Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-09-2012, 12:41   #21
 
Qumi's Avatar
 
Reputacja: 1 Qumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetny
Terrak spoglądał na czterech młodych mężczyzn z uśmiechem uprzejmego kupca, ale za tym uśmiechem kryło się coś jeszcze. Nie był do końca pewien co, czy zazdrość, zawiść a może złość? Patrzył na nich, tak jak na wielu innych, i widział siebie. Widział siebie jak studiuje księgi i walczy o przetrwanie, jak głoduje i jedynie siła woli pozwala mu przeżyć, jak kolejna wyprawa łowców powraca nie z martwą zwierzyną ale martwymi towarzyszami, jak wszyscy jego bliscy powoli stawali się dla niego martwi – poddali się, nie chcieli walczyć. On jednak się nie poddał, walczył choć wiązało się to z ogromnym bólem.

Patrzył więc z uśmiechem na ustach a goryczą wewnątrz nich, patrzył na to co stracił. Zastanawiał się czy mogło być inaczej… choć teraz było już za późno. Zresztą, miał moc i tylko to się liczyło. Miał moc dzięki której może osiągnąć więcej niż te rozpuszczone bachory! I to właśnie dzięki tym wyrzeczeniom, ciężkiej pracy i sile woli.

Nie może się jednak zbytnio spieszyć. Pośpiech prowadzi do błędów. Cierpliwość jest siłą, której nauczył się w swojej ojczyźnie. Powoli budował swoje imperium, powoli rozciągał mroczne sieci i sięgał dalej swoimi zimnymi palcami. Ci tutaj, ci głupcy, nieświadomie przyczyniają się do jego zwycięstwa. Zamiast gniewu, Terrak czuł teraz satysfakcję.
~*~

-Mówię ci mistrzu, uważaj na wyedukowane dziewuchy. Ja ostatnio jedną taką spotkałem… O tak, właśnie to! „Klasztorne Receptury”! Tego szukałem! Hmmm… O czym to ja? A, no tak. Dziewucha z Kupieckiej Szkoły dla Pań. Matko, śliczna, wygadana i do tego myślałem że figlarna! Cały czas gadała mi o SEKStansie. Rozumie mistrz, sekstans. Dopiero jak poszła do domu żeby mi go pokazać, okazało się że to jakiś wichajster do map…
Terrak spokojnie pokiwał głową odbierając od mężczyzny trzy sztuki złota za dobrze wyprawioną księgę.

- No ale chyba macie, panie, jakiś sposób na takie? Chyba nie wróciliście z niczym? Szkoda by było, oj szkoda. Czasami żałuję, że nie jestem zbytnio utalentowany w magii, panie, może wtedy byłbym bardziej popularny wśród pań, zamiast ksiąg. – westchnął i uśmiechnął się z sympatią na młodzieńca. Delikatna sugestia i myśl w głosie Terraka mogła popchnąć go dalej, mogła popchnąć go szukania magii aby podporządkowywać sobie innych. Była to oczywiście niewielka szansa, ale jeśli tak by się stało to młodzieniec mógłby wrócić do Terraka… z wdzięczności lub aby znaleźć odpowiednią wiedzę. Ale nie tak szybko, nie ta szybko jakby chciał młodzieniec, Terrak by się nią podzielił.

Młodzi klienci wyszli i czarnoksiężnik miał teraz odrobinę spokoju i ciszy dla siebie. Życie kupca nie było zbyt łatwe i mężczyzna musiał być wypoczęty, aby otworzyć sklep z rana. Z czasem, oczywiście, miał w planach zatrudnienie kogoś do obsługi sklepu, żeby Terrak mógł skoncentrować swoje działania na czymś bardziej… twórczym.

Nagle, z mroku jego sklepu wyłoniła się sylwetką mężczyzny. Czarnoksiężnik dobrze się mu przyjrzał i nie do końca podobało mu się to co zobaczył. Mężczyzna był niebezpieczny, może nawet bardzo. Terrak był chroniony swoimi mocami, ale wiedział, że walka nie była by odpowiednią odpowiedzią na prośbę mężczyzny.

- Dziękuję, mamy spory asortyment a klienci lubią też czasem pogawędzić. Chętnie pana oprowadzę i wskażę odpowiednią księgę, jeśli jakaś pana interesuje rzecz jasna... - zaczął spokojnie, z uprzejmym uśmiechem kupca na twarzy, Terrak - Pana pracodawca... tak, możemy usiąść na kanapie przy stoliku - klienci lubią czasem usiąść i przejrzeć księgę zanim ją kupią. Muszę jednak przyznać, że jestem nieco zaskoczony czym sobie zaskarbiłem przychylność pana "pracodawcy" - ton głosu miał uprzejmy, mówił powoli. Oczy czarnoksiężnika w międzyczasie uważnie przyglądały się mężczyźnie.

Wygląd mężczyzny dość wyraźnie kontrastował z jego manierami. Czarny, skórzany płaszcza, widoczna pod nim pognieciona koszula, przetarte spodnie i znoszone buty z czarnej skóry. No i te kołtuniaste włosy oraz broda.

Zachowywał się natomiast jak szlachcic z dobrego domu. Spokojnie usiadł, wcześniej skinąwszy głową gospodarzowi i strzepując płowy płaszcza, by nie usiąść na nich.

[i]-Nazywam się Morgan Lockerby.- przedstawił się, splatając dłonie na paczce, leżącej na jego kolanach.- Jestem przedstawicielem pewnego wpływowego jegomościa, który to żywo zainteresował się pańskim błyskawicznym sukcesem w Lantis.

Czarnoksiężnik zmierzył ponownie wzrokiem mężczyzny, przy czym starał się nie robić tego w zbyt nachalny sposób, aby nie urazić przybysza. Tak, spodziewał się, że jest on wysłannikiem kogoś wpływowego, zapewne sam był z dobrego lub szlacheckiego domu.

*Morgan Lockerby* - powtórzył w myślach starając się przypomnieć sobie czy nie wiedział czegoś o tym mężczyśnie lub jego domu.

- Terrak Quin - skinął grzecznie w stronę rozmówcy, podał mu dłoń. Gest ten był bardzo stary, większość nie pamiętała już skąd się wziął, ale Terrak wiedział. Podaje się prawą dłoń pokazując, że nie ma się w niej dłoni, że ich zamiary są pokojowe. Oczywiście czarnoksiężnik nie potrzebował broni do walki...

- Sam jestem zdziwiony, muszę przyznać. Księgi... kto by pomyślał, że będą miały takie wzięcie. - wzruszył ramionami. - Czyżby twój pracodawca też zajmował się obrotem ksiąg? - spytał naiwnym tonem.

Niestety, Terrak nigdy w życiu nie słyszał o żadnym Morganie Lockerby, ani tym bardziej o domu znanym pod tym nazwiskiem. Rozmówca zaś skinął głową, unosząc w górę pakunek.

-O tak, mój dobroczyńca żywo interesuje się księgami. Proszę, może to pana zainteresować.

Terrak spokojnie przyjął paczkę, rozwiązał sznurek i rozwinął materiał. Zamarł, widząc trzy księgi których treść znał aż za dobrze. Trzy księgi traktujące o czystym źle i plugawych rytuałach. Trzy księgi, dzięki sprzedaży których zdobył glejt kupiecki, swój sklep oraz towar do niego.



Lockerby zaś uśmiechał się przyjaźnie.

Czarnoksiężnik był zaskoczony, ale starał się udawać, że nie był. Codziennie rano po wstaniu roztaczał wokół siebie magiczną aurę wiarygodności. Inwokacja ta zwała się "Mamiącym wpływem" i sprawiała, że jego słowa i zachowanie były dużo bardziej wiarygodne czy to podczas negocjacji, kłamania czy zastraszania.

- Nigdy nie widziałem takich ksiąg... - Terrak zaczął je przeglądać i sprawdzać oprawę.- Są w bardzo dobrym stanie, muszę przyznać. Ale nie rozumiem języka, w którym je napisano...- rozumiał i to bardzo dobrze. Piekielny był dla niego niemal jak wspólny, którym posługiwały się wszystkie rasy. Wspólny był jednak prostą mieszaniną wszystkich języków, wyrażenie w nim pewnych myśli graniczyło z niemożliwym.

- Gdzie pański pracodawca dostał te księgi? Chętnie bym poznał hurtownika zajmującego się sprzedażą tak egzotycznych dzieł... choć muszę, przyznać, że niektóre ilustracje są niepokojące... - dodał.

Uśmiech Morgana trwał jeszcze przez chwilę, ale nie obejmował oczu wbitych w czarnoksiężnika.

-Panie Terrak, myśli pan że przypadkiem wszystkie te księgi trafiły akurat do pana? Mój pracodawca ma spore wpływy i dużo złota. Dość dużo wpływów i złota by zgromadzić księgi, dość dużo złota by opłacić informatorów, i dość dużo uporu żeby ustalić kto komu je sprzedał i kto był ich źródłem pierwotnym. I proszę, prawie bym panu uwierzył, gdyby nie ten bezczelny tekst o hurtowni. Aż tak głupi nie byłby żaden sprzedawca ksiąg, znający się na swoim fachu.- westchnął i strzepnął jakiś pył z płowy płaszcza.- Zdaje pan sobie sprawę z konsekwencji, posiadania takich ksiąg... ?

Cóż, Terrak miał nadzieję, że jeśli wspomni o hurtowni to Morgan pomyśli, że rzeczywiście nie ma pojęcia czym są te księgi... ale mężczyzna wiedział od początku rozmowy co jest czym. To była tylko taka gra, sprawdzić kto pierwszy pęknie i z satysfakcją Terrak przyznał, że nie on.

- Takich ksiąg? - spytał patrząc prosto w oczy Morgana- Posiadanie? - ciągnął dalej.- Ależ, czy przypadkiem sam pan nie przyznał, że księgi te należą do pana pracodawcy? - dodał - Niemniej, zdaję sobie sprawę, że każda księga, każde źródło wiedzy niesie ze sobą pewne konsekwencje. Świat się zmienia gdy dowiadujesz się czegoś nowego. Pojawiają się nowe możliwości, nowe konsekwencje, nowe wymiary rzeczywistości, w której żyjemy. - zaczął filozoficznie.

- Ale też rozumiem Pańską insynuację, choć zdaję sobie sprawę z tego, że gdyby na tym panu i pana pracodawcy zależało to nie musiałby pan się kłopotać z przybyciem tutaj. Szczególnie biorąc pod uwagę, że wie pan do kogo się wybiera.- ostatnie zdanie wypowiedział bardzo cicho, niczym szelest wiatru, zimny i kłujący nie skórę, ale umysł. W oczach czarnoksiężnika pojawił się błysk, niebezpieczny błysk.

- A więc, wracając do konsekwencji, po co tyle zachodu? Czego chce pański pracodawca od tego niegroźnego, poczciwego sprzedawcy ksiąg, który jeszcze przed chwilą rozmawiał o kobietach z podchmielonym młodzieńcem? Czyżby również szukał u mnie porad sercowych?- z twarzy Terraka nie znikał uprzejmy kupiecki uśmiech, ton głosu, z wyjątkiem cichego szelestu, wciąż był tonem uprzejmego kupca. Słowa, które wypowiadał - wypowiadał jakby były banalne, jakby była to normalna rozmowa.

-Bardzo możliwe że z czasem mój pracodawca będzie chciał poprosić pana o... przysługę. Tak, to ładne słowo. Przysługę, w zamian za noszenie na barkach brzemienia pana sekretu i chronienia go przed takimi nieprzyjemnymi organami jak Inkwizycja czy straż miejska. A książki niech pan zatrzyma i ukryje. Są w tym mieście ludzie równie wpływowi co mój pracodawca, ale znacznie mniej tolerancyjni.- wstał, delikatnie dając tym samym znać że mężczyzna raczej nie ma co protestować względem owych "przysług".

Terrak w myślach uśmiechnął się szeroko. *Jak miło z jego strony*. Ha! Głupiec myślał, że go zastraszy, ale dobrze - niech gra swoją grę. Prędzej czy później to Terrak wykorzysta jego. Oj tak, już teraz czarnoksiężnik zaczynał snuć plany, wielkie plany.

- Cóż, skoro tak stawia pan sprawę to nie mam niestety jak odmówić- odpowiedział nieco jakby zawiedziony.

- Jednakże, obydwoje jesteśmy kupcami, z tego co wywnioskowałem, więc przydałaby się też moja kontroferta do tych negocjacji, czyż nie? - to nie było tak naprawdę pytanie, a raczej stwierdzenie faktu.

- Pański pracodawca może mnie teoretycznie wydać i jakimś sposobem przekonać inkwizycję, że te księgi są moje - czarnoksiężnik nadal nie chciał stwierdzić bezsprzecznie, że są - Jednak ja mogę zrobić to samo, bo choć nie mam wpływu pana pracodawcy, to mam inne... a i podczas przesłuchań inkwizycji mogę narobić niezłego bałaganu... Także, owszem - chętnie pomogę panu pracodawcy, bo czyż jest większe dobro od pomocy bliźniemu w potrzebie(?), ale świat niestety nie jest tak altruistyczny i chętnie skorzystałbym też z jego pomocy. - dodał w końcu.

- Interes może i świetnie prosperuje, ale zajmuje mi tak wiele czasu... czasu tak dużo wręcz, że nie wiem czy mógłbym spokojnie oddać się przysłudze pana pracodawcy... gdyby więc użyczył mi może jakiegoś pomocnika... kogoś kto by mi pomagał w sklepie... byłbym bardzo wdzięczny. - swojego szpiega, dodał w myślach czarnoksiężnik. Oj tak, jego pan chętnie by pewnie skorzystał z takiej okazji. Ale szpieg niewiele by znalazł tutaj. Terrak nie trzymał tu żadnych plugawych relikwii, nie specjalnie ich potrzebował - nie był kapłanem. Co do ksiąg... tajemniczy pracodawca wiedział o nich, a co do działań czarnoksiężnika... cóż, szpieg będzie zajęty sklepem i od szpiega można coś wyszpiegować.

- Choć wyśmiał pan moje wspomnienie o hurtowni, to jednak jeśli posiadałby pan kontakty z dobrymi hurtownikami ksiąg - chętnie bym je poznał, może nawet dostał zniżkę powołując się na pana pracodawcę... ah, proszę mi wybaczyć. Zupełnie bym zapomniał spytać kimże ten pracodawca jest?

