lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu DnD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/)
-   -   Wordis: Początek (DnD 3.0/3.5, świat autorski [możliwe +18]) (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/11711-wordis-poczatek-dnd-3-0-3-5-swiat-autorski-mozliwe-18-a.html)

Makotto 21-09-2012 21:37

Wordis: Początek (DnD 3.0/3.5, świat autorski [możliwe +18])
 
Wordis: Początek


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=D4nYbCWNT7Q&list=FL_aozUtfXzEkAHnZtMG_6FA& index=26&feature=plpp_video[/MEDIA]


Tsuki

W noc niosło się pijackie zawodzenie, piosenki, jęki tanich kurtyzan oraz krzyki tych, którzy głośno lamentowali nad tym, że z powodu hałasów spać nie mogą. Ulice Lantis zawsze takie były. No, może dawnie bardziej śmierdziały, jeszcze przed założeniem rozległej sieci kanalizacji, wydrążonej pod miastem przez klan dobrze opłaconych krasnoludów.

Lantis, miasto kontrastów gdzie żelazne prawa Rady Kupieckiej oraz Kościoła Św. Cuthberta mieszały się ze wszędobylskimi szmuglerami, kanciarzami oraz wszelakimi ludźmi pałającymi się nie do końca legalnymi zawodami. Ale cóż, prawda była taka że to ten świat półmroku przyciągał do Skuld ludzi, którzy oprócz nielegalnych interesów, nabijali też kabzy obrotnym i legalnie działającym kupcom.

I właśnie przez to miasto szła mała kolumna piechurów, ubranych w białe płaszcze ozdobione czarno-czerwonym krzyżem. Każdy miał na sobie przepisową kolczugę, przy boku miecz i pałkę a na plecach tarcze. Tylko dwie osoby idące na czele formacji wyróżniały się na tle towarzyszy. Ponury, ogorzały mężczyzna powoli zbliżający się do pięćdziesiątki oraz jego towarzyszka.


Pełna zbroja płytowa i szkarłatny płaszcz mężczyzny mogły zachwycać kunsztem wykonania oraz bogactwem. Dziewczyna natomiast ubrana była bardzo egzotycznie.

-Straż Miejska wysłała cię do nas z dość pochlebną opinią. Wedle sierżanta, który przydzielał ci patrole, wykazujesz niezwykłe umiejętności walki, do tego duże zdyscyplinowanie. No i szybkość reakcji. Niestety, w parze z nimi idą środki nieco przekraczające kompetencje osoby pracującej dla straży.- mężczyzna, który przedstawił się, jako Inkwizytor Galev Zahard spojrzał na idącą obok dziewczynę.

Cóż, nikt nie zaprzeczył, że seryjny morderca prostytutek, którego przyłapała z nożem w ręku i krwią na ubraniu był sukinsynem, ale dwa cięcia które zostały wyprowadzone przez (wtedy jeszcze szeregową) Tsuki bardziej zakrawały na samosąd niż obronę własną. Nie zmieniało to faktu, że dziewczyna najpierw płynnie pozbawiła zbrodniarza obu rąk, a potem przyrodzenia.

Inkwizytor zaś ciągnął dalej.

-Cóż, sprawdzimy cię. Dostaliśmy doniesienie z zaufanego źródła, że w jednym z domów w dzielnicy Szlacheckiej mają miejsce rytuały na cześć jakiegoś pomniejszego demona. Zwykle są to po prostu orgie a biorący w nich udział ludzie to spragnieni podniety paniczowie

Ludzie schodzili kolumnie z drogi, kiedy oddział zakonnych rycerzy Świętego Cuthberta wspinał się po szerokich, marmurowych schodach na najwyższy z poziomów miasta. Do dzielnicy Szlacheckiej.


Terrak

Stojący w oknie niewielkiej księgarni mężczyzna mógł z pewnej odległości obserwować ten dziwny pochód, jednocześnie nie zwracając na siebie większej uwagi kogokolwiek. Na stole w jego pokoju paliło się kilka świec a z parteru nie dobiegały żadne, niepokojace dźwięki. Chociaż początkowo trudno było określić, czy ktoś się włamuje czy po prostu w domu obok urządzana jest pijacka libacja połączona z bijatyką i pohędużką na boku.

Mężczyzna najmujący budynek pod swój sklep odprowadził wzrokiem pochód i spokojnie wrócił do stołu. Odsunął krzesło i usiadł, przejeżdżając palcem po kolumnach liczb. Cóż, w tym tygodniu raczej nie będzie miał problemu ze spłatą czynszu. W sumie, największym wydatkiem okazał się Glejt Handlowy, chroniący go przed ewentualnym wrzuceniem do miejskiego aresztu za nielegalny obrót towarem, jakim były książki.

I o dziwo, nawet się sprzedawały. Co prawda największa bitwa miała miejsca o książce zaytuowanej „Radość Seksu Tantrycznego” i zakończyła się ona burzliwą licytacją, ale liczył się fakt że do kieszeni właściciela wpadło pięć złotych monet, mimo że książka sama w sobie warta była warta początkowo dziewięć srebrników.

Nikt nie zdawał sobie sprawy kim naprawdę był sprzedawca literatury oraz różnorakich poradników na tematy wszelakie. Dopiero podchodząc do sprzedawcy, klienci zdawali sobie sprawę że jednak woleliby już stamtąd wyjść.

Dlatego też Terrak, bezduszny księgaż, uniósł głowę znad księgi obrachunkowej kiedy na dole rozległo się donośne walenie pięścią w drzwi frontowe. Cóż, godzina była już późna, ale każdy kupiec w Lantis zdawał sobie sprawę że potrzeba klienta jest wyżej w priorytetach niż potrzeba snu sprzedawcy.

Łomot rozległ się po raz drugi. Potem trzeci. Echo niosło się po prawie pustym budynku.


Marlin Torre

Port Drevis. Wspaniała przystań, ostoja piratów, szmuglerów oraz uczciwych żeglarzy którzy mieli dość szczęścia lub armat, a może i jednego i drugiego, by przeprawić się przez Wody Centralne i na portowych targowiskach oraz domach aukcyjnych sprzedawać wiezione ze sobą towary. Towarem zaś było wszystko. Złoto, klejnoty, egzotyczne dzieła sztuki, przyprawy… Nikt nie wiedział i nie pytał jakim sposobem towar z Amirathu trafiały do Skuld, ale kto przejmowałby się czymś takim jak logistyka kiedy miał w zasięgu ręki jabłecznik doprawiany cynamonem lub też wspaniałe nalewki z pływającymi w środku ziarnkami pieprzu. Jedni szeptali o magii, o teleportacji oraz innych cudach. Drudzy zaś otwarcie mówili o gnomich balonach, przelatujących nad Esomią pod osłoną nocy.

Nikt nie mówił jednak o beczkach.

I nikt nawet nie zauważył kiedy zawartość jednej z nich przypłynęła do portu, wyszła na molo, otrzepała się z morskiej wody i chwiejnym krokiem ruszyła do portu. W końcu wielu było takich, którzy przybywali do Drevis kierując się nie umysłem, lecz piwem chlupoczącym w brzuchu.

I tak, po kilku dniach spędzonych po za beczką, jej tymczasowy lokator zdążył się upić, zirytować kilka dziewek, dostać w mordę, przynieść szkody materialne właścicielowi przybytku w którym pił a finalnie kopnąć w rozkrok wikidajłe. Teraz jednak, owa zawartość beczki była na kopach wyrzucana z posterunku Straży Miejskiej, w którym to spędziła ostatni dzień.

-I żebym cię tu więcej nie wiedział!- sierżant o talii niczym równik poprawił na głowie hełm z nosalem i podciągnął pas, opinający jego wielkie brzuszysko. Stojący obok niego szeregowiec trzymał w ręku zwiniątko, będące całym dobytkiem mężczyzny właśnie opuszczającego areszt.

-Em, sir

-Czego, żółtodziobie?!

-To jego

Grubas spojrzał to na chłopaka, to na skórzany tobołek i w końcu na zbierającego się z ziemi oberwańca. Po chwili chwycił paczkę, podszedł do powodu swej wściekłości i szorstko wcisnął mu ją w ręce.

Marlin Torre zachwił się pod siłą „zwrotu” swojego dobytku. Sierżant uśmiechnął się z trudem.

-Mam… nadzieję… że… pobyt… w

-Naszym areszcie…- podpowiedział stojący obok chłopak.

-Nie podpowiadaj mi tu, szeregowy! Znam procedurę! Cholerne gryzipiórki… Tak czy inaczej nikt ci do kaszy nie pluł, w materacu nie było pcheł a woda nie śmierdziała. A teraz spadaj stąd, zanim stracę cierpliwość!

I odszedł, zostawiając Marlina Torre, który dzień wcześniej trafił do aresztu (za: pijactwo niekontrolowane, włóczęgostwo złośliwe i beknięcia obrażające przedstawiciela prawa) na ulicy Portu Drevis, w centralnej części Dzielnicy Portowej.


A noc była jeszcze młoda.


Jean Battiste Le Courbeu

A’loues… Wspaniałe, cudowne, nie mające sobie równych A’loues. Samozwańcza stolica kultury i sztuki, pławiąca się w blasku dzieł swoich wspaniałych artystów. Do połowy pokryta bagnami, gdzie żyli ponurzy traperzy, ale cóż to były za bagna?! Były to bagna, jakimi mogło poszczycić się tylko A’loues.

Była też muzyka, wspaniałe jedzenie, wino, ponad sto gatunków sera i wytworne towarzystwo. Ludzie z klasą i na poziomie. A największy przepych i wspaniałości można było znaleźć w pałacach i zamkach Periguex. Tam też piękni i bogaci jedli, pili, romansowali i tańczyli. Były też spiski. Spiski pałacowe, spiski rodzinne, spiski małe i duże.

Jednak mistrz wszystkich spisków oraz ich cichy nadzorca nie siedział w pałacach. Siedział spokojnie przy ladzie tawerny „Trzy Zielone Żaby”, spokojnie wyjadając ze skorupek ślimaki smażone w oliwie z czosnkiem. Bo nie była to tawerna byle jaka. Była to tawerna w A’loues, gdzie piwa się nie rozcieńczało, a klient bogaty był klientem docenianym.

Dlatego też karczmarz krążył pomiędzy innymi gośćmi a tym jegomościem, wysokim i szczupłym, zajadającym ślimaki i popijającym je winem. W końcu jego posiłek został przerwany, kiedy to obok jego łokcia rozległ się uprzejmy głos z delikatnym, nosowym akcentem.

