rozważył swoje możliwości. Był w zasadzie w pełni sił. Czterej orkowie, trzy gobliny, jeden hobgoblin. Jeden ork ciężkozbrojny, jeden łucznik. Wątpił by dziś czekała go jeszcze jakaś wymagająca walka, mógł więc pójść na całość. Uśmiechnął się pod nosem. To mógł być dobry sprawdzian jego umiejętności.

- Przyznaję, tego się nie spodziewałem, ale nie odmówię dobrego wyzwania. Jakieś zasady i ograniczenia, czy też całkowita dowolność co do sposobu eliminacji?

-Nie. Masz przeżyć, a najlepiej żeby twoi przeciwnicy nie mogli poszczycić się tym samym.- Birk wzruszył ramionami, uśmiechając się przyjaźnie.- To jak kolego, rozumiem że w to wchodzisz?

Kiedy Gregor zszedł na dół, mistrz katedry wyjął już różdżkę i przywołał iluzję zaśnieżonego lasu w centralnej części sali.

-Którą z grup wybierasz jako pierwszą? A może wszystkie na raz, co? To byłaby dopiero zabawa!- jednocześnie spojrzał krzywo na swoich absolwentów.- Przynajmniej dla co po niektórych...

Uczniowie już bardziej zgnębieni być nie mogli, więc tylko trochę bardziej zbili się w grupę, unikając spojrzeń nauczyciela.

Gregor zaśmiał się cicho. Wyglądało na to że obecny Mistrz Magów Wojennych nie odbiegał znacząco pod względem charakteru od poprzedniego. A Eversor zawsze lubił wyzwania, i stawiał przed sobą poprzeczkę niezwykle wysoko. Uśmiechnął się szeroko, sprawdzając mimochodem kuszę i buzdygan.

- Wszystkie naraz, mistrzu! Jeśli nie ma niebezpieczeństwa śmierci, to niech chociaż przeciwnicy stanowią wyzwanie!

-I to się nazywa duch bojowy!- Carney wycelował w Eversora palcem i uśmiechnął się lekko.- Ale w takiej sytuacji potrzebne będzie większe i nieco bardziej zróżnicowane pole do manewru... Ej, wy tam! Cofnąć się!

Ostatnie słowa skierował do studentów którzy biegiem oddalili się w kierunku ściany. Kilku pobiegło nawet na taras, na którym wcześniej stał Eversor.

Gregor zaś zamrugał kilka razy kiedy obraz dookoła rozmył się, ukazując pokryty śniegiem, sosnowy las. Birk też zniknął, ale gdzieś po prawej stronie rozległ się jego głos.

-Jesteś mniej więcej w centrum. Pole ma wymiary sto na sto, więc raczej nie powinno być ci tu za ciasno. Jesteś gotowy?

Sama iluzja była pierwszej klasy. Mag czuł zimno kąsające jego skórę a buty zaczęły przesiąkać mu z powodu sięgającego mu kostek śniegu.

Eversor uśmiechnął się szeroko, a jednocześnie skoncentrował się na całej okolicy. Iluzja faktycznie była doskonała. Gdy mag nie był pewien jej fałszywości, mógłby niemal uznać ją za prawdę.

- Zawsze! - krzyknął w kierunku głosu Birka.

-I dobrze.

Głos jakby rozpłynął się, a wraz z nim ruszył czas w tym małym, idealnie odwzorowanym fragmencie krajobrazu prosto z zimnego Baledor. Śnieg zaczął padać grubymi płatkami, wiatr jął dąć między sosnami a gdzieś w oddali rozległ się gobliński jazgot.

Zaczęło się polowanie.

Gregor błyskawicznie przypadł do najbliższego drzewa, przylegając ściśle do niego. Ośmiu przeciwników. Zapewne był otoczony. Zaczął nasłuchiwać, starając się choć w przybliżeniu określić pozycje wrogów. Miał nadzieję że uda mu się przetrwać, a może nawet zabić wszystkich przeciwników.

Gregor odetchnął i przymknął oczy, starając się wychwycić możliwie dużo dźwięków z otoczenia.

A dźwięki te zalały mu uszy w sposób dość niedelikatny, kiedy kilkanaście metrów za jego plecami rozległo się ciężkie stąpanie wielkich buciorów, połączone z orczym chrumaniem i pociąganiem nosem.

Orków było dwóch.

Gregor, starając się poruszać najciszej jak potrafił, ruszył w kierunku dwóch orków, kryjąc się od drzewa do drzewa. Postanowił wziąć ich z zaskoczenia, i wyeliminować zanim znajdą się nawzajem.
Najpierw jednak musiał ich mieć w zasięgu wzroku.

Po przejściu kilkunastu metrów, poruszaniu się od drzewa do drzewa i finalnym ukryciu się za karłowatym krzakiem o gałązkach pokrytych śniegiem, oczom maga ukazały się dwie, pokraczne sylwetki przykucnięte przy słabo tlącym się ognisku.

Obaj orkowie mieli na sobie byle jak zszyte, zwierzęce skóry. Niższy z nich miał oparty na ramieniu dość potwornie wyglądający topór o szerokim ostrzu. Drugi z nich zaś, grzebiący patykiem w drwach, miał przy biodrze pordzewiały młot bojowy krasnoludzkiej roboty a na plecach futrzaną tarczę.

Obaj rozglądali się, ale bardziej skupieni byli na grzaniu łapsk przy ogniu, niż patrolowaniem terenu.

Eversor przez moment obserwował odpoczywających orków, a następnie podjął decyzję o ataku. Zaczął wymawiać pod nosem słowa mocy, by po paru sekundach sprowadzić na dwóch orków deszcz odłamków skalnych.

Zielonoskórzy nie zrozumieli nawet co się stało. Pierwszy z nich, ten z toporem, podniósł łeb słysząc świst i czując zmianę kierunku wiatru. Sekundę później podrygiwał już spazmatycznie, szatkowany i uderzany dziesiątkami kamiennych odłamków niewiele większych od dorodnych winogron.

Drugi zadarł łeb sekundę przed tym, jak jego gęba została przeorana gradobiciem odprysków. Część poszatkowała także jego gardziel oraz tors, przez co gdy padł na śnieg, spomiędzy jego krzywych warg nie wydobyło się nic oprócz cichego jęku.

Kilka chwil po brutalnej masakrze, po drugiej stronie polany rozległ się gardłowy bełkot, a zarośla zatrzęsły się, kiedy coś masywnego i brzęczącego żelazem, zaczęło się przez nie przedzierać. Gregor dostrzegł podrygujące czubki drzew, kiedy kolejny z jego przeciwników przedzierał się przez gęstwinę, najpewniej zainteresowany kwaśnym odorem krwi który roztoczył się w powietrzu.

W sprzyjających warunkach orkowie potrafili wywąchać krew z odległości kilometra.