-Chwilowo niech pan snuje swoje intrygi tak jak prawdopodobnie zamierzał pan pierwotnie. Zobaczymy czy jest pan wart aż takiego zachodu.- Lockerby poprawił płaszcz i skinął głową czarnoksiężnikowi.- Życzę dobrej nocy. W razie czego, skontaktujemy się niebawem. A jeśli idzie o hurtownię... Na nabrzeżu jest statek kupiecki, zacumowany na stałe. "Bogata Mary". To dobre miejsce żeby zaopatrzyć się w cokolwiek, po odpowiednich cenach. Nie znajdzie pan tam jednak ksiąg o takiej...- tu głową wskazał na woluminy zwrócone Terrakowi.- ...tematyce. Za to może pan powołać się na mnie. Być może właściciel da panu kilka procent upustu... Teraz, żegnam.

- Nawzajem- odpowiedział krótko i zwięźle, skinął głową okazując szacunek, tak jak kupiec klientowi.

Sporo się wydarzyło tego wieczoru. Sporo dobrych i złych rzeczy. Ktoś o nim wiedział, ale Terrak domyślał się, że w końcu ktoś się dowie. Teraz musiał to wykorzystać. Lockerby nie powiedział mu co prawda kim jest jego pracodawca, ale Terrak sam się tego dowie, a zacznie jutro. Pójdzie do tego okrętu, spyta się o księgi, wspomni o Morganie i tonem zwyczajnej rozmowy wspomni o hojności pracodawcy Lockerby. Będzie tak gaworzył sobie i gaworzył aż w końcu padnie nazwisko.

Księgi, które odzyskał były jednak problemem. Prawdę mówiąc, nie potrzebował ich. Znał je na pamięć a były tylko kłopotem. Zastanawiał się nawet czy by ich nie spalić… ale było mu ich szkoda. Wychował się na księgach i darzył wszystkie księgi ogromnym szacunkiem – to one pozwoliły mu przetrwać gdy inni poumierali. Westchnął i schował je w skrytce pod łóżkiem. Nie w podłodze, ale wewnątrz spodu łóżka. Większość ludzi zawsze szuka skrytki w podłodze pod łóżkiem, niemal nikt w samym łóżku. Będzie musiał pomyśleć co z nimi zrobić później…
 
Qumi jest offline  
Stary 28-09-2012, 15:23   #22
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Pogoda względnie sprzyjała, nie zawiewało ani nie sypało – Buttal truchtał szybkim tempem w stronę miasta. Drzewa były przysypane białym puchem, w oddali majaczyły śnieżne szczyty. Był lekko znużony. Droga mijała mu szybko lecz nic się nie działo. Ale był krasnoludem, mógł tak godzinami – tylko niespecjalnie mu się to uśmiechało. Był też wnerwiony – no bo co to ma być że zapłacił za powóz i to 4 złote szylingi a tu kurna trzeba biec. A nawet o zwrot wystąpić nie mógł bo sam poszedł dalej czyli wysiadł przed celem. Gdyby został i dojechał z opóźnieniem to by ich i pozwać mógł albo woźnicę sflekowac i zostawić z mordą w krowim łajnie. A tak sobie biegł a śnieg szeleścił pod jego okutymi stalą buciorami.



Mniej więcej w połowie upierdliwej myślowo przebieżki Buttal coś usłyszał. Zwolnił lekko, rozglądając się jeszcze pilniej niż dotychczas. Biegł akurat traktem położnym z jednej strony na zboczu urwiska, z drugiej otulonym lasem. Szelest przerodził się w świst gdy kamień zerwa mu kaptur z głowy, a z krzaków wyskoczyło dwóch wendolów. Byli jakieś trzydzieści metrów od niego i chcieli go zaskoczyć – nie wyszło im, dzięki wyczulonym zmysłom krasnoluda. Dzikusów dopadła mała konsternacja: planowali zarżnąć go z zaskoczenia a ich pułapka i „plan” nie wypaliły. Pierwszy z otępienia wyrwał się ten brzydszy i z pałą – rzucił się do przodu z wrzaskiem. Lecz co to dla Buttala z rodu Resników.



Krasnolud wolnym ruchem prawej ręki sięgnął po pistolet. Sprawdził proch na skałce, odciągnął. Wówczas kamień odbił się od jego napierśnika. Prychnął i przyspieszając swe ruchy szybkim i sprawnym gestem wycelował i wypalił w szarżującego naiwniaka. Celny strzał trafił w klatę napastnika miażdżąc ją i powalając go martwego na ziemię. Twarz Buttala wraz z brodą wykrzywiła się w paskudnym uśmieszku. Czy to na widok swego porażonego ogniem demonów towarzysza czy może po prostu uznając że jego kolej – drugi z napastliwych patafianów ruszył do szarży. W pobliżu poleciał kolejny kamień. Co jest, lawina wsteczna czy jakiś niecelny fąfel chowa się w krzakach – zachichotał kurier. Po czym wciskając pistolet za pas chwycił swój topór zawieszony na plecach i wnosząc okrzyk bitewny rzucił się do morderczej szarży jaka dotykała wrogów krasnoludów od eonów. A był to dotyk który bolał całe życie.



- Dimzad! Dimzad! Rzeeeeeezaaaaać! - zawył i skończył przeciągle rzucając się z morderczym pędem na przeciwnika. Biegnąc na wprost rzucił się pod lewym ramieniem dzikusa i z całych sił wbił mu topór w klatkę piersiową – przebijając skórzaną kurtę robiącą za zbroję, żebra oraz kręgosłup. Po tym poderwał się błyskawicznie i zaparł się noga by wyciągnąć topór z truchła. Naraziło go to na trafienie kolejnym hamulcem który tym razem trafił i obił mu solidnie żebra jak i ciało od lewej strony – na szczęście pancerz ochronił go przed poważniejszymi obrażeniami. Podniósłszy głowę duma klanu Resników dostrzegła kolejnego siostrodupca. Buttal był butalnie* rzecz ujmując coraz bardziej wkurzony. Każda minuta opóźniała go na drodze po honor, sławę i napiwki. Wyszarpnąwszy topór akurat zdążył doskoczyć do szarżującego napastnika by wyhamować go swą masą taranując go. Niestety uniemożliwiło to trafienie toporem. Wendel ,wytrącony z biegu, na odwal się walnął w hełm Buttala - na co ten odpowiedział morderczym cięciem krzyżem w łęk czy tez jakby powiedzieli mniej zaznajomieni – wbił z całej siły topór pod kątem od dołu w jajca i podbrzusze. Walka była skończona.

Zmachany kurier wyprostował się i rozciągnął spięte mięśnie. Po tym chwycił najmniej zakrwawiony fragment ubrania truposza i wytarł starannie broń i swoją zbroję. Następnie wyjął powoli pistolet, wyczyścił starannie i nabił – po czym zajął się przeszukiwaniem trupów. Z broni zabrał jedynie przyzwoity półtorak. Dał spokój pociętym zbroją skórzanym ,toporkowi będącym według standardów jego rasy odrzutem trzeciej kategorii roboty upośledzonego ruchowo trolla i garść kamiennych pierdółek będących walutą u kozojebów. Znalazł za to przyzwoity miedziany kubek ślicznie zdobiony nefrytem. No, dobra nasza – pomyślał – Dostanę za to ze trzy setki złotych szylingów albo i ze trzy górale* z jakimś hakiem co by góral nie odpadł od ściany – przy czym zachichotał ze swego dowcipu. Dobra nasza, a dziadek mówił że kurierka to nędznie popłatna robota. Trza się rozglądać uważnie, może mam farta i kolejne pacany mnie napadną? Jeszcze jedna taka grupka i zarobię tyle co kuzyn Kwicthak przez pół roku pracy w urzędzie celnym. Zwłoki dzikusów zrzucił ze skarpy a krew przysypał śniegiem by nie straszyć ewentualnych podróżnych. Po czym uśmiechnął się znowu i ruszył biegiem w stronę miasta by nadrobić opóźnienie. Jeszcze siedem kilometrów – nikt mnie nie zatrzyma.




*bo to Buttal
*pozwalam sobie uznać że góral to popularne określenie na trzy setki sztuk złota lub wielką jak talerz monetę-kołpak o nominale 10 platynowych szylingów.
 

Ostatnio edytowane przez vanadu : 28-09-2012 o 21:52.
vanadu jest offline  
Stary 30-09-2012, 21:36   #23
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Garkthakk

Nieszczęsny właściciel przybytku myślał pewnie, że zrobił interes życia, wymieniając lampę górniczą, oliwę do niej, wodę oraz nomadzką chustę na miecz, długi łuk oraz strzały. Ech, współczuć należało ludziom, których horyzonty były tak ograniczone, że w trakcie wymiany dodał jeszcze, że wódka w piersiówce Garka jest na koszt firmy, i że wspaniale robić interesy z kimś równie znającym się na handlu, co półork.

Ktoś taki jak grubas prowadzący karczmę nie wpadłby nawet na pomysł, że istnieją bogactwa wspanialsze i daleko bardziej opłacalne niż ekwipunek zdjęty z umiarkowanie zamożnego trupa. Tak czy siak, Garkthakk ruszył spokojnie do stajni i był pewny, że ktoś sprowadził tam już jego wierzchowca oraz sprzęt.

Kiedy przekroczył próg pachnącego sianem i końskim łajnem budynku, zobaczył Fassira, rozmawiającego spokojnie z krasnoludem, którego to półork widział w karczmie. Brodacz chyba o coś spierał się z pracodawcą.

-Znajdźmy kogoś innego. Prawda, Kazam był półgłówkiem, ale ten tutaj też rozpłatał go nie wiele się nad tym zastanawiając. Fassirze, proszę cię, zastanów się…

-Spokojnie, Thrainie, spokojnie. Sądzę, że silniejsza od jego rządzy krwi, będzie rządza złota. O!- obrócił się, kiedy kątem oka dostrzegł masywną postać swojego najnowszego najmity.- Wspaniale, że tak szybko się wyrobiłeś, przyjacielu. Pozwól, że przedstawię ci grupę, w której będzie nam dane podróżować.

Kładąc półorkowi dłoń na ramieniu zaczął kolejno wskazywać członków grupy.

-Thraina i Sallaka już znasz.- łucznik skinął Garkowi głową, przywiązując dodatkowy kołczan do siodła. Krasnolud zaś wymamrotał coś na powitanie i ruszył do Rotha, osiodłanego i stojącego w rogu.



Te kudłate, krępe zwierzaki nadawały się na pustynię znacznie lepiej od kucyków czy psów wierzchowych, a sam Thrain wyraźnie nie lubił jeździć na koniach. Jak to mawiali brodacze? „Nigdy nie pozwól żeby pod tyłkiem podrygiwało ci zwierze niebezpieczne za równo z przodu, jak i z tyłu, a do tego bystre w środku”.

Fassir machnął ręką na marudnego krasnoluda i ruszył dalej. Garkthakk prawie zmrużył oczy z powodu licznych wisiorków oraz świecidełek, jakimi obwieszony był następny członek jego grupy. Bogate szaty, łańcuszki, pierścienie, naszyjniki, kolczyki oraz sygnety. Do tego wysoki turban z mosiężnym czubem i absurdalnie rozłożyste wąsy.

Pstrokaty jegomość skłonił się półorkowi, nie czekając aż Fassir go przedstawi.

-Jestem Mahuttu Sese Sekuku Ombukita…

-To Mahutt. Nasz czarodziej. Zna się głównie na różnego rodzaju glifach, starożytnych językach i innym średnio przydatnym do życia badziewiu.- Fassir przewrócił oczami.- To właśnie on odczytał mapę i wskazał nam Oko Burzy.

Czarodziej uśmiechnął się, ukazując liczne złote zęby, po czym pokłonił się po raz kolejny i dość zgrabnie wsiadł na koń. Mimo zamiłowania do złota, nie był tłustym wieprzem, w jakie często przeistaczali się nomadcy użytkownicy magii. To dobrze.

Ostatni członek grupy mającej udać się po Klejnot dość nerwowo zapinał pas od siodła swojego wierzchowca, a kiedy Gark i Fassir stanęli za jego plecami sapnął, chwycił siodło i jednym, akrobatycznym susem przeskoczył grzbiet zwierzęcia i wylądował po drugiej stronie.

-Mówiłem. Nie zachodzić mnie od tyłu.

-Wybacz, druhu. Ale skoro już wiesz, że my to my, przestań chować się za koniem.

-Tak, tak…

Akrobata dość niechętnie obszedł konia, przy okazji łapiąc go za uzdę. Był niski, ogorzały, o czarnych, potarganych włosach. Spojrzał na półorka z tą dziwną mieszaniną zainteresowania i strachu.


Po chwili uśmiechnął się jednak, wyciągając dłoń.

-Ela-i Shan. Żołnierz fortuny, bawidamek… i złodziej.- uśmiechnął się szerzej, kiedy Gark uścisnął mu dłoń.- Załatwiłeś Kazama? Nieźle. Irytował mnie, cymbał jeden.

-Tak, tak, tak. Pogadacie w drodze.- Fassir podszedł do swojego wierzchowca, czarnego kłusaka pustynnego, i wskoczył mu na grzbiet.- Bo robota sama się nie wykona. Jazda, jazda, jazda!


***

-…no i tak patrzę po niewolnicach, i jest tam jedna. Stary, brzydka… Do tego tłusta niczym wieprz. No to pytam handlarza, ile za tę paskudę. A na to on, że trzysta sztuk złota, albo trzy ogniste opale. Ha! Dobre sobie, taka szkarada i jeszcze tak droga? Co ona taka droga, pytam się go.

-A on na to co?

-„Matkę ma się tylko jedną!”.


Shan i Mahutt zaśmiali się, Gark uśmiechnął pod nosem a Fassir zapalił fajkę. Wiatr dął potężnie, sprawiając, że czubki wydm umykały z każdym podmuchem, tworząc nieprzerwany strumień pyłu wysoki na jakiś metr. Słońce grzało niemiłosiernie, lecz w Krevlodh nie było to żadną nowiną.

Fassir spojrzał na podwładnych, nie mogąc nadziwić się ich dobremu nastrojowi.

-Humor dopisuje, przyjaciele.

Shan uśmiechnął się tylko, palcem pukając w bok nosa.

-Ja złoto wyczuwam na odległość, szefie. I coś mi mówi, że już niedługo będzie ono grzechotać nam w sakwach.

-Uciszcie się!- jadący na przedzie Sallak spiął konia i odwrócił się do towarzyszy.- Jesteśmy na miejscu

Fassir uśmiechnął się, dźgnął konia piętami i przyśpieszył, zrównując się z łucznikiem. Kiedy Grakthakk i reszta kompanii zrobiła to samo, ich oczom ukazała się niewielka, zielona oaza ze stawem lśniącym pośród palm.