-Nie sądziłem, że na spotkanie wybierzesz takie miejsce

Mężczyzna przy ladzie obrócił się na wysokim stołku i rozejrzał, marszcząc brwi. Jego gość dobrze wiedział, że to zwykłe zgrywanie się, więc kiedy półelf spojrzał w końcu w dół, przybysz wykonał dworski ukłon, zdejmując z głowy kapelusz ozdobiony tęczowymi piórami.

-Miło znów cię spotkać.

-I ciebie, Jean. Siadaj.

Półelf, zwany Leonardem z uśmiechem popatrzył jak jego gość, będący gnomem, wdrapuje się na wysoki stołek i siada na nim z cichym prychnięciem. Bycie Mistrzem Cienia nie wymagało przecież całkowitego braku poczucia humoru. Dlatego też mieszaniec uśmiechnął się, jak zwykł to czynić wiele razy. A dla jego uśmiechu, panie nie raz zadzierały w górę kiecki, a panowie czuli przymus przefasonowania mu buźki.



Leonard zaś uniósł dłoń na karczmarza, który w sekundę pojawił się obok niego.

-Tak, proszę szanownego pana?

-Wino i ślimaki dla mojego towarzysza. I dołóż chleba do kosza. Na mój koszt.

Łysiejący już grubasek usłużnie pokłonił się i szybko zniknął w drzwiach od kuchni, by pogonić kucharza. Leonard zaś uśmiechnął się.

-Mają tu świetne ślimaki.

Najpewniej jednak dla Jeana Battiste Le Caurbeu jego zwierzchnik nie zaprosił go do karczmy tylko z powodów winniczków w czosnkowej oliwie.

Makotto 21-09-2012 22:03

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=jW9L7lB8tY4[/MEDIA]


Gregor Eversor

Stojący na środku kamiennego placu mężczyzna uniósł dłoń, a szalejąca dookoła niego burza ognia zniknęła, płomienie zastępując gęstymi kłębami gryzącego dymu. Młody czarodziej uśmiechnął się butnie, kierując wzrok na stojącego kilkanaście metrów dalej starca, z pewnym znudzeniem opierającego się na kosturze z białej stali.

-Chyba nie sądziłeś, że coś takiego mnie pokona, mistrzu?

-Nie. Chciałem tylko sprawdzić ile czasu będzie ci potrzebne na skontrowanie zaklęcia z twojej własnej dziedziny, i ze smutkiem stwierdzam, że zdecydowanie nie nadajesz się jeszcze na stanowisko Głównego Maga naszego obrządku.

Młody czarodziej poczerwieniał na twarzy, patrząc ze wściekłością na stojącego naprzeciwko starca. Wszyscy wiedzieli, że mistrz Katedry Płomieni, Jorah Flambee, jednej z wielu znajdujących się na uczelni, miał w sobie geny potomków ognia. Był genasi. I jak każdy genasi posiadał za równo naturalny dryg do magii, co wrodzony temperament i gorącą krew. Zgromadzeni dookoła walczących absolwenci oraz wykładowcy z Wysokiego Uniwersytetu cofnęli się o krok, mimo oddzielającej ich od areny strefy antymagicznej.

Flambee zacisnął pięści a kosmyki jego włosów zaczęły wybuchać ogniem.

-Jestem najlepszy

-W swojej dziedzinie, Jorahu. Ale nie w całym Uniwersytecie. Zakończmy

-TAK! ZAKOŃCZMY TO… ! TERAZ!

Wszyscy cofnęli się o krok z wyjątkiem jednej osoby, spokojnie obserwującej przedstawienie.

Mistrz Katedry Płomieni sięgnął do sakiewki z komponentami, co samo w sobie dowodziło o jego ignorancji względem doskonalenia techniki. Najlepsi magowie mogli rzucać czary skrępowani, zakneblowani i odcięci od komponentów magicznych. Mimo to czar przez niego rzucony był wielce widowiskowy. Autorskie zaklęcie, znane na całym uniwersytecie jak Słoneczny Podmuch.

Jego przeciwnik zaś stał nieruchomo, z zainteresowaniem obserwując ogniste drobiny podnoszące się z kamiennego placu dookoła niego i tworzące lśniący w półmroku wir. Flambee stracił nad sobą kontrolę, o czym świadczyło użycie najbardziej morderczego zaklęcia z jego arsenału umiejętności magicznych.

Rektor westchnął tylko, unosząc kostur.

-Nie opanowałeś do perfekcji sztuki rzucania czarów. Nie potrafisz instynktownie kontra czarować nawet, kiedy przeciwnik atakuje cię zaklęciami z twojej domeny. Nie panujesz w pełni nad uczuciami.- głos starego zaklinacza rósł w siłę z każdą sekundą, by po chwili wypełnić całą salę litanią jego niezadowolenia. Dookoła głowicy kostura wzbierało światło.- I z powodu tych właśnie niedociągnięć odmawiam ci awansu na maga Siedemdziesiątego Siódmego Stopnia, oraz mojego zastępcę. Ja, Mustrum Redman, Nadrektor Wysokiego Uniwersytetu i Pierwszy Mag Conlimote!




Wszyscy odwrócili wzrok, kiedy kondensowana w kosturze energia eksplodowała, niwelując działanie Słonecznego Podmuchu i odrzucając Joraha Flambee do tyłu. Wszyscy, niezależnie od tego czy byli studentem bez żadnych praw, czy też mistrzem którejś z katedr, chętnie chadzali na ceremonie awansu, w czasie której każdy mag mógł prosić o podniesienie jego stopnia wtajemniczenia.

Mustrum Redman westchnął tylko, otrzepując szatę z kurzu. Następnie odwrócił się i ze zmęczeniem spojrzał na cały Wysoki Uniwersytet, zgromadzony w kręgu dookoła jego skromnej osoby. Uśmiechnął się lekko i z rękawa szaty wyjął pergamin.

-Oprócz wyzwania Joraha Flambee, miał dzisiaj miejsce egzamin na magów Siódmego Stopnia. Po rozpatrzeniu waszych osiągnięć, prac oraz testów w praktycznym rzucaniu czarów, wywyższeni zostają… Maria Donovan. Ed Stark. Brandon Kelly. Gregor Eversor. Monte Cook

Każdemu wyczytanemu imieniu i nazwisku, towarzyszył jęk, sapnięcie lub też krzyk zadowolenia ze strony osoby awansowanej w Uniwersyteckiej Hierarchii. No, prawie każdemu. Jeden z wyczytanych dobrze wiedział, że zdał. Po powrocie na Uniwersytet odzyskanie pełnych praw członkowskich nie było niczym trudnym, w porównaniu do zajęć, którymi parał się do tej pory.

Dlatego też Gregor Eversor spokojnie obserwował radość awansowanych kolegów. Byli młodzi, nieopierzeni, pozbawieni dalekosiężnych perspektyw. Cieszyli się jak dzieci, którymi to w gruncie rzeczy byli. A Gregor patrzył i słuchał spokojnie jak Mustrum Redman, Nadrektor i jeden z najpotężniejszych użytkowników magii objawień na kontynencie gratuluje zebranym, życzy dalszych sukcesów i zaprasza na kolacje mającą za zadanie uczcić to wzniosłe wydarzenie.

Nikt nie patrzył, albo nie chciał widzieć, Joraha Flambee, z trudem kuśtykającego w stronę bocznego wyjścia z areny.


Gharthakk

-Figi, banany, daktyle! Świeże, niczym poranna rosa! Tylko u mnie! Kupujcie póki świeże!

-Sakwy, bukłaki, worki, plecaki! Tylko u mnie, rzeczy, bez których wyjazd w podróż to udręka godna Dziewięciu Piekieł! Mocne wykonanie! Solidna robota! Przystępne ceny!

-Panie, spójrz pan na te zęby! Na te mocne nogi! Na te genitalia jak pomarańcze! Drugiego takiego rozpłodowca nie znajdziesz stąd do Jicho Ja Maishy!

Corin było młodym miastem. W sumie wszystkie miasta na trenie Krevlodh były młode. Za każdym razem, gdy gdzieś odkrywano starą studnię w której była jeszcze woda, pobliskie plemiona oraz klany zjeżdżały się do niej, budując dookoła miasto namiotów. A jeśli wraz ze studnią odnajdowane było stare miasto, niegdyś zabrane przez pustynie, zysk był podwójny.




I tak też było w przypadku Corin. Nikt nie zwracał przecież większej uwagi na starą basztę wystającą z piasków na drodze pomiędzy Merranti a Shaipur. Dopiero jedna z potężnych burz piaskowych odkryła stojący na skale fort, zachowany w niemal idealnym stanie. I nie minął nawet rok od jego odkrycia, gdy miasto duchów stało się tętniącym życiem punktem handlowym, przez które w ciągu tygodnia przelewały się setki podróżnych, szukających strawy, wody i odpoczynku.

Dlatego też nikt nie zwrócił większej uwagi na samotnego jeźdźca, który wjechał do miasta zachodnią bramą i nieśpiesznie zszedł z konia, prowadząc go pomiędzy budynkami za lejce. Kiedy szedł przez targ zignorował kupców, zachwalających swoje towary i proponujących mu „interesy jego życia”. Jeśli interesem życia miałoby być kupienie sześciu pomarańczy w cenie pięciu, to jakie byłoby to życie… ?

Nie, zdecydowanie, Gharthakk nie był zainteresowany kupieckim psioczeniem. Po dwóch tygodniach jazdy wzdłuż Zachodniej Dżungli pragnął tylko znaleźć odpowiedni zajazd. I takowy właśnie pojawił się w zasięgu jego wzroku. „Pod Głową Meduzy”. Cóż za urocza nazwa.


Buttal

Młody krasnolud siedział na ławce pod budynkiem i czekał. Siedział, czekał, myślał i obserwował. I tak już blisko godzinę. Na szczęście dla niego otoczenie nie należało do szczególnie statycznych. Tragarze, kupcy, magazynierzy oraz ekonomowie kręcili się niczym mrówki po głównej hali Hejm Mynt, największego i najbardziej wpływowego domu handlowego Góry Morr.

Czekający krasnolud westchnął tylko i po raz setny chyba zadarł głowę, obserwując wspaniałe kolumny wykute w skale, jakby wypływające z marmurowego sklepienia. Wszystko, całe miasto, znajdywało się w sercu góry. Wszystkie domy, sklepy, warsztaty i ulice. Tak jak ludzie mieli swoje powierzchniowe miasta, po których poruszali się dorożkami i lektykami, tak krasnoludy miały własne, gdzie najszybszym środkiem transportu były przebudowane kolejki górnicze oraz windy.

