Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-06-2013, 11:59   #121
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
“Wybrani; nie przez siebie czy przez bogów Zapomnianych Krain, ale przeze mnie. Żaden żywot nie jest bowiem wieczny, a przez to jest krótkowzroczny. A jednak ja jestem żywy przez tysiąclecia i eony i to ja jestem tajemnym architektem losu, który zmienia świat. Zaiste, czy bycie wybranym to nie przekleństwo? Ich podróż odmieni świat, a ślady ich znaczyć będzie pożoga”.

Inskrypcja na samotnym obelisku na wyspie na Migoczącym Morzu


Brand Gallan | Dorien Nitram | Jack Woodes | Joann de Seis | Katherine de Seis | Lou Rannes | Manfred Goeti | Olhivier Rendell | Xendra Nua’vill
Otyugh zawył; nagle przyspieszył, a pierwsze z młodych natarły na najemników, którzy odparli pierwsze uderzenie. Manfred, wydobywszy z pochwy miecz, rzekł jeszcze do Woodesa:
- Tak, jest ich więcej - rzekł. - Jednak obawiam się, że to nie twoja sprawa, Jack. Klucze nie mogą być zniszczone zwykłym sposobem.
Odwrócił się i chlasnął mieczem stworzenie, które skoczyło na niego i poprawił solidnym kopniakiem; młode odtoczyło się w mroku.
- Tu jednak twoja część w opowieści kończy się. Im szybciej się stąd wyniesiecie, tym lepiej będzie dla was. Aby stąd uciec, przejdźcie schodami do góry, z powrotem, a później wyjdźcie drugimi drzwiami po prawej. Zapamiętaj to, drugimi, nie pierwszymi!
Najemnicy zasypywali wielkie monstrum bełtami kusz, jednak walka miała się daleko do końca.
- Weź to - Goeti wyciągnął zza pazuchy kiesę, która brzęczała monetami. - Znaj mój gest. A teraz wynoście się stąd! - krzyknął. - Pamiętaj, Woodes! Drugie drzwi po prawej!
Potwór tylko zaryczał w odpowiedzi, a Manfred odwrócił się.
- Ipsem! - krzyknął, a jego miecz zalśnił czerwonawym światłem. - Vobis! Harpem! Inori de cas!
Machnął mieczem, a z purpurowej mgły, która rozlała się przed nim, wypełzły trzy widmowe sylwetki, które poszybowały w stronę wynaturzeń.


Podróżnicy byli więcej niż zadowoleni z tego, że mogli zostawić za sobą ponurą sztolnię, Manfreda i jego łowców niewolników, a przede wszystkim wielkie potwory, które wypełznęły z groty prowadzącej do jaskiń Podmroku.
Grupa zatem wzięła nogi za pas i po prostu wybiegła wejściem, którym przybyli wcześniej, a odnalazłszy dźwierze, które wskazał wcześniej Goeti, stwierdzili, że prowadzi ono do niewielkiego lochu, niezbyt rzucającego się w oczy i łatwego do przeoczenia; jedynym wyjściem był tutaj otwór, wybity zapewne przez naturalnie osuwanie się gruntu spowodowane przez czasem. Ten prowadził do groty, z początku małej i ciasnej, która jednak rozszerzała się stopniowo, by w końcu przejść małą ścieżkę.
Tutaj też były ślady wykopalisk, czemukolwiek by miały one nie służyć. Natrafili na paręnaście drewnianych i zbutwiałych stempli i jeden wywrócony wagon.
- Więc było więcej niż jedno wyjście z podziemi - rzekła Dorien.
Krasnolud tylko wzruszył na to ramionami, posuwając się wolno za Xendrą.
- Czego innego mielibyśmy się spodziewać po łowcy niewolników? Aż dziwię się, że nas po prostu puścił wolno po tym wszystkim. Prawdziwy, kurwa, heros. Wziął na siebie całego potwora, a później po prostu wypowiedział zaklęcie, żeby spopielić ich wszystkich.
- Ano -
przytaknęła de Seis, prowadząca małą Katherine za rękę. - Ani chybi przeszkadzaliśmy mu w całości. Wątpię, żeby zamierzał zniszczyć klucz, czymkolwiek by on był. Tacy jak on nie niszczą artefaktu, kiedy się dostanie już w ich dłonie. To nie był zwykły łowca.
- Doprawdy -
prychnął Rendell. - Poznałaś po jego świecącej szabli?
- Słyszałam, że jeden z jego ludzi mówił, że spieszy się, by dostać klucz przed swoim bratem.
- Bratem?
- uniósł brwi krasnolud. - On ma brata? Ha! Powinni założyć Bractwo Skurwieli. O, poczekaj. Przecież już coś takiego istnieje... I czyha na nas!
- Jestem pewna -
odparła na słowa Rendella Dorien - że to nie ostatni raz, kiedy go widzimy.
- Taak... -
pogładził swoją brodę niziołek. - Fakt. Jestem ciekaw, co by powiedział na to, że Woodes ma przy sobie klucz z czaszką.
- Zatłukłby niechybnie
- odparł na to Olhivier. - Pewnie nie byłoby tak miło z tym “macie moje słowo” i z sakwą ze złotem.
Sakwa ze złotem, którą dostał Woodes, nie posiadała zbyt wiele pieniędzy; znajdowało się w niej ledwie dziesięć sztuk złota i paręnaście srebrnych, a także nieco miedziaków. Dorien rzekła, że te pieniądze śmierdzą krwią, dopóki nie okazało się, że skórzana sakiewka rzeczywiście posiadała na sobie zakrzepłą krew; nikt nie pytał, skąd mogłaby się tam znaleźć, jako że było to oczywiste.
- Jestem pewien - kontynuował krasnolud - że Manfred posługiwał się zręcznie kłamstwem, żebyśmy po prostu nie uciekli stamtąd.
Kryształowy miecz, od czasu, kiedy wziął go z kryształowej formacji, zachowywał się jak zwykły miecz, poza faktem, że przemawianie wtedy, kiedy był on wyciągnięty z pochwy, wprawiało go w lekki blask spływający z purpurowej głębi kryształu, z którego był wykuty.
Wkrótce, naturalna grota skończyła się i znaleźli się z powrotem w głuszy; z początku nie mieli pojęcia, gdzie mogą się znajdować; przed nimi znajdował się grząski moczar, zaś porastające drzewa bluszcz i ciernie były sporą przeszkodą dla każdego, kto chciał się przez nie przedostać.
Ponadto, dostrzeżono dym, jednak nie wiedzieli, co też miałoby to oznaczać.
Pomimo tego, po parunastu próbach przeszukiwania pobliskich zarośli i po ustalaniu ich pozycji za pomocą słońca, zmiarkowano, że dym unosił się z zachodu, a skoro na zachodzie było obozowisko łowców niewolników, toteż woleli iść stamtąd jak najdalej, aby trafić do pobliskiej wsi, Ostoi, po należną im nagrodę. Za odebraniem nagrody postulował krasnolud, bo w końcu to on pierwszy znalazł de Seis, co tylko spotkało się z urażonym prychnięciem samej zainteresowanej.