Sallak uniósł palec.

-Tam…

Gdyby nie bystre oczy strzelca, nikt nie dostrzegłby groty wydrążonej w piaskowcu, spod której to wypływała woda.


Marlin Torre

Kompania, jaka zebrała się pod karczmą była wielce kolorowa, różnorodna i co najmniej podejrzana, ale na szczęście dla członków tej że grupy, w porcie coś takiego było rzeczą powszechną przez co nikt strażą martwić się nie musiał. A stojący pośród innych zwerbowanych Marlin miał wrażenie że trafił na międzyrasowy protest przeciwko uciskowi mniejszości etnicznych. Były tam dwa krasnoludy, elf, trzech półelfów, włącznie z nim czterech ludzi, gnom, duet niziołków… i Bill. Oj tak, i trudno było w ogóle poznać, do jakiej rasy on się zalicza. Bo biorąc pod uwagę wygląd i masę ciała, to jego krasnoludzki ojciec musiał chyba gustować w ogrzycach.

Tak czy inaczej Kosmaty spojrzał po swoich podkomendnych, uśmiechnął się i splunął na bok.

-Dobra… Za mną!- machnąwszy ręką obrócił się i ruszył w kierunku przystani.

Po kwadransie marszu i mijania galeonów, galer, fregat bojowych i karawel, pochód wkroczył do mniej wspaniałego sektora doków, gdzie stały slupy, mniejszych gabarytów żaglowce i w ogóle wszelakiej maści łupiny. Bill skręcił, wszedł na molo i palcem wskazał na dwie długie szalupy ratunkowe.

-Dobra. Ładować się. Ja, szpiczastousi i kurduple do jednej. Krasnoludy i reszta bandy do drugiej.- cóż, drugie zdanie chyba uratowało go przed bijatyką, bo brodacze na słowo „kurduple” nastroszyli się i zaczęli patrzeć na pracodawcę spode łba. Ale Bill albo był mniej uprzedzony rasowo niż się wydawało, albo po prostu miał łeb na karku.

Marlin wsiadł do szalupy, zająwszy miejsce obok jednego z krasnoludów. Oczy jego towarzysza podróży lśniły w ciemnościach. Bill zaś usadowił się na środku swojej szalupy, równo obciążając ją swoim masywnym ciałem.

-Dobra… Wypływamy!


***


-Dwunastu chłopa na umrzyka skrzyni! Hej ho, i butelka…!

-Zamknąć mordy, konusy niemyte!

-Wybacz szefie…


Plusk wody i szum morza nie były przerywane niczym, za wyjątkiem niziołczych śpiewów, od kilku godzin. Bill był dobrym nawigatorem, albo dobrze takowego udawał, bo co jakiś czas patrzył w gwiazdy, mamrotał coś do siebie i zarządzał zmiany kursu. Pod osłoną nocy mała eskapada pod jego dowództwem wypłynęła z portu, niezauważenie przepłynęła obok galer strażniczych i ruszyła wzdłuż kamienistego wybrzeża, kierując się na północny-wschód.

W końcu, kiedy chmury na wschodzie zaczęły jaśnieć od nadchodzącej jutrzenki, oczom wszystkich siedzących w szalupach ukazał się masywy skalne wyrastający z morza. Bill uśmiechnął się tylko, rozkazując płynąć pomiędzy nie.

-Dobrze żem jest tu z wami.- stwierdził z zadowoleniem, rozglądając się.- To labirynt raf i wraków. Nawet szalupa ni jest tu bezpieczna, jeśli wpłynie tam gdzie nie trza. A tero… Lewo na burty i wiosła w górę.

Wszyscy wykonali rozkaz, najpierw napierając na drzewce wioseł a potem unosząc je. Naturalny prąd morski porwał szalupy, niosąc je w głąb niewidocznej z daleka jaskini. Marlin obejrzał się jeszcze przez ramię, zagłębiając się w mrok.


Z zamyślenia wyrwał go głos Kudłatego i dźwięk desek wbijających się w nabrzeżny piach.

-No, jazda! Zapalać pochodnie i lampy!


Terrak

Poranki w Lantis nie różniły się niczym od wieczorów, a w dni targowe, to i o północy na ulicach było równie tłoczono, co z samego rana. Rzeka ludzi, kupców, podróżnych oraz zwykłych mieszczan zajętych swoimi sprawami płynęła po arteriach miasta niczym krew w żyłach wiecznie zmęczonego mężczyzny. Gdyby Lantis było człowiekiem, już dawno padłoby na zawał serca. Ale człowiekiem nie było, tak więc pędziło, żyło i nigdy nie zwalniało, w dzień w czy w nocy.

A port? Och, w porównaniu do niego reszta miasta była żółwiem. Kurtyzany, żeglarze, tragarze, dwukrotnie więcej podróżnych oraz kupców. A wszystko to upchnięte na stosunkowo wąskim pasie nabrzeża, obudowanym składami oraz magazynami zajmującymi szerokość ledwie trzech przecznic. Kto chciał się ukryć, szedł do portu. Tam znaleźć poszczególną osobę było trudniej niż znaleźć igłę w stercie podpalonego siana.

Idący przez port czarnoksiężnik nie zwracał niczyjej uwagi. Nie miał na sobie czarnych szat, kostura i demona na ramieniu. W sumie, nawet gdyby miał, to i tak zwróciłby na siebie uwagę najwyżej kilku ludzi a reszta dalej parłaby przed siebie, zajęta swoimi sprawami.

Cóż, może z czasem się to zmieni. Może nie w Lantis, może nie w najbliższym czasie, ale Terrak miał plan. Plan, który wymagał przygotowań i zdobywania mocy, sojuszników oraz pieniędzy. W tym ostatnim pomóc miało mu nazwisko Lockerby’ego, wypowiedziane na pokładzie Bogatej Mary.

A sam statek prezentował się zaprawdę pysznie.


Białe żagle, lśniące deski, świeża farba pokrywająca burty oraz niesplątany takielunek. Swego czasu Bogata Mary musiała przeżywać złote lata na Wodach Centralnych. Teraz jednak stała w doku, służąc za siedzibę jakiegoś umiarkowanie majętnego kupca. Z resztą, co tu gadać, taniej było płacić kilka srebrników dziennie za cumowanie, niż kupować duży budynek, warty kilkadziesiąt tysięcy sztuk złota.

Terrak spokojnie przeszedł wzdłuż doku, oglądając statek. Uniósł brwi na widok dwóch barczystych ochroniarzy stojących przy trapie. Chwilowo nie zwracali jednak na niego uwagi, jedząc śniadanie składające się z jakiejś ryby, chleba i piwa. Czarnoksiężnik zaś w niczym nie wyróżniał się z tłum przechodniów.


Buttal

Wraz z upływem godzin śnieg przestawał zacinać a chmury rozwiały się, ukazując ognistą tarczę słońca. W jego promieniach wszystko zaczęło lśnić. Czapy śniegu, sople, lód pokrywający kamienie i nieliczne, niezamarznięte strumyki, żyłkami pokrywające zbocze, po którym poruszał się kurier.

W oddali zaś zaczęło majaczyć już wejście do Kazak-Nar. Sama góra, pod którą znajdowało się miasto, widoczna była już po opuszczeniu Morr. Już z tej odległości krasnolud widział puste pola wykarczowanych drzew dookoła traktu, oraz kolumnę wozów oraz piechurów, wjeżdżających oraz wyjeżdżających przez kamienny portal w ścianie góry. Buttal przyśpieszył kroku, nie zwracając większej uwagi na ból w lewym boku. Cóż by był z niego za krasnolud, jeśli słaniałby się i jęczał od zwykłego trafienia kamieniem?

Po półgodzinnym marszu posłaniec był już pod bramą do miasta, idąc powoli obok wozów kupieckich oraz małych grup podróżników z innych krasnoludzkich osiedli a może i z samego Portu Kamienna Baszta.

Jeden z kilkunastu stojących przy progu strażników podniósł głowę, poruszył oszronionymi brwiami i spojrzał na Buttala uważnie.

-Cel przybycia?

Cóż, to wyjaśniało, czemu kolejka do miasta była tak duża. Krasnoludy nie lubiły wielu rzeczy związanych z krajami południa, a największą plagą był szmugiel. I pal licho, jeśli szło tutaj o broń, alkohole czy dzieła sztuki. Ostatnimi czasy południowcy zaczęli sprowadzać do krasnoludzkich miast używkę zwaną Madawa. Biały proszek, bez zapachu i smaku, powodujący błogostan i ogłupienie, toczący dzielnice biedoty w większości miast na południe od Baledor niczym rak.

Król pod górą wyraźnie zabronił przywozić tego specyfiku do miast swojego ludu, a każdy przyłapany z Madawą był łapany, brany na niezbyt łagodne spytki a finalnie wieszany, jeśli dowody świadczyły przeciwko niemu.

Dlatego też Buttal pozwolił na tą podejrzliwość i ze zbrojnej skrytki wyjął list. Strażnik wziął go, obejrzał pod światło i dokładnie zbadał obie pieczęcie. Finalnie skinął jednak głową.

-Możesz wejść.

Kurier schował pakunek, przekręcił klucz w zamku i przekroczył portal, zagłębiając się w półmrok tunelu prowadzącego do Kazak-Nar.


***

Ech. Miasta portowe. Gdzie by się do nich nie trafiło, wszędzie były podobne. Baledor, Conlimote, A’loues, czy kraje odległe i egzotyczne, takie jak Amirath czy Skuld. Obojętnie od granic, porty łączył gwar, tłok, krzyk i niestety, smród. Smród podróżników, którzy od wielu dni nie mieli okazji się wykapać. Smród przyjezdnych, którzy wbrew obyczajom (a może z czystej złośliwości) nie korzystali z publicznych latryn i srali w zaułkach. Smród ryb i morza. Słowem, bogaty bukiet zapachów znanych tylko w miastach portowych.

Buttal na szczęście do wrażliwców nie należał, dlatego też nie zważając na zupełnie odmienną od górskiej atmosferę parł przed siebie, wymijając przekupniów, przechodniów i zwykłych włóczęgów, którzy nie mieli co ze sobą robić.

Pod bramą do dzielnicy portowej wpadł niemalże na grupę zbrojnych krasnoludów, idącą wolnym krokiem przez ulicę. Ponure spojrzenia, bandaże, nieregularne uzbrojenie i zacięte miny. Najemnicy, lub co równie możliwe, członkowie Pierwszego Zwiadowczego, batalionu mającego za zadanie wypuszczać się na odległą północ od krasnoludzkich miast i uszczuplać populacje orków, goblinów i wendoli.


Kurier szybko cofnął się i odstąpił na bok, dając przejść ponurej kompanii. Z takimi nikt nie chciał zadzierać. Raz, z szacunku, a dwa, nawet, jeśli pograniczników nie szanował, to zwyczajnie nie miałby szans przy próbie zaczepiania wojaków. Oni zawsze trzymali się razem. Na polu bitwy i po za nim.

Dlatego tez Buttal odczekał chwilę, poprawił kaptur i ruszył w stronę wysokich, drewnianych wrót do portu Kazak-Nar.

Zmarszczył brwi widząc worki z piaskiem, wozy i prowizoryczne barykady dookoła nich.


***

-Czy my z sera zrobieni, że tak się boicie o nas?! Wpuśćcie nas! Kapitan nam nogi z dupy powyrywa!

-Przejścia nie ma! Rozkaz z góry. I naprawdę, gdyby to ode mnie zależało to bym was puścił, ale komendant mnie zatłucze, jak kogo przepuszczę przez kordon.

-Ale to tylko szczury!

-Szczury, ale południowe! Ze statku się rzeką wylały! Jak je nasz specjalista ukatrupi wszystkie, to będzie przejście. Cholera wie, jaką zarazę mogły przynieść.-
stojący przy barykadzie krasnolud obrócił się, przekładając przepisową halabardę z jednego ramienia na drugie.

-Panie specjalista, ile to zajmie?!

Stojący w głębi ulicy portowej mężczyzna, zarządzający grupami szczurołapów obrócił się i spojrzał na strażnika, przygładzając obwisłe wąsy.


-Dużo ścierwa nie ma, panie szefie. Do jutra rana powinno być już pozamiatane.

Krasnolud spojrzał na grupę kupców i podróżników stojących przed barykadą.

-Samiście słyszeli.

Odpowiedziały mu niezadowolone krzyki.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 30-09-2012, 21:54   #24
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Ktoś przerwał Jeanowi Battiste “naukę”. Czyjś głos, czyjeś pytanie odwróciło jego uwagę od rzędów liter.
Spojrzenie zagrzebanego, co prawda nie dosłownie, w księgach gnoma można było określić jako... mordercze.
Jean nie pałał do książek miłością, mimo że takie uczucie próbował mu wpoić jego tatko. Najczęściej długimi troskliwymi tyradami. Czasem z użyciem pasa. Bez skutku.
Potomek rodu le Courbeu czytał jedynie z obowiązku i z przymusu... tak jak teraz.
Spojrzenie więc miał mordercze, ale odpowiedź była przyjazna.- A juści, jestem pewien że dobijemy. Acz trzeba umowę doprecyzować. Oferujesz informacje w zamian za... książkowego złodzieja. Czyli sam nie możesz go dosięgnąć, tak ?
-Oczywiście że mogę.-
De Barill uśmiechnął się, odbierając od karczmarki kufel z piwem.- Ale często tacy złodzieje mają protektorów, plecy, majętnych opiekunów załatwiających dla nich różne gratyfikacje... Słowem, wyciągnie z niego jego tożsamość, a ty zapewnisz mi że nikt nie będzie go potem szukał. Proste? A jeśli będzie współpracował, to może nawet wyjdzie z tego z życiem.

Upił łyk piwa, patrząc wyczekująco na rozmówcę.