Mag wojenny uśmiechnął się delikatnie pod nosem. Wyeliminował dwóch, pozostało sześciu. Wyglądało na to że ciężkozbrony ork właśnie zbliżał się w jego stronę. Postanowił na razie milczeć i nie atakować. Zmienił nieco pozycję o dwa drzewa w prawo, i czekał na pojawienie się następnego orka. Wolał go obejrzeć zanim postanowi co zrobić.

Ten natomiast okazał się pełnokrwistym, czarnym orkiem jakie podobno często zdarzały się na terenach Baledor.

Nosił ciężką, niedźwiedzią skórę spod której widoczna była toporna, wykonana z czarnego żelaza, zbroja płytkowa. Przy bokach miał dwa ząbkowane topory bojowe, na plecach zaś trzeci, oburęczny o dwustronnym ostrzu.

Pełnego obrazu ciężkozbrojnego orka dopełniała migdałowa tarcza zetknięta na jego grzbiecie.

Stwór ciężko wytarabanił się z zarośli, potrząsnął łbem oczyszczając hełm okularowy z płatków śniegu i sapnął, widząc dwóch zmasakrowanych pobratymców. Niezgrabnym krokiem zbliżył się do nich, bujając się niczym kaczka. Para buchała z jego rozchylonych ust.

Gregor rozważał swoje opcje. Przed nim stał zapewne najgroźniejszy ze wszystkich przeciwników. Postanowił więc, przesuwając się od drzewa do drzewa, spróbować uzyskać widok na jego plecy, i ewentualne słabe punkty zbroi. Miał nadzieję że ork go nie usłyszy.

Pancerny zielonoskóry dyszał wściekle, przerzucając dobytek dwóch zabitych pobratymców, obwąchując mniejsze lub większe kawałki mięsa oderwane od ciała i zjadając niektóre. Chyba nie smakowały mu za bardzo, bo pluł i prychał z niezadowoleniem.

Obejście go było dziecinnie proste. Gorzej natomiast było ze znalezieniem słabego punktu zbroi. Tak jak najznamienitsze krasnoludzkie zbroje szczyciły się tym, że nie miały słabych punktów poprzez misterne wykonanie i bardzo precyzyjny proces tworzenia, tak pancerze czarnych orków były niewygodnymi, ograniczającymi ruchy puchami z blachy i kawałków stali.

Jedynym ich słabym punktem był sam właściciel, zbyt powolny żeby dobiec do wroga nim ten ucieknie lub też wpakuje weń tyle strzał, że któraś w końcu sięgnie celu.

Gregor przemyślał swoje opcje, a następnie uśmiechnął się złowieszczo. Wrócił z powrotem na swoje wcześniejsze miejsce, by móc obserwować przód potwora. Skoncentrował się, by następnie wyszeptać parę słów i cisnąć kulką kwasu w twarz orka. Miał nadzieję że zdoła go przynajmniej oślepić. A może i poważnie uszkodzić.

Kwasowa kula przemknęła przez lodowate powietrze, zostawiając za sobą ogon pary i topiąc płatki śniegu na swojej drodze. Ork obrócił łeb w stronę pocisku i wytrzeszczył oczy, by następnie zawyć kiedy zaklęcie ugodziło go w twarz, rozpryskując się za równo na jego pancerzu, jak i ukrytej pod nim skórze.

Zaskowyczał boleśnie, dociskając łapska do poparzonej gęby.

Dopiero po kilku sekundach podniósł przekrwione oczy na swojego przeciwnika.

Ork zdążył jeszcze raz zaryczeć z wściekłością, nim uderzyła go skoncentrowana kula elektryczności. Błękitne wyładowania przebiegły po całej jego czaszce, a jedna z jego gałek ocznych eksplodowała. Gregor skrzywił się delikatnie, a ork zrobił jeszcze parę kroków, niczym kurczak pozbawiony głowy, i padł twarzą w śnieg. Mag wojenny odetchnąl głęboko, i postanowił zaczekać czy smród orczej krwi nie zwabi tu orkowego zwiadowcy. Pozwoliłoby mu to pozbyć się od razu wszystkich najgroźniejszych przeciwników. Oparł się więc o drzewo i nasluchiwał.

Nikt jednak nie nadszedł. Każda sekunda wydawała ciągnąć się godzinami, kiedy płatki śniegu powoli opadały na stygnące cielsko zabitego orka. Niektóre topiły się od razu, inne zlepiały się ze sobą, zlepiając się w małe, wodniste grudki powoli zamarzające w ujemnej temperaturze.

Dookoła było nienaturalnie cicho.

Dopiero po prawie minucie czekania do Gregora dotarło że w całym krajobrazie coś się nie zgadza. Mały szczegół, który psuł całość.

A dokładniej niewielkie, ale widoczne chmurki pary unoszące się nad krzakiem kilka metrów od kryjówki Gregora. Mag bojowy powoli obrócił głowę i zmrużył oczy, próbując dostrzec coś pomiędzy pokrytymi śniegową czapą gałązkami.

Kiedy dostrzegł okryty białym futrem kształt, było już za późno.

Orkowy zwiadowca z głośnym wyciem wyskoczył zza krzaków, wymachując nad głową ćwiekowaną maczugą. Mężczyzna stęknął tylko z bólu kiedy prymitywna broń uderzyła go w bok, posyłając prosto na pień drzewa pod którym się ukrywał.

Zielonoskóry zaś nie ustępował. Nie czekając na reakcję przeciwnika znów uderzył, chcąc potężnym ciosem rozbić Eversorowi czaszkę na pniu. Magus stęknął, pochylił się i rzucił do przodu, przemykając centymetry pod furkoczącą bronią orka. Metalowe ćwieki maczugi wbiły się głęboko w pień.

Gregor uśmiechnął się delikatnie. Najwyraźniej iluzja bólu również była dość prawdziwa. Trzeba było przyznać, nowy mistrz magów wojennych był nadzwyczaj zdolny. Eversor warknął krótko, a jego dłoń przemieniła się w kamień. Następnie wyprowadził potężny prawy sierpowy wprost w twarz przeciwnika.

Cios sięgnął szczęki orka, odrywając mu ją od twarzy. Bestia zaryczała, krztusząc się krwią. Ork próbował jeszcze wyrwać swoją maczugę z drzewa, ale następny cios Eversora zmiażdzył mu czaszkę.
- Zatem... – wymruczał mag – Orkowie załatwieni. Pozostały gobliny. – Odetchnął głęboko, rozkoszując się mroźnym powietrzem. Ruszając wgłąb lasu wymamrotał jeszcze pod nosem. – A jeden mnie dostał. Musiałem wyjść z wprawy.
 