- Wiecie - rzekł krasnolud - dzięki za pomoc - zwrócił się do reszty Olhivier, zezując to na Xendrę, to na Woodesa, to na Lou, to wreszcie na czarodzieja i kapłankę. - Ciężko mi było w tej celi z tą babą.
- Hej!
- krzyknęła de Seis, a Katherine zachichotała.
- Trzymałem się dobrze, dopóki lutni nie zabrali - przełknął ślinę. - Potem było już tylko gorzej. O wiele gorzej.
- To prawie prawda -
rzekła Joann. - Za wyjątkiem tej części, w której trzymał się dobrze.
- Więc... Dziękuję? I przepraszam?
- rzekł wreszcie brodacz, zakłopotany.
Dorien roześmiała się, a de Seis posłała Olhivierowi rozbawiony uśmiech.
- Ech - sapnął tylko - do diabła ze szczerością. Gdyby nie fakt, że odwalaliśmy robotę za pieniądze, to w życiu bym nie narażał karku i lutni dla tej sekutnicy.
Zaintrygowana, Joann de Seis rzuciła spojrzenie w stronę krasnoluda.
- Więc to nie z dobroci serca? - zapytała ironicznie. - Jak być powinno? Wiecie, wielcy bohaterowie ratujący dziewoje uwięzione w wieży?
Rendell rozłożył dłonie.
- Wybacz, pani, kiedy zamiarowaliśmy się cię uratować, zależało nam tylko na pieniądzach.
- Kto was najął?
- Niejaki kapłan Lathandera imieniem... Imieniem... Kurwa, zapomniałem.
- Hennet? Lorthis Hennet?
- zaofiarował się mag.
- Hanned - poprawiła Dorien. - Lorthis Hanned.
- Hmm
- zamyśliła się de Seis. - Ciekawe. Bardzo, bardzo ciekawe.
Czarodziej spojrzał na Joann, nie do końca rozumiejąc.
- Będzie dużą ujmą - zapytał - jeśli spytamy, co w tym takiego interesującego?
- Niezbyt dużą ujmą
- westchnęła szlachcianka. - Powiedziałabym raczej, że może nawet i to niezbyt ciekawe. Otóż, wystawcie sobie, znam tego Hanneda, jednak nie jako kapłana Lathandera, ale jako najemnika, który bez mała dwa lata temu dla prywatnych armii kupieckich w Westgate. Choć plotki o żołdakach rzadko kiedy dochodzą aż do Domu Seis, to jednak łotr wyrobił sobie całkiem niezłą reputację jako złodzieja i pospolitego oprycha napadającego na ludzi w dokach. Od kiedy to tacy jak on wdziewają kapłańskie habity?
- Czemu go po prostu nie powiesili? -
zapytał czarodziej.
- Kto tam go wie? - wzruszyła ramionami dziewczyna. - Niespecjalnie obchodziły mnie jego losy i teraz także nie śmiem się obchodzić. Ponoć w całość zamieszani byli Zhentarim. Hanned miał też jakiś udział w Arenie, więc po prostu wygnano go z miasta.
- Arenie?
- zainteresował się krasnolud. - To w Westgate jest jakaś arena?
Oczy de Seis powędrowały w stronę nieba, a jej jej głos przybrał protekcjonalny ton.
- Tak - odparła - w Westgate jest Arena, którą czasem domy kupieckie używają do rozsądzania sporów. Tak, czasem tam walczą przedstawiciele różnych rodów, by zażegnać spory na neutralnym gruncie.
- W takim cywilizowanym mieście!?
- oburzył się Gallan. - Arena!?
- Och, na bogów -
syknęła Joann. - Przecież zazwyczaj biją się tylko do pierwszej krwi. Czy nigdy nie byliście w mieście?
Przez pewien czas rozmowa ucichła; podróżnicy szli traktem w milczeniu, być może poza Katherine, która nalegała, aby Xendra ściągnęła maskę.
- Więc... Hanned. Kapłan Lathandera - rzekł ostrożnie niziołek.
- Bardziej oprych na usługach Zhentarim - odparowała de Seis. - Podszywający się pod kapłana.
- Dlaczego miałby to robić?
- zapytał Gallan, wyczuwając odpowiedź.
- Dom Seis nie jest na przyjaznej stopie z tą organizacją najemników - odparła po prostu Joann. - Na mój nos, wpadliście po prostu w środek intrygi wielkich domów, które potrzebowały kogoś, żeby mnie doprowadzić przed oblicze Hanneda i pojmać mnie, a mnie użyć jako argument przeciwko mojemu domowi. Ot, tyle.
- No dobra, dobra -
zniecierpliwił się krasnolud. - Ale jak cię pojmano? I dlaczego?
Po czym de Seis opowiedziała im dosyć zwięzłą historię tego, jak zostały pojmane, podróżując Szlakiem Kupieckim; jak jeden z najlepszych przyjaciół Joanny i jego giermek zostali zamordowani, a ich głowy zatknięte na włócznie dla zabawy; jak zostały wtrącone do wagonu pełnego dziewcząt i jak oglądały, jak najemnicy brali niektóre z nich po dwóch albo po trzech na raz; jak z jakiegoś powodu nie zostały po prostu odesłane do jakiegoś prywatnego haremu na północ albo sprzedane na targu niewolników; jak to słyszały o jakimś bractwie, które szukało czegoś w karawanach podróżujących Szlakiem Kupieckim; wreszcie, jak zostały rozdzielone, a Katherine omal nie została zgwałcona.
- Ano - skwitował całość Olhivier. - Myśli sobie człowiek, jestem szlachcicem, to będzie jadł kremy do końca żywota i na bale chodził. A tutaj proszę, kurwa. Przygody. Podziemia. Loszki i smoczki. A nadto...
Zamilkł, widząc spojrzenie Joanny.


Idąc traktem, podróżnicy wreszcie natrafili na zwęglony i opuszczony dom. Usłyszawszy wieści o tym, że Hanned może być w istocie najemnikiem, Dorien nie przyjęła zbyt dobrze; wręcz przeciwnie, usłyszawszy o niesławnej przeszłości swojego dotychczasowego mentora, kapłanka milczała przez całą podróż, podczas gdy krasnolud, mag i reszta rozmawiali swobodnie, radzi z tego, że żyją.
Ze spalonego domu wyszedł ktoś. Była to Drakonia Arethei.
- D-Drakonia! - Dorien rozpromieniła się, widząc diablicę.
- Kopę lat - uśmiechnęła się czarnowłosa dziewczyna, puszczając dym z palonej fajki. - Albo i nie. Wszak widzieliśmy się parę godzin temu.
- Myśleliśmy, że nie żyjesz!
- zawołała kapłanka, pospieszywszy do zaskoczonej diablicy. - Martwiliśmy się!
Diablica roześmiała się, nadal zdziwiona, że kapłanka rzuca się jej na szyję. Posłała zdziwione spojrzenie w stronę reszty grupy.
- Cóż - rzekła w końcu Arethei. - Sporo się zmieniło. Jak widzę, przybyło nas.
Diablica podeszła bliżej, spoglądając na krasnoluda i siostry de Seis.
- A myślałam, że ich już nie znajdziemy. To ma być ta z młyna? Nie wygląda.
- Bo to nie z młyna -
odparł czarodziej. - Rzeczy mają się nieco inaczej, niż myśleliśmy na początku.
- Tak? Będziecie mi musieli opowiedzieć. Ale zanim sobie wszystko opowiemy... Trzymaj, brodacz. Właśnie tak.

Diablica rzuciła zdziwionemu Rendellowi lutnię, którą wydobyła z torby podróżnej.
- Moja lutnia! - krzynął krasnolud. - A myślałem, że już jej nigdy nie zobaczę!
- Zapłacisz mi za nią, jak zdobędziesz pieniądze
- rzekła Arethei. - W końcu nie kradnę za darmo.
Mina krasnoluda zmieniła się natychmiast z całkowitego rozrzewnienia w ucieleśnienie przerażenia, jednak do sytuacji wkroczył Gallan.
- A może pogadamy o tym nieco później - rzekł polubownie. - Mamy dużo do obgadania.
Arethei opowiedziano o tym, co zaszło w podziemiach zamku, po tym, kiedy oddzieliła się od grupy; słysząc historię, diablica marszczyła brwi z niedowierzaniem, jakby grupa umówiła się, by ją nabrać. Uwierzyła w końcu jednak, po czym zrewanżowała się swoją historią o zasłyszanych wieściach o maskarze w Ostoi, spowodowanej rzekomo przez Wyrma Athanglasa, który jakimś cudem przemienił się w wilkołaka i zabił dwa tuziny ludzi, w tym Hanneda, kapłana Lathandera. Opowiedziała również o swojej części w obozie niewolników, o tym, jak podpaliła stajnie i wypuściła konie, używając wybuchowych mikstur czarodzieja.
Wreszcie, przeszła do najciekawszej części historii, to jest tego, czego dowiedziała się w papierach herszta łowców, który teraz nie żył.
Jak się okazało, łowcy niewolników byli zamieszani w jakiś sposób w handel niewolnikami na rzecz organizacji o nazwie Bractwa Ośmiu Sztyletów, o których nikt wcześniej nie wiedział ani nie słyszał.
Było to jednak w zasadzie wszystko, czego diablica zdążyła się dowiedzieć w tym krótkim czasie, poza paroma szczegółami. Listy do herszta zawierały rozkazy od człowieka imieniem Bjoerne, który nakazywał solidne przeszukiwanie wszystkich więźniów, a także donoszenie mu o wszelkich magicznych przedmiotach, które mogą posiadać.
Niemalże wszystkie listy o tej tematyce pochodziły z doków w Westgate, jako że wiele wspominało o tamtejszej sytuacji i handlu niewolnikami.
Reszta listów i dokumentów zawierała nudne zestawienia i spisy towarów, skądkolwiek mogły one pochodzić.