- Ty masz swoich mocodawców, ja swoich. Mogę odpowiednio nakreślić sytuację mojemu szefowi, ale... nic poza tym nie mogę gwarantować.-
rzekł w odpowiedzi Jean, drapiąc się po podbródku.- Ale... zważywszy na sytuację, myślę że nie powinno być wielkiego problemu z permanentnym załatwieniem sprawy.
-Czyli przybite?- zapytał, wyciągając dłoń. Tu nie było Conlimote, gdzie pluło się na nią przed zawarciem umowy. Nie był też Middenland, gdzie wszystko musiało mieć stosowny dokument.
-Uznajmy to za początek długiej i pięknej współpracy.- odparł z uśmiechem gnom przybijając dłoń.
-No!- Jacoppo z uśmiechem dopił piwo i ze stuknięciem odstawił naczynie.- I jak donoszą moje śpiewające ptaszki, moje podejrzenia były słuszne. W kradzieży palce maczali bezprawni złodzieje, nazywający samych siebie Chłopakami z Doków. Na swoje nieszczęście nie są tak dobrze zorganizowani oraz dyskretni co my. Wiemy gdzie trzymają łupy. I na twoje szczęście, Kocie, ostatnią dostawą były książki. Kurier niósł pięć. Nie wiem jakiej treści, ale zakładam z pewnym spokojem że to interesujące cię woluminy.
-Sprzedają coś z tych łupów?- spytał Jean, a Sargas bezprawnie wpakował mu się na kolana domagając głaskania po grzbiecie. Lekko wysunięte pazury, były niemą groźbą co by było gdyby nie zaczął głaskać. Co też gnom uczynił i głaszcząc pytał.- Czy też może zatrzymują wszystko dla siebie?
-Lepiej.- niziołek uśmiechnął się szeroko, może dlatego że miał bardzo dobre informacje, a może dlatego że dziewczyna nalewająca piwo zaświeciła mu przed nosem dekoltem. Po chwili wrócił do świata nie zawierającego niewieścich cycuszków.- Żebracy koczujący niedaleko magazynu łupów widzieli jak regularnie, co wieczór, książki są wynoszone i gdzieś noszone. Następny transport wypada dzisiaj wieczorem.
-Warto się dowiedzieć dokąd są wywożone.- stwierdził gnom machinalnie głaszcząc dłonią kota.- Twoi ludzie śledzą ich ? Wiesz już dokąd idą te transporty?
-Znam takie przypadki Kocie.-
Jacoppo oparł się wygodnie, popijając z kufla.- Jeśli będziemy tylko śledzić, może i dowiemy się gdzie księgi są wywożone. Jeśli będzie sprzyjać ci szczęście, będzie to jakiś lombard, który tak łatwo nie wyprze się posiadania kradzionych dóbr. Gorzej jeśli odbiorcą jest ktoś wpływowy. A wychodzi na to że jest. Kurierzy z książkami chodzą do Dzielnicy Królewskiej. A ludzie tam mieszkający są dość majętni, by pieniędzmi wyprzeć się maczania w tym palców. Chyba wiesz co to oznacza?
Gnom skinąl w odpowiedzi głową. Wiedział co to oznacza.
Trzeba ich przyłapać na gorącym uczynku. Prosta, nie do końca łatwa metoda.
-Jeśli jadą do Królewskiej, to musimy się dowiedzieć do kogo konkretnie. A wtedy powiadomię szefa.- stwierdził krótko Jean wzruszając ramionami.- Bo mam za krótkie nogi, by podejmować takie decyzje, bez konsultacji z osobami postawionymi wyżej. Co wiesz natomiast na temat samych złodziei? Kto im przewodzi? Kto do nich należy?
-Gdybyśmy to wiedzieli, ich truchła byłby już na dnie morza.-
uśmiechnął się przyjacielsko. Następnie spoważniał.- Leć więc do szefa. Wieczorem, jeśli zechcecie, moi ludzie będą śledzić kuriera. Lepiej będzie jeśli będziesz tam ty... i może jacyś strażnicy?
-Będę tam ja i może inni ludzie szefa. Wątpię w strażników. Osobiście uważam, że kwestia tego co się wydarzy w Dzielnicy Królewskiej, powinna zostać tajemnicą cieni.-
stwierdził gnom z calą pewnością w głosie.
-Dobrze więc. Idź do niego, rozgadaj się i wróć tu przed zmierzchem.- niziołek dopił piwo i wstał, uśmiechając się lekko.- Ja zaś rozgadam się ze swoim szefem.

Pozostało zebrać księgi i ruszyć do Leonarda. Jeśli niziołek miał rację, sytuacja była delikatna. Dzielnica Królewska oznaczała najbardziej utytułowanych ludzi i nie ludzi w kraju. Oznaczała osoby wpływowe i potężne, oznaczała osoby których nie można oskarżyć o byle przestępstwo.
Straż miejska?... Dobre sobie. Na aresztowanie takich osób mogła sobie pozwolić jedynie Gwardia Pistoletowa i Straż Królewska. Na szczęcie dla gnoma Leonard Serve należał do osób, którzy mogli zadzierać z tak potężnymi magnami. Jeanowi pozostało więc tylko przekonać półelfa, by użyczył mu inne Ukryte Sztylety. Wierzył jednak, że ma wystarczająco dużo argumentów ku temu.
Dla tego też dziarskim krokiem ruszył do ulubionej knajpki półelfa, a tuż za nim podążał jego kot.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 30-09-2012 o 21:58.
abishai jest offline  
Stary 01-10-2012, 15:39   #25
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Przejeżdżając dłonią po włosach, Tsuki spojrzała na niebo dostrzegając, że noc powoli ustępowała dniu, a pomarańczowa łuna oświetlała miasto. Sama elfka nawet nie zorientowała się ile czasu było jej potrzebne by uporać się z walką, wyleczeniem rany i krótkim odpoczynkiem w cieniu koszar. To miasto w jednym momencie było miejscem prawa i świętości, ale w drugiej... też prawa, chociaż już nie świętości z tymi wszystkimi kultystami. Prawa nie trzeba było aż tak łamać. Przestępczość większa od kieszonkowców to nie była powszechna rzecz, a narkotyki, niewolnicy czy prostytucja nie były zakazane więc łamanie takowych przepisów nie było możliwe.

Oczywiście, kierując się sercem i rozumem, skierowała swoje kroki ku jednemu z większych targowisk. Otrzymała trochę platyny, miała zaoszczędzone trochę złota, a w kuchni jej mieszkania pustki. Wypadało zdobyć chociaż proste rzeczy. I alkohol. Jeszcze na wyspach, Tsuki nauczyła się jak wielką pomocą może być czasem kufel piwa albo kompletne schlanie się. Wiadomo, piwem kłopotów nie rozwiążesz. Z drugiej strony - wodą też nie.

Targowiska w Lantis otwarte były całą dobę. Obojętnie, czy świt, czy zmierzch, handlarze ciągle mieli otwarte stragany, zmieniając się tylko by jednej mógł się przespać gdy drugi sprzedawca będzie zajmował jego miejsce. Często, handlem rynkowym zajmowały się całe rodziny. Ojciec sprzedaje, starszy brat go zastępuje, młodszy biega po towar gdy zaczyna brakować a matka nadzoruje by wszystko szło jak po maśle.

I tak właśnie działało Lantis. Dlatego też gdy Tsuki weszła na targ zobaczyła oświetlone lampami olejnymi stragany i wcale nie miało kupujących. Strażnicy wracający z nocnej zmiany, kurtyzany które po pracowitej nocy wracały do domów, czy ludzie którzy nie mogli spać i bladym świtem załatwiali mniej istotne sprawunki.

A na targu można było znaleźć prawie wszystko.

Podrapała się po nosie, wciągając powietrze. Oczywiście nie była psem, czy wilkiem, czy tropicielem. Po prostu alkohol miał zapach. A ona miała akuratnie tylko jeden cel, czyli handlarza właśnie tymi zbawiennymi w skutkach płynami. Ileż to razy to sake, ukryte przed rodzicami, pomagało jej zasnąć gdy po treningach cała była w siniakach i ledwo co mogła poruszać kończynami.

A handlarza takimi trunkami znalazła w ciągu niecałej minuty. Stał za straganem, zachęcając przechodniów do kosztowania swoich trunków, stojących w małych, drewnianych kubeczkach. Na pewno nie były to jego najdroższe napitki, bo by ich tak lekką ręką nie rozdawał. Ubrany w luźne szaty i chustę na głowę prezentował się dość egzotycznie.

Widząc że samurajka przygląda się beczkom oraz butelkom na jego straganie, uśmiechnął się przyjaźnie.

-Witam prześliczną panienkę! Czyżby miała panienka ochotę na coś z moich towarów? Polecam wyśmienite wino czereśniowe. Delikatne, gładzi podniebienie jak anielskie pióra.

Miał facet gadane, to trzeba było mu przyznać.

A skąd on do cholery wiedział jak gładziły podniebienie anielskie pióra? Czort go wiedział.

Ale pokręciła głową na boki. Nie szukała win, bynajmniej nie teraz. Przy jej aktualnych funduszach, musiała uważniej wydawać pieniądze, a 40 sztuk złota za butelkę lodowego wina było ponad jej kieszeń. Jasne, miała dosyć kasy, ale ona nie była studentką szkoły magii, by mogła od tak wydać wszystko na alkohol i przeżyć na nim do następnej wypłaty. Nie to, że miała regularną pracę w sumie.

-Ma pan orzechowy pulsch?-

-Oooo... Widzę że panienka nie w ciemię bita.- zatarł dłonie i otworzył jedną ze skrzynek pod ladą, grzebiąc w niej w poszukiwaniu butelek.

Kiedy to kupiec był wielce zajęty, do wystawki podszedł dośc dobrze ubrany krasnolud o głowie przewiązanej brązową chustą. Spojrzał szybko na elfke i szeroką dłonią zgarnął pięć kubeczków z alkoholem do degustacji. Zgranym ruchem zawartość przelał do ust, czknął i rozpoczął próbę szybkiego oddalenia się.

Sprzedawca zaś zaczął się już prostować, grzechocząc od trzymanych butelek.

-Znalazłem! Ściągane prosto z Westalii.

Oczywiście Tsuki nie byłaby sobą, gdyby nie zareagowała. Krasnolud cholerny mógłby chociaż mieć odwagę się przyznać i właśnie dlatego, bez żadnych oporów, chwyciła katanę i, bez wyciągania jej, zdzieliła tego maluczkiego robaczka po głowie, całkiem silnie można powiedzieć.

Krasnolud lekko schował głowę w ramionach kiedy broń ze stuknięciem odbiła się od jego grubej czaszki. Obejrzał się jeszcze na Tsuki, nastroszył groźnie brwi i pogroził jej pięścią, ale kiedy sprzedawca był już w pełni wyprostowany, zniknął w tłumie kupujących.

Amirathczyk z uśmiechem spojrzał na swoją klientkę, nie świadomy niczego.

-Mam butelki pół litrowe, litrowe i beczułki po trzy litry. Ze względu na konieczność płacenia cła i innych zdzierczych opłat przy ściąganiu tego trunku zza granicy, cena też nie jest mała, lecz smak tego orzechowego specjału wszystkie koszta panience wynagrodzi...- przerwał, by wyrecytować cennik.- 30 srebrników za pół litra, pięć sztuk złota za litr albo czternaście za trzy.

-A... Krasnolud powiada panienka... ?- spojrzał na puste naczyńka, schował butelki do skrzynki a beczułkę zostawił na ladzie.- Tak, chyba wiem o kim mowa. Nie znam co prawda jego imienia, ale co kilka tygodni wraca na ląd, w ciągu pierwszych trzech dni pozbywa się całej wypłaty, kolejnych kilka spędza żyjąc z tego co uda mu się zwinąć ze straganów, a potem znowu w morze. Może to po prostu banda kransoludów, o tym samym modelu działania, ale cóż. Większych problemów po za tym nie robią, to ich tolerujemy...

Z uśmiechem przyjął czternaście sztuk złota i obwiązał beczułkę sznurkiem, by łatwiej było ją nieść.

-Podobno jeden na sto krasnoludów woli otwarte niebo, niż rycie pod ziemią. Zastanawia mnie więc ilu krasnoludów przypada na tego, który woli pływać po morzach niż spędzić życie w kopalni...

Wzruszyła ramionami.

-Krasnoluda zrozumie tylko inny krasnolud, tak jak elfa elf. A człowieka nawet inny człowiek nie rozumie.-

Spokojnie wzięła beczkę i, przekładając dłoń przez sznurek, założyła pakunek na plecy. Zdecydowanie beczka dobrego, orzechowego piwa była tym czego było jej potrzeba w tej chwili do szczęścia.

Idąca ulicą Tsuki mogła cieszyć się niewielkim ciężarem beczułki piwa, poczuciem dobrze wykonanej pracy i porannym chłodem. Lantis naprawdę było dobrym miejscem by żyć i pracować. Zajęcie mógł znaleźć tu każdy. Cieśla, wojownik, skryba, złodziej...

Złodziej taki jak wychudzony chłopaczek o niezbyt ładnej, piegowatej twarzy i jasnych włosach, który to wpadł na elfkę, jednocześnie próbując chwycić wiszącą przy jej pasie sakiewkę i odbiec.

Wciąż była to przecież Dzielnica Handlowa.

O ile zdołała pacnąć dłoń złodziejaszka, o tyle w swoim zamyśleniu już nie pochwyciła go. I z westchnięciem już wiedziała co ją czeka. Pogoń za tym chłystkiem, który był fizycznie w jeszcze gorszym stanie niż jej poprzednia ofiara.

Poprawiła beczkę na ramieniu i nie mając wyboru ruszyła w pościg za tym gagatkiem, który wydawał się je wyjątkowo nieatrakcyjny. I definitywnie wybrał złą ofiarę do okradnięcia. Jej honor nakazywał jej ukarać złodzieja. I to boleśnie.

Biegnąca za złodziejem elfka nie zwróciła niczyjej uwagi. W końcu mało to razy po ulicach Lantis rozgniewani ludzie ścigali rzezimieszków którzy to dość nieudolnie pozbawili ich mienia? Większe zastanowienie budziła cisza, w jakiej biegła Tsuki. Nie krzyczała, nie klęła, nie wołała straży. Po prostu biegła.

I chyba to przeraziło złodzieja, który krążąc pomiędzy przechodniami starał się ją zgubić. Bezskutecznie. Bo kiedy wpadł do kryjówki swojej bandy, znajdującej się w cieniu kamiennego bazaru, samurajka była tuż za nim.

On sam zaś obrócił się i uśmiechnął, stając plecami do trójki swoich zaskoczonych koleżków.

-No i co? Miękka teraz jesteś? Spieprzaj, bo ja i moi kumple się z tobą zaraz zabawimy!

"Kumple" oraz on sam byli obrazem nędzy i rozpaczy.

Splunęła na podłogę, jedynie sięgając prawą ręką do katany, przyczepionej po jej lewej stronie. I spojrzała wyzywająco na przeciwników.