Nawet tutaj, w jednym z najwspanialszych podziemnych budynków krasnoludzki kurier, Buttal, z rodziny Resnikuf, widział jak małe, ozdobne windy ze złota i miedzi wożą w górę i w dół dostojnych kupców, o brodach zdobionych spinkami z kamieni szlachetnych oraz wykwintnych szatach. A on, młody krasnolud który oderwał się od rodzinnej tradycji siekania wrogów toporem, czekał tutaj na swoje pierwsze zlecenie.

Przyszły kurier uśmiechnął się na myśl tych wszystkich głupich biegów, z kopalni pod górą na najwyższe poziomy miasta, z paczkami, listami, glejtami, upoważnieniami a czasami i z nieprzytomnymi klientami leżącymi na pchanych przez zdeterminowanego krasnolud taczkach. Oj tak, Buttal dobrze pamiętał swoje ostatnie zlecenie. „Pan Svenson nie czuje się najlepiej. Dostarcz go do jego domu na poziomie Świątynnym, ale tak żeby nikt nie widział…” . A na taczce obok spał ten nieszczęsny opój.

Jednak właśnie to zlecenie kupiło Buttalowi wdzięczność wpływowego rodu Svensonów. I dzięki tej wdzięczności siedział teraz pod drzwiami głównego przedstawiciela skarbowego Hejm Mynt, czekając na swoje pierwsze, poważne zlecenie. Jego przyszły pracodawca słynął z wiecznie złego nastroju, zrzędliwości i dużych wymagań względem swoich podwładnych. Dla młodego Resnikufa miał być to test…

W końcu młody krasnolud poderwał się na równe nogi, kiedy drzwi pod którymi siedział otworzyły się a na zewnątrz wyjrzał zadbany krasnolud z monoklem w jednym z oczodołów.

-Pan Belegard przyjmie pana

Buttal poderwał się z ławki i wszedł do środka, na wstępie zdejmując z głowy czapkę. Dobrze znał historię o pechowym pracowniku Dimzada Belegarda, który to przyszedł do przełożonego nie zdjąwszy wcześniej hełmu. Nieszczęśnik musiał się przenieść aż do Greystone by uniknąć wszystkich znajomych wpływowego kupca, którzy skutecznie zaczęli zatruwać mu życie.

Krasnolud przełknął ślinę, odetchnął głęboko i wymijając doradcę, ruszył w stronę drzwi od gabinetu. Nim jednak zdążył zapukać, po drugiej stronie rozległo się głośne, nosowe „Wejść!”.

Kiedy w końcu Buttal odważył się nacisnąć klamkę i wejść do środka, zamiast swojego przyszłego pracodawcy zobaczył… księgi. Księgi, pergaminy, zwoje, notatki, puste kałamarze oraz połamane pióra, ustawione w małej stercie otaczające biurko kupca i pochłaniającej je. Ponad tymi wszystkimi wyrobami piśmienniczymi co jakiś czas migały siwe włosy.

Po minucie milczenia za stertą rozległ się zrzędliwy głos.

-I co? Masz zamiar stać tam cały dzień? Cholera, stary Svenson mówił że masz łeb na karku! Podejdź no tu, bo nie będę się darł!

Młody krasnolud uniósł brwi i lawirując między kolumnami ksiąg obszedł biurko, by zbliżyć się do rozmówcy. Dimzad Belegard nie wyróżniał się zbytnio ze wszystkich starszych krasnoludów jakie Buttal poznał do tej pory. Śnieżnobiała broda, krytyczne spojrzenie i dobrze zszyte ubranie dopasowane do baryłkowatej sylwetki.




Sam Dimzad obrócił się w stronę swojego gościa i rzucił mu krytyczne spojrzenie.

-E.- Buttal nie był pewien czy dźwięk, który wydobył się z ust kupca to beknięcie, czknięcie czy wyraz dezaprobat. Nim jednak zdążył zagłębić się w ten tok myślowy, Belegard rozwinął myśl.- Cóż, podobnoś zaradny, a takiego posłańca mi teraz trzeba. Svenson polecił mi ciebie, chociaż nie wiem coś musiał zrobić żeby tak mu się przypodobać… Tak czy inaczej

Buttal starał się zachować spokój, kiedy starszy krasnolud pochylił się i z szuflady biurka wyjął kopertę z czerwonym lakiem Hejm Mynt oraz błękitną pieczęcią Króla Góry. Prawdopodobnie była to najdroższa rzecz jaką kiedykolwiek młody krasnolud trzymał w rękach.

-Masz to dostarczyć do Kazak-Naz, możliwie szybko. Idź z tym do tamtejszego podziemnego portu i odszukaj Mordehaia Vanko. To kapitan portu i główny nadzorca przystani. Przez tego twardogłowego ciołka transport pistoletów skałkowych do A’loues tkwi w porcie już trzeci dzień. Daj mu to. Dzięki temu barki będą mogły wypłynąć w morze.- nim jednak Buttal zdążył chwycić kopertę, kupiec poderwał ją do góry, po za zasięg palców kuriera.- Strzeż tego jak oka w głowie. Dostarcz to szybko, a ja już zadbam żeby pracy ci nie zabrakło. Dobrze opłacalnej pracy. Jeśli zaś spartolisz

Pozwolił by martwa cisza dopełniał efektu uprzejmej groźby. Dopiero wtedy podał Buttalowi kopertę i mały mieszek z symbolem domu kupieckiego.

-Leć. Masz tu pięć złociszy, na wypadek gdybyś musiał opłacić kogoś po drodze. Jeśli nie wydasz, to zachowaj na ewentualność kolejnych zleceń. A teraz rusz cztery litery! Co tu jeszcze stoisz?!


Petru

Kotlina w jednym z licznych, zbutwiałych lasów w Naz’Raghul była istnym pobojowiskiem. Czterech kultystów leżało rozszarpanych na sztuki, najpewniej kłami oraz pazurami dzikich zwierząt. Kolejna trójka zaś leżała nieco dalej, naszpikowana strzałami w sposób precyzyjnie okrutny. Drzewce starczały z oczodołów, szyj oraz piersi wyznawców pomniejszych demonów. Nieco dalej leżała reszta grupy. W sumie ośmiu. Pociętych, pokłutych i porąbanych. I krew zmieniła wszechobecny popiół w przylegające do butów błoto.

Były też ślady, ale ktoś kto nie miał wprawy w sztuce tropienia nie zrozumiałby z nich nic. Jednak stojący nad nimi mężczyzna musiał znać się na sztuce przetrwania. Inaczej nie przetrwałby na tych niegościnnych, wyjałowionych pustkowiach nawet dwóch dni.

I właśnie dzięki tym umiejętnościom był w stanie ocenić że kultyście zaatakowani zostali z zaskoczenia. Trupy naszpikowane strzałami padły, nim reszta zrozumiała co się dzieje. Atak zwierząt był równie gwałtowny i niespodziewany. Zabici nie mieli nawet broni w rękach. Ci zaś którzy zdążyli poderwać się i dobyć miedzianych mieczy oraz noży, padli martwi z rąk dwóch napastników. Jeden na pewno miał przy sobie co najmniej jeden topór, chociaż ślady na ciałach i ułożenie zwłok sugerowało że uderzał dwoma ostrzami jednocześnie. Drugi zaś najpewniej miał miecz. Oburęczny lub półtoraręczny. Tylko tak duże ostrze mogłoby rozrąbać kogoś prawie na pół.

Finalnie Petru z Palenque wstał powoli znad śladów, rozglądając się dookoła.




Obumarłe drzewa czerniły się dookoła, a szary popiół wydawał się pośród nich ożywczo jasny. Była to jednak ułuda. W tej krainie nie było zieleni. A przynajmniej zieleni widocznej gołym okiem. Zdarzały się porośnięte groty, ukryte zagajniki i szczeliny w ziemi, noszące w sobie zalążek roślin. Trafiał do nich jednak tylko ten, kto znał ich położenie.

Lecz nie to było celem tropiciela. Gdzieś tutaj byli ludzie, możliwe, że podobni do niego. Możliwe też że niedaleko znajdowała się osada, najpewniej ukryta. Faktem było jednak, że zbliżał się mrok, a ślady grupy która rozbiła tą bandę kultystów ciągnęły się pomiędzy zaroślami. Były nikłe, niewyraźne, ledwo widoczne. Ale jednak tam były.

vanadu 22-09-2012 14:25

Buttal wyszedł lekko zdenerwowany z siedziby domu handlowego. Drapiąc się po swojej puszystej brodzie rozmyślając nad swoim zadaniem. Sprawa na pierwszy rzut oka prosta, była jednak lekko ryzykowna, gdyż papier był zapewne nadzwyczaj ważny. Pośpiesznie schował go do swej okutej, pancernej, łuskowej sakwy nazbrojnej, zamykając uważnie zamek, chyba najdroższy posiadany przedmiot, może zbroi nie licząc. Sakwa kosztowała go przeszło dziewięćdziesiąt złotych monet, z czego większość sumy pochłonął właśnie ten zamek. Był nowatorski, skuteczny i odporny i jak zapewnił go sprzedawca – stanowił najlepszy taki przyrząd dostępny na rynku.

Buttal postanowił niezwłocznie ruszyć po bilet. Ostatecznie wszystkie co istotniejsze rzeczy miał przy sobie, a kuc wraz z gratami spokojnie może stać dalej w rodzinnej stajni. W końcu mistrz Dimzad stwierdził że wiadomości trzeba przekazać możliwie szybko. W takiej sytuacji najszybciej było kupić bilet na dyliżans i szybko przebyć drogę do Kazak Naz, w końcu to niedaleko i powinien obrócić w naprawdę dobrym tempie.

Pomyślawszy tak zrobił i skierował się na postój dyliżansów, a następnie kupił sobie kanapkę z jakiegoś stoiska czekając na przybycie rozkładowego pośpiesznego do Kazaku. Po przybyciu środka lokomocji krasnolud nabył bilet za cenę trzech złotych monet, i władowawszy się do środka ze stalowymi środkami zabezpieczającymi rozsiadł się i czekał na odjazd przyglądając się okolicy i współpasażerom.

Romulus 23-09-2012 16:51



“Czego tu chcieli? Dokąd zmierzali?”

Petru nie zastanawiał się długo. Odór krwi, jej lepkość, ciepłota ciał … świadczyły, że ktokolwiek zabił wyznawców Xaphana, czczonego również pod mianem “Tego, Który Ogień Sprowadza Z Góry”, znajduje się w pobliżu. A jeśli nawet nie tak znowu blisko, to drapieżników nie brakowało - zarówno dwunożnych i dwurękich, jak i takich o zdecydowanie większej liczbie kończyn, mniejszej zresztą również. Dlatego się spieszył. To że nie pierwszy raz natknął się na scenę masakry pomagało - miał już doświadczenie.