- Wilkołak, powiadasz - zaśmiał się krasnolud. - A to dobre. Co też to chłopi nie powiedzą, byleby tylko zabawić jakiejś dziewki spotkanej na drodze.
Diablica nie odpowiedziała, tylko rzuciła spojrzenie na krasnoluda. Wreszcie, odparła jednak:
- Przysięgał, że widział na własne oczy.
- To niczego nie dowodzi
- odrzekła de Seis. - Gawiedź często widzi to, co chce widzieć. Jednak wydaje się, że Hanned może rzeczywiście nie żyć. Za rozpuszczanie plotek o śmierci kogoś może czekać stryczek. Tak czasem bywa.
- Naprawdę? -
zdziwił się krasnolud.
- Naprawdę, szczególnie w Westgate, mieście cywilizowanym i wolnym.
Krasnolud i kapłan parsknęli, słysząc to.
- Nie jestem jednak pewna, czy w Ostoi będzie czekać na was jeszcze nagroda, zważywszy na to, że wasz chlebodawca nie żyje.
- Taak... -
przeciągnęła się Drakonia. - Kto wie, może będą czekać na nas z widłami i pochodniami. W końcu jesteśmy znajomymi Athanglasa. Swoją drogą, ciekawe, co porabiają Vermil i Ultar.
- Słuchaj tej dziewczyny -
rzekła de Seis. - Wie, co mówi.
- Więc dla nas bez wypłaty? -
krasnolud skrzywił się.
- Skądże. Po prostu chodźcie ze mną do Westgate - rzekła de Seis. - Rodzina zapłaci za oddelegowanie mnie do domu rodowego. A parę dodatkowych rąk w wykonywaniu roboty nie zawadzi.
- W załatwianiu rodowych kłótni dla domu de Seis?
- sprzeciwiła się Nitram.
- A ja chętnie - wtrącił się Gallan - wysłuchałbym opinii reszty. To jest Jacka i Lou, a także naszej przyjaciółki z Podmroku.
Diablica przeczesała ręką włosy i wypuściła dym z fajki, zaś krasnolud brzdąknął na lutni.


Nurissa Morien
Poranek wstał jasny i bezchmurny; Szlak Kupiecki na nowo zaludnił się karawanami wszelkiej maści, począwszy od statecznych kupców korzennych, przez niemalże bandyckie bandy rycerzy wiozące towary pochodzące nie wiadomo skąd, aż wreszcie po zwykłych kramarzy obwoźnych, obładowanych towarami, które nieśli na swoich pokancerowanych plecach.
Westgate nie było daleko; zaledwie paręnaście mil stąd lekkiej wędrówki. Niektórzy wynajmowali przewoźników, których na drodze było pełno; za niewielką opłatą byli gotowi przewieźć każdego, jak tylko rozciągał się Kupiecki Szlak.
Morien wręczyła jedną złotą monetę do ręki handlarza broni.
- Dzięki ci, pani - rzekł korpulentny człowiek, przyjmując zapłatę od Drowki. - To dobry nóż. Z tej samej stali mój bratanek wykuwa miecze, którymi straż broni regenta.
Mroczny elf przyjrzał się swojej własnej twarzy w klindze wypolerowanej na połysk. Złapawszy się ne tej chwili próżności, naciągnęła kaptur nieco głębiej na głowę. Zauważywszy to, człowiek dodał:
- Nie musisz tutaj chować swojej tożsamości, pani - rzekł. - Tu nikt nie dba o to, czyś z północy czy z Rashemenu. Czy nawet z Ziemi Pod.
Wysoka nawet jak na standardy ludzi elfka podniosła spojrzenie na szczerze uśmiechającego się człowieka i postąpiła krok w tył.
- I to miasto jeszcze istnieje? - zapytała, ściągając z głowy kaptur, spod którego wypłynęły jasne jak śnieg włosy. - Wpuszczacie nas i inne elfy do tych samych karczm?
- To miasto pieniądza
- odparł kupiec, wróciwszy do polerowania broni. - Westarzy to zbyt twardzi ludzie, by dać sobie pluć w kaszę tylko z powodu rasowych kłótni. Stryczek łamie karki tak samo ludziom jak i krasnoludom, obojętnie, czy za pospolitą złodziejkę czy za honorową sprawę przyczynania się do rzezi mrocznych elfów.
Nurissa spojrzała na miasto nad morzem, którego wysokie wieże były widoczne nawet tutaj, a za murami i tak rozciągał się jeszcze spory pas budynków, dworków i nawet małych twierdz ufundowanych przez zamożnych kupców.
- Tak - uśmiechnęła się w odpowiedzi. - To właśnie słyszałam. Że Westgate to dobre miasto dla mrocznych elfów. Przyjaciół łatwo znaleźć. A może i odnaleźć tych starych.
- Czy dobre, to nie wiem
- uśmiech handlarza zrzedł nieco. - Jednak wierz mi, pani, jeśli sądzisz, że poderżną ci tam gardło za to, że pochodzisz... Skądkolwiek pochodzisz, to jesteś w błędzie. Gildie zbyt cenią sobie potencjalnych klientów. Śmierć dla każdego, kto klientów odbiera i próbuje ukręcić łeb handlowi.
Nurissa skłoniła się.
- Dzięki za te wieści. Tak się składa, że mam parę niedokończonych interesów.
Handlarz także skłonił się w odpowiedzi, patrząc na lewą rękę Drowki; pomimo pełni dnia, Drowka nosiła niemalże pełną płytę na lewym ramieniu; z cichym szelestem, jej ramię zadrżało.
- Bywaj, pani - cicho rzekł handlarz, wracając do swojego towaru.
Wiatr dochodzący z morza pachniał solą. Mroczny elf poprawił torbę i równym krokiem szedł w stronę Westgate.

 
Irrlicht jest offline  
Stary 04-06-2013, 19:14   #122
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Zmywamy się stąd! - powtórzył Jack, mało delikatnym pchnięciem skłaniając Lou do przyspieszenia kroku. - Inni już są daleko!
Obejrzał się za siebie. Widok, jaki ujrzał, zdecydowanie nie skłaniał do zawrócenia.
Los Manfreda w zasadzie go nie interesował, ale to, co by się stało z nim samym i pozostałymi członkami ich małej kompanii, gdyby mackowate coś pokonało Manfreda i jego zbirów - wprost przeciwnie.
Trzeba było brać nogi za pas i wiać czym prędzej.


Ciekawość, jak powiadają, to pierwszy stopień na drodze do piekła. Z tego też powodu Jack wolał nie sprawdzać, dokąd prowadzą pierwsze drzwi. Ominął je, zgodnie z naukami Manfreda, i otworzył drugie.
Prowadzące, jak się okazało, na wolność.


Cóż, okazało się również, że ich obiecana nagroda przepadła. Raczej trudno było sądzić, że truposz i fałszywy kapłan w jednym zechce wysupłać choćby pięć miedziaków. A wydzieranie ich ze sztywnej dłoni wspomnianego... Tego sobie raczej Jack nie wyobrażał.
Zresztą pewnie Joann de Seis miała rację - w jakiś dziwny sposób wplątali się rozgrywkę między jakimiś szlacheckimi rodami. Aż dziw że jeszcze żyją. Może jednak mieli więcej szczęścia, niż im się początkowo wydawało.


Nie tylko oni mieli szczęście.
Panny de Seis również. Mogły skończyć jako darmowe panienki w jakimś burdelu na końcu świata. Albo i dalej.