-Obraziłeś mnie i swoimi słowami obraziłeś również wszystkie kobiety. Niech twoi bogowie mają nad tobą litość, bo ja jej mieć nie będę.-

I oczywiście tak jak i wcześniej, ruszyła wyciągając ostrze dopiero dwa kroki przed tym, którego ścigała, wykonując cięcie z dołu do góry i od lewej do prawej, tnąc po całej długości jego klatki piersiowej.

Złodziej sapnął i wytrzeszczył oczy, a sekundę później nie żył już, rozrąbany od krocza po czubek głowy. Jego najbliższy towarzysz nie zdążył nawet zareagować, kiedy ostrze katany raziło także jego, bezlitośnie tnąc mięso oraz żebra. Nieszczęśnik padł do tyłu, z rozrąbaną na pół klatką piersiową.

Dopiero wrzaski bólu pierwszych dwóch ofiar Tsuki otrzeźwiły pozostała dwójkę. Najwyższy z bandy, o mordzie gorszej niż u konia, skoczył do przodu z krzywym, pordzewiałym nożem. Ostrze prymitywnej broni odbiło się jednak od pancerza na boku dziewczyny, pozostawiając tylko rysę na skórze.

Drugi z ocalałych zaś po prostu machnął rozbitą butelką, potocznie nazywaną tulipanem, wyrządzając elfce tyle krzywdy co niezbyt duża mucha.

Tsuki zaś była gotowa. Spokojnym ruchem uniosła w górę katanę i obserwując przerażenie na twarzy nożownika, opuściła ją. Głupiec chciał osłonić się reką, co zaowocowało tym że na ziemię, oprócz rozbryzgów mózgu głupca, spadły także jego palce.

Ostatni zbir, widząc śmierć trojki towarzyszy, wrzasnął jakby sam był właśnie cięty na kawałki. Rzucił broń, obrócił się i pędem ruszył w stronę wyjścia z zaułka, wymachując przy tym rękami jak małpa i zawodząc.

Trzy sekundy później jego bezgłowe truchło padło na ziemię, a Tsuki wytarła ostrze o jego ubranie, jednocześnie oglądając rozbryzg krwi który powstał na ścianie w trakcie dekapitacji.

Drugi krwisty kwiat jaki stworzyła w czasie swego pobytu na tych ziemiach. To miejsce stawało się powoli coraz piękniejsze.



A dalsze zakupy były już mniej owocne w wielkie wydarzenia. Zakupy zrobione na stoisku z owocami i warzywami, a potem krótkie obejście stoisk z mięsami by finalnie zakupić suszonej wołowiny. Była praktyczna, jedzenie mogące wytrzymać dłużej miało większą wartość w podróży lub w czasie wojny. A mając kupione coś by przez chwilę nie umrzeć z głodu, zwróciła się ku drodze do swojego mieszkania. Dobrze, że każdy członek grupy do której właśnie się dołączyła, mógł liczyć na darmowy wynajem mieszkania jeśli nie dysponował własnym.


Kuchnia była prosta, kafelki na podłogach i ścianach, kilka szafek, w rogu piecyk z czworgiem miejsc i zamykanym paleniskiem oraz pojemnikiem na popiół. Do tego był tutaj też stół i dwa krzesła, oczywiście tylko proste i drewniane.

Łazienka była największym dziełem w całym mieszkaniu, ponieważ dzięki nowemu budownictwu i byciu własnością Kościołu, była tutaj kanalizacja oraz wodociąg. Niebem byłoby jakby jeszcze podgrzewali sami wodę i ją puszczali też rurami, ale rozwiązaniem było po prostu zagrzewanie wody w kuchni i dolewaniu jej do prostej wanny, metalowej wanny. Nawet przymocowanej i z rurą by woda spływała nią. Druga rura do nalewania wody taka, jaka jest. W zimniejszych okresach trzeba było więcej gotować.

Sypialnia, czyli ostatni i najważniejszy pokój, była uosobieniem prostoty. Jedna szafa na ubrania, jedno biurko nocne przy łóżku i właśnie pojedyncze łóżko. Jedwab to to nie był, ale siennik też nie. Można było się wyspać i jakby jakiś księżunio czy synalek większego kupca zaciągnął się, to nie pisałby ojcu w liście, że mu słoma w tyłek wlazła.

A sama Tsuki, odstawiając zakupy na szafkę lub do niej, z beczką oczywiście na szczycie, odłożyła swoją zbroję. Zdjęła obuwie, rozwiązała swój pas obi i zsunęła kimono z ciała. Po tym, padła jak stała i pozwoliła sobie jedynie objąć poduszkę nim zamknęła oczy. Kolejna nieprzespana noc.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 03-10-2012, 16:38   #26
 
Someirhle's Avatar
 
Reputacja: 1 Someirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputację
Gark obdarzył każdego uczestnika wyprawy taksującym spojrzeniem i powitalnym chrząknięciem połączonym z dzikim wyszczerzem. Rosła w nim nieokreślona radość, którą na razie utopił w ostatnich przygotowaniach i ukradkowych spojrzeniach ku obwieszonemu błyskotkami magowi. Wyglądał interesująco, czy mógł mu się przydać...?
Spokojny jeszcze podczas przejazdu przez miasto, wyjechawszy na otwartą przestrzeń zapatrzył się w horyzont i jakby wypaliło to w nim resztki zdrowego rozsądku. Zmusił konia do nagłego zrywu i pędząc szaleńczo, wyjechał przed grupę i w nagłej kurzawie gdy wyhamował, zmusił wierzchowca do odtańczenia kilku kroków na zadnich nogach, popędzając go kilkoma głośnymi okrzykami i kwitując miny towarzyszy wybuchem gardłowego śmiechu. Frajerzy. Przecież już niedługo mogą być martwi.



***

Po raz drugi wyjął broń.
Przedwczoraj mijali jakąś podobną im zbrojną bandę, prowadzącą pewną ilość koni i wielbłądów... Nie wyglądali na kupców, a nikt nie miał zamiaru bliżej sie przyglądać czy pytać, tylko ostrza rozmawiały ze sobą z daleka śląc świetlne refleksy.
Teraz zakończył ostrzenie tasaka i podjął się polerki. Długie, elegancko zakrzywione ostrze wyrastało ze zdobionej platyną i złotem rękojeści, języki zdobień spływały na głownię, zaś całość, niczym kroplami krwi, udekorowana była błyszczącymi, szkarłatnymi oczyma rubinów. Odpowiadała mu ostatnia warta - dzięki temu, gdy wszyscy jeszce spali, mógł oddalić się lekko i korzystając z otatnich chwil ciemności bez ryzyka bycia zauważonym przygotować swą magię.
Nie, nie zamierzał odkrywać swoich kart w tej grze, dopóki jeszcze nie musiał.



***

- Więc to tam... Zobaczmy! - Zeskoczywszy z konia, ruszył powoli w stronę jaskini, ciągnąc za uzdę. Płytki zwiad jeszcze nikomu nie zaszkodził... Wróć. Jemu nie zaszkodzi.



Przedarłszy się przez gęstą roślinność porastającą podejście do jaskini, stanął u brzegu wypływającego z groty jeziora. Bogactwo roślinnego życia zadziwiłoby botanika... W przypadku półorka spowodowało, że uwiązał konia do pnia jednej z rosnących nad brzegiem palm i wyjąwszy bułat zaczął wycinać dla siebie ścieżkę pośród zieleni. Starał się zbliżyć możliwie blisko do wejścia suchą nogą i wszedł do wody dopiero gdy nie było już innej możliwości, a nawet wtedy nieufnym wzrokiem przeczesał pobliskie połacie błękitu w poszukiwaniu ciemniejszych obszarów mogących stanowić kryjówki dla wodnego drapieżnika. Niespecjalnie potrafił pływać - sięgnął nogą ostrożnie ku wodzie, mając nadzieję że nie jest tu zbyt głęboko, albo przynajmniej przy ścianach jaskini zdoła iść po dnie zbiornika.
Zanurzywszy się choć częściowo w cień rzucany przez skałę przymknął na chwilę oczy, po czym otworzył je ponownie by przyspieszyć przestrajanie się wzroku do niedoboru światła.
 
__________________
Cogito ergo argh...!

Ostatnio edytowane przez Someirhle : 03-10-2012 o 19:00.
Someirhle jest offline  
Stary 04-10-2012, 13:43   #27
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Zdarzenie z gnollami byłoby dobrym przypomnieniem jak niebezpieczna jest wędrówka po Naz’Raghul, w przypadku gdyby ostrzeżenia potrzebował. Na szczęście potworne istoty nie wyśledziły go, a ich pobratymców nie było w pobliżu, co było zadziwiające biorąc pod uwagę zwyczaje tych żyjących w watahach drapieżników. Na wszelki wypadek Petru zacierał starannie ślady i pilnie nasłuchiwał wszelkich odgłosów podczas wycofywania się. Gnolle lubiły polować a niewykluczone było że podejmą jego trop. Wtedy musiałby walczyć … czego nie wyczekiwał z utęsknieniem. Wyglądało jednak na to że tym razem mu się upiekło, nawet mimo tego że wlazł niemal w zasadzkę. Ciekaw był gdzie znajduje się reszta stada … i czy obecność gnolli w jakiś sposób jest związana z tropem za którym szedł.


Gdy już upewnił się że deszcz nie ma zamiaru wypalić mu ciała do kości i samej ziemi nie zmusza do bolesnego jęku pod torturą trującego czy mutagennego opadu, przysiadł na chwilę na skale wystawiając się na spadającą z nieba wodę. Spojrzał na zachód, potem na północ. Gdzieś tam - jak ojciec Valerian twierdził a książki w świątyni potwierdzały jego słowa - istniały krainy gdzie deszcz był codziennością i błogosławieństwem. Tam ciemne chmury nie były obserwowane z lękiem, czy aby nieokiełznana magia ich nie przesyca i czy nie niosą w sobie zapowiedzi nieszczęścia. Dzieci tam nie rodziły się zniekształcone, a ludzie nie musieli obawiać się pragnienia, obłąkanych Grzeszników czy wypaczających wszystko pozostałości po magicznym katakliźmie jaki przetoczył się nad Naz’Raghul.

Zastanawiał się czy w tych krainach znalazłoby się miejsce dla niego. Albo dla Nemertes. Zapewne nie. Ojciec Valerian był dziwnie zakłopotany gdy rozmawiali na ten temat. Podniósł szponiastą dłoń. Krople deszczu spływały po niej, ściekały i zamieniały popiół i ziemię w nieurodzajne błoto. Czego było potrzeba żeby ta kraina stała się taka jak inne? Doskonałe, pełne zieleni, zamieszkane przez ludy nie znające wojny ani strachu, oddające cześć bogom Dobra? A przynajmniej taki ich obraz się wyłaniał z legend i nielicznych relacji tych którzy podróżowali do Esomniji czy Skuld. I wrócili, co nie było łatwym zadaniem. Dla mieszkających za łańcuchami górskimi każdy pochodzący z Naz’Raghul był zapewne czcicielem demonów i tak też traktowany. Nic dziwnego że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach jeszcze pozostał w Naz’Raghul, jaką by ono piekielną krainą nie było. Chęć przeżycia to potężna motywacja. Strząsnął krople z dłoni jakby go oparzyły. Na dobre i na złe, jego przyszłość była związana z tym miejscem.

Trochę już odpoczął i ugasił pragnienie, teraz więc gładko się podniósł i ruszył w kierunku w którym zanikający trop prowadził. Jeśli miał mieć szansę odnaleźć osadę - oby! - ku której zmierzali zabójcy kultystów, nie mógł stracić ich śladów. Przez chwilę przeklinał cicho fakt że mapa nie jest dokładniejsza, ale też wiedział że był to środek zaradczy - gdyby wpadła w niepowołane ręce, zawsze trudniej byłoby wrogom odnaleźć to miejsce. A że jemu również … po to był tropicielem by sobie z takimi problemami radzić.


Pułapka zaskoczyła go okrutnie, choć sam przed sobą przyznał że niczego innego nie powinien się spodziewać, skoro dojrzał ślady ludzkiej bytności. Zdarł z siebie plecak nim odciął linę, wyciągnął jak najdalej rękę trzymając go za pasek by jak najłagodniej położyć go na ziemi. Uwolnić się i przygotować do walki - to było teraz najważniejsze, ale nie po to taki kawał drogi dźwigał te wszystkie przedmioty na wymianę by zmiażdżyć je ciężarem własnego ciała.


- Gdzie się patrzysz, chłoptasiu?

Nieznajomy był uzbrojony podobnie do jednego z zabójców kultystów. Mogło to oznaczać że drugi - i zwierzęta - są również w pobliżu, najpewniej za jego, Petru, plecami. Tropiciel z fascynacją przyglądał się zbrojnemu, z bronią w ręku i gotowy do obrony, ale nie wykonując też agresywnych ruchów, przetrawiając w myślach całą sytuację. Czyżby trafił na poszukiwane Bonampak? Miał wątpliwości, bowiem nie wyglądało mu to na osiedle górnicze. Z drugiej strony, jego doświadczenie z górniczymi osiedlami było mikre a po widoku jednego budynku nie było co wyciągać daleko idących wniosków...

- Nie wyglądasz mi na któregoś z tych pieprzniętych kultystów…

- Pelorowi niech będą dzięki że nie wyglądam - przyjaznej duszy nie napotkałem od samego Palenque, Bonampak nie mogę odnaleźć a gdyby jeszcze mnie za kultystę wzięto to bym rzekł że mam prawdziwego pecha - Petru uśmiechnął się i zarazem odpowiedział szybko, bowiem topory wyglądały na ostre. I dobrej jakości, co też było jakąś informacją - Również nie wyglądasz mi na kultystę, więc może jednak mam dziś szczęście - zerknął odruchowo w górę, w stronę chmur.
- Jestem Petru z Palenque, Miasta Słońca - przedstawił się po chwili. - Mogę liczyć na gościnę?

W duchu pogratulował sobie pomysłu doprowadzenia się do porządku w czasie postoju. Z uśmiechem na ustach, cierpliwie ale i napięciem czekał na odpowiedź, bowiem takie sytuacje jak ta zawsze należały do trudnych. Naz’Raghul było niebezpieczną krainą. Gdy dochodziło do takich spotkań ryzykowała jedna i druga strona i w każdym przypadku to jak sytuacja się rozwinie zależało od indywidualnego osądu. Jak teraz miało to miejsce i Petru dał czas rozmówcy na zastanowienie się. Nasłuchiwał pilnie czy nikt go nie usiłuje podejść od tyłu.