Pobojowisko zbadał nie zaniedbując sprawdzenia śladów tam skąd atakujący wyskoczyli wraz ze swoimi zwierzętami, bacząc pilnie by własnych pozostawić jak najmniej w zdradliwym popiele i uniknąć wdepnięcia w brunatne kałuże. Znalezioną na sękach i gałęziach sierść roztarł w palcach i powąchał, ciekaw gatunku który tak sprawnie rozprawił się z Grzesznikami. Dłuższą chwilę zastanawiał się nad znalezioną bronią, wreszcie miedziane miecze i noże starannie zawinął w płótno dźwigane na podobną okazję, dobrał dwa porządniej wykonane łańcuchy i kilka haków. Sprawdził, czy zdobyczny ładunek brzękiem go nie zdradzi i odszedł z pobojowiska, plugawy, rytualny oręż pozostawiając na miejscu. Wyznawcom demona nie ofiarował chwili żalu po nich ale też nie przeklinał ich pamięci. Sami wybrali swój los i swoją nagrodę, Prawdziwym Wiernym nie mogli zaszkodzić, a Naz’Raghul już się o nich upominało.

Rozsiadł się w miejscu skąd wiatr zmiótł ponury, dławiący pył, sprawdził że dobrze widzi pobojowisko i ewentualnych “gości”, dopiero tam zdjął maskę i gogle. Sięgnął po prowiant i wodę by pokrzepić się, a w międzyczasie pomyśleć.

Miedź bardziej się przyda w Palenque niż pozostawione, niskiej jakości żelastwo, tym bardziej że zmierzał przecież ku osadzie która zajmowała się wydobyciem i przetopem rudy w gotowy surowiec. Tam powinien dostać znakomite żelazo, pochodzące ze złóż “magnetytu”, jak miejscowi je podobno zwali. Palanque czekało na takie i Petru miał zamiar je zdobyć.

“Chyba. Jeśli dobrze pójdzie. Jeśli w przeciągu ostatniego roku osada nie została przeniesiona czy zaatakowana, albo jakieś inne nieszczęście na nią nie spadło, o które przecież tak łatwo w tej nieszczęsnej krainie. Jeśli odnajdę osadę, jeśli …”

Tropiciel przerwał pochód tych “optymistycznych” myśli i uśmiechnął się melancholijnie sam do siebie, podrapał po policzku. Nemertes nie raz kpiła z jego czarnowidztwa, a przynajmniej z tego co w nim jako czarnowidztwo postrzegała. Zwierzęta były duże, towarzyszyły dwóm raptem zbrojnym. Potrzebowały wody, dużo wody, a dwaj mężowie, jak by silni nie byli, nie mogli jej nieść tak wiele, by na długo wyprawiać się poza miejsce gdzie mogli ją uzupełnić. Zapewne. Same zaś ciała kultystów nie nosiły śladów rytualnych okaleczeń, tak często praktykowanych w odwiecznej wojnie pomiędzy wyznawcami demonów... Petru przypomniał sobie swą nieszczęsną eskapadę sprzed roku - gdy Rzeźnicy Thamuza najechali Eskrador, wioskę będącą domeną Wasco, na ciałach oddających cześć Pożeraczowi Dzieci pozostawili inskrypcje i piętna bez omyłki identyfikujące atakujących. “Identyfikujące” - bardzo delikatnie rzecz nazywając. Nawet w stolicy Wasco o okrucieństwie Rzeźników w Eskrador mówiło się szeptem i z przerażeniem.

Wrócił do tu i teraz, podrapał się niemal do krwi po swędzącej, spoconej czaszce. Atakujący nie zabrali dobrej broni, zapewne dlatego że ich własna była lepsza. Ba - takie pozostawienie łupu było wręcz niespotykane w spustoszonym Naz’Raghul! Mieli więc dostęp do dobrej, metalowej broni. Może więc w pobliżu była poszukiwana górnicza osada? A oni tam zmierzali? Patrol? Możliwe. A może i nie.

Spojrzał w kierunku w którym trop prowadził. Jedzenie jeszcze miał, gorzej z wodą. Zaznaczone na mapie miejsce okazało się wyschnięte, przynajmniej czasowo - w Na’Raghul nigdy nie było wiadomo dlaczego pewne źródła zanikają, by później “powrócić”. Wodę musiał uzupełnić za parę dni. Ale nie mógł szukać na oślep. Trop który pozostawili atakujący był całkiem niezłym kierunkiem poszukiwań. Istniała spora szansa na to że doprowadzi go do miejsca do którego planował dotrzeć. A jeśli się mylił … cóż, w Pelorze nadzieja że wystarczająco wcześnie się o tym przekona. Odruchowo sięgnął za pazuchę by pobożnie dotknąć symbolu Ojca Słońce.

Skinął wreszcie głową i sięgnął do maski by wytrzepać filtr, wytarł gogle z pyłu. Miał się zagłębić między drzewa, więc ciężki miecz przytroczył do plecaka, zamiast tego ujął topór.
- Idziemy, Petru - szepnął sam do siebie, wdzięczny za brzmienie nawet własnych słów. To była prawdziwa ulga usłyszeć czyjś głos, nieważne że swój. Pierwszy raz był tak daleko od Palenque. - Powoli i ostrożnie.

Ruszył przed siebie z toporkiem w gotowości, obok tropu, pilnując kierunku wiatru i zapachu, pamiętając o zwierzętach i ich zmysłach. Rozglądał się też za miejscem na nocleg, zdatnym do obrony i ucieczki, takim które dałoby szansę na rozwieszenie dzwonków na rzemykach, ostrzegających swych dźwiękiem przed niebezpieczeństwem. Ponuro przypomniał sobie że z rana musi przyciąć pazury, by w razie natknięcia się na wioskę nie potraktowano go z miejsca jako potworności.

Nie spieszyło mu się z “pościgiem”. Po prawdzie z zadowoleniem powitałby obserwację że odległość do tropionych się zwiększa, a nie zmniejsza. Dawało to mniejsze szanse na to że zabójcy kultystów podobnie urządzą i jego. Wystarczyło mu to co przeżył rok wcześniej uciekając przed Strażnikami Splugawienia Wasco.

abishai 23-09-2012 21:16

Ach Periguex, duma A’loues... nie ma takiego miasta jak to na Wordis! Przynajmniej w mniemaniu gnoma, który nigdy nie przekroczył granic królestwa. Nie ma miasta tak głośnego, tak gwarnego... Tak pełnego życia i zapachów. Pod warunkiem że zejdzie się z Traktu Królewskiego prowadzącego do dzielnicy Mieczy, gdzie znajdowały się domostwa szlachetnie urodzonych (bądź na tyle bogatych by te szlachectwo sobie kupić, wraz z całym rodowodem) i budynki rządowe oraz królewskie.
Nie... to nie w tych dzielnicach życie kipiało. A w dzielnicy Złotej zamieszkanej przez kupców i rzemieślników, pełnej budynków gildii lub dzielnicy Zielonej zwanej pogardliwie Warzywną gdzie sprzedawano żywność i inwentarz na straganach, czy też w dzielnicy Kielicha, gdzie swoje wyroby sprzedawali rzemieślnicy, także ci z dzielnicy Złotej.
Gdzie znajdowały się wszelakiego rodzaju sklepy i sklepiki oraz karczmy i tawerny.


O przybytkach negocjowalnego afektu nie wspominając.
To właśnie tam skupiało się życie miasta. A drogi przecinającymi tę dzielnicę, przemierzały setki przechodniów niczym krwinki w olbrzymim krwiobiegu.
I właśnie jedną z tych drużek przemierzał osobnik wielce barwny. Ale niezbyt ekscentryczny, przynajmniej z punktu widzenia rasy z jakiej pochodził.
Gnom w szerokim kapeluszu zdobionym barwnymi piórami.


Gnom w białej koszuli z żabotem, gnom w niebieskim fraku i czarnych oficerskich butach. Gnom dźgający czubkiem rapiera, co bardziej ospałych przechodniów zastępujących mu drogę. Wszak fakt, że był niski nie oznacza że miał być niezauważalny, prawda?
Strój jego, choć niezwykły z punktu widzenia przechodniów, dla gnoma był raczej zwykłym widokiem. Rasa ta lubowała się w kolorach, kontrastach i papuziej efektowności. Tym gnomem Jean Battiste Le Courbeu, osobnik obdarzony szarymi oczami, oraz bujną czarną czupryną i efektowną bródką oraz wąsami. Długimi i efektownymi napomadowanymi wąsiskami, które lubił podkręcać. A przez które to był zwany złośliwie zwany "Le Chat dans les bottes”, kotem w butach. Nie był to jedyny powód, ale...

Teraz ważniejsze było, gdzie docierał. tawerna „Trzy Zielone Żaby” miała swoją renomę. Nie każdy tu jadał, nie każdy mógł sobie pozwolić na posiłek. Nie każdy był wpuszczany. Ale gnom miał tu umówione spotkanie i na tyle wyszczekaną gębę, że wpuszczono bez żadnego problemu.
Od razu dosiadł się do znajomego półelfa, a gdy padły pierwsze słowa milczał przez moment szukając odpowiednich słów.
- A więc... Ostatnio nabrałem ochoty na podróż. Ponoć one kształcą. - rzekł po chwili zastanowienia Jean odkładając na bok kapelusz i mówiąc do karczmarza.- Mogą być ślimaki i słone ciasteczka.
Spojrzał na swego rozmówcę i spytał.- Poleciłbyś mi jakieś miejsce godne odwiedzenia?
-Och tak.-
Leonard pokiwał głową a karczmarz spojrzał szybko na gnoma, ocenił jego zamożność i z szacunkiem podobnym do tego który okazywał półelfowi, ruszył do kuchni. W nozdrza gnoma uderzył zapach tartego czosnku.

Leonard zaś z lekkim uśmiechem upił łyk wina.-Będzie to miejsce o wielkiej wartości kulturowej, teoretycznej i ekumenicznej. A dokładniej, pojedziesz do Trzeciego Działu Wielkiej Biblioteki Królewskiej.
”No i tyle w kwestii dalekich podróży. Mamusiu nie pakuj prowiantu, to w końcu tylko kilkanaście przecznic dalej.”-westchnął w myślach gnom. Jean oczywiście słyszał za równo o tej bibliotece a także o wspomnianym budynku. Znajdowała się tam wielka kolekcja ksiąg, teoretycznie traktujących na temat magii i alchemii.
Leonard zaś spokojnie zjadł kolejnego ślimaka.
-Zawsze lubiłem poznawać gryzipiórków i ich dzieła.- odparł Jean z szerokim uśmiechem. Nie chciał bowiem przy Leonardzie mówić o najlepszej motywacji do nauki, rózgach w rękach w swego ojca.- Są tam jakieś interesujące księgi, bądź szczególnie ciekawi magowie?
-Tak. A szczególnie ciekawy jest ich brak. O! Twoje ślimaki.
- padła enigmatyczna odpowiedź.