Pomysł odprowadzenia Joann i Katherine do Westgate wydał się Jackowi całkiem dobrym pomysłem. Nie dość, że dobry uczynek, to jeszcze wizja nagrody, może nawet większej niż to, co mieli dostać za uwolnienie Joanny od fałszywego kapłana.
No i Westgate było na tyle duże, że mógłby się tam znaleźć jakiś mag, co by sprawdził, jakie to właściwości ma kryształowy miecz, najwyraźniej lubiący, gdy ktoś do niego mówił.
- Omińmy szerokim łukiem i Ostoję, i wilkołaka - odpowiedział na pytanie Gallana - bo tam najwyżej spotkają nas kłopoty, i chodźmy do Westgate. A potem zobaczymy, co dalej. Może tam przytrafi się nam jakaś ciekawa robota.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 04-06-2013 o 19:37.
Kerm jest offline  
Stary 06-06-2013, 17:43   #123
 
sheryane's Avatar
 
Reputacja: 1 sheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwu
Manfred powiedział prawdę o wyjściu. Sprawiło to Lou niemałą ulgę. Może pakowanie się w interesy z nieznajomymi nie było najlepszym wyjściem w środku obozu wroga, ale nie było czego rozpamiętywać. Wyszli z tego cało i to się liczy. Mało tego! Zrobili to, co zrobić chcieli. Uratowali krasnoluda i dziewczynę, a nawet jej młodszą siostrę. Akurat to Rannes uważała za mały osobisty sukces jej i Woodesa. Mogli kilkakrotnie zostawić Katherine, aby nie martwić się zbędnym balastem, a jednak udało im się ją uratować mimo przeciwności losu. Satysfakcja. Lou uwielbiała to uczucie. To samo odczuwała po dobrym treningu, ciężkim sparingu i wymagającej walce.

Dalsza droga mijała w ciągłym napięciu przemieszanym z radością z odniesionego sukcesu. Na szczęście wędrówka była spokojna. Wojowniczka była szczerze zaskoczona obecnością Drakonii w tym miejscu, ale chyba jeszcze bardziej jej opowieścią! Nie dość, że zabiła jakąś grubą rybę, rozpędziła konie, to jeszcze wyniosła listy a kilka budynków podpaliła... Pozazdrościć bohaterstwa i umiejętności. To wszystko podczas gdy oni mieli problem w postaci szczurołaka i jakichś oślizgłych istot z podziemi. Można by się zastanawiać, kto osiągnął więcej - cała grupa czy sama Arethei, ale Rannes miała ciekawsze rzeczy na głowie. Rany zadane przez obleśne potworki wciąż ją pobolewały...

Do tego dochodził problem de Seis, który chyba przestał być ich problemem z chwilą, gdy przestał istnieć szukający ich zleceniodawca. Na dodatek wcale nie chodziło o zwykłe córki młynarza. A jakby tego było mało, to Wyrm urządził sobie masakrę w Ostoi.
- A cóż cię oni tak interesują? - spojrzała koso na Drakonię, która przecież ledwo znała jej przyjaciół.
Równie dobrze diablica mogła sobie porozmyślać o całej reszcie bandy Athanglasa.
- Jeżeli mieli trochę oleju we własnych głowach, to odłączyli się od Wyrma, nim dotarli do Ostoi. Jeżeli nie... Pewnie jakoś sobie poradzili i są już w Westgate. - nie wypowiedziała na głos najgorszej ze swoich myśli.
~ Albo są już martwi... ~ miała na końcu języka, ale wierzyła, że Tymora uśmiechnęła się do mężczyzn.

- Popieram Jacka - podsumowała. - Chodźmy do Westgate. Odstawimy dziewczyny - wskazała siostry. - Poszukamy Ultara i Vermila. Mieli tam na mnie czekać. Jeżeli tam będą, to z pewnością opowiedzą nam, co przeżyli po drodze... - zawahała się na moment. - A jeżeli nie... To nie wiem, na co się załapiecie w mieście, ale ja wrócę się do Ostoi, żeby ich znaleźć.
~ Albo ich ciała... ~ dodała w myślach i przygryzła nerwowo wargę.
Zdobyła się na uśmiech, mimo zmartwień.
 
__________________
“Tu deviens responsable pour toujours de ce que tu as apprivoisé.”

Ostatnio edytowane przez sheryane : 08-06-2013 o 22:16.
sheryane jest offline  
Stary 08-06-2013, 00:44   #124
 
RyldArgith's Avatar
 
Reputacja: 1 RyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwu
Ruszyła za pozostałymi, dalej i dalej ku wyjściu z tego miejsca. Z tych podziemi gdzie jedyne co ich mogło czekać to śmierć. Śmierć mająca postać kilku dość sporych otworów gębowych, najeżonych ostrymi zębami i tylko czekających, jak jakaś ofiara wpadnie do nich. Bardzo soczysty posiłek. Biorąc pod uwagę na rolę tych stworów w życiu jej miasta. Kiedy tylko o tym pomyślała, że to ona mogłaby robić za to, co z reguły robili inni, niewolnicy, od razu wzdrygnęła się na tą myśl. Mimo to biegła dalej. Nie zamierzała skończyć w brzuchu bestii, którą traktowała jako.. pojemnik na wszelkiej maści nieczystości.

Na szczęście wyjście było tam gdzie ich skierowano. Nie pozostało nic tylko wybiec z pozostałymi i oddalić się z tego miejsca. Tylko co z Drakonią, czy ta kobieta żyje i gdzie się podziewa. Przez moment pytanie zawisło w jej głowie, ale była to chwila, niedługa. Szybko oczyściła umysł z niepotrzebnej myśli i zagłębiła się z pozostałymi w las. Widząc dym od zachodu grupa zmieniła kierunek, w stronę jednej osady, o której drowka słyszała już podczas rozmów przy wspólnym ognisku. Zatem Ostoja.

Droga dłużyła się niemiłosiernie, jedna z gałęzi okolicznego drzewa wystawała za mocno i Xendra zawadziła o nią. Dobrze że miała na sobie maskę, inaczej na jej twarzy mogło pojawić się zadrapanie, gdyż gałąź miała ostre końcówki. Nie zwracała jednak na to uwagi. Teraz miała inne zmartwienia. Zadanie wykonane, a raczej jego gorsza część. Teraz tylko droga do tego kto zlecił im to zadanie. Może i by miał zapłacić, ale to nie urządzało jej w żadnym stopniu. Może pieniądze ułatwiłyby niektóre sprawy. Jednak najważniejsze pytanie dalej pozostawało dla niej bez odpowiedzi.

CO TO BYŁA ZA GRUPA

To pytanie dalej kłębiło się w jej głowie. I nie zapowiadało się by doszło do szybkiego wyjaśnienia całej sprawy. Poprawiła ułożenie zapięć, by maska nie zsunęła jej się z twarzy. Nie wiadomo jak mieszkańcy Ostoi by zareagowali na jej pochodzenie. Więc taka forma zabezpieczenia na jakiś czas musiała wystarczyć. Zresztą, pewnie i tak straże przy bramach każą jej zdjąć maskę. Ale tym będziemy się martwić jak dojdzie do takiej sytuacji, pomyślała.

Grupa szła traktem, cały czas wymieniając uwagi, rozmawiając. Trzymała się z boku, może nie aż tak bardzo, ale nie chciała, nie miała ochoty na wchodzenie w dyskusje. I tak za bardzo było głośno jak na jej gust. Jedyne co ją zainteresowało z tej całej wymiany zdań to były fragmenty de Seis, dotyczące tego kapłana Henneda. Zwłaszcza o możliwej roli tego osobnika w konflikcie z rodziną De Seis. Zignorowała prośbę Katheriny o zdjęcie maski. Przyglądała się jej siostrze, jak ta opowiada o Hennecie, czym miałby on się zajmować, o jej rodzie i Arenie. To wszystko było nad wyraz interesujące i dostarczające nowych informacji. Których można było potem użyć. Zabawne. Rozgrywki miedzy rodami, jakie to.. drowie. Tak. Nie różnimy się aż tak bardzo, rivvil. Nie aż tak bardzo.

No ale ta informacja musiała ulec przedawnieniu, gdy tylko spotkali zagubioną duszyczkę. Przed nimi stała Drakonia, najwyraźniej dobrze się bawiła. Zachowanie Dorien nie uszło jej uwagi. Ciekawe. Potem jeszcze nastąpiła opowieść diablicy co ja spotkało. To wszystko wysłuchała spokojnie, całości relacji. Chłoneła każde słowo. Zwłaszcza to o masakrze w Ostoi, i o bractwie sztyletów. To już było coś. Informacja, może niewielka, ale na pewno dająca jakieś zaczepienie. I dwa słowa które utkwiły jej w pamięci. Bjoerne. Westgate. Zatem tam się udadzą.

Z zamyślenia wyrwało ją pytanie Gallana.

- Westgate. Tam udamy się. Xas. To dobry wybór, innego i tak nie mieć teraz zresztą.- zamyśliła się.