__________________
Najczęstszy ludzki błąd - nie przewidzieć burzy w piękny czas.
Niccolo Machiavelli
Darth jest offline  
Stary 27-01-2013, 22:26   #109
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Syn Pelora już wyzbył się lęku przed ścigającymi ich potwornościami i Grzesznikami. Zapomniał o gniewie jaki odczuwał na widok krogeyn i ogarów. Czerwona furia i żądza walki, tkwiące w nim dziedzictwo przodków, przesłaniały mu świat, który skurczył się jedynie do wzgórza, wrogów martwych i jeszcze żywych, i broni w jego dłoniach. Tę wściekłość trzymał w ryzach ale czerpał z niej głęboko.

Spojrzał na jeden z kształtów rozciągniętych w pyle u jego stóp. Połamane, wykrwawione cielsko krogeyny teraz leżało nieruchomo, w przeciwieństwie do czasu przed kilku chwil, kiedy to potworność wiła się i wrzeszczała upiornie, gdy Petru odżynał jej skrzydła i kawałki kończyn. Z zimnym okrucieństwem Palenquiańczyk wydobywał z gardła stwora kolejne wrzaski bólu i rozpaczy, niczym z jakichś ożywionych organów. Skrzeki i ryki miały odciągnąć ogary i inne krogeyny od uciekających Skuldyjczyków. Skutecznie.

Ścigające go potworności rzuciły się na niego niczym na wściekłego psa, i Petru dźgał, rąbał i okaleczał kolejne bestie. Ratował go tylko nienaturalnie przenikliwy wzrok, niezwykle poszarpany teren naokoło i otaczająca go, niemal namacalna aura furii. Serca potworności słabły gdy wściekłość Petru uderzała w nie falą poprzedzającą cios bronią czy szponami. Jeśli to że walka była jego żywiołem mówiło o nim coś niepochlebnego - nie dbał już o to. I tak już zapomniał o wszystkim poza walką i żądzą wyrządzenia jak największych strat heretykom.

Nigdy niczego nie dać Grzesznikom bez walki, nawet satysfakcji z wygranej. Jeśli mają coś dostać, niech sami po to sięgną i zapłacą własną krwią. Nie ułatwiać im niczego. Walczyć do końca.

Niemal z pogardą spojrzał na pozostawione przez Skuldyjczyków przedmioty, z trudem przychodziło mu myślenie o użyciu ich w walce, zamiast starcia twarzą w twarz. Jego miecz i pazury przeciwko kłom i szponom - to było słuszne i godne syna Pelora, a nie jakieś wynalazki. Oczywiście, użyje w walce i ich. Pilnował przestrzeni nad głową i spoglądał w dal, szacując czy już czas opuścić wzgórze i zająć kolejną zdatną do obrony pozycję. Ale naraz coś zaalarmowało go dużo bardziej niż tropiące go stworzenia...

Jakby wraz z nadciągającą hordą, ku wzgórzu pędziła nawałnica pyłu, zwana potocznie popielną burzą. Chmury piasku i spalonej ziemi były podrywane w powietrze przez gorący wiatr, tworząc morderczy cyklon dla wszystkich którzy nie zdążyli na czas zakryć nosa i ust.

Bo pył nie działał jak zwykły piasek. On wypalał dziąsła i śluzówkę, spopielał włosy w nosie i ranił przełyk, by ostatecznie zacząć dzieło zniszczenia w płucach, jakby same demony kierowały siarkowymi drobinami.

Na tle zbliżającej się ściany pyłu znikały zarówno krogeyny jak i ogary.

Petru przez chwilę wpatrywał się z niedowierzaniem w nadciągające zjawisko. Nie dlatego by nie wierzył własnym oczom; raczej dlatego że nie wiedział dlaczego akurat teraz się przydarzyło. Czy był to szczęśliwy zbieg okoliczności, jaki nawet w nieszczęsnym Naz'Raghul czasami się przytrafiał? Czy może raczej powód był dużo bardziej złowieszczy, i przekona się o nim gdy tylko popielna burza go ogarnie?

Nie było jednak czasu na kontemplację. Już przypadając do ziemi, tuż obok lampy, granatów i beczułki z prochem, Petru wydzierał zza pasa maskę przeciwpyłową i czym prędzej zakładał ją na twarz, a za chwilę na szczelnie zamknięte oczy - gogle. Mniejsza z tym że przydymione szkło ograniczy mu widoczność - ważne było by zachowało w całości jego gałki oczne! Nie czekając na to co okaże się gdy tylko nawałnica go ogarnie, palenquianin złapał miecz pod pachę, granaty wcisnął za pazuchę i z lampą i beczułką przyciśniętymi do piersi ruszył między skałami na podobieństwo węża - na przeciwstok wzgórza, by uniknąć najgorszego uderzenia "naturalnego zjawiska" tej krainy...

Po kilkunastu metrach do jego uszu dotarło jednak wycie. Słyszał że ogary, niczym wilki z których powstały, potrafiły w zrywie osiągać większą szybkość od koni ale czy zwykła burza, która na piekielne istoty działała słabiej niż na na te nie dotknięte "darami" chaosu mogła wywołać taką reakcję? Zawahał się.

Słyszał że w środku burzy spaczenia kultyści zdobywali nowe siły, potworom odrastały głowy a demonologowie przekształcali się w avatary bożków którym służyli. Ale to nie była burza spaczenia. To był po prostu siarkowy pył gnany przez wiatr. Więc jak?

Nim tropiciel zdążył odpowiedzieć sobie na to pytanie, coś szarego i masywnego przeskoczyło nad jego głową, w locie zmieniło ustawienie ciała i ciężko wylądowało na czterech, porośniętych wypustkami kostnymi łapach.

W gęstniejącym półmroku zalśniły zielonkawe oczy z żółtymi cętkami.

Był to wilk, ale taki jakiego Petru jeszcze na oczy nie widział. Był wielkości ciężkiego rumaka bojowego, jego sierść lśniła w półmroku srebrnymi refleksami a pysk, kłąb oraz łapy upstrzone były rdzawymi różkami, nienaturalnymi wypustkami kostnymi układającymi się w swego rodzaju naturalny pancerz, a może nawet i broń.

Bestia zawarczała gardłowo, lustrując Pelorytę zaskakująco analitycznym spojrzeniem.

Petru zamarł. Gdyby został na szczycie wzgórza, zapewne bestia już by go dopadła, trzymała w łapach i rozrywała na strzępy. Oczywiście, w każdej chwili mogło się to nadal przydarzyć. W starciu z tak wielką i opancerzoną potwornością szanse miał niewielkie...

Nawet broń Skuldyjczyków nie mogła nic pomóc, tym bardziej że do jej użycia potrzebował skrzesania ognia, a to było niemożliwe z potworem odległym o kilkanaście raptem kroków. Dobrze choć że dzięki łasce Pelora głazy nieopodal dawały mu niejaką ochronę przed skokiem i rozerwaniem pierwszym uderzeniem.

Nie było na co czekać, zresztą czerwona wściekłość zmuszała Petru do działania. Skoczył za najbliższą skałkę i wypuścił trzymane w dłoniach przedmioty; dopiero wtedy chwycił za rękojeść miecza w obie dłonie, na ugiętych nogach wypatrując "wilka".