Topornik zmarszczył brwi jeszcze bardziej, zmierzył rozmówcę dość sceptycznym spojrzeniem i finalnie westchnął, jeden topór wieszając na rzemieniu przy pasie a drugi opierając na ramię.

-Chyba na pewno nie jesteś jednym z tych popaprańców... Oni od razu wrzeszczą na chwałę którego demona wypruliby mi flaki...- splunął na bok i ruszył między drzewami, mijając Petru. Nigdzie nie było widać kogokolwiek podkradającego się do pleców tropiciela. Obcy zaś obrócił się, zniecierpliwiony.- No rusz dupsko, nie stercz tak. Co prawda nie wiem o jakim Bonampak pleciesz, ale do naszego obozowiska cię wpuścim. Jestem Rulf, z Pierwszego Pieszego ze Skuld... w sensie kiedy pierwszy pieszy jeszcze istniał.

Kręcąc głową ruszył w stronę płotu, i jak się okazało, zrujnowanych budynków ukrytych między drzewami.

- Skuld??!! - Petru aż otworzył usta ze zdumienia. Nie czekał jednak długo lecz wsunął miecz do pochwy, chwycił plecak i poszedł w ślad za żołnierzem. Serce biło mu mocno - po prawdzie pierwszy raz widział kogokolwiek spoza Naz’Raghul i to go wręcz zaszokowało. Ugryzł się jednak w język i nie zadawał pytań, zamiast tego pilnie się rozglądał, z niemałą dozą fascynacji. Jeszcze bardziej niż przed chwilą był zadowolony z tego że przyciął szpony - demony jedne wiedzą co przybysze zrobiliby gdyby powzięli podejrzenie że jednak … nie powinni mu ufać.

-Ano, Skuld. I nie wrzeszcz tak, bo jeszcze coś paskudnego wylezie.- Rulf wszedł na podwórko będące kiedyś częścią sporego gospodarstwa ukrytego w tym zdewastowanym lesie. Kultyści dotarli jednak i tutaj, paląc zieleń i dom ludzi pośród niej mieszkających. Sam przybysz po prostu szedł, mijając wystające z ziemi, poczerniałe bale, będące kiedyś ścianami i dachem domostwa.- I jeśli chodzi o to że tam jesteś, to niestety, zła wiadomość. Ciągle jesteśmy w zasranym Naz’Raghul. Ja i mój oddział mieliśmy za zadanie odbić jakiegoś dyplomatę, którego na granicy porwali wyznawcy mrocznych bóstw. I żeśmy kurwa trafili. W sam środek zasadzki. Zrobił się burdel, ja dostałem w łeb, a jak się obudziłem to z dwójką kamratów leżałem gdzieś na środku tych przeklętych pustkowi, a dookoła walały się trupy...

Potrząsnął głową, podchodząc do sporego płatu kory ustawionego na pion. Petru dostrzegł że w istocie były to drzwi do wąskiego wejścia jaskini.

-Kurwa, po co ja ci to gadam. I tak pewnie nie wiesz lub nie rozumiesz połowy z tego co wymamlałem ozorem...

Tropiciel nie obraził się, choć miał wrażenie że Rulf ma go za półgłówka albo kompletnego nieuka. A może żołnierz nie doceniał jak bardzo nazwa kraju pochodzenia oszołomiła Petru? Takie Skuld czy Esomnia były wręcz egzotycznymi krainami dla wychowanego na popielnych pustkowiach łowcy. A już Middenland czy Krevlodh były ziemiami iście mitycznymi...

Słuchał, na powrót przydziewając w szatę samokontroli i ważąc każde słowo które cisnęło mu się na wargi.
- Kiedy zostaliście zaatakowani? - zapytał z ciekawością gdy dochodzili do jaskini - I jak daleko stąd? Tak przy okazji - gnolle kręcą się po okolicy tak jak i kultyści - Petru miał dużo więcej pytań, ale zamilkł czekając na lepszą sposobność do rozmowy i zamiast tego rozglądając się czujnie - na wszelki wypadek. Nie miał zamiaru z zaskoczenia oberwać po łbie od nowo poznanych.

-Wiesz, czasami trudno tu poznać kiedy minął dzień a kiedy jest noc... ale mniej więcej? Chyba miesiąc temu. I byliśmy na Przesmyku Granicznym, ale tak szczerze mówiąc za bardzo nie wiem gdzie jestem teraz i chyba nawet nie chcę wiedzieć. Wolę nie ryzykować że zamiast do Skuld, trafię do Esomii i na wstępie spalą mnie tam na stosie. Z resztą jeszcze nie wyrównaliśmy rachunków z kultystami...- mężczyzna wzruszył ramionami, przepuszczając Petru i zamykając za nim “drzwi”.

Wewnątrz groty widoczny był słaby blask ognia odbijający się od ścian. Samo źródło światła znajdowało się za zakrętem tunelu.

Petru ze zdumieniem spojrzał na mężczyznę ze Skuld gdy ten wspomniał o spaleniu na stosie tylko z tego powodu że nie pochodził z Esomii. W głowie mu się zakręciło na myśl o tym jak mało wie o tym co ma miejsce poza Naz’Raghul. Ba, już sama ta przeklęta kraina jeszcze tak wiele zagadek przed nim kryła... Nie komentował jednak, tak samo jak chęci do wyrównywania rachunków z tymi którzy zdziesiątkowali oddział Rulfa. Zamiast tego szedł niespiesznie przodem, z nieco odwróconą głową by kątem oka śledzić poczynania topornika, zaś dłoń miał blisko rękojeści kukri. Tak … na wszelki wypadek. I czekał cierpliwie na rozwój wypadków, choć swobodny styl bycia Rulfa sprawiał że pytania same cisnęły mu się na język.

Brodacz ciężkim krokiem wyminął zakręt, rozejrzał się po grocie i skinieniem głowy pozdrowił drugiego przybysza, siedzącego w rogu groty z płaszczem naciągniętym na głowę. Na widok Petru poderwał się, zza pasa dobywając pistoletu skałkowego. Miska, którą trzymał w rękach, upadła na kamienie rozlewając na nich mętną zawartość.

Rulf machnął ręką na towarzysza.

-Spokojnie Aust, to jeden z tych normalnych miejscowych.- rzucił, zaglądając do kociołka. Petru znał ten zapach. Szczur skalny i jakieś grzyby w potrawce. Niezłe żarcie.- I zresztą odłóż tą pukawkę. Huk wystrzału niesie tu na milę...

Mężczyzna nazywany Austem powoli opuścił broń. Spojrzał wrogo na przybysza.

-Cóż... Skoro Rulf już cię tu przywlókł... Zjesz coś? Szczurów ci u nas dostatek...

Tropiciel stanął przy ścianie gdy ujrzał drugiego zbrojnego, dbając by plecy mieć bezpieczne. Na widok pistoletu stężał i zamarł, ledwo powstrzymując się przed wydobyciem ostrza. Widział już taką broń, w rękach kultystów, ale i u nich stanowiła rzadkość. W Palenque nie było młynów prochowych, o same składniki prochu również byłoby bardzo trudno, więc tak naprawdę broń palna była tam nieobecna, zresztą, tak jak Rulf sam stwierdził - jako głośna i dymiąca była niepraktyczna w całym Naz’Raghul. Przynajmniej jak dla niego.

Dopiero po chwili westchnął z ulgą i skinął głową Austowi gdy ten przestał do niego mierzyć. Rozejrzał się po jaskini szukając śladów zwierząt ale niczego takiego nie dojrzał. Czyżby to nie byli ci za których tropem podążał od wczoraj?
- Jestem Petru z Palenque - powiedział uprzejmie po czym zaraz dodał - Chętnie skosztuję, smakowicie pachnie.

Powoli odłożył broń, usiadł przy ognisku i sięgnął do plecaka, wyciągnął miskę i sztućce. Miał prowiant, dobry prowiant do marszu przez pustkowia, ale dopóki mógł uniknąć nadszarpnięcia zapasu, nie widział powodu by tego nie czynić. Nałożył sobie niespiesznie, ale nim zaczął jeść odezwał się do żołnierzy:
- Podążam już od wczoraj w tym kierunku. Dwóch … najpewniej dwóch zbrojnych wraz ze zwierzętami zabiło ósemkę kultystów, bez strat własnych. I szło w tę stronę, ale niestety, deszcz zatarł ślady i nie byłem w stanie ich śledzić dalej. Jeden wprawny był we władaniu dwoma ostrzami - spojrzał na topory Rulfa - drugi posługiwał się ciężkim mieczem. Wśród zwierząt mieli wilka. Może to jacyś ocalali z waszego oddziału?

Spróbował potrawki. Kiedy przeżuł pierwsze kęsy zdał sobie sprawę z tego że przyjął “chleb” od gospodarzy. A to oznaczało...
- Mogę wam pomóc powrócić do Skuld - mruknął. - A przynajmniej wskazać powrotną drogę. Tylko z wodą byłby problem - zasępił się. Swoich map nie mógł im oddać.

-Chwilowo radzimy sobie sami. I tak, nas szukasz.- Aust wzruszył ramionami i głową wskazał na cień, gdzie stał całkiem ładny stosik uzbrojenia. Włócznie do rzucania, kołczany strzał, korbacze, miecze... Najpewniej to wszystko należało kiedyś do towarzyszy broni obozującej w grocie dwójki.- I nieźle tropisz.

Rulf uśmiechnął się lekko.

-A co do zwierzaków, to tak, były z nami, ale poszły pilnować trzeciego członka naszej bandy. W sumie, to nie tyle pilnować co mu towarzyszyć.- brodacz dmuchnął na łyżkę i zjadł kęs potrawki.- A jak już mówiłem, do Skuld nam nie śpieszno. Jeszcze nie. Szukamy takich jednych... Aust, jak ich nazwał staruszek?

-Piewcy Xanatosa.


Petru znał ten kult. Cóż, wyróżniał ich fakt że kobiety i co przystojniejsi mężczyźni popełniali samobójstwo w perspektywie wpadnięcia w ręce tych sadystycznych dewiantów.

Zakłopotany tropiciel skinął głową.
- Miałem wrażenie że nie zacieracie śladów, dlatego udało mi się podążać za wami tak długo. Trochę mnie to zdziwiło że ryzykujecie że ktoś podąży waszym tropem.

Skupił się na jedzeniu, ale obracanie łyżką nie przeszkadzało mu również obracać w głowie tego co się dowiedział. “Piewcy Xanatosa"... Zerknął na obu zbrojnych, szacująco i z namysłem. Skoro przetrwali w Naz’Raghul, nie mogli wypaść pustynnemu jastrzębiowi spod ogona...
- Gdzie zamierzacie ich szukać? I o jakim staruszku mówicie? - zapytał i zaraz dodał - Wiem co nieco o Piewcach, radbym ujrzeć paru rozciągniętych w pyle.

Przytknął dłoń do ust i stłumił kolejne ziewnięcie. Cały dzień i noc marszu wyczerpały go do cna, a posiłek i wreszcie odprężenie po znalezieniu się w bezpiecznym - oby - miejscu sprawiły że z coraz większym trudem przychodziło mu uczestniczenie w rozmowie. Tym niemniej z zainteresowaniem czekał na odpowiedź - mężowie ze Skuld musieli być odważni i bitni jeśli woleli "wyrównywać rachunki" miast wracać do swoich. Odruchowo zaczął się zastanawiać nad znalezieniem sposobu wykorzystania tej chęci. Może mapy coś mu podpowiedzą, gdy będzie miał czas się nad nimi zastanowić...

Aust wzruszył ramionami, wyglądając w głąb korytarza.

-Staruszek mówił że mamy pojawić się pod wieczór. Nie wspominał nic o braku gości więc...- mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał na Rulfa.- Ta twoja znajda może z nami zostać...

-Ha. Jakbyś to ty tu dowodził...

-...może zostać.
- podkreślił Aust, marszcząc brwi.- I pójść potem z nami. Może stary pomoże mu, albo on staremu. A teraz niech się kimnie, bo zaraz padnie nam twarzą w ognisko...

Petru wodził spojrzeniem od jednego żołnierza do drugiego. Nadal nie dowiedział się kim jest "staruszek" ale uznał że nastąpi to już wkrótce, dlatego powściągnął ciekawość. W takim stanie w jakim się znajdował dalsza gadanina była bezcelowa, nawet mimo tego że lubił rozprawiać.
- Dziękuję za posiłek - skinął Austowi i naraz wyszczerzył zęby w uśmiechu - Nie chcę zaszkodzić ognisku, to i skorzystam z rady.

Podniósł się gładko mimo zmęczenia i podszedł do ściany. Z plecaka wyciągnął koc i rozścielił go, położył się ale nim zamknął powieki zmarnował chwilę na przyjrzenie się raz jeszcze Rulfowi i Austowi. Wspomniał jak wraz ze "zwierzakami" urządzili wyznawców Xaphana.
"Zobaczymy..." - pomyślał nim niespokojny sen wziął go w swoje władanie. Nawet uśpiony raz po raz dotykał rękojeści kukri.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise

Ostatnio edytowane przez Romulus : 04-10-2012 o 14:39.
Romulus jest offline  
Stary 04-10-2012, 14:24   #28
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Ehhh, co za smród – była to pierwsza myśl Buttala po wkroczeniu do miasta. Nie był wielbicielem morza ani portów ani właściwie chyba tego miasta. Ale nie dla chęci tu przybył, wzywał go zew misji i waluty. Ruszył dość szybkim krokiem przeciskając się przez tłum, kiedy trzeba – używając łokci oraz podeszew butów. Chciał to mieć z głowy.


Port i sama góra były pięknie położone, tak samo i widoki w wydrążonym jej wnętrzu lecz teraz Buttalowi zależało na pięknym widoku niezbyt rozgarniętego kupca. Przemierzał targ wymijając liczne kramy. Była to ogromna pieczara, zabudowana na czterech poziomach – wypełniona budkami, straganami i uwieszonymi w przestrzeni u stropu magazynami. Kupić tu można było, zdawało by się wszystko. Miedzy kramami z rybami i składami węgla, między ciastkarniami i kuźniami kręciły się zastępy jego rodaków wszelkich możliwych profesji i wyglądów. Dostrzegał również ludzi – miejscowych, ogorzałych północników, wędrowców i osadników, górali zza południowej granicy lecz i rzadszych gości przybyłych z miejsc pochodzących aż do granic hmm, jak ono się nazywało? No w każdym razie od granic tego dziwnego państewka na E jak mu tam, gdzie żyły ludzkie dziwadła nie szanujące wiedzy. To zdecydowanie obrzydzało Buttala. Na szczęście tamtejsi tu nie bywali, a zresztą kto by ich wpuścił. W każdym razie pełno było również niziołków, gnomów a nawet zdarzały się i elfy. W końcu gdzieś po kwadransie szukania znalazł handlarza który chyba by się kwalifikował. Był to co ciekawe gnom.