Spojrzała po wszystkich obecnych czy też się na to decydują. Jej czerwone oczy powoli przeskakiwały między nimi. W końcu skinęła lekko głową.

- Xas. Nie traćmy czasu. W drodze porozmawiamy, daleko stąd do Wes... Westh..- w końcu poddała się w próbie wymówienia nazwy- do tego miasta.


 

Ostatnio edytowane przez RyldArgith : 08-06-2013 o 00:48.
RyldArgith jest offline  
Stary 09-06-2013, 13:12   #125
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Droga do Westgate, część pierwsza
Podróżnicy, po uradzeniu co do tego, co zrobić, wkrótce też wyruszyli w podróż, pozostawiając za sobą obóz łowców niewolników, Ostoję, zwęglony dom, w którym znaleźli łotrzycę, a wreszcie rozległe drogi głuszy, rozciągających się pod Górami Giganta , a które prowadziły w końcu do odległego na południu Tethyru.
Trakt nie od razu wiódł na Szlak Kupiecki, a krasnolud i mag radzili, by lepiej trzymać się leśnych ścieżek i zagonów; nie wiadomo było bowiem, czy nie wypuszczono za nimi już jakiejś pogoni. Gallan, który ukradł lokalną mapę z laboratorium czarodzieja, dość dobrze orientował się w terenie i zaproponował drogę która nie od razu wiodła przez Elversult, a na Szlak Kupiecki weszli by dopiero około okolic Teziiru.
- Jeśli mówią prawdę o tym, że karawany są napadane - rzekł niziołek - to powinniśmy unikać ubitego traktu. Nie daję wiary tym wieściom o karawanach, jednak cóż nam zaszkodzi odrobina ostrożności?
Dwa pierwsze dni podróży minęły bez większych przeszkód. Choć jedzenia nie było zbyt wiele, to wystarczyło go na dosyć skromne podróżnicze wymogi, wodę natomiast uzupelniano w bukłaki w okolicznych strumykach; woda ta miała niewiele wspólnego z wodą ze studni, jednak była zdatna do picia.
Nie mając zbyt wiele do robienia, kapłanka Dorien opatrywała rany podróżników, szczególnie te bardziej paskudne poparzenia stworów Podmroku. Na szczęście, poza paroma wyjątkami, rany okazały się powierzchowne. Nitram posiadała niewiele bandaży dobrej jakości, jednak okazała się całkiem niezłym zielarzem, a z pomocą jej zaklęć rany goiły się szybko.
Będąc niedaleko Elversult, napotkali parę okolicznych wsi, gdzie mogli wstąpić do karczem i uzupełnić zapasy. W same okolice tego miasta doszli około południa dnia drugiego podróży; można było posłuchać plotek, kupić jedzenie czy zabawić oczy publicznymi egzekucjami.
Stąd dowiedzieli się paru przydatnych wieści.
Po pierwsze, na karawany kupieckie nadal napadano. W tym jeszcze tygodniu dwóch kupców padło ofiarą ataków na Szlaku, a ci, którzy przeżyli, opowiadali niezwykłe historie o ludziach ubranych na czarno, zaś znak Ośmiu Sztyletów stał się niejako powszechnie znany, jednak poza bajkami nie znano niczego bardziej konkretnego, poza faktem, że karawany nie były rabowane, a ich obrońcy wycinani w pień; stąd też spekulowano, że Szlak był przeklęty lub nawiedzany przez demona szukającego zaklętych przedmiotów, jako że tylko te znikały z karawan; kosztowności i drogocenny towar zawsze zostawały.
Po drugie, wieści z Ostoi piorunem obiegły okoliczne wioski i miasteczka i nie było żadnych wątpliwości, że Hanned nie żył i że w istocie coś we wsi stać się musiało. Choć wilkołak nie zawsze bywał wilkołakiem w tych powieściach (bywał liszem, wampirem, szczurołakiem czy też po prostu rozwścieczoną kobietą), to podróżnicy także usłyszeli, że istota wydawała się zdążać na wschód Smoczego Wybrzeża. Ostatecznie jednak, nie było wiadomo nic pewnego. Kto tam potrafił rozróżnić plotkę od prawdy?
W miarę podróży, krajobraz zmienił się z zalesionych ścieżek i ledwo przetartych szlaków na bardziej przyjazne trakty, brukowane z kiesy szlachciców na Wybrzeżu, zdzierających skwapliwie z poddanych podatki. Było to doprawdy zaskakujące że parędziesiąt mil dalej rozciągała się dzika i niebezpieczna głusza.
Podróżnicy wszelako omijali Szlak Kupiecki aż do ostatniej chwili, kiedy musieli nań wstąpić w okolicach Teziiru, dużego i wspaniałego portu, który transportował towary do rozciągających się po drugiej stronie Wybrzeża Suzail i Marsember; miasto to, choć będące częścią tej opowieści, nie było miejscem, w którym działy się jakiekolwiek interesujące rzeczy, poza być może jedną.
Podróżnicy nie zdołali się dostać samego miasta, będąc zmuszonymi spędzić noc przy bramach miejskich; było tak z jednego powodu: rajcy miejscy z Teziiru byli wystraszeni incydentami zdarzającymi się na drogach, toteż zamknęli bramy miasta, ograniczając się tylko do przyjmowania kupców mających do sprzedania jakiś towar, natomiast na wędrowców wszelkiej maści marszczono brwi. Sprawiło to, że przed bramami miejskimi wyrosły karczmy sklecone naprędce przez każdego, kto chciał zarobić na tej sytuacji.
W jednej z takich karczm Brand Gallan, zwiedziawszy się o tym, że Woodes poszukuje odpowiedzi na to, czym był kryształowy miecz, rzucił zaklęcie, uprzednio korzystając ze swojego occultum, to znaczy ze skrzydła sowy i sproszkowanej perły, z których przyrządził wywar. Eliksir ten wypił przed rzuceniem zaklęcia zwoju identyfikacji znalezionego w starym foliale jeszcze w laboratorium czarodzieja łowcy niewolników. Korzystając ze sposobności, zidentyfikował on też pierścień mrocznej elfki, przemawiając pod wpływem transu. Nitram zapisała na pergaminie informacje o przedmiotach, które zidentyfikował czarodziej.


Przedmioty

Cytat:
Pierścień - Dotyk Płomienia
“Jedną iskrą rozpalę pożar, który strawi Wieloświat”
Wygląd: Jest to dość topornie duży pierścień wyrzezany w czymś, co przypomina zwykły kamień. Runy na nim prawie się zatarły, jednak wygląda na to, że zaklęcie nadal działa.
Historia: Istnieją podania o człowieku imieniem Narod, który znany był jako wielki mag, który zasłużył się dla miasta Wrót Baldura magicznymi pierścieniami. Pierścienie osobiście wykuwał w swojej pracowni. Powiada się, że posiadały one wiele cudownych mocy, z których większa ich część nie została odnaleziona do dziś. Wiele podań jednak mówi o tym, że przeżywszy trzecią dekadę swojego życia, Narod stracił rozum, poszukując wiedzy w domenach Odległej Dziedziny. Ironią losu, Narod nie został zapamiętany jako jowialny geniusz za czasów swojej świetności, ale jako śliniący się głupiec wykuwający nieskomplikowane, magiczne bibeloty, które sprzedawał prostemu ludowi do końca swojego życia od czasu magicznej katastrofy.
Działanie: Raz dziennie wytwarza małą kulę płomieni, która jest w stanie płonąć nieprzerwanie przez 4 godziny, oświetlając obszar kręgu o promieniu 4 metrów. Alternatywnie, kula płomieni może być posłana w stronę przeciwnika (nie wymaga testu dystansowego). Zada obrażenia od ognia 1k4+1/poziom (max +10).