Po kilku sekundach rozległ się dźwięk przypominający ubijanie żwiru. To wilk ugiął łapy by skoczyć do ataku.

Tropiciel odetchnął, mocniej chwycił miecz i przygotował się do ataku. Broń dobrze leżała w jego rękach, a on sam był gotowy. Nie bał się.

Dlatego też kiedy usłyszał szelest tuż za skałą wyskoczył zza niej, stawiając ostrze po skosie i wyprowadzając pochyłe pchnięcie, mające jeden cel. Wgryźć się w cielsko bestii zanim ona wgryzłaby się we właściciela broni.

Petru wytrzeszczył oczy kiedy szeroki brzeszczot odskoczył na bok, odtrącony gwałtownym wymachem kostura z czarnego dębu. Sekundę później powykręcana końcówka broni niebezpiecznie mocno zbliżyła mu się do twarzy, dając zielonym światłem po oczach.

- No pięknie kurwa. Pięknie. - Ceth cofnął kostur, patrząc z pewnym niesmakiem na Pelorytę. - Piękne, psia mać, powitanie kawalerii.

Petru za bardzo był przekonany o tym że tylko chwila dzieli go od śmierci, by z miejsca zorientować się że "bestią" faktycznie jest sojusznik. Wpatrywał się w druida niczym zaczarowany, z warkotem w głębi gardła i z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na rękojeści miecza, gotowy do ataku. Nagle, jego umysł zaczął pracować na powrót. Zdarł z ust maskę pyłową, ukazując twarz ciągle wykrzywioną w grymasie jaki wywoływał ostatni nadmiar okazji do kosztowania walki i wściekłości.
- Uratowaliśmy Lu'ccię! Rulf i Aust ją zabrali - wskazał gwałtownie kierunek - zostałem by odciągnąć pościg, ale nie wiem czy ze wszystkimi ścigającymi to się udało! Druidzie, nadciąga popielna burza - wskazał w przeciwną stronę, w kierunku masywu - zasłoń oczy, nos i usta, inaczej zginiesz! Pył wyżre ci płuca!

- Wiem że uratowaliście dziewuchę, bo ich spotkałem. Skołowałem im wierzchowce i jadą już na północny zachód. Musiałem jednak wrócić po ciebie, bo by mnie Rulf zagderał... - burknął, z mieszanymi uczuciami obserwując gogle na twarzy tropiciela. - Wiesz, wyglądasz w tym jak jeden znajomy. Nieźle postrzelony gnom z niego był...

Druid przerwał powoli, widząc jak Petru patrzy to na niego, to na zbliżającą się burzę, to na stojącą za plecami starca bestię. Finalnie Ceth westchnął, jakby poirytowany całą tą sytuacją.
- Dobra, mniejsza. Właź na Wichra. Ja prowadzę.

Głową wskazał na potwornego wilczura.

Dopiero teraz do tropiciela tak naprawdę zaczęło dochodzić co się wydarzyło, na dobre przypomniał sobie o Lu'cci, Rulfie i Auście, bowiem wcześniej czysto automatycznie o nich powiedział, mając wyryte w głowie że musi ich chronić. Drżenie przebiegło jego ciało a kolana się pod nim ugięły - w rzeczywistości nie spodziewał się że wyjdzie z tego żywy a tym bardziej że ktokolwiek mu przyjdzie na odsiecz. Trzęsącą się dłonią otarł czoło i policzki, odchrząknął gdy odkrył że z jakiegoś powodu nie może wydobyć głosu. Zaraz jednak przeniósł spojrzenie na "wilka" i nieufność powróciła, zawahał się na widok nienaturalnej bestii. Że jednak nie było chwili do stracenia wychrypiał tylko:
- Dobrze.

Czym prędzej schował miecz do pochwy, chwycił lampę i sznur oplatający beczułkę z prochem. Pochodził z tej krainy, gdzie nawet dobry stalowy miecz był cenny. Podszedł ostrożnie do ... zwierzęcia? potworności? stwora przywołanego przez Cetha?

Pospiesznie choć niezgrabnie zaczął gramolić się na istotę, zaciskając zęby i najzwyczajniej w świecie usiłując nie nadziać się na kostne wypustki i ostrza. Czegoś takiego nie spodziewał się gdy dwa dni temu znalazł pierwsze ciała kultystów...

Wilk spojrzał krótko na tropiciela, ugiął lekko łapy i pozwolił mu wejść na swój grzbiet. Kiedy Petru miał usadzić tyłek mniej więcej w połowie jego grzbietu, lawirując między kolcami, zwierzę jakby napięło mięśnie a część wypustek, tych umiejscowionych w najmniej wygodnych miejscach, powoli zniknęło wewnątrz jego ciała.

- Ładny zwierzak, co? - druid zaś nie śpieszył się z wchodzeniem na grzbiet wilka. - To mój towarzysz. I mimo tego specyficznego wyglądu, to nie jest żaden mutant. Albo nie jest mutantem w ścisłym sensie...

Druid sapnął, usiadł na karku bestii i zaczął poprawiać workowatą togę.
- Bo widzisz, tak jak wasze zwierzęta wchłaniają w siebie energię chaosu która je wypacza, tak Wicher swego czasu wchłonął czystą energię magiczną, przebywając wewnątrz kręgu Żywiołów w trakcie burzy. Piorun pieprznął, aktywował krąg i mój wilk został poddany gwałtownemu procesowi ewolucji...

Ciągnął wykład jakby nie zwracając uwagi na zbliżającą się ścianę pyłu.

- Ceth - Petru warknął przez zaciśnięte zęby, a szacunek odczuwany przez niego do Eap Craitha raptownie topniał - ja przeżyję popielną burzę, ale co do was to nie jestem pewien...

- Hm? - druid zmarszczył brwi i spojrzał na swojego pasażera, po czym na zawieruchę od której dzieliło ich ledwie kilkadziesiąt metrów. - Aaa... O to ci chodzi... Wiesz, byłem raz w Amirath. Mieli podobne, tylko że z piaskiem...

Powoli uniósł w górę kostur.
- Znacznie... mniej... upierdliwe... - wymamrotał, przymykając oczy.

Od uderzenia siarkowego piekła dzieliły ich już tylko sekundy.

Palenquianin spoglądał to na atakującą ścianę, to na starego przed sobą, i czuł jak włosy mu się jeżą. Odrzucił lampę i ściągnął z twarzy maskę, wyciągnął dłoń, podsuwając zwariowanemu staruchowi pod nos ochronny przedmiot.
- Ceth! Załóż to na gębę, natychmiast! - wrzasnął. Sam może zdoła ocalić się przytykając do twarzy kawał urwanego rękawa albo zestaw uzdrowiciela, ale co do druida miał znacznie większe obawy. Może trzeba by dać mu po łbie i wciągnąć do jakiejś szczeliny między skałami??!!
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 31-01-2013, 02:08   #110
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu

Cóż, mimo kilku przyjemnych chwil spędzonych pod spódnicą karczmarki życie szpiega jej królewskiej mości, gnoma Jeana Battiste Le Courbeu nie było usiane różami tak bardzo, jak sam Jean by tego pragnął. Albo było, ale jakiś idiota nie pousuwał z kwiatów tych cholernych kolców.