Karczmarz podszedł do rozmawiającej dwójki, niosąc duży talerz parujących skorupiaków oraz wiklinowy koszyk kruchych, słonych ciasteczek ułożonych na ściereczce. Wraz z jedzeniem obok miejsca gnoma pojawił się także duży kielich z winem.

-Życzę smacznego.

Leonard odprowadził mężczyznę wzrokiem i znów skupił się na Jeanie.
-Kilka tygodni temu do straży miejskiej zgłoszono zaginięcie kilku ksiąg z Biblioteki Królewskiej. Straż zbagatelizowała problem. Ja też. Pojawił się on jednak ponownie kilka dni temu, kiedy główny bibliotekarz odkrył ubytki w księgozbiorze. Ubytki znacznie większe niż "kilka tomów".- Mówiąc to Leonard jakby spoważniał, maczając palce w miseczce z wodą i zabierając się za chleb posmarowany masłem.
- Giną więc tomy niemagiczne, o małej wartości?- spytał gnom dłubiąc w muszli ślimaka, by wygarnąć z niej zawartość.- Skoro nie było rabanu...
-Nie zmienia to jednak faktu, że ktoś je kradnie. I to z konkretnego działu. Już dawno nauczyłem się że okradanie takich przybytków wymaga dużego nakładu środków i determinacji, a zaginęło już przeszło pięćdziesiąt ksiąg. Ktokolwiek zorganizował kradzieże, ma w tym interes. Chcę żebyś zajął się tym. Rozejrzał. Powęszył. Popytał kretów.-
mimo wszystko, Leonard starał się w każdej sytuacji zachowywać pozory optymizmu. Delikatne przytyki rasowe były jego specjalnością.
Gnom potarł brodę zastanawiając się na sytuacją.- A jak ten spostrzegawczy bibliotekarz ma na imię? Ten co zauważył zaginięcia?

-Obadiah. Obadiah de Periguex. To najmłodszy syn z dość znaczącego, wojskowego rodu. Jego ojciec jest dowódcą Sił Pierwszej Reakcji z Sillonu. Osławieni "Pierwszoliniowcy". Sam chłopak zaś jest niesamowicie bystry. Osobiście sprawdziłem czy nie ma czegoś za uszami.
-W ramach uzupełnienia swojej wypowiedzi, Leonard pokręcił głową i westchnął, dając znać że żadnego milutkiego szamba na jego temat nie znalazł. Bibliotekarz musiał być czysty, lub dobrze się maskować.
- Ktoś jeszcze jest w tej bibliotece warty szczególnej uwagi ? Te księgi nie wyparowały bez pomocy z wewnątrz.- mruknął cicho Jean po triumfalnym wyjęciu ślimaka ze skorupki i rozsmarowaniu widelczykiem po słonym ciastku.
-Ze smutkiem odkryłem że mimo bycia bardzo popularnym działem, Trzeci opierał się głownie na przekonaniu że ludzie są porządni i nikt nie będzie próbował kraść. Były też Runy na półkach i progu, które miały uniemożliwić kradzieże. Z tego co odkryłem nie zawsze one działały, chociaż mój specjalista w tej dziedzinie nie był dokładnie pewien czemu. Możesz popytać konserwatorów, bibliotekarzy niższego szczebla, a najlepiej zapytaj samego Obadiaha. Zna bibliotekę jak mało kto. Z resztą co ja będę ci mówił, co masz robić. Znasz się na swojej robocie.
-Tak.-
odparł Jean dumnie podkręcając wąsa.- Znam się.
Uśmiechnął się radośnie i zabierając się energicznie za posiłek.- I zajmę się tym

Reszta posiłku upłynęła na niezobowiązującej rozmowie o niezbyt dalekich stronach w ramach “zacierania śladów”. Po czym Jean Battiste nałożył kapelusz i dziarskim krokiem wyszedł z karczmy.
A znalazłszy się za jej drzwiami zaczął głośno gwizdać, pomstując pod nosem.- Gdzie ten wyliniały sierściuch znowu polazł.
Po kilku minutach gwizdania ów “sierściuch” raczył się zjawić. Było to spore wyrośnięte kocisko


o pędzelkowatych uszach, puszystym ogonie i marmurkowej sierści.
-Znowu się włóczysz tam gdzie nie trzeba, co? Nie czas za ganianie za myszami lub samiczkami, robota czeka Sargas.- gnom pogroził palcem kotowi, który puścił owe sarkanie mimo uszu i ostentacyjnie zaczął wylizywać sierść w intymnym obszarze. Kot.. był drugą przyczyną powstania przydomku gnoma. Nie do końca bowiem wiadomo było, kto rządzi w tym duecie.
-Słowo daję, kiedyś karzę cię wykastrować- burknął pod nosem Jean i ruszył przodem wołając.-Koniec wylegiwania. Idziemy... do Kretowiska.
A Sargas ruszył za nim, nie przejmując się groźbami.

Kretami pogardliwie czasem określano gnomy, co jednak ta rasa przyjmowała z typowym dla siebie podejściem do życia i poczuciem humoru. Ignorowała lub przedrzeźniała te i podobne przezwiska. A czasem adaptowała do swoich potrzeb.
Kretowisko było ciągiem karczm wzdłuż jednej z ulic. Karczm tylko dla małego ludu.
To znaczy w teorii mógł tam wejść każdy, bo i segregacja rasowa była terminem niezrozumiałym dla gnomów. Ale teoria teorią, ale kto chciał przeciskać się przez małe drzwiczki, siadać przy małym stoliczku na małym krzesełku. I otrzymywać równie małe porcje?
Nikt.
Co prawda każda taka karczma miała jeden czy dwa stoliki dla dużego ludu, ale sale jadalne zwykle były głównie wypełnione dwoma rasami.Niziołkami i gnomami i... sporadycznie grupami krasnoludów.
Nic więc dziwnego, że klimat tych karczm był specyficzny. Mniej było bójek, więcej było śpiewów i konkursów opowieści. Więcej dysput naukowych niż gadania o dupie tej czy innej Maryni.
Co nie znaczy, że podrywania kelnerek i barmanek nie było. Te zdarzały się, a jakże.
Flirty były codziennością, ale nastroje były bardziej łagodne. A żarty częste i mniej brutalne niż u dużych ras.
Jean Battiste cieszył się zaś u kobiet powodzeniem, z powodu swej tajnej broni. Z jakiegoś powodu rodzaj żeński wszelkich ras uważał Sargasa za uroczą puchatą kulkę, mimo że był to w istocie wredny i leniwy kocur.
Ale za to sprytny. W przypadku kobiet zawsze okazywał się miły i mruczący, dawał się głaskać po brzuchu i grzebie. I ocierał z lubością o ich nogi. Nie czynił to z sympatii do dwunogich samic. Nagrodą zawsze była miska mleka, lub miodu pitnego, lub ryba. A nagrodą dla Jeana, były pogłoski które wydobywał z pieszczących jego kocura kelnerek. Bowiem te dziewczyny znały wszystkie plotki, którymi żyła ulica.
A tym razem gnoma interesował handel księgami i starodrukami.

shaggy 23-09-2012 22:12

-Nuda, panie dzieju. - powiedział pirat jakby do nikogo konkretnego. Wyjął z worka rapier i przyczepił do pasa. - Nic się tu nie zmieniło... w sumie, dobrze, wiadomo do czego wracać. Dość długo tu zabawiliśmy, czas ruszać.

-Do kogo ty gadasz?
- odezwał się ktoś tuż przy jego uchu.

-Głównie do siebie. No chyba, że pojawisz się ty. - spokojnie odpowiedział Marlin. - Więc? Po co mi się tu "objawiasz"?

Młody korsarz spojrzał na swoje ramie, stał tam malutki człowieczek trzymający jego włosy by nie spaść, wyglądał dokładnie jak Marlin.

-Masz wątpliwości...

-Błagam cię, większej głupoty to jeszcze nie słyszałem. Ja działam jak chce, przypadkowo, kapryśnie, wręcz chaotycznie. Nie mogę mieć wątpliwości, to wręcz wbrew mojej naturze.

-Inny rodzaj wątpliwości...

-O, teraz mnie zaintrygowałeś, opowiadaj.

-Jako, że jestem tobą, twoim sumieniem, delirium i wytworem twojej skrzywionej przez tortury wyobraźni zarazem...

-Streszczaj się...

-Znam twoje najskrytsze pragnienia, ale jedno wybija się ponad wszystkie. I właśnie z nim masz wątpliwości, co wybrać, prawda? Łajbę czy ludzi?

-Albo rum...

-Nie zmieniaj tematu.

-Rany, przecież to oczywiste. Po co mi wielki statek jak bez ludzi nigdzie nie popłynę, albo po co mi załoga jak nie mam statku. Dojdę do tego małymi kroczkami. Zobaczysz.

-To co teraz zamierzasz?

-Mógłbym przejść się między tymi molami
- wskazał na pomosty i przycumowane do nich jedno i dwumasztowce. - i "zarekwirować" jakiś slup czy kuter...


-Znam ten ton... to czemu tego nie zrobisz?

-Po pierwsze jest wczesny wieczór i na małych statkach są jeszcze ludzie, inne łodzie mogą nawet dopiero wpływać, więc po co nam kolejna bójka w porcie, straż na karku i kolejny dzień w areszcie? Po drugie, później będzie ciemno i trzeba będzie nawigować z gwiazd, a przy moim talencie trafimy z powrotem do Esomii.

-Więc co proponujesz?

-Idziemy do jakiejś tawerny, może uda się zaciągnąć na jakiś okręt, albo jak dopisze nam Boski Wagabunda, zdobędziemy nawet busole.


***

Do Drevis przybywały różne indywidua: kuglarze, wodzireje, fanatycy i szaleńcy, lecz osoby mówiące do siebie na środku ulicy wciąż były rzadkością. Więc kiedy w końcu jedna z takich osób weszła do karczmy, a ludzie przestali się za nią oglądać, mały i ciekawski John spytał swoją rodzicielkę:

-Mamo, a dlaczego ten pan do siebie gada?

-Ja będziesz pił tyle co twój cholerny ojciec to się dowiesz.


Matka John'a odpowiadała tak za każdym razem, co utwierdziło chłopca w przekonaniu, że jest to uniwersalna odpowiedź na każde pytanie.