Cytat:
Miecz - Klejnot Otchłani
“Pokłoń się Władcom Głębin, bowiem nastaną poranki, wobec których najczarniejsze noce będą twoim najlepszym wspomnieniem”.
Wygląd: Wykuty w purpurowym krysztale przypominającym ametyst miecz żarzy się lekko wewnętrznym światłem, które wzmaga się za każdym razem, kiedy ktoś przemawia w jego obecności. Jelec i głownia są stalowe, a rękojeść jest pokryta skórą. Choć ostrze nie jest pokryte żadnymi znaczeniami, to na środku jelca znajduje się malutki sigil przypominający czarną kroplę.
Historia: Istnieją podania o pewnym Mrocznym Elfie, który był członkiem wysokiego rodu w Mieście Pająków, Menzoberranzan. Jako dowódca zbrojnych w mieście, żył w stanie ustawicznego strachu, czy aby nie znalazł się od niego ktoś lepszy, ktoś, kto mógł go zastąpić, jego samego skazując na los ofiary na ołtarzu Lolth. Istota ta ciągle poszukiwała metod i artefaktów, które pozwoliłyby jej stać się najlepszym rycerzem Podmroku, wypuszczając się aż na stare ziemie Dolmroku, to jest dolnych warstw jaskiń rozciągających się pod Abeir-Toril. Pokonawszy rzędy potworów, których nazw nie można było poznać nawet w języku Drowów, dotarł on do zapomnianej kuźni, która ozdobiona była kościami martwych stworzeń. To tam odnalazł on miecz wykuty z purpurowego kryształu. Choć imię dowódcy ginie w mroku dziejów, to istnieje wiele przekazów o zaklętym mieczu w rękach zbrojnych Podmroku; miecz zawsze pojawiał się w opowieściach o bitwach, w których dochodziło do najgorszych rzezi.
Działanie: Raz dziennie posiadacz miecza może przywołać moc władców dalekich krain Dolmroku, zyskując dodatkowy atak na rundę, dodając +20 do testu ataku i podwajając obrażenia przy udanym teście. Aby efekt zadziałał, posiadacz miecza musi wykrzyczeć imię: “Dulathor”.
Broń: Miecz jednoręczny, Obr. 1k6+1, magiczne.

Droga do Westgate, część druga
Miasto portowe Teziir nie było przyjazne wędrowcom ani wagabundom, a strażnicy miejscy wyglądali, jak gdyby przejście obok nich było co najmniej zamachem na radę miejską. Do środka ich nie wpuszczono, ku ubolewaniu de Seis, która zamierzała zaopatrzyć się w szaty lepsze niż te, które miała na sobie.
Gallan jednak pospieszał ich; w jego mniemaniu powinni zejść ze Szlaku Kupieckiego tak szybko, jak to tylko możliwe.
- Nie warto kusić losu - rzekł niziołek, spoglądając ze zgorszeniem na Drakonię, która bawiła się kiesą pełną monet ze spieniężonych przedmiotów zrabowanych z obozu najemników. - Demon czy nie, na karawany ktoś napada.
- Podobno nie dawałeś wiary tym durnium z Elversult
- roześmiała się diablica.
- Wtedy tak - niziołek poczerwieniał, zaaferowany. - Ale sprawy zmieniły się. Im bliżej jesteśmy Westgate, tym większe mam wrażenie, że stanie się coś złego.
Dorien zamrugała.
- Złego?
- Poniechaj niziołka, Dorien -
Drakonia pogładziła ją po głowie. - Czarodziejom zawsze się wydaje, że ktoś im dyszy na karku.
- Więc przeszliśmy przez piekło Podmroku i obozu łowców niewolników po to, żeby nam na drodze poderżnęli gardła jacyś byle najemnicy?

Jednak diablica tylko wzruszyła ramionami.
- Sam słyszałeś. Napadają tylko na karawany. Poza tym, czy nie słyszałeś do diabła o czymś takim jak reputacja, głupcze? Stawiliśmy czoła krwiożerczym sukinsynom, a ty, choć mały ciałem to wielki duchem, miotałeś zaklęcia w straszliwe bestie Podmroku.
- Właśnie z tego powodu...
- Właśnie z tego powodu powinieneś dać sobie spokój. Nie jestem pewna, drogi Brandzie, czy przysłuchiwałeś się opowieściom wieśniaków jakie dwa dni temu.

Niziołek odwrócił głowę i odburknął:
- Tak, słyszałem bajania wieśniaków o wilkołaku. Przerabialiśmy to już setki razy.
- Oprócz tych bajań
- rzekła Arethei - było także coś o grupie podróżników, którzy puścili z dymem stodołę, w której znajdowali się złodzieje koni. Brzmi znajomo?
- Ani trochę.
- To tylko jedna z wersji opowieści. W innych grupa podróżników jest dowodzona przez kobietę w białej masce, a stodoła niekiedy bywa obozowiskiem, gdzie w grocie przetrzywali bandyci ponoć jakąś księżniczkę i jej córkę. Ależ to ci chłopi przekręcają.

Niziołek tylko sapnął, rozdrażniony.
- Byliśmy tam tylko po de Seis i krasnoluda - odparł.
- Wkrótce nasza sława obejdzie Krainy, trzeba tylko kusić los i przeżywać jakoś. Co, nie brzmi zabawnie? Na miejscu bandytów bałabym się. Truchlała ze strachu.
Jednak Gallan nie odparł nic, kiedy roześmiana diablica pociągnęła łyk ze skóry z winem. Wyglądał na zmartwionego. Jak gdyby niechcący zdobyta sława była właśnie tym, czego należało się obawiać.


Po opuszczeniu bram Teziiru weszli na Szlak Kupiecki.
Szlak Kupiecki był traktem, którym transportowano towary z Westgate aż do dalekiego Iriaeboru, daleko poza Smoczym Wybrzeżem i półwyspem Dragonmere. Był to wybrukowany w swojej większej części trakt, którym podróżowały karawany, obwoźni kupcy czy prości kramarze.
Wyglądało na to, że plotki o karawanach, na które napadano, nie były przesadzone. Podróżnicy, którzy zmierzali w stronę Westgate, mogli stwierdzić, że karawany korzenne nie przypominają regularnych karawan, a dywizje zbrojnych rejz, które czasem były widziane w Cormanthorze podczas Płaczącej Wojny. Fakt, że na karawany ktoś napadał, sprawił, że Gildie Kupieckie zaczęły się zbroić.
Krajobraz zmienił się. Powietrze było przesycone zapachem soli morskiej, które przychodziło ze strony linii wybrzeża. Zniknęły lasy, które zostały zastąpione przez niewielkie gaje wyrastające przy skałach i linii brzegowej. Było tutaj zimniej, jednak pogoda dopisywała. Przy trakcie często napotykali gospody, zarabiające na przejeżdżających tą drogą kupcach i towarzyszącym ich zbrojnych. Jako że trakt był zaludniony, toteż tawerny były duże i dobrze prosperowały.
Będąc na trakcie, Drakonia podeszła do Lou.
- Pytałaś, dlaczego interesują mnie twoi przyjaciele - rzekła. - Oto i odpowiedź: zanim zaczepiłam o Ostoję, przybyłam na Smocze Wybrzeże w okolicach Pros, z pewnej wysepki na środku Jeziora Smoczego przypłynęłam łajbą. Nieważne zresztą. Dość powiedzieć, że zanim musiałam uciekać z miasta, słyszałam plotki o tym, że pewien ród kupiecki oferował pewną nagrodę za bezpieczne szmuglowanie broni z Pros do Suzail, bogowie raczą wiedzieć w jakim celu. Plotka, oczywiście, przybyła z podziemia miejskiego.
Drakonia spojrzała żywo na Lou.
- Czy wiesz już, do czego zmierzam? Mój wspólnik, który wtedy jeszcze żył, cześć jego pamięci, poinformował mnie, że nazwa rodu to Bechel. Stąd byłam ciekawa, co też może porabiać w Westgate ten człowiek, poniekąd prosty kupiec... Albo chcący na prostego kupca wyglądać.
Drakonia mrugnęła do Lou i uśmiechnęła się.


Zdarzyło się to czwartego dnia na szlaku, kiedy podróżnicy byli już daleko od Teziiru; zaledwie dzień drogi dzielił ich od Westgate, portu, który - jak zasłyszeli - był najstarszy i najznamienitszy wśród miast po tej stronie wybrzeża.
Zbliżała się już noc, a jako że od czasu napadów na karawany kupieckie nocą podróżowali tylko głupcy albo uzbrojeni po zęby handlarze, nikt nie miał zbytniej ochoty kontynuować podróży; tam, gdzie krzyżowały się drogi, które prowadziły do Westgate i Reddansyr, podróżnicy znaleźli tawernę o nazwie “Na Rozstajach”, kąt dosyć przytulny, szczególnie dla tych, co posiadali pieniądze, które tym razem nie były dużym problemem dla przejezdnych.
Tawerna posiadała sporej wielkości salę wspólną, parną i zadymioną z powodu parujących półmisków, rozświetloną świecami i lampami olejowymi. Znajdowały się tutaj stoły, przy których siedziała gawiedź, natomiast schody na górę prowadziły do sieni i izb przejezdnych.