Tak czy inaczej najpierw był Vitton. Staruch już na wstępie zaczął ciężko wzdychać na widok gnoma, przewracając oczami i mamrocząc coś, że „A już miał być spokój…”. Prawda, paczkę przyjął, tak samo instrukcję doręczenia jej, co nie zmieniało faktu, że wcześniej miejsce miały ciężkie i męczące dla Jeana targi, zawierające groźby, straszenie przełożonymi i niezbyt finezyjne sugestie łapówki ze strony Louisa. Finalnie wspomnienie Leonarda sprawiło jednak, że stary sknera wziął paczkę, wydał swojemu rozmówcy kwit i schował ją do pancernej skrzynki, by w najbliższym czasie przekazać ją mistrzowi szpiegów.

Potem byli ulicznicy.

I właśnie wtedy Jean odkrył, że współpraca z de Barillem i jego ludźmi bardzo go rozpieściła, co do umiejętności złodziei z którymi pracował i ich profesjonalizmu. Och, i jakże gorzkie było odkrycie, że większość „wolnych strzelców” z ulicy była zwyczajnymi włóczęgami i leserami którym co jakiś czas udawało się skubnąć mieszek nieuważnemu przyjezdnemu.

Wybawienie pojawiło się po kilkudziesięciu minut przebierania w coraz to mniej godnych zaufania złodziejaszkach z ulicy. Pojawiło się dosłownie, za plecami siedzącego w podłej spelunie gnoma, pod postacią uśmiechniętego mężczyzny w burej kurtce i kilkudniową szczeciną na szczęce.

-Słyszałem, że szuka pan zawodowców, panie Le Courbeu.

Jean zmarszczył brwi, oceniając wzrokiem siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Dopiero po dłuższej chwili przypomniał go sobie, jako jednego ze stałych bywalców kręcących się pod „Kuflem Świetlistozłotym”.

-Tak… Szukam.- potwierdził po chwili, bezwiednie upijając łyk ze stojącego obok kufla. Pożałował tego szybko, bo piwsko w tym podłym przybytku pijaństwa było podłe i do tego zdrowo rozwodnione. Zdobył się jednak na pokerową minę.- Byłby mi pan w stanie pomóc, panie… ?

-Inigo Forelle.-
przedstawił się krótko.- I tak, mógłbym panu pomóc. Normalnie sam nie zgłaszam się do ewentualnych pracodawców, lecz oni do mnie, lecz biorąc pod uwagę pana współpracę z szefem i pańską reputację…

-Och, zaraz się zarumienię.-
Jean zaśmiał się cicho, lecz tym razem zostawił kufel w spokoju.- Co może mi pan zaoferować, panie Forelle?

Te negocjacje były równie żmudne co układanie się z Vittonem, lecz w przeciwieństwie do kłótni z chciwym staruchem, faktycznie przyniosły jakieś korzyści. Początkowo Inigo miał do zaoferowania pomoc siebie i dwóch swoich kolegów, o dniowej stawce cztery sztuki złota na głowę. Po pół godzinie rozmowy i picia podłego piwa, zgodził się na wciągnięcie do obserwacji domostwa Roquesów jeszcze dodatkowo dwóch ludzi, a cena dniówki spadła do dwóch i pół na łebka. Cóż, o był nie tyle uczciwy, co znacznie korzystniejszy dla Jeana układ. Raporty mieli składać co wieczór w „Kuflu Świetlistozłotym” a jeśli gnom nie zgłosiłby się osobiście, notki odbierać miał de Barill.

Ostatnim problemem okazała się „Bluszczowa Winnica”.

Jean przybył na miejsce po wcześniejszej zmianie garderoby, wydaniu kilku sztuk złota na przystrzyżenie wąsów oraz dobrą wodę kolońską, by ku swojemu zaskoczeniu odkryć że na miejscu odbywa się konkurs win.

Wielki, malowany na pergaminie plakat informował o wspaniałych osobowościach z winiarskiej branży biorą udział w szarankach, jakie to niesamowite wina będą wystawiać i jakie niezwykłe trunki będą mogli spróbować światli i wielce znający się na winie goście. Jean dobrze wiedział, że w wino jest tu tylko pretekstem do plotek, picia i romansowania członków wyższych sfer, lecz nie zamierzał z tego powodu narzekać.

W takim tłumie łatwiej było zaciągnąć języka lub usłyszeć coś nieprzeznaczonego dla uszu podsłuchiwacza.

Odźwierny przy drzwiach okazał się minimalną przeszkodą. Użerający się z licznymi i napuszonymi gośćmi, walczący z długą na kilka stóp listą zaproszonych oraz tych, którym należy się specjalne traktowanie, nie dostrzegł nawet szpiczastego kapelusza, który przeszedł mu pod nosem, eskortowany przez kota z ogonem niczym wycior do butelek.

W środku Jean został zalany cudownym potokiem najświeższych plotek.

-…i wtedy jego żona wstała, złapała za kielich i chlusnęła mu w twarz szampanem przy wszystkich gościach! Cóż za brak manier! Przecież wszyscy wiedzą że coś takiego można robić wyłącznie czerwonym winem!

-…okropne, przyjacielu, okropne. Ale co można poradzić, szaleństwo objawia się w najmniej spodziewanej chwili. Szkoda tylko ślubu. Mówisz że państwo młodzi cali? Cóż, przynajmniej tyle, ale zniszczone wesele to zawsze coś, co może rzutować na cała resztę związku…

-...mówię ci, przyjacielu, opłacało się! Te krasnoludzkie pistolety są najlepszą bronią, jaką kiedykolwiek zamówiłem dla Gwardii Pałacowej. Grzmią jak grom z jasnego nieba, kule niosą na dwieście metrów a i samo zamówienie było opłacalne, bo zamówiłem hurtem pięćset sztuk. Prawda, na miejscu były jakieś problemy, ale Hejm Mynt szybko je rozwiązało a i opóźnienie szybko poszło w niepamięć, jak tylko dostałem w ręce te cacka


Jean prawie wykonał piruet czując się jak ryba w wodzie. Rozejrzał się, zgarnął z pobliskiej tacy kieliszek wina musującego, wcześniej zmuszając kelnera do zgięcia się w pół i lekkim krokiem ruszył pomiędzy gośćmi.

Tłum nie był tak gęsty jak Jean się spodziewał.

Było na tyle luźno żeby gnom dostrzegł kątem oka błysk czterocalowych, stalowych obcasów butów model „Piękna Lukrecja”...