Makotto 24-09-2012 01:37

Buttal


Dyliżanse z perspektywy praktycznych i sknerowatych krasnoludów były czymś nazbyt luksusowym, umiarkowanie przydatnym i co gorsza, drogim. Przeciętny brodacz, jadąc z miasta do miasta wolał zapłacić kilka sztuk srebra i wsiąść do kolejki górniczej, wciskając się pomiędzy pakunki węgla i przetopionej stali. Na co komu wymoszczone siedzenia? Na co komu brak przystanków na rozładunek towarów? I po co, na bogów, wychodzić na powierzchnię w celu podróży?!

Dlatego też siedzący i czekający na odjazd powozu Buttal nie widział dookoła za dużo swoich rodaków. Był jakiś ludzki mężczyzna, chudy i posiwiały, z plecakiem i torbą pełną zwojów i innych uczonych papierzysk. Była trójka niziołków, kłócących się zaciekle kto zjadł większość zapasów na drogę. I był sam woźnica, szeroki w barach oraz pasie krasnolud odziany w grube futro z niedźwiedzia, przewiązane szerokim pasem. Kiedy nadszedł czas odjazdu otworzył drzwiczki do dyliżansu, sprawdził czy każdy z pasażerów uiścił opłatę za przejazd i drapiąc się po zadku usiadł na koźle.

Cztery konie pociągowe, ściągane z północy Sojuszu Wislewskiego, zarżały i wykrzesały kopytami chmury iskier, kiedy woźnica trzasnął lejcami i zwolnił bloki hamujące z kół. Dyliżans ruszył, a wyglądający przez okno Buttal mógł zobaczyć przewijające się obok drogi zewnętrzne dzielnice miasta pod Górą Morr. W sumie samo miasto nie miało nazwy, jako takiej, nazywane właśnie Morr. A i określenie „zewnętrzne dzielnice” było nieco przesadzone. Były to po prostu zbitki krasnoludzkich dystryktów umiejscowione najbardziej przy ścianach góry oraz portalach prowadzących na zewnątrz.

Dlatego też Buttal widział przesuwające się obok scenki z życia podziemnego miasta. Małe targi, krasnoludzkich żołnierzy wracających w patroli na powierzchni, tragarzy, lektyki noszące krasnoludzkich oficjeli zbyt ciężkich by poruszać się samodzielnie oraz małe wózki z towarami.

Za równo budynki oraz przedstawiciele brodatego ludu zniknęli nagle, kiedy wóz przejechał przez bramę, przetoczył się przez stosunkowo krótki tunel i wyjechał na powierzchniowy trakt prowadzący wzdłuż zbocza Góry Morr a potem kolejnych, siostrzanych szczytów, aż do miasta-portu Karak-Naz. Śnieg srebrzył się w świetle księżyca oraz gwiazd, sprawiając że odległe lasy oraz wzgórza przypominały sen szalonego cukiernika z fetyszem cukru-pudru.

Buttal zmarszczył brwi, zaskoczony porównaniem, które narodziło się w jego głowie. Po chwili jednak uświadomił sobie że siedzi w wozie z trójką niziołków kłócących się o prowiant. Przy większej ilości tych obżartuchów każdy trochę „niziołczał”. Dlatego też krasnolud wbił się w swoje siedzenie, ramieniem oparł o burtę wozu i nasunął kaptur na oczy. Po chwili już spał.


***


-Ej, no panie woźnica, no! My tu sprawę mamy! Weź pan coś zrób!

-Zamknąć jadaczki, pokurcze! Nie widzicie że nie da rady?!

Do kanonady głosów, które obudziły Buttala, dołączył jeszcze jeden, słabowity i jakby zalatujący kurzem.

-Szanowny panie przewoźniku… Sugerowałbym rozpatrzenie możliwości zjechania z traktu i

-Nie, nie, nie! Niby wykrztałciuch a się na podstawach nie zna! Za traktem śnieg po szyję! Ugrzęźniemy!

Buttal skrzywił się, usiadł na swoim miejscu i zamlaskał wargami, próbując zmusić umysł do działania. Odruchowo też starł dłonią szron z szyby i wyjrzał na zewnątrz.


Krasnolud zmrużył oczy, kiedy promienie jutrzenki odbiły się od śniegu, rażąc zaspane oczy brodacze kłującym światłem. Było bardzo wcześniej, dopiero świtało, a wedle tego, co mówił woźnica w Karak-Naz mieli być późnym rankiem. Czterdzieści kilka kilometrów drogi to nie byle co, zwłaszcza w takiej krainie jak Baledor. Dlatego też Buttal, nie zważając na narzekania towarzyszy podróży, otworzył okno i wychylił się przez nie, patrząc w górę traktu.

Mały tasiemiec wozów stał w środku świerkowego lasu, blokowany przez kilka obalonych pni, leżących w poprzek drogi. Pilnowało ich pięciu krasnoludów w ciężkich pancerzach i futrami narzuconymi na plecy. Towarzyszyło im dwóch ludzkich tropicieli, a cała grupa wykłócała się z tłumkiem niezadowolonych podróżnych, przekrzykujących się ze skargami, zażaleniami oraz żądaniami.

-No weźcie ruszcie!

-Nie możemy! Koni nie mamy!

-Ale my mamy! Podwiąże się kilka i szast-prast, kłód na drodze nie ma!

-Wykluczone! Czekamy na wóz z posterunku przy Karak-Naz!

-Ale dlaczego!? W taką pogodę poczekamy do wieczora, jak nie dłużej! Moglibyśmy

-Czy śmiesz kwestionować moje kompetencje, mieszczuchu!?

Stojący w oknie wozu krasnolud widział natomiast coś, czego nie dostrzegli kłócący się przy kłodach podróżni. Krew. Czerwone plamy krwi na śniegu, bezgłowe sylwetki oraz naszpikowany strzałami wóz ukryty za zaspą śniegu i przydrożnymi głazami. Same kłody nie były problemem. Problemem byli ci, którzy je ścieli. Ci, którzy użyli ich do odcięcia wozowi drogi ucieczki. Ci, którzy ten wóz napadli, splądrowali i wybili obstawę.

Wendole. Barbarzyńcy. Kanibale.

Wóz z ich ofiarami tarasował przejazd. Strażnicy zaś wiedzieli, że informacja o plemiennych łupieżcach tak blisko uczęszczanego traktu wywołałaby panikę i paraliż transportu przez kilka dni. A tego nie chciał nikt.


Petru


Ślady były niewyraźne, często krzyżowały się ze sobą lub w ogóle znikały, żeby po chwili pojawić się kilkanaście metrów dalej, gwałtownie zmieniając kierunek. Nie zmieniało to jednak faktu, że pochód śledzony przez tropiciela zawierał w sobie minimalnie dwóch członków zostawiających odciski butów oraz dwa lub też trzy zwierzęta, z czego jedno na pewno było wilkiem.

Petru zaś kilkukrotnie przystawał, badał tropy i chodził po nich, odwzorowując sposób, w jaki poruszał się cel jego pościgu. Po prawie dwóch godzinach tropienia był już niemalże pewien, że ma do czynienia z kimś obeznanym w sztuce przetrwania przynajmniej tak dobrze jak on sam. Jeśli nie lepiej. Po sposobie poruszania się śledzonej grupy było widać coś, co w innym wypadku byłoby objawem nonszalancji. Tropieni mogli maskować się znacznie lepiej, poruszać się praktycznie nie zostawiając żadnych śladów dających możliwość wytropienia ich.

Nie robili tego jednak.

Mniej więcej koło północy tropiciel zatrzymał się w małej, piaszczystej kotlinie porośniętej karłowatą, ciernistą roślinnością i otoczonej ze wszystkich stron węgielnymi skałami, szorstkimi w dotyku, z których miejscami wyrastały ostre jak brzytwa krzemienie.

Coś było nie tak.

Ślady dotychczas tropionej grupy krzyżowały się tu z innymi. Świeższymi, trudnymi do określenia z powodu stosunkowo sypkiego podłoża. Petru przyklęknął na chwile, wodząc wzrokiem po tropach i co jakiś czas, niczym nerwowy krab, obchodząc je dookoła by mieć lepszą perspektywę. Ci którzy zostawili świeże ślady w ogóle się nie kryli, przy jednoczesnym zostawianiu śladów niezwykle małych i płytkich. Jak biegnący pies.

Normalny człowiek w takich warunkach nie zobaczyłby nic, lecz nie Petru. Trudno było określić, kim byli jego przodkowie, lecz już w dzieciństwie nie bał się ciemności. Bo niczym nie różniła się ona dla niego od dnia. No, może minimalnie bardziej szara.

I właśnie dzięki umiejętności widzenia w ciemnościach mężczyzna dostrzegł na jednym z krzaków dość istotny szczegół. Spruty kawałek materiału, wiszący na jednym z długich cierni. A wraz z nim pasmo szarego, przypominającego pleśń futra. Petru zmarszczył brwi, zdjął z twarzy maskę i powąchał. A raczej spróbował powąchać, bo już w chwili zdjęcia okrycia twarzy poczuł okropny smród, zalewający jego nozdrza. Smród potu, zgnilizny, padliny i piżma.

Sekundę później leżał już pod jednym z krzaków, kiedy zza jednej ze skał wyłoniły się dwie, pokraczne sylwetki ubrane w łachmany, połączone z elementami zebranych z trupów zbroi. Tylko jedna rasa w Naz’Raghul nosiła równie zaniedbane ubrania. Tylko jedna nakładał krzemienie na kije i używała ich jak toporów. Tylko przedstawiciele jednej rasy wykorzystywali kości zabitych do budowy tarcz.

I kiedy dwa wynaturzenia zbliżyły się nieco, Petru widział już co miał pecha spotkać na drodze swojej pogoni.


Gnolle.


Jean Battiste Le Courbeu


-No i panie, jak ja mu mówię, taka książka to jest jedna na tysiąc! Gdzie indziej można znaleźć rękopis pamiętników „Królewskiej Kurtyzany” z odtworzonymi kartami, które się zamazały?! A on na to że za cenę tej książki mógłby sobie dziewuchę na noc sprowadzić, i nie ma na myśli lafiryndy spod latarni, ale dobrą dziewkę, uwiedzioną kwiatami, winem i błyskotkami! Ech, za grosz w tych długonogich ludziach poszanowania dla literatury… Ej, panie, czemu pan ziewasz?! Sam pan żeś chciał o książkach gadać!

-AJ! CO ZA PATAŁACH… ?! Och, panicz le Courbeu… Przepraszam, nie poznałam pana. I nie nie, proszę się nie kłopotać. Piwo mi się wylało na fartuszek, ale to nic. Przeziębię się? Gdzie tam… Chociaż w sumie może ma pan racje. Wieczory zimne a ja piwskiem śmierdzieć nie chcę… Co? Pomoc przy przebieraniu się… ? Paniczu le Courbeu!