Zasadą już było, że Drakonia gdzieś zniknęła na ten czas; diablica rzadko spała w tawernach, wypuszczając się zapewne na kolejne kradzieże. Nie było także czarodzieja i sióstr de Seis; czarodziej był po prostu zbyt zmęczony ciągłą wędrówką, a to samo tyczyło się szlachcianki i małej Katherine, którzy chcieli być wypoczęci przed spotkaniem się z resztą swojego rodu. Pozostawiało to Dorien i Olhiviera siedzących w głównej sali tawerny, razem z pozostałymi podróżnikami.
Pomieszczenie wypełniały zwykłe odgłosy gwaru, który wymieniał między sobą plotki i wieści z okolicznych miast; niemalże wszyscy chociaż wspomnieli o sytuacji na Szlaku Kupieckim i jak parszywie interesy idą od czasu, skoro Teziir zamykał swoje bramy dla tak wielu.
Podczas gdy Dorien, pokraśniała od wina, rozmawiała swobodnie z resztą podróżników, Olhivier grał na lutni, usiadłszy na podwyższeniu; ku zaskoczeniu barda, tawerna nie posiadała nikogo, kto mógłby umilić wieczór pieśnią (która czasami stawała się całkiem nieprzyzwoita w wykonaniu krasnoluda).
Tym, który wyróżniał się z raczej szarego tłumu, był brodaty człowiek ubrany w czerwoną szatę, raczej znudzony całą sytuacją; popijał z dużego pucharu, do którego nalewał z jeszcze większego dzbana. Woodes zauważył, jak mag przygląda się jemu i jego kompanii, jednak nie czynił nic, aby przyjść i chociażby się zapoznać. Wyglądało na to, że także zauważyła to Dorien, jednak nie dawała ona po sobie poznać, że gapi się na nią dziwaczny staruch.
Staruch natomiast siedział w towarzystwie dwóch dziewek; oprócz znudzonego spojrzenia, które im posyłał, głośno przechwalał się swoją wiedzą czarnoksięską o ponoć legendarnej mocy, a ubolewał nad tym, jak czasy zeszły na psy i nie można już nawet chociażby przygód przeżywać.
To tutaj podróżnicy poznali parę dodatkowych faktów dotyczących Westgate i o tym, co się działo w mieście.
Przede wszystkim, Westgate było wolnym miastem kupieckim, zatem nie istniał żaden monarcha, który skupiałby całą tą władzę w ręku. Władza należała do grupy rodów szlacheckich i kupieckich, z których ród de Seis wydawał się być jednym z tych pomniejszych, mający jednak dosyć silne koneksje z Domem Ssemm.
Ze względu na fakt, że władza w Westgate była podzielona pomiędzy oligarchiczne rody, stworzyło to dość niepewny balans sił, w którym domy walczyły o wpływy, zaś normalnym stanem miasta portowego był ten, w którym huczało ono intrygami i wewnętrznymi sporami; gdyby nie zagrożenie ze strony piratów, a także Cormyru i Sembii, które chciały zaanektować miasta na Smoczym Wybrzeżu, to było pewne, że Westgate rozpadłoby się, toczone wewnętrznymi konfliktami.
Wśród zasłyszanych rozmów, czasami pojawiał się temat Areny zlokalizowanej w południowej części miasta; była ona używana jako narzędzie do rozsądzania sporów, kiedy wszystkie inne negocjacje zawodziły. W paradoksalny sposób, balansowała ona sytację; kiedy miało dojść do rozlewu krwi, zazwyczaj odwoływano się do Instytutu Wojny, organizacji, która odpowiadała za Arenę. Choć nie było pewne, kto dokładnie finansuje Instytut ani kto odpowiada za Arenę, było pewne, że sporą część odgrywali w całym przedsięwzięciu Zhentarim, niesławna grupa najemników z Twierdzy Thargate. Pomimo tego, Arena i Instytut były tolerowane, jako że upraszczały wiele spraw w Westgate. Dla kupców nie było także tajemnicą, że to Instytut Wojny podżegał powstania w Cormyrze i Sembii, aby osłabić konkurujące ze sobą królestwa.



Daleko, na morzach gwiaździstych, na zapomnianej fali
Wypłynął czarny statek, bukszpryt ostry, żagle czerwone
A na nim człowiek dzierżący ostrze niebieskiej stali
Samotny kapitan, jego oblicze przez wieki niezmienione

Dziad z pradziada nam to prawił
O złocie, klejnotach w skrzyniach drewnianych
Żaden ze śmiałków też się nie stawił
Wykraść złoto ze sakiew zapomnianych

Kto się odważy, na tego nagroda czeka
Błysk srebra i kosztowności rzeka

Lecz strzeż się wpaść w strasznej śmierci szpony

Krasnolud odchrząknął i napił się jeszcze; był nieco już wstawiony, toteż krzywił nieco rymy i mieszał szyk zdań, jednak nikogo to nie obchodziło, bowiem wielu na sali niezbyt obchodziło się rzeczami tak delikatnymi jak rym, metr czy liczbą sylab w zwrotce. Po chwili brodacz wrócił do grania na lutni, nie śpiewał już jednak.
Ubrany w czerwone szaty czarodziej właśnie skończył dzban wina i już zamawiał kolejny. Wyraźnie nudził się, czekał na coś - na cokolwiek, co mogłoby odgonić jego nudę.
Nie zawiódł się tego wieczoru.
Drzwi rozwarły się szeroko.
- Gdzie on jest? - zapytał dobitnie mężczyzna odziany na czarno stojący w wejściu.
Po jego prawej i lewej stronie znajdowało się pięciu mężczyzn i, zdaje się, jedna kobieta, która wyciągnęła z kiesy coś, co nieco przypominało kompas. Wszyscy oni mieli twarze zakryte czarnymi chustami i nałożone na głowy kaptury płaszczów podróżniczych, a na ich widok bywalcy tawerny cicho a efektywnie zaczęli usuwać się w stronę tylnego wyjścia, bowiem mieli oni przy sobie broń.
Kobieta z wahaniem wyciągnęła rękę, przyglądając się mechanizmowi. Po chwili wskazała na Woodesa.
Zamaskowany człowiek skinął głową na pozostałych.
- Unieszkodliwić i zabrać to, co nasze.
Świsnęły miecze, zaś powietrze zawibrowało głosami wypowiadanych zaklęć.


Cytat:
Czarny Mag, 3: PW 12, KP 15
Czarny Wojownik, 4: PW 23, KP 17
 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 09-06-2013 o 13:28.
Irrlicht jest offline  
Stary 13-06-2013, 13:36   #126
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Dokąd iść, to już wiedzieli, ale jak iść?
Jak się okazało, rada Gallana okazała się słuszna. Przynajmniej tak można było sądzić z plotek, docierających do nich w wioskach, w których zatrzymywali się po drodze. Szlak Kupiecki do najbezpieczniejszych nie należał, a ich mała grupka, chociaż towarów żadnych ze sobą nie mieli, mogła stać się celem ataku jakiejś grupki bandytów. W końcu nie trzeba było zbyt wielu bandytów, by sprawić kłopot nawet dziesiątce wędrowców.

***

Teziir okazał się wyjątkowo mało gościnny. Nawet nie raczono ich wpuścić do środka. Dobrze chociaż, że pod murami miasta jakieś mądre dusze postawiły kilka prowizorycznych budowli, w których podróżni nie będący kupcami mogli coś zjeść, wypić, zatrzymać się na noc. Przynajmniej nie trzeba było biegać po krzakach w poszukiwaniu własnej kolacji, czy też spać pod gołym niebem.

***

Kryształowy miecz, zdobycz ze skalnej jaskini, okazał się całkiem niezłym nabytkiem. Szkoda co prawda, że jego moc nie trwała zbyt długo, ale gdy działała, można było stawić czoła najlepszym.
Przez chwilę, ale zawsze.
Ciekawe tylko, co oznaczało imię "Dulathor".