Niski, uśmiechnięty, wystrojony w krzykliwe czerwone szaty gnom. Handlował głownie kuszami i bronią ognistą ale miał na ladzie i trochę żelastwa a przede wszystkim wywoływał u kuriera dobre przeczucie. Resnik przygładził brodę i powolnym krokiem podszedł do gnoma.

Witam wielmożnego pana! Jak interesiki dzisiaj? - zagadnął kupca Buttal.
A nieźle, nieźle, nie powiem, udany dzień – odparł przeciągle kupiec – Wilbo Gabins, do pana usług. W czym mogę pomóc tak czcigodnemu krasnoludowi dzisiaj.
Cóż, widzę po pana asortymencie że może zainteresować pana pewien element pamiątki krajoznawczej, panie Wilbo – rzucił chytrze krasnolud, kładąc na stół miecz zabrany Wendolom.


Hmm, brzmi interesująco – rzekł po chwili gnom – lecz ile by pan sobie życzył? Sądzę że mogę panu zaoferować świetną stawkę, całe dwadzieścia złotych szylingów.

Buttal przygryzł wargę pod brodą, nie była to oferta jego życia, powinien dostać co najmniej dziesięć więcej ale widać ani ufnie nie wyglądał ani gnom uśmiechniętym idiotą nie był. Nie miał czasu, to pewne a potrzebował jakiejś waluty na wypadek kolejnych problemów. A żeby to szlag trafił pomyślał. Zaś na głoś rzekł:

Dziękuje ci godny kupcze, złociszy ci u mnie dostatek ale i te przyjmę z chęcią – dorzucając za darmo zawadiacki uśmiech, który jednych straszył innych śmieszył a niektórych prowokował to uznania tegoż przedstawiciela klanu Resników za niepoczytalnego durnia. Cóż, gnom odpowiedział podobnym uśmiechem i podawszy mu sakiewkę machał mu gdy krasnolud znów ruszał truchtem w stronę portu.


Powitała go oczywiście barykada, znowu (!) barykada no jakże by inaczej, po co los miałby mu ułatwiać. No i tłum, kłócący się znowu (!) z wartownikiem. Buttal przystanął i z osłupiałą miną zaczął się zastanawiać nad dalszym losem swej kariery życiowej. Ale otrząsnął się momentalnie po czym ruszył biegiem przedzierając się przez tłum przy pomocy łokci a dobiegłszy do barykady wykrzyknął:
Panie strażnik, na bok proszęja ze sprawą służbową. Po czym poczekawszy aż krasnolud wartownik oddali się za wskazaniem jego ręki, podążył za nim i rzekł z pełną powagą i kamienną miną:

Mam zaszczyt was, kapralu, powiadomić że jestem wyspecjalizowanym tępicielem i przybywam z południa muszę niezwłocznie wejść i skierować się do kapitanatu portu omówić z kapitanem Vanko użycie broni ciężkiej przeciw szczurom. A widząc minę strażnika dodał:
A oto moje referencje – po czym wsadził mu w rękę sakiewkę z dziesięcioma złotymi monetami.
Na twarzy humanoidalnego elementu zapory blokującej Rernikowi drogę pojawiło się zrozumienie, które przejawiło się stwierdzeniem:
No tak, tak, faktycznie ale co z mytem przypodłogowym i podatkiem od odłowu zwierzyny padlinowatej? Po czym mrugnął pięć razy, jak mu się wydawało, dyskretnie.


Ehh, szef chyba nie docenił kosztów. Buttal ze smętnym uśmiechem wyjął kolejne pięć sztuk złota i podał je swemu dysputantowi. To którędy do kapitana Vanko? Po czym usłyszawszy odpowiedź ruszył biegiem w stronę doku pancerników, czymkolwiek one tak do końca były – już prawie koniec, ta misja robi się upierdliwa. Rozumiem pośpiech no ale kurcze, trochę go za dużo.
 

Ostatnio edytowane przez vanadu : 05-10-2012 o 14:52. Powód: wasnie odkryłem że word poprawił nazwisko mojej postaci na sernik
vanadu jest offline  
Stary 05-10-2012, 21:19   #29
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


W karczmie słychać było brzdęk oręża. Tłum wiwatował, krzyczał i dopingował dwóch walczących na środku sali mężczyzn, a właściciel przybytku nerwowo patrzył to na drzwi, to na ścierających się ze sobą szermierzy. Trudno było stwierdzić, co nastąpi szybciej, zbrojna interwencja strażników miejskich, czy śmierć któregoś z walczących.

Rapiery zaśpiewały dźwięcznie, kiedy ich wąskie ostrze zderzyły się ze sobą w powietrzu. Wyższy z walczących, łysiejący mężczyzna z absurdalnym kucykiem na karku pochodził z rodziny Chebvalier. Niższy, z wąsem i dwoma warkoczykami spływającymi mu na ramiona był prawą ręką rodu d’Hubert. Obie szlacheckie dynastie spierały się ze sobą już przeszło 300 lat, a wszystko zaczęło się od jakiejś bitwy z Middenlandem, w trakcie której głowy tych że rodzin pokłóciły się kto pierwszy przebił szpadą wrogiego generała.

Siedzący na galerii ponad salą główną Leonard uśmiechnęła się, opierając brodę na dłoni. Ruchem nadgarstka poruszył trzymany kieliszek wina i upił łyk. Uniósł brew, kiedy Chebvalier musiał odskoczyć do tyłu, gdy d’Hubert wychował bardzo śmiałe pchnięcie, tuż pod ramieniem przeciwnika. Szlachcic zawył gniewnie, kiedy rapier jego oponenta zbliżył się tak blisko do jego torsu, że musiał chwycić go dłonią.

Na podłogę spadły pierwsze krople krwi.

-Widzisz Jean, naprawdę zazdroszczę tym ludziom.- powiedział Leonard, nie odrywając wzroku od walczących. D’Hubert nie wydawał się poruszony drobną rana, jaką zadał przeciwnikowi.- Oni są tacy prości. Myślą, że jeśli rzucą się na kogoś z wrogiej rodziny z rapierem i zabiją go, wszystko stanie się łatwiejsze.

Upił łyk i spojrzał na siedzącego naprzeciwko gnoma. Kilka minut temu Jean skończył mówić, opisując wszystko, czego dowiedział się po rekonesansie w bibliotece i rozmowie ze złodziejem. Czekał tylko na reakcję zwierzchnika, który to spokojnie obserwował dwóch zwaśnionych szlachciców. Leonard wyraźnie potrzebował czasu na przemyślenie rewelacji przyniesionych mu przez gnoma.

W końcu odchrząknął.

-Dzielnica Królewska niemal zawsze oznacza kłopoty.- stwierdził.- I dobrze że wstępnie zgodziłeś się na ofertę Jacoppo. Nawet, jeśli będziesz musiał złamać umowę, ja go już ugłaskam. Miejmy jednak nadzieję, że to tego nie dojdzie

Przerwał, by znów upić łyk wina. Na dole zaś walka nabierała rumieńców. Ranny Chebvalier porzucił maskę wytrawnego szermierza, trzymając rapier oburącz i rąbiąc niczym szalony. D’Hubert zaś po prostu cofał się, tańczył dookoła przeciwnika i pozwalał, by ciosy rozbijały naczynia na pobliskich stołach oraz kaleczyły meble. Karczmarz bladł z każdą bruzdą pojawiającą się na stole lub ławie.

Leonard westchnął.

-Dobrze. Dam ci dwóch chłopaków z terenu i Chal-Chenneta na tą akcję, ale postaraj się żeby nie było ofiar i możliwie mało świadków.- Jean skinął głową, lekko zaskoczony. Chal-Chennet określany był mianem wściekłego psa. Słuchał tylko Leonarda i był mu bezapelacyjnie posłuszny, co nieco działało na nerwy wszystkim dowódcom polowym niższej rangi.

Gnom w końcu znalazł język w gębie, wcześniej opróżniając do połowy swój kielich.

-Czy Chennet jest tu konieczny?

-Wiesz jak to mówią, Jean.- Leonard uśmiechnął się.- Lepiej mieć a nie użyć, niż odwrotnie.

Le Courbeu wzruszył ramionami i uśmiechnął się bezradnie. Kątem oka zobaczył koniec pojedynku. Jak Chebvalier wykonuje szeroki zamach. Jak d’Hubert uchyla się, koszem swojego rapiera blokuje cios i wyrywa broń z ręki przeciwnika. Jak rozwścieczony Chebvalier rzuca się na rywala z pustymi rękami i sekundę później cofa się o dwa kroki, ze swoją własną klingą sterczącą z piersi.

Leonard klasnął i uśmiechnął się, kiedy owacje z parteru wymieszały się z lamentem i krzykami kobiet.

-Przygotuj się dobrze, Jean. A teraz idź stąd, zanim straż zwali się tu tłumnie i będzie chciała wszystkich przesłuchiwać. Karczmarz udostępnił mnie i moim ludziom tylne drzwiczki.

***


Le Courbeu musiał pogratulować swojemu przełożonemu dalekosiężnego przewidywania. W chwili, kiedy wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi, z przodu karczmy usłyszał krzyki i karny tupot kilkunastu par ciężkich butów. Cóż, zuchy ze straży najpewniej czekały pod tawerną już od połowy pojedynku, ale mroczna prawda była taka, że łatwiej było aresztować jednego szlachcica po pojedynku, niż dwóch, aktualnie ze sobą walczących.

Gnom zatrzymał się i uniósł brwi, kiedy w zaułku, do którego trafił o mało nie wpadł na trzech mężczyzn. Jeden ubrany był w prosty płaszcz z kapturem i czarną tunikę, drugi nosił się jak szlachcic z dobrego domu a trzeci miał na sobie brązowy uniform z Gwardii Pistoletowej i szeroki kapelusz. Kiedy ten ostatni obrócił się, Jean zobaczył znajomą twarz i oczy należące do człowieka, który prawo i porządek respektował tylko wtedy, gdy nie stało mu ono na drodze.


Chal-Chennet uśmiechnął się po chwili niczym wilk.

-Witaj, Jean.


Tsuki


Posiadanie mieszkania, a raczej przydział takowego, w dobrej dzielnicy miasta był rzeczą niezwykle wygodną i przydatną. W ciągu dnia nie były tam aż tak głośno, przez co osoba pracująca w nocy mogła się spokojnie wyspać. Sklepy i targi były blisko, przez co nie trzeba było latać po całym Lantis. No i rzecz jasna kanalizacja. Letnia kąpiel po długim śnie była wręcz zbawiennie odświeżająca, przez co Tsuki z nowym zapasem energii opuściła kamienicę, w której znajdowało się jej lokum i ruszyła do podgrodzia, wedle prośby Mistrza. W sumie, Fendel mógł jej wtedy zwyczajnie rozkazać żeby pojawiła się o tej lub o tamtej godzinie, tu czy tam, nie zważając na zmęczenie. Ci mniej pracowici i skrupulatni giermkowie, chcący służyć w siłach Św. Cuthberta często byli karani nie fizycznie, lecz poprzez uciążliwe obowiązki polegające na ciągłym bieganiu ze sprawunkami po całym mieście, lub też wstawaniu o nieludzko wczesnych porach. Co prawda mogli się kłaść wcześniej, tego im nikt nie bronił, ale który młody człowiek dobrowolnie kładłby się spać z kurami, by o 4 nad ranem stawić się w koszarach?

Tsuki jednak wyraźnie zdobyła pewien zakres szacunku ze strony przełożonych, dlatego też spokojnie i bez pośpiechu, w okolicach trzeciej po południu spacerkiem wkroczyła do Koszar Klasztornych, głową kiwając strażnikom przy drzwiach, którzy to na widok dziewczyny ceremonialnie podnieśli halabardy.

W holu zaś od razu zbliżyła się do szerokiego biurka, z a którym siedział jakiś emerytowany rycerz świątynny, zajmujący się papierkami. Ten tutaj nazywał się Fillipe. Pochodził z Westalii i kilka lat temu, w czasie misji, demon pozbawił go nogi. Od tamtego czasu weteran zarządzał koszarami i rozdawał przydziały rekrutom.

Na widok Tsuki uśmiechnął się i skinął głową.

-Dobrze, że jesteś. Już się bałem, że będę po ciebie musiał posłać.- ze sterty ksiąg wyjął mały notes i spojrzał do niego.- Hmmm… Tak. Masz udać się na piętro, do Sali Rejestrów. Zaraz ktoś tam do ciebie przyjdzie.

Elfka skinęła tylko głową i podziękowała mężczyźnie za informację. W sumie, nie zdziwiło jej miejsce, które jej wskazano. W jej ojczyźnie zdarzało się nie raz, że samuraj musiał udawać się do sauny, lub co gorsza, do burdelu, jeśli jego pan miał do niego sprawę i nie chciało ruszyć mu się grubego dupska w bardziej odpowiednie miejsce. Tak, Sala Rejestrów zdecydowanie nie była niczym niezwykłym.

Samo pomieszczenie natomiast było stosunkowo nieduże. Jego większą część zajmowało duże biurko, fotel, dwa krzesła oraz regały. Szeroki, dobrze wykonane i sięgające sufitu, zastawione całkowicie grubymi księgami w którym umieszczone były wszelkie ważne wydatki oraz inne sprawy administracyjne dotyczące zakonu i nie tylko.

Samurajka obróciła się, kiedy po minucie za jej plecami otworzyły się drzwi a do środka wszedł młody zakonnik. Miał na sobie workowaty habit, płaszcz oraz wełniane rękawice bez palców. Na widok dziewczyny uniósł brwi i uśmiechnął się lekko. Stał tak, kilak sekund.


Dopiero po dłuższej chwili analizy jakaś zapadka ruszyła.

-Cóż, nie powiem, miło widzieć odmianę pokroju twojej osoby.- powiedział, lekko zgarbiony obchodząc Tsuki i siadając na fotelu za biurkiem. Spod blatu wyjął jakąś wielką księgę w czerwonej oprawie.- Zwykle przychodzą tu wielkie byki, z karkami jak u ogra i jeszcze większymi mieczami, którymi to rekompensują sobie braki w rozmiarze przyrodzenia.