-Książki, mówisz śliczny panie? A co jeśli Szkarłatna Lili ma coś znacznie lepszego? Co śliczny pan tak patrzy? Lili się zna na rzeczy… Alkohole, używki, frykasy z królewskiej piwnicy, krasnoludzki proch do samopałów, afrodyzjaki… Co? Jak to „Nie tego szukam”?! Cholera, Lili się tu stara a się kastrat trafił!

-Och panie Jean, proszę, klienci się niecierpliwią! Och! Pan to ma tupet! Oj! Kujnął mnie pan wąsem! I tak, słyszałam o handlarzu książkami. To mój narzeczony, ma księgarnie przy Trakcie Królewskim. Co, że zazdrosny?! Panie Jean, co pan opowiada! On bardzo tolerancyjny! Och, jakiego ma pan ślicznego Kocurka…

-Nie, nikt nie chciał mi sprzedać książek. Ale za to mój kuzyn wysłał mi ostatnio ze Skuld taką książkę. O tantryzmie. Wiesz co to jest, przyjacielu? To wyobraź sobie, że jak jesteś z babką, to masz pełnie doznań, ale bez nawet dotykania jej! Rozumiesz? Co… ? Zero zabawy? Jakie zero zabawy?! Ignorant! I nie, nic nie słyszałem o tych zakichanych książkach!

-Nie, o niczym takim mi nie wiadomo. Ostatnio dostałem kilka srebrnych świeczników, butelkę wina korzennego ze Skuld, rulon jedwabiu z Jadeitowych Wysp, ale nie, żaden z moich przyjaciół nie przyniósł mi ksiąg. I o ile dobrze wiem, pozostali koledzy po fachu o niczym takim mi nie wspominali

Po dwóch godzinach czasu spędzonego w kilku różnych karczmach, pijalniach piwa oraz tawernach, Jean wylądował w końcu w „Kuflu Świetlistozłotym”, popijając piwo i pozwalając kelnerce podkręcać sobie wąs i ocierać się o ucho biustem, za każdym razem, kiedy przynosiła mu dolewkę. W sumie, odkrył niewiele. Chociaż w sumie to też było swego rodzaju odkrycie. Księgi, ktokolwiek je ukradł, nie trafiły do ogólnego obiegu przedmiotów kradzionych. Jean nie był co prawda wielce zaprzyjaźniony z miejscowym półświatkiem, ale miał dość znajomych i potrafił odpowiednio urobić wskazanych mu przez dziewczęta klientów, by wyśpiewali mu wszystko czego potrzebował.

Sargas oblizał się, podnosząc łebek znad miski ze swoją nagrodą. On też pracował ciężko. Dlatego też miska mleka, posiekana rybka i trochę piwa w spodeczku było odpowiednim wynagrodzeniem za czarowanie dziewek karczemnych.

Jean podniósł głowę i uśmiechnął się lekko, kiedy po raz kolejny już tego wieczora podeszła do niego jego ulubiona kelnereczka.

-Och, śliczna, jak ty o mnie dbasz. Ale jeszcze kilka twoich dolewek i spadnę z krzesła.

Niziołka uśmiechnęła się tylko i wraz z małym kubkiem piwa, położyła na stole przed gnomem złożoną karteczkę.

-To od twojego przyjaciela. Opłacił też twój rachunek.

Nim zdążyła odejść, Jean uniósł dłoń i nawet nie patrząc wsunął jej za pasek trzy srebrniki, klepnął w tyłeczek i tym sposobem odprawił, przy okazji zostawiając napiwek i doprę wrażenie. Kartkę zaś przeczytał i schował do kieszeni, wstając od stolika.

Uliczka za karczmą, Kocie. O ile jesteś w stanie dojść.

Uliczka za karczmą była całkiem czysta. Kilka beczek, wiader i pustych skrzynek, w których przynoszono butelki wina. Dla Jeana istotniejszy był jednak stojący w półmroku niziołek z twarzą rozciągniętą w szerokim uśmiechu. Gnom znał tego jegomościa. Wszyscy w Periguex słyszeli o Cechu Złodziei. Nikt nie wiedział jednak gdzie ich szukać, kto jest przywódcą i czy mają jakąś siedzibę. Byli jednak świetnie zorganizowani. W każdym mieście gdzie działali była jedna taka osoba. Wystarczyło zapłacić jej odpowiednią sumę, w zależności od majętności, i osoba płacąca była już wolna od włamań i ulicznych rabunków. W Periguex taką osobą był stojący przed Jeanem niziołek imieniem Jaccopo de Barill.


Złodziej rozłożył na powitanie ręce.

-Kocie, jakże dawno nie miałem okazji osobiście się z tobą spotkać! Gdzie kot właściwy?

Jean spojrzał znacząco na Sargasa, stojącego już za plecami niziołka i wpatrującego się weń jak w następny posiłek. Jaccopo zaśmiał się tylko.

-Cóż, przejdźmy do rzeczy. Słyszałem, że rozpytujesz na wszystkie strony o księgi. Skoro przyszedłeś tutaj, znaczy że ktoś je ukradł, a jeśli tutaj nie znalazłeś odpowiedzi, znaczy że złodziej działa po za Cechem.- złodziej uśmiechnął się niczym wilk.- Widzisz, istnieje pewna grupa uważająca, że nie dotyczy jej żadne prawo. Ani prawo ludzkie, ani prawo boskie, ani prawo półświatka. Zakładam że to oni mają coś wspólnego z twoimi książkami. Mam dla ciebie ofertę. Ja załatwię ci namiary na książkowego rabusia, a ty, po załatwieniu swoich spraw dostarczysz go mi, żywego.

Jean podrapał się po policzku, zezując na swojego kota. Oferta była kusząca, lecz nim zdążył odpowiedzieć, Jaccopo zniknął. Sargas obwąchiwał zaś leżącą na kamieniach kartkę.

Jutro w południe, w karczmie. Będę czekał na twoją decyzję, Kocie.

Jean uśmiechnął się tylko pod nosem i schował karteczkę do kieszeni. Gwiazdy lśniły już a niebie, a on miał w kilku najbliższych karczmach oczarowane jego osobowością dziewoje. I teraz tylko, której złożyć niezapowiedzianą wizytę? Wybory, wybory…

***

Trzeci Dział Biblioteki Królewskiej nie wyglądał zbyt wystawnie. Albo nie wyglądał zbyt wystawnie w porównaniu do wielkiej kopuły głównego budynku Biblioteki, lśniącej srebrem w świetle poranka. Trzeci Dział natomiast był po prostu dwukondygnacyjnym budynkiem na planie kwadratu z piętrem, służącym za czytelnię oraz parterem gdzie magazynowano książki możliwe do wypożyczenia. Te naprawdę stare lub zniszczone lądowały w piwnicy, gdzie czułe dłonie konserwatorów i skrybów nadawały im nowe życie.

Jean spokojnie wszedł po szerokich schodach, rozglądając się po otaczających bibliotekę ogrodach. Ech, zaprawdę nie było drugiego takiego kraju jak A’loues.

W progu zaś czekał już na niego smukły i wysoki młodzieniec o bystrych, lśniących oczach ukrytych za szkłami okularów. Na widok gnoma skłonił się z szacunkiem.


-Witam. Pan Leonard poinformował mnie, że przybędzie pan dzisiaj. Nazywam się Obadiah de Periguex. Główny Bibliotekarz Trzeciego Działu Biblioteki Królewskiej.


Marlin


Tawerna była przykładem Skuldyjskiego zmysłu handlowego. Na parterze ustawiono szerokie, ciężkie ławy oraz stoły, które w wypadku bójki były ciężkie do przewrócenia. Podłoga była minimalnie skośna, przez co ewentualna krew, rzygowiny oraz rozlane piwo spływały do dziury w rogu pomieszczenia, a potem do ścieków pod miastem. Dodatkowo, bar był toporny i surowy, zbudowany ze zbitych dech, z którymi to stał wysuszony karczmach o ramionach pokrytych siecią grubych żył. Pod samym barem na pewno była pałka, a może nawet i muszkiet na wypadek naprawdę ciężkiej bijatyki.

W rogu zaś przygrywała mała grupa włochatych szarpidrutów. Jeden grał na harmonijce, drugi na prostym akordeonie, trzeci na skrzypcach a czwarty na lutni, której brakowało kilku strun. Mimo to brodacze grali z zapałem a sama muzyka wpadała jednym uchem a wypadała drugim, bez szkód na zdrowiu słuchającego.

Marlin podszedł do baru, zataczając się nieco. Karczmarz uniósł brwi, kiedy to młody mężczyzna zaczął gadać do siebie.

-Piwo? Nie, no, po dwóch od razu chce mi się sikać. … Po grogu mnie łeb napierdala. … Wino?! Tutaj wino bardziej nadaje się do czyszczenia kotwicy.

-Prawda…- karczmarz ostrożnie zgodził się z ostatnią tezą klienta. Marlin zaś dość szybko wrócił do rzeczywistości. Właściciel wyszynku odchrząknął.- To co podać? Bo po grogu

-Piwo.

-Ale wychodek mamy daleko.

-To pójdę w uliczkę za drzwiami.

-Tam pijacy śpią.

-Sądzisz pan że im to zaszkodzi.

-Nie. W sumie to nawet pomoże.- kufel z piwem ze stukotem wylądował przed Marlinem.- Dziewięć miedziaków.

Marlin wysypał drobne na blat i z uśmiechem przyjął kufel. Cóż, Port Drevis, jak każde miasto Skuld, miało tą wspaniałą cechę, że piwo było tu naprawdę tanie. Niecała sztuka srebra za kufel prawie nie rozwodnionego piwa. Po kilku łykach młody wilk morski spojrzał na karczmarza.

-Wiesz może, gospodarzu, gdzie będę mógł tu znaleźć jakąś robotę… może?- dodał, kiedy żylasty mężczyzna spojrzał na niego, zmarszczył brwi i zlustrował go od stóp do głów. Po chwili splunął do stojącego za barem wiadra.

-Nie wyglądacie mi na kogoś kto chciałby wstąpić do Kupieckiej Kompanii Strażniczej… Z resztą jak tak na was patrzę, to werbownik musiałby być naprawdę pijany żeby dać wam wpis i wysłać do punktu naboru

-W mordę

-Ale Kosmaty Bill szuka ludzi do jakiejś robótki na nabrzeżu. Jeśli nie przeszkadza ci fakt że to niezbyt zgodne z prawem

-Biorę! Gdzie ten Bill?

-Tam.