***

Jak się okazało, ich czyny - uwolnienie obu sióstr de Seis - stało się szeroko znane. Co prawda w innej wersji, ale zawsze. Ciekawe tylko, kto rozpuszczał te wieści. Przecież nie Manfred.
Jack miał pewne podejrzenia co do ich 'prywatnego' barda, ale nic nie mógł mu udowodnić, wolał zatem swoje myśli zachować dla siebie.
Ewentualnie podzielić się tymi przemyśleniami z Lou.

***

Miej wejście na oku i miecz pod ręką...

Odziani na czarno osobnicy, którzy wkroczyli do tawerny, w pierwszej chwili skojarzyli się Jackowi z bandytami, którzy przybrani w stroje tej samej barwy napadali na kupieckie karawany. Ale napaść na gospodę? W biały dzień?
Jak się okazało, zainteresowania nowo przybyłych były, można by rzec, jakby jednokierunkowe. I nie trzeba było umysłowego geniusza by się domyślić, o co im chodzi.
Cholerny klucz... Trzeba było go utopić w jakiejś studni, albo - jeszcze lepiej - przywiązać do jakiejś gałęzi i wrzucić do rzeki. Niech by sobie szukali kawałka gałęzi po morzach i oceanach.
Ale nie było co gdybać, trzeba było coś wymyślić, jako że "unieszkodliwić" zabrzmiało niezbyt ciekawie. Równie dobrze mogło chodzić o unieszkodliwienie definitywne, a to Jackowi nie odpowiadało w najmniejszym nawet stopniu.

Gdy tylko kobieta w czerni wskazała Woodesa, ten zaczął się szykować do odwrotu. Nim więc do końca przebrzmiały słowa przywódcy zbirów w czarnych szatach, Jack skoczył przez kontuar, kierując się w stronę drugiego wyjścia.
 
Kerm jest offline  
Stary 13-06-2013, 21:07   #127
 
RyldArgith's Avatar
 
Reputacja: 1 RyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwuRyldArgith jest godny podziwu
Droga wiodła ich prosto ku miejscu przeznaczenia. Co prawda zatrzymali się na trochę pod jednym miastem, które nie wpuściło ich do środka, ale to było wkalkulowane w ryzyko podróży. Tym traktem. Taki urok jego. Mimo tej oczywistej dla nich kłopotliwości, nie można było uznać pobytu pod Teziir za stratę czasu. Co to to nie. Tym bardziej że jednak ten pobyt na coś jednak się zdał im.

Teraz stała wpatrzona w pierścień jaki znalazła wcześniej w obozie, obecnie zidentyfikowany przez Gallana. Kolejna ciekawa rzecz, która okazała się czymś więcej niż tylko zwykłym świecidełkiem. Tak chwilę postała rozkoszując się możliwością popatrzenia na kolejny magiczny przedmiot w swoim długim już życiu. Nigdy nie miała dość, trzeba to przyznać. Ale bardziej niż pierścień interesował ją miecz, biorąc pod uwagę historie jaka się z nim wiązała. Dulathor. Ciekawe, pomyślała.

Podeszła do Woodesa, ukazując otwartą dłoń.
- Chciałabym zobaczyć miecz- rzekła do niego sucho. I nie wyglądało na to że zadowoli ją słowo odmowy z jego strony.

Gdy sprawa została wyjaśniona ruszyła z resztą do WestGate. Tam odpoczęła trochę i spotkała się z resztą na dole. Omiotła spojrzeniem zebranych gości, ciągle nie zdejmując maski. A gdy tylko wskazała ich jakaś większa grupa, czarno odzianych postaci odskoczyła i starała się utrzymać dystans między nimi. Dystans co najmniej jednego stołu. Sięgnęła przy tym po tarczę i broń.

Cytat:
Xendra starając się trzymać wspomniany dystans, próbuje być z boku walki, atakując tylko gdy znajdzie luki w obronie przeciwnika. Stara się zabijać, nie brać żywcem. Jeśli wróg jest blisko niej wykorzystuje krzesła, by odtracić ich na chwile i wytrącić z równowagi. Jeśli grupa ucieka kieruje się z nimi do wyjścia, unikając walki, poza koniecznością. Jednak priorytetem jest ucieczka.
 

Ostatnio edytowane przez RyldArgith : 14-06-2013 o 16:56.
RyldArgith jest offline  
Stary 14-06-2013, 15:40   #128
 
sheryane's Avatar
 
Reputacja: 1 sheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwu
Przez całą drogę do Westgate Lou była wyciszona i niespokojna. Zmartwienie wyraźnie przygasiło elfkę. Do tego przez cały czas spodziewała się, że lada moment coś lub ktoś pojawi się z żądaniem zwrotu klucza zwieńczonego czaszką. Być może było to zachowanie nieco paranoiczne, ale wobec doniesień ze Szlaku Kupieckiego, które docierały do grupy, było całkowicie uzasadnione. Pół biedy z napadami na karawany. Przez długi czas dla Rannes był to chleb powszedni, ale sprawa tajemniczych kluczy - w tym było coś więcej. Całe szczęście, że była z nimi Dorien, która wprawnymi dłońmi i magią szybko uporała się z nieprzyjemnymi ranami wojowniczki. Wieści z Ostoi wcale nie pocieszyły fioletowookiej. Miała wielką nadzieję, że Vermila i Ultara spotka w Westgate, skoro tak umówili się przy rozstaniu.


Reputacja. Lou, popijając wino, zastanawiała się, czy Drakonia jest bardziej zabawna, czy bardziej głupia? Diablica najwyraźniej była przekonana, że ze wszystkim sobie poradzi i wszystko ujdzie jej na sucho. Prawda wyglądała tak, że naprawdę niewiele brakowało, a mogliby skończyć w tym dole nieopodal Podmroku zapomniani przez świat. Rannes nie miała ochoty nikomu źle życzyć, więc zwyczajnie puszczała napuszone uwagi Arethei mimo uszu. Skoro Manfred obawiał się tego, co szuka kluczy, to i oni powinni. Raczej nikt nie przejmie się tym, że ktoś coś gdzieś spalił czy uratował jakąś księżniczkę - może wieśniacy, owszem, ale ten komu faktycznie zależy... Po prostu wykorzysta więcej środków do osiągnięcia celu.


Krótka opowieść o rodzie Bechel, jaką Drakonia przedstawiła Lou, zaintrygowała elfkę i niespecjalnie była dla niej powodem do radości. W teorii Ultar nie miał przed nią większych tajemnic i sama często pomagała mu w interesach, traktowali się jak rodzeństwo. Z drugiej strony zawsze uważała go za sprytniejszego niż się wydawał. Tak na dobrą sprawę nie miała powodu, by nie wierzyć Arethei. Jednak wszelkiego rodzaju przemyty i szmuglerstwo nie były raczej mile widziane w świetle prawa. Zresztą... Póki co były ważniejsze problemy. O takich sprawach będzie mogła porozmawiać z Ultarem, kiedy już ponownie się spotkają.


Łyżka niemrawo rozgrzebywała potrawę, gdy Lou próbowała wmusić w siebie trochę jedzenia. Nie miała apetytu, nie miała humoru, generalnie nic jej się nie chciało. Nawet tańczyć nie miała ochoty! Normalnie przecież nie podarowałaby sobie takiej okazji. Po prostu jakiś gorszy dzień. Westgate nie było małe i poszukiwania Ultara czy Vermila mogły trochę zająć. Polityka jakoś specjalnie interesowała Lou - kto z kim w konflikcie, kto komu podpadł... Trochę żałowała, że nie miała okazji na spokojnie porozmawiać z Jackiem o różnych wątpliwościach, ale zdecydowanie w tej grupie zbyt dużo było ciekawskich osób - z Drakonią na czele. Obracała pierścionek, który przypominał miniaturowego srebrnego smoka otulającego palec właścicielki.


Zabawa dla niektórych toczyła się w najlepsze. Pili, jedli, hałasowali... Dla Rannes niestety nie był to tak beztroski wieczór. Wtem kątem oka dostrzegła ruch przy drzwiach. Kiedy nieznajomi wskazali na Woodesa, Lou od razu pomyślała o cholernym kluczu. Szybki rzut oka wystarczył jej, by ocenić, że nie mają szans w starciu z napastnikami. W grę wchodziły dwie możliwości - oddanie klucza lub ucieczka. W teorii możliwości było więcej - wystarczyło zostawić im Jacka, a być może nie ruszyliby nikogo innego