Uśmiechnął się uprzejmie do Tsuki.

-No, siadaj panna. Chyba że wolisz stać kiedy będę gadać? Aha. Nazywam się Carl.


Garkthakk


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=D9c7pOXdz1I[/MEDIA]


Grota, do której wszedł półork wyglądała na naturalną. Wiele lat płynącej spod ziemi wody sprawiło że część piaskowca została wygładzona prawie że do poziomu szkła, a fragmenty z sufitu poodpadały, tworząc nierówności pod ścianami.

-To nasze wejście.

Gark obrócił się gwałtownie, z bułatem gotowym do zadania ciosu. Powstrzymał się jednak, kiedy zobaczył brodzącego w jego stronę krasnoluda. Thrain? Jakoś tak. Sam brodacz nie przejął się zbytnio wielkim ostrzem skierowanym w jego stronę i zbliżył się do barbarzyńcy, brodząc z głową tuż nad powierzchnią wody.

-Tak. To na pewno tutaj…

Półork zmarszczył brwi i rozejrzał się.

-Skąd wiesz?

-Skała do mnie przemawia, wielkoludzie. Jak do każdego z mojej rasy. Tutaj od razu można poznać że kiedyś był to nie tunel czy grota, ale korytarz. Rzuć okiem na sufit
.

Garkthakk spojrzał niechętnie na towarzysza, po czym podniósł wzrok, badając sklepienie. Dopiero wiedząc, czego szukać, dostrzegł nienaturalne wygładzenia, widoczne tu czy tam pomiędzy kawałkami pękającej skały. Na pewno nie była to naturalna formacja, a wskazane przez Thraina ślady kolumn pod ścianami utwierdziły półorka że są we właściwym miejscu.

Krasnolud obrócił się jednak, kierując się w stronę oazy.

-Chodź.

-Co? Dokąd?

-Fassir lubi omówić przed akcją coś, co nazywa się „planem”.-
brodacz spojrzał na Garka z pewnego rodzaju zniecierpliwieniem.- Może czasami parcie do przodu i improwizacja zdają egzamin, ale to akurat nie jest jeden z tych przypadków. Chodź, szef nie lubi jak ktoś się ociąga.


***

-Dobrze. Dotarliśmy na miejsce bez żadnych problemów, co możemy uznać za sukces. Naszym celem jest jednak Klejnot. Oko Burzy zostało pochłonięte przez piasek setki lat temu, więc równie dobrze możemy znaleźć tam tylko zasuszone trupy i ruiny, co starożytne pułapki i bestie, które mogły się tam zalęgnąć. Z naszym szczęściem, będzie tam i jedno i drugie.- krążący pomiędzy swoimi ludźmi Fassir mógł czarnowróżyć, ale robił to głosem spokojnym i opanowanym. Bardziej stwierdzał fakt niż straszył czy groził. Cóż, potrafił przedstawić zagrożenie, jako przeszkodę, a nie śmiertelną barierę nie do przebycia. Niewielu dowódców potrafiło przemawiać w podobny sposób.

Najemnik odchrząknął jednak i stanął.

-Do groty wchodzimy razem, połączeni sznurem. Przodem będzie szedł Shan. Kiedy pokonamy już drogę do miasta, na miejscu podzielimy się na dwie grupy. W pierwszej będę ja, Mahutt i Sallak. W drugiej Thrain, Garkthakk i Ela-i. Nie wiem jak będzie wyglądała sytuacja z widocznością i możliwością przejścia, ale każda z grup idąc, będzie zostawiała za sobą zapalone pochodnie. Wbijajcie je w ziemię, albo kładźcie na murach.- mówiąc to, podał Garkowi jeden worek, samemu biorąc drugi.- W środku jest trzydzieści pochodni. Powinno wystarczyć.

Ela-i Shan spojrzał to na pracodawcę, to na towarzyszy.

-A cel, szefie?

-Złoto, klejnoty, kosztowności.-
Fassir uśmiechnął się lekko.- Ale przede wszystkim, przeżyć i znaleźć drogę do pałacu szejka. Tam też najpewniej znajdziemy klejnot.

Ela-i przewrócił oczami, sięgając do plecaka i wyjmując z niego zwój sznura.

-Precyzyjny plan, nie ma co…- wymamrotał, obwiązując się w pasie liną.


Petru

Ludzie w Naz’Raghul słynęli z lekkiego snu. Ciągłe zagrożenie, podświadome wyczuwanie wypaczającej energii chaosu, bezustanna walka o przetrwanie i wiedza o tym, że w każdej chwili jakaś banda kultystów może przechodzić niedaleko i przypadkiem natknąć się na osiedle, w którym śpią niczego nie świadomi ludzie. Wiele wiosek zmieniło się w rzeźnie, kiedy większa grupa wyznawców demonów zaszła strażników na warcie, zabiła ich bezszelestnie a potem weszła do domów, by jednocześnie wymordować wszystkich osadników. Zwykle tak synchronizowane mordy miały na celu jakiś większy rytuał, ale często zdarzało się też tak, że odszczepieńcy mordowali ludzi dla własnej przyjemności płynącej z często nabywanego w kulcie sadyzmu.

Dlatego też przez ostatnich kilka minut snu Petru wiercił się, rzucał i cały czas przyciskał do piersi zakrzywiony nóż. Coś było nie tak. Czuł to, a kiedy został obudzony niezbyt delikatnym szturchnięciem w okolicach prawego biodra odwinął się niczym wąż i ciął na oślep, rozcinając na dwoje kij, którym został obudzony.

Aust spojrzał na równo przeciętą, spróchniałą gałąź a następnie na Rulfa, zasypującego ognisko piaskiem.

-Dzięki za ostrzeżenie, gdybym szturchnął go ręką, to bym jej nie miał.- rzucił ironicznie do towarzysza, co znaczyło, że brodacz jednak nie ostrzegł go o pewnych odruchach które zaobserwował u tropiciela.

Sam Rulf spojrzał na zaspanego Petru i uśmiechnął się lekko.

-Wstawaj, tylko cicho.- powiedział, rzucając mężczyźnie mokrą szmatę. Woda, którą była nasączona miała kwaśny zapach. Znaczy, deszczówka.- Weź się obetrzyj. Mamy gości.

Petru potrząsnął głową. Myśl o obecności kultystów była lepsza od zimnego kubła wody na głowę. O ile rzecz jasna przez całe swoje życie Petru miał chociaż jedną okazję do takiego marnotrawienia wody.

-Kto?

-Nie wiem, co to za jedni. Ani ja, ani Aust jeszcze takich nie spotkaliśmy. Wyglądają dziwnie, więc może ty mi coś o nich powiesz. Przyleźli do ruin, przeszukują je, ryją w ziemi… No dziwni, co tu dużo gadać…

-Rozumiem
.- tropiciel skinął głowa i wstał, by następnie cicho zbliżyć się do wyjścia. Kiedy ostrożnie uchylił płat kory I rzucił okiem na zewnątrz, dostrzegł grupę powykręcanych sylwetek w białych szatach ozdobionych patykami, korzeniami i uschniętym listowiem. Była ich dziesiątka. Może nie.


-To wyznawcy Ravenmora. Demona pustki…- wyszeptał, kiedy obaj mężczyźni stanęli mu za plecami.- Dość specyficzna sekta

-Co masz na myśli?

-Nie obchodzą ich ludzie. W ogóle. Szukają za to roślin. Wszelakich. Jeśli znajdują jakieś zioła, trawy, krzewy… Wycinają razem z korzeniami. Potem ustawiają krąg, rzucają to na środek i podpalają. Drzewa karczują, a jeśli są zbyt wielkie, potrafią całe dni spędzić tylko na staraniach by poszły z dymem.-
Petru dobrze pamiętał osadę, którą naszła procesja wyznawców Demona Pustki. Ograbili mieszkańców ze wszystkiego. Nasion, liści, zbóż… Nawet patyków. Potem spalili to na oczach przymierających głodem ludzi i odeszli.

Rulf uśmiechnął się krzywo.

-Coś jak druidzi, ale w drugą stronę… Dobra. Zajmiemy się nimi przy okazji. Skoro sami złożyli nam wizytę…

Petru spojrzał z zaskoczeniem na dwóch żołnierzy. Kultystów było pięć razy więcej od ich dwójki, a jeśli liczyć także jego, to trzy razy więcej. Tylko trochę lepiej. Ale coś w uśmiechu Austa mówiła że to tylko powierzchowne wrażenie…


Buttal

Krasnoludzkie pancerniki były statkami jedynymi w swoim rodzaju. Krępe, twarde, pokryte dużą ilością stali oraz utwardzanego drewna. W sumie, w dużym stopniu podobne były do swoich twórców. Potrafiły unieść ogromny ładunek, bez straty prędkości, która i tak nie była szczególnie imponująca. Prąc przed siebie, dzięki dość prostym silnikom kotłowym, były w stanie przebijać się dziobami przez co lżejsze jednostki pływająca wroga, no i zneutralizowanie takiego metalowego potworka wymagało ogromnego poświęcenia siły i czasu. Tak, krasnoludzkie pancerniki świetnie oddawały charakter i nastawienie do życia swoich właścicieli.

Dlatego też biegnący pomiędzy dokami Buttal nie mógł się napatrzeć na te stosunkowo niewielkie statki, stojące w dokach pomiędzy strzelistymi szkunerami i galerami. Nawet slup z postawionym żaglem był wyższy od stojącego obok pancernika. Mimo to twory krasnoludzkiej myśli technicznej budziły słuszny respekt.


Zagapiwszy się na dokujący kilka metrów obok statek, Buttal musiał w ostatniej chwili zahamować by nie wpaść na grupkę strażników, stojących na nabrzeżu. Tutaj widać już było karność i jednolitość krasnoludzkich formacji militarnych. Strażnicy Portu mieli na sobie jednakowe koszulki kolcze, błękitne płaszcze oraz hełmy z małymi latarniami na czubkach. Do tego małe tarcze oraz krasnoludzkie topory bojowe.

Rangi zaś określane były spinkami z poszczególnych kruszców, spinającymi brody strażników w grube warkocze. Złoty pierścień na końcu brody tego idącego do kuriera, wskazywał na to, że był on sierżantem. Na widok Buttala nastroszył gniewnie brwi.

-TY! Co ty tutaj robisz, co? Cały port jest zamknięty z powodu szczurów! A na szczurołapa mi nie wyglądasz! Gadaj zaraz… Uch?- zaniemówił, kiedy przed jego nosem zmaterializowała się koperta. Zezując na nią, dostrzegł w końcu dwie urzędowe pieczęci oraz adresata. Odchrząknął po chwili.- Kapitan Vanko jest teraz przy głównym doku.

Palcem wskazał na szerokie na prawie trzydzieści metrów molo, wychodzące głęboko w morze. Wzdłuż niego cumowały największe statki. Galeony, fregaty wojenne i wielkie barki przewożące różnorakie towary. Przy jednej z nich kurier dostrzegł sporą grupę Strażników, rozmawiających z kapitanem barki. Chociaż rozmowa była tutaj delikatnym określeniem. Wrzaski mężczyzny niosły się po wodzie aż do uszu Buttala.

-…SZCZURY ZEŻARŁY MI TOWAR, A WY MI JESZCZE KARĘ CHCECIE WLEPIĆ?!

-KURWA, PRZEZ CIEBIE MAMY CAŁĄ PRZYSTAŃ SPARALIŻOWANĄ, PIEPRZONY IMBECYLU!

-PRĘDZEJ SZCZEZNĘ, NIŻ ZAPŁACĘ!

-NIE KUŚ LOSU!
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 05-10-2012, 21:23   #30
 
Qumi's Avatar
 
Reputacja: 1 Qumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetny
Poranek był wyborny. Szybkie śniadanie, poranne promienie słońca na twarzy i bryza z otwartego okna, lecąca aż od doków. Terrak uśmiechnął się głęboko nabierając powietrza. Wczorajsza noc była niezwykle interesująca i niosła ze sobą obietnicę wielu ciekawych zmian w życiu czarnoksiężnika.

Mężczyzna przejrzał regały ksiąg i listę dzieł, które posiadał. Zabrał też część złota, które zarobił a które zamierzał wydać na nowe księgi. Listę zabrał ze sobą – dzięki niej wiedział, które księgi są najbardziej popularne, o które ludzie pytają i jakich mu brakuje z bardziej egzotycznych dziedzin.

Ubrał w luźny, choć formalny czerwony kubrak wyszywany zielonymi nićmi. Wziął ze sobą elegancką drewnianą laskę i ruszył do portu, uprzednio dobrze zamykając drzwi i wywieszając tabilczkę „zamknięte”.

Idąc przez port czarnoksiężnik uprzejmie zatrzymywał kupców, kurtyzany i marynarzy wypytując ich o Bogatą Mary i jej kapitana czy właściciela. Niestety nie dowiedział się zbyt wiele.

Widząc Bogatą Mary przed sobą, Terrak postanowił na chwilę postać i poprzyglądać się statkowy. Był imponujący i choć czarnoksiężnik zdążył odgadnąć parę faktów z prawdopodobnej przeszłości statku, to jednak poranne słońce cały czas mrużyło mu mocno oczy. Wyglądało na to, że nie miał dziś szczęścia.

Nie tracą jednak nadziei na lepsze, handlarz księgami ruszył dziarsko w stronę okrętu. Zatrzymał się przy ochroniarzach i uprzejmie przedstawił.

- Dzień dobry, zacni przyjaciele. Jestem Terrak Quin. Mój bliski przyjaciel, Morgan Lockerby polecił mi to miejsce jako doskonały punkt uzupełnienia zapasów w moim skromnym sklepiku. – zaczął skromnie.

- Czy mogli by mi panowie powiedzieć gdzie mogę znaleźć kapitana tego statku lub kogoś kto zajmuje się sprzedażą tutejszych dóbr? – spytał uśmiechają się radośnie. Uważny obserwator zauważyłby jednak, że jego oczy były zimne i kalkulujące. Że obserwowały swoich rozmówców i oceniały. Terrak oczywiście nie chciał aby ktoś to zauważył. Stąd laska, fikuśne ubranie i uprzejmy ton – wszystko to miało odwracać uwagę. Rozkojarzoną osobę można było łatwiej zmanipulować. Choć trzeba przyznać, że w sumie nie miał kogo manipulować. Przyszedł tu po to o co zapytał.
 
Qumi jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:16.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172