Buttal


-No dobrze, jeszcze raz… Pił pan w karczmie, tak?

-Ano.

-Wypił pan w sumie cztery kufle Kirkwalskiego portera kiedy zaczęła pana swędzieć prawa dłoń…

-Dokładnie tak było.

-A to zawsze znaczy kłopoty…

-Zawsze!

-Więc zapłacił pan za piwo…

-Karczmarz potwierdzi!

-I poszedł szukać swojego pracodawcy, którego notabene zostawił pan na rzecz opróżnienia kilku kufelków.

-Nie samą pracą człowiek żyje.

-I widząc dym, skierował się pan w tamtą stronę, a przechodząc ulicą obok rynku, zobaczył pan swojego pracodawcę walczącego, a raczej masakrującego, kilku nieznanych napastników.

-Bawił się beze mnie, pierun jeden!

-Zobaczył pan też jak jeden z nich celuje z… tej kuszy?-
strażnik miejski siedzący przy sękatym stole uniósł podniósł z blatu ciężką, samopowtarzalną maszynę do śmiercionośnego strzelania bełtami. Słowem, kuszę.

-Dokładnie.- Torrga energicznie pokiwał głową.- Więc żem go rąbnął w plecy, coby mi szefa nie zakatrupił, bo w plecy strzelać niehonorowo, a i bełty miały groty paskudne.

Młody strażnik westchnął, przejechał dłonią po twarzy i spojrzał na spisane zeznania. Ogółem, zmuszenie Torrgi’ego do zrozumiałego i w miarę klarownego opisu zdarzeń było pracą męczącą i czasochłonną, przez co młodzian czuł się jak po nieprzespanej nocy albo po patrolu o piątej nad ranem.

Torrga zaś cały czas rozglądał się z ciekawością po małym pokoju przesłuchań, znajdującym się na posterunku straży. W sumie nie trafiłby tam, gdyby nie nagła potrzeba zwymyślania strażników, którzy pojawili się na miejscu „zbrodni”.

-Panie generale dzielnicowy…

-Tak?

-To jak będzie z tym porterkiem na przepłukanie gardła?


Chłopak jękną przeciągle, uderzając czołem w blat stołu i tym samym przewracając kałamarz. Miał bardzo szczerą nadzieję że sierżant przesłuchujący drugiego krasnoluda miał równie ciężką przeprawę.


Tsuki


-Seyè mwen an, ban m 'fòs. Se pou defèt lènmi tou. Moutre m 'volonte ou!

Monotonny, zachrypnięty głos wypełnił uszy elfki oraz jej towarzyszy, kiedy po zbadaniu drzwi otworzyli je, ukazując okrągła salę, bardziej podobną do wnętrza wieży niż do czegokolwiek innego. Wykute w kamieniu schody wiły się wzdłuż ściany, prowadząc na dół, na samo dno tego pionowego tunelu, gdzie na podłodze ktoś wymalował wieloramienną gwiazdę poprzecinaną licznymi liniami powykręcanymi symbolami.

W kręgu leżało także kilkanaście nagich, ciemnoskórych ciał, na których widok Tamir zacisnął zęby i poprawił chwyt na długim nożu który dobył zamiast swoich szabli.

Jedna ze stojących dookoła kręgu, zakapturzonych postaci, podniosła dłoń. W drugiej trzymała księgę oprawioną w czarną skórę.

- Maladi Seyè, moutre nou vre!

Reszta zgromadzonych, dobre dwadzieścia osób, w ekstazie uniosło ręce.

-Pini nou, Pini!

Cid pochylił się lekko nad krawędzią schodów i przełknął z trudem ślinę, widząc jak ciała zabitych ofiar poruszają się, jakby coś wyrywało się ze środka. Bystre oczy Tsuki też to dostrzegły, ale w o wiele bardziej szczegółowy sposób. Ze zwłok nie tyle coś próbowało się wyrwać, a raczej zrzucić z nich skórę.

Rudy rycerz zaklął siarczyście.

-Co tam się kurwa dzieje… ?

Tamir skrzywił się wyraźnie.

-Przyzywają Pana Zarazy…

-Co?-
Arthus obrócił się gwałtownie głowę, spoglądając na towarzysza.- Skąd to wiesz?

-Modlą się w moim ojczystym języku… A dokładniej, odprawiają jeden z zakazanych rytuałów demonologicznych, za które w mojej ojczyźnie karze się kaźnią i śmiercią…

-Skąd go znają?-
Tsuki przyklękła na krawędzi, czujnie obserwując wszystkich zebranych na dole.

Mężczyzna bezradnie wzruszył ramionami.

-Musieli zdobyć jedną z zakazanych ksiąg. Swego czasu w mojej ojczyźnie były one masowo palone, ale niektórzy czarnoksiężnicy i kultyści wywieźli je z dala od Amirath…

- I jak bardzo jest to niebezpieczne?

-Nie jestem demonologiem żeby oceniać rozmiar rytuałów.-
Tamir żachnął się, patrząc krzywo na towarzyszy.- Ale z tego co słyszę, pomylili czary.

-Jakto?

-Prawda, proszą Pana Zarazy o ukazanie swojej potęgi i siły poprzez wysłanników, ale jednocześnie proszą karę. Karę dla siebie. Dosłownie wykrzykują „Ukarz nas, ukarz”…


Tsuki uśmiechnęła się złośliwie, skupiając wzrok na mężczyźnie odprawiającym cały rytuał. Nie widziała co prawda ani jego twarzy, nie znała też jego głosu, lecz przysadzista sylwetka wyraźnie wskazywała na to z kim miała do czynienia.

Po chwili konsternacji spojrzała na swoich podkomendnych.

-Co radzicie?

-Jest ich zbyt wielu
.- Arthus ponuro pokręcił głową.- Nie damy rady przerwać rytuału a jednocześnie ujść z tego z życiem…

-Chyba że nie musimy go przerywać…
- elfka uśmiechnęła się leciutko.- Tamir, jak sądzisz, co się z nimi stanie?

-Em… Pan Zarazy był jednym z bożków niedoli… Wyznawali go samobójcy, masochiści i inni którzy lubili cierpieć. Ci tutaj raczej nie wiedząc co ich spotka… W najlepszym wypadku, straszliwy ból. W najgorszym, straszliwy ból oraz śmierć…

-Rytuał ich zabije?

-Sami proszą o karę, więc sądzę, że tak. Gorzej jednak jeśli za razem przyzwą coś, co nigdy nie powinno zagrzać miejsca w naszym świecie…


Dziewczyna pokiwała w zamyśleniu głową i jeszcze raz rzuciła okiem na zebranych na dole heretyków.

Dokładnie w tej samej chwili rytuał dopełnił się.

Kultyści zakrzyknęli radośnie, gdy krąg eksplodował czerwonym światłem by następnie jakby zniknąć z kamieni, na których został wymalowany. Ciała zaś zaczęły pęcznieć i puchnąc by po chwili eksplodować w chmurze wnętrzności i krwi.