Karczmarz wskazał przez całą długość Sali na wielką, zwalistą postać siedzącą na za małym dla niej stołku. Kiedy Marlin spojrzał w tamtą stronę, wielkolud obrócił się ukazując rozłożystą brodę oraz oczy osoby nie do końca normalnej. Marlin odruchowo obrócił się na miejscu i w obronnym geście wypił spory łyk piwa.



Koło jego ucha rozległ się głos.

-Cóż… Pewny jesteś? Facet wygląda na zdrowo świrniętego

-Świrniętego?! To wariat na pierwszy rzut oka!

-A powiedział to facet gadający z własnym uchem.- barman przewrócił oczami i zajął się myciem kufli.

Someirhle 24-09-2012 12:18

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=sE-G44FBe1Q[/MEDIA]

Mijając szyld obdarzony misternie wymalowanym i zarazem szpetnym obliczem potwora, Garkthakk splunął pozbywszy się drobin zgrzytającego mu w zębach piachu, omal nie trafiając innego klienta przybytku, który posłał mu wściekłe spojrzenie. Sam Gark warknął nieprzyjaźnie, macając już misternie zdobioną rękojeść, jednak tłum u wejścia napierał dalej, nie dając czasu na przestoje... Zgubiwszy niedoszłego przeciwnika w tłumie, oliwkowoskóry mieszaniec zagłębił się we wnętrza budynku.

Zadbawszy najpierw o konia i dobytek, w następnej kolejności pozwolił sobie na zbytki, a nie żałował sobie - po tygodniach suchego prowiantu i pozbawionej smaku, ciepłej wody z bukłaka smaki i zapachy dobrego jadła i napitku sprawiały podwójną przyjemność... Tak samo miłe towarzystwo. Wyraźne orcze pochodzenie nikomu tu nie przeszkadzało, jak długo miał złoto, a póki co jeszcze było go stać na takie wydatki. Pozornie beztroski, ani nachwilę jednak nie zostawił broni. Czy coś mogło mu grozić...? Chyba jeszcze nie, jeszcze nie teraz, jest zbyt daleko, zresztą i tak nikt nie mógł wiedzieć... Otrząsnąwszy się z ponurych myśli, wracał szybko do jedzenia, picia i, hm, weselenia się. I tak upłynął mu wieczór i poranek - dzień pierwszy, który przeznaczył sobie na odpoczynek.

***

-To będzie kosztować - szczerbaty uśmiech rozjaśnił oblicze właściciela przybytku.
- Zapłacę.
- Którą dziewkę życzysz sobie...
- Sam. Zamknięty pokój. Czekam.- uciął, nie pozostawiając miejsca na dalsze pytania.
Woda, poruszona palcami, była przyjemnie chłodna i wonna. Zatrzasnąwszy na głucho drzwi, pozbył się grubej warstwy ubrań i zaczął się obmywać. Strugi wody spływały z dużego muskularnego ciała, spłukujac nagromadzony w podróży pył... Odsłonięty, spoglądał z niechęcią na pokrywające go blizny. Zazwyczaj niemal wszystkie ukrywał zakryty strój, lecz teraz... Część z nich była chwalebna, lecz te przykryte były znakami hańby, które każdy kto znał orków i ich rytuały, łatwo by rozpoznał, a które nadawały mu status niemal niewolnika... Drzwi były dobrze zamknięte.

Odświeżony i wypoczęty - wrócił do picia. Lecz teraz pił inaczej. Powoli, bez pośpiechu sączył cienkie piwo rozglądając się czujnie i wyłapując strzępki rozmów. Postawił kilka szklanic. Zostawił kilka napiwków. W końcu dotarł do właściwej osoby... A przynajmniej tak myślał.

Kizuna 24-09-2012 15:44

Dawniej „Szeregowa Tsuki”, obecnie osoba chcąca dołączyć do świętej misji wyplewiania plugastwa i zepsucia szerzonego przez demony i szaleńców. Nie trzeba było wiele by zgadnąć, że należała ona do grona osób, które brzydziły się chaosem sprowadzanym przez istoty owładnięte złem, rządzami i oddające się w ramiona istot, które były skore wymordować całe miasta ku własnej uciesze.

O samej Tsuki można było powiedzieć, że należała do grona osób naprawdę wysokich, zwłaszcza jak na własne standardy. Czerwony kolor jej włosów także sprawiał, że odznaczała się na tle innych leśnych elfów, o żółtych oczach z pionowymi źrenicami jak u kotów nie wspominając. Dwa długie pasma włosów, spięte zapinkami, swobodnie opadały po bokach jej twarzy, a z reszty krótko ostrzyżonych włosów opadały dwa ornamenty, prezent otrzymany od matki gdy po raz pierwszy udało się jej przebić obronę jej ojca. Nie można było ocenić ubrania jakie dziewczyna nosiła pod pancerzem, ponieważ owy pancerz zasłaniał ją całą i był wyjątkowo egzotyczny w porównaniu do pancerzy tworzonych na kontynencie. Tak samo jej bronie nie wyglądały na zwyczajne dzieła jakie przechodziły przez tutejszy port. Jeden, dłuższy, przywiązany do pasa, drugi natomiast w poprzek na wysokości jej bioder chociaż ciężko było to oszacować gdy pancerz skutecznie ukrywał jej figurę. No i należy dodać jeszcze nietypową osobowość i kodeks honorowy by dać jako taki obraz tej dziewczyny

Dlatego właśnie szła u boku Inkwizytora, wraz z grupą wojska, by zająć się zarazą jaka trawiła to miasto, a jaka była nieodpartą częścią ludzkiej natury. Co dziwne, do tej pory najczęściej miała do czynienia z ludźmi w służbie demonów. Nie elfów, nie krasnoludów, nie gnomów. Ludzie. Ta rasa wzbudzała jej zainteresowanie. Nie wiedziała czy może ludzie mieli słabą wolę czy też łatwo było ich skorumpować. W swoim życiu nie spotkała członka swej rasy oddającego hołd demonom z własnej woli. Ludzie są interesujący.

-Wiadomo coś konkretnego o tych bluźniercach?-

Jej pierwsze poważne zadanie w tej grupie i w dodatku okazja by zabić istoty, bo ludźmi ich nie nazwie, godne jedynie pożałowania i szybkiej śmierci.

-Najpewniej nie wiedzą że zostali odkryci, a przy odrobinie szczęścia dopadniemy na gorącym uczynku kilku wysokich oficjeli bawiących się w szerzenie zepsucia pośród elity Lantis.-

Jedynie skinęła głową, spoglądając przed siebie. Wydawała się pewna siebie, dumna, nie bojąca się stawić czoła wyzwaniu. Rozglądająca się za niebezpieczeństwem. Ale prawda była znacznie prostsza. Plecy trochę bolały ją jeszcze po treningu, a rozglądała się bo obserwowała raz drogę, a raz Inkwizytora, by przypadkiem jeszcze w zamyśleniu nie pójść inną drogą.

Qumi 24-09-2012 21:19

Ah! Słodkie Lantis! No może nie aż tak słodkie, ale dobre na początek…. A przynajmniej w oczach Terraka. W sumie, w jego oczach niemal wszystko poza przeklętą ojczyzną było słodkie. Kontrakt dał mu narzędzia i możliwości, teraz wszystko zależało od niego… i nie miał zamiaru zmarnować tej szansy!

Pierwszym krokiem na drodze ku potędze było dowiedzenie się czegoś więcej o tym tajemniczym miejscu. Wiedział o Lantis nieco z ksiąg, ale to nie wystarczało. Potrzebował więcej, potrzebował wiedzy o intrygach, ludziach przy władzy, o spiskach i knowaniach. O prawach i władcach. Potrzebował wszystkiego co może mu się przydać. I wiedział gdzie to znaleźć.

Terrak miał dwa źródła informacji: swój sklep i gospody. Na początku były to jednak tylko gospody – tam dowiedział się o kupcach rządzących miastem i zaczął snuć plany otworzenia własnego sklepu i wślizgnięcie się w szeregi kupców. Kiedy już mu się to udało zaczął sprzedać to na czym się w sumie całkiem nieźle znał – na księgach.

Przychodzili do niego różni ludzie i nieludzie. Niektórzy wstydzili się kupować co bardziej pikantne księgi, inni przychodzili kupować zupełnie zwyczajne i chętnie gaworzyli. Dzięki temu Terrak wiedział co się mniej więcej dzieje w mieście, dzięki temu i nocnym wypadom do gospód.

I tak Terrak dowiedział się o bogatej wdowie zwanej Alicią bez szyi, gdyż była tak gruba, że nie było owej szyi widać. I choć była obleśna niczym wymiociny pijaczyny, wielu młodych chłopców witało na jej progach. Dzięki jej koneksjom, Alicia bez szyi potrafiło dość wysoko wynieść swoich kochanków.

Słyszałem też o mrocznych plotkach na temat kupca Malakaja, który to podobno handlował z mieszkańcami dawnej ojczyzny Terraka. Musiał czarnoksiężnik przyznać, że była to ciekawa informacja, godna sprawdzenia.

Oprócz tego, Terrak zawsze nadstawiał ucho do opowieści o córkach, jedynaczkach, bogatych i wpływowych kupców. Wiedział, że samemu ciężko mu będzie zbić fortunę i dorobić odpowiedniej pozycji, dlatego małżeństwo z córką bogatego kupca mogło otworzyć przed nim bardzo wiele drzwi w bardzo szybkim tempie. Uwiedzenie córki bogatego kupca nie było jednak łatwą sprawą. Musiał jakoś się wykazać, żeby i ojciec dziewczyny był pod wrażeniem przyszłego zięcia.

Terrak spojrzał za okno na procesję. Wiedział o inkwizycji w Lantis i wiedział, że musi działać ostrożnie. Dzięki swojej mocy emanowała od niego charyzma, mroczna, tajemnicza, ale jednak charyzma. Starał się delikatnie nachodzić na pewne tematy w karczmach i z klientami. Miał ambicję utworzenia własnego kultu, ale najpierw musiał znaleźć odpowiednich ludzi do tego. Miał parę pomysłów jak to osiągnąć, ale na razie wolał trzymać głowę nisko.

Wtedy usłyszał pukanie do drzwi. Było już późno i mężczyzna nieco się zaniepokoił. Wiedział, że może stawić czoło nawet dwóm rabusiom, ale wolał nie chwalić się swoimi mocami. Kupiec-czarnoksiężnik poprawił ubranie, podszedł do drzwi i sprawdził przez mały otwór tak zmyślnie oszklony, że on mógł widzieć kto stoi za drzwiami, ale osoba za nimi już nie mogła tego powiedzieć o Terraku.

-Kto tam? Ki diabeł o tej porze niesie? – spytał nieco poirytowany.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:13.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172