Tsuki wstrząsnęły konwulsje, kiedy z bezwładnych stert mięsa wypłynęła rzeka tłustych, białych larw które na jej oczach zaczęły przeistaczać się w muchy. Chmury wielkich, opasłych much o zielonkawych odwłokach.

Na szczęście nikt nie zwrócił na nią uwagi.

Muchy bzyczały, latały dookoła kultystów a w wielu wypadkach wdzierały się do oczu, uszu, nosa i ust. Kilkunastu heretyków padło martwych, dusząc się przy tym niesamowicie i zawodząc potępieńczo. Tsuki poczuła jak ktoś stawia ją do pionu i zasłania usta oraz nos materiałową chustą.

Kiedy odwróciła wzrok, zobaczyła zamaskowanego Arthusa.

-Wszystko dobrze?

Odetchnęła głębiej i ostrożnie skinęła głową.

Na dole zaś chmura much powoli przerzedzała się, by finalnie ukazać powykręcaną postać stojącą pomiędzy kupami mięsa będącymi ongiś ofiarowanymi ku czci Pana Zarazy ludźmi. Ocaleli kultyści cofnęli się w przerażeniu.


Potem zaczęła się masakra.


Gregor Eversor

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6zWx0EgvkHI[/MEDIA]

Wielki, barczysty goblinoid zaryczał, tarczą odepchnął od siebie wymęczonego mężczyznę i ciął szeroko, celując w jego brzuch. Gregor sapnął, w ostatniej chwili złapał równowagę i odruchowo zasłonił się prawą dłonią. Toporna, ząbkowana broń zazgrzytała o kamienną skórę maga i odskoczyła niegroźnie.

Eversor zaś sapnął i resztą sił uderzył swoim buzdyganem, celując w szczękę hobgoblina.

Stwór sapnął, obrócił lekko głowę i spojrzał z furią na swojego przeciwnika, by mocnym kopniakiem odepchnąć go od siebie i splunąć na bok krwią oraz zębami. Gregor natomiast, ciężko lądując plecami na śniegu zaklął w myślach, zastanawiając się jakim cudem doszło do tej sytuacji.

Bo na początku już prawie czuł smak zwycięstwa.

Grupa orków, którą rozbił była co prawda wymagająca, ale kiedy po zabiciu zwiadowcy zaczął szukać pozostałych celów treningowych, poczuł się chyba zbyt pewnie. Uchodząc w swoim mniemaniu za świetnego pogranicznika, łamacza hord i pogromcę zielonoskórych zaczął nieco zbyt pewnie krążyć pomiędzy zaroślami i kryć się za pniami drzew.

Prawda, udawało mu się to niespodziewanie dobrze i gdy w końcu dostrzegł stojącego nad zamarzniętym jeziorkiem hobgoblina uznał, że wykończyć go za równo skutecznie, co widowiskowo.


Najpierw w stronę goblinoida pomknął ciśnięty z całej siły kamień. Troglodyta zatoczył się, kiedy pocisk odbił się od jego łysej czaszki i wraz z kilkoma kroplami krwi opadł na śnieg. Potem pomknął bełt z kuszy, przed którym hobgoblin osłonił się szeroką tarczą. Jednocześnie zrobił on chybotliwy krok do tyłu. Zaraz potem nastąpiło istne gradobicie pocisków.

Kamienie, śnieżki, cięższe gałęzie oraz bełty leciały w stronę zdezorientowanego prymitywa, coraz bardziej spychając go na zamarzniętą taflę. Zielonoskóry porykiwał, na ślepo machał bronią i cofał się co raz bardziej w ślepym szale.

W końcu stanął tam gdzie miał stanąć. Na środku tafli lodu.

Wtedy też Gregor poderwał się, ułożył dłonie w odpowiednik znaku i wykrzyczał zaklęcie. Mała kula dźwięku, wielkości jego pięści, pomknęła w stronę stóp hobgoblina by eksplodować w straszliwym jazgocie, przewracając go i jednocześnie łamiąc pokrywę lodową. Zakuty w blachę potwór ryknął tylko zaskoczony i zniknął w zimnej czeluści.

I chyba właśnie wtedy Gregor popełnił błąd, najzwyczajniej w świecie odchodząc by odszukać ostałą się trójkę goblinów. I tak też uczynił, dość szybko odnajdując trzy pokurcze i pacyfikując je kolejno bełtem z kuszy, magicznym pociskiem wymierzonym w twarz jednego z nich i prostym ciosem buzdyganu, który rozszczepił łeb pokraki na dwie części. Wtedy też Eversor poczuł pewien niepokój, kiedy iluzja nie zniknęła, utrzymując dookoła jego skromnej osoby obraz oraz chłód lasów Baledor.

I wtedy też z zarośli wyskoczył rozwścieczony hobgoblin, ociekając marznącym błotem oraz wodą.

I tym właśnie sposobem Gregor znalazł się w obecnej sytuacji, leżąc na wznak na śniegu, z wytrąconą bronią i czekając na ostateczny cios swojego niedocenionego przeciwnika. No bo skąd mag miał wiedzieć że bestia potrafi tak dobrze pływać? Skąd mógł wiedzieć, że ciężki napierśnik oraz żelazna tarcza nie pociągnął go na dno? A może to nie tyle zasługa niezwykłych umiejętności pływackich hobgoblina, co mała ingerencja Birka sprawiła, że ostatni przeciwnik Eversora przetrwał?

Tak czy inaczej mag westchnął, zacisnął zęby i zamknął oczy, czekając na cios.

Bezwiednie spiął mięśnie słysząc furkot ostrza tnącego powietrze. Skrzywił się, czekając na eksplozję bólu w klatce piersiowej lub na twarzy. Serce prawie w nim zamarło kiedy szerokie, mordercze ostrze hobgoblina z rozpędem dotarło do jego policzka i tak też się zatrzymało, a wraz z jego ruchem zaniknął także chłód i dotyk śniegu pod plecami maga bitewnego.

Kiedy ostrożnie otworzył oczy, zobaczył sufit sali treningowej oraz uśmiech pochylonego nad nim Carney’a Birka.

-No, powiem szczerze, zrobiłeś na mnie wrażenie panie… ? Chyba przez to widowisko wypadło mi z głowy pana imię. - rzucił, podając leżącemu rękę.

-Eversor. Gregor Eversor. I nie wiem skąd to „wrażenie”. Przegrałem.

-Sądzę że gdyby była to prawdziwa walka, miałbyś czas na rozeznanie terenu i wiedziałbyś że woda w której chciałeś utopić tego zielonego parszywca to nie żadne jezioro czy staw, a rozlewiska z pobliskiej rzeki, nie głębsze niż metr.-
uśmiechnął się lekko, klepnął Gregora po ramieniu i pomógł mu wstać. Jednocześnie spojrzał surowo na zebranych na sali uczniów.- No, niedorajdy, nauczyliście się czegoś?!

Cisza jaka zapadła w Sali była niemalże przysłowiowa. Przerwał ją dopiero jeden szczupły uczniak w połatanej szacie.

-Tak, Malcolm?!

-Em… Zawsze rozeznać teren walki?


Birk nieco złagodniał i poruszył głową na prawo i lewo, sygnalizując tym samym, że odpowiedź studenta jest nie tyle satysfakcjonująca, co dostatecznie poprawna.

-Co prawda chciałem usłyszeć, że banda z was strachliwych łamag, które powinny prosić tego tu pana Eversora o korepetycje z nie bycia patałachem, ale twoja odpowiedź też może być. No! Koniec ćwiczeń, zejść mi z oczu!

Uczniowie w ciszy rozeszli się, szybko kierując się w stronę drzwi. Sam Birk zaś uśmiechnął się lekko, obserwując Eversora.

-Może i są z nich patałachy, ale coś się z nich jeszcze wyciągnie. A ty…- położył dłoń na ramieniu rozmówcy i ruszył w stronę bocznego wyjścia.- A ty się ze mną napijesz i powiesz mi gdzie nauczyłeś się tego wszystkiego. Bo chłopcze, nie jeden weteran mógłby się od ciebie czegoś nauczyć…


Petru



Druid spojrzał krytycznie na ochraniacz i zmarszczył nos, przenosząc spojrzenie na tropiciela, na którego to twarzy malowało się przerażenie wymieszane i irytacją i niedowierzaniem. Finalnie Ceth prychnął pogardliwie.

-Sam żeś w to dyszał cholera wie ile razy, a wątpię żebyś dezynfekował to draństwo po każdym użyciu…

-Ceth, do jasnej cholery, zginiesz do jasnej cholery, a ja zginę razem z tobą. Zakładaj to, bo na ogień piekielny, zaraz… !


Słowa mężczyzny utonęły w gwałtownym podmuchu wiatru, który pokrył się z pełnym uniesieniem kostura przez zwariowanego starca. Petru rozdziawił tylko usta i z wytrzeszczonymi oczami obserwował jak ostry klin powietrza wgryza się w ścianę pyłu, tworząc dookoła nich szeroką na kilkanaście metrów strefę bezpieczeństwa.

Sam Ceth uśmiechnął się lekko, opuścił kostur na kolana i rzucił jeszcze okiem na oniemiałego towarzysza.

-Myślałeś, że w Amirath też bawiłem się w jakieś maski czy innie chuje muje? Heh, chłopcze, naprawdę powinieneś wynieść się z tej dziury i poszerzyć swoje horyzonty.

Petru jeszcze bardziej wybałuszył na niego oczy.

-Ale jak… ? Przecież to… ! No tak się nie da przecież…- wymamrotał w końcu, wywołując szczery śmiech u druida.

-Oj da się, kolego, da. Z tego przecież żyję!

-No ale…

-Żadnych ale! Komu w drogę temu czas!


Petru po raz kolejny otworzył usta by wylać z siebie potok pytań, lecz nie zdążył, kiedy Wicher ugiął łapy i pędem ruszył przez popielne pustkowia, poruszając się wewnątrz tunelu powietrznego stworzonego przez swojego pana. I to trzeba było wilkowi przyznać, że jego imię jak najbardziej pasowało do prędkości jakie osiągał długimi, spokojnymi susami.

-Trzymasz się tam chłopcze?!

Petru z trudem zmusił swoje zęby do nie obijania się o siebie i jakimś cudem wyrzucił z siebie krótkie zdanie.

-Trzęsie dość!

Ceth zaśmiał się gorzko, prawą ręką trzymając się kłębów sierści na karku wierzchowca.

-Haha! I tak farciarz z ciebie!

-Czemu?!

-Ty nie masz hemoroidów!



***


-No, jesteśmy!

Petru zamrugał oczami i rozejrzał się, starając się pozbyć łez, które napłynęły mu pod powieki od gorącego wiatru bezlitośnie omiatającego mu twarz w trakcie jazdy. Sama podróż na pewno była dość szybka, lecz kilka sekund zajęło mu złapanie równowagi po tym jak z trudem zgramolił się z grzbietu wilka.

Rozejrzał się i uniósł lekko brwi, odkrywszy że wyprzedzili burzę.

-Gdzie jesteśmy?- zapytał w końcu, rozgrzebując pietą spopieloną ziemię.

-Nie poznajesz kolego? Przecież byłeś tu niedawno!

Petru zmarszczył brwi i rozejrzał się raz jeszcze, dopiero teraz skupiając się na szczegółach. I dopiero wtedy dojrzał krąg menhirów, stare, powykręcane drzewa i nienaturalnie symetryczne wzgórze, do którego doprowadzili go Rulf i Aust. Gardło tropiciela ścignął żal, widząc spopieloną ziemię na miejscu trawy.

-Co tu się stało… ?

-Tutaj? Nic, po prostu przerwałem krąg mocy, który chronił to miejsce zaraz po waszym wyjeździe. Zieleń w Naz’Raghul byłaby równoznaczna z wielkim ogniskiem ułożonym w słowa „Hej heretycy, tu jesteśmy!”.-
druid uśmiechnął się krzywo i energicznym krokiem podszedł do jednego z drzew, wspierając się przy tym o lasce.- Wolałem uniknąć skupiania na nas zbytniej uwagi. A przynajmniej uwagi większej niż ta którą sami ściągnęliście na nasze głowy

Petru ponuro pokiwał głową i podszedł do starca, siłującego się z kamieniem zaklinowanym u stóp jednego ze starych drzew.

-Co to?- zapytał, kiedy Ceth cofnął się, zostawiając siłową robotę osobie sprawniejszej i mającej większą parę w łapie. Po kilku sekundach wytężonego wysiłku, kamień ruszył, ukazując zionącą w ziemi dziurę.

-Bezpieczna kryjówka, przyjacielu. Bo wybacz, nawet kiedy moc żywiołów chroniła to miejsce, niebezpiecznie jest tu nocować pod gołym niebem. No, Wicher, do środka!

Wilk spojrzał najpierw na otwór, potem na swojego pana i prychnął z niezadowoleniem. Następnie jego skóra zafalowałą, pochłaniając wszystkie wypustki kostne pokrywające jego łeb, grzbiet oraz barki. Dopiero wtedy wilczur zaczął z trudem przeciskać się przez wąski tunel.

W ślad za nim wskoczył Ceth.

-A! I Petru, z łaski swojej, zamknij za nami drzwi.- staruszek uśmiechnął się wesoło i zniknął w ciemnościach, wcześniej wskazując tropicielowi dwa otwory w kamieniu, podejrzanie wygodne do chwycenia i wciągnięcia głazu na swoje pierwotne miejsce.

Z wnętrza kryjówki słychać było trzask ognia.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:37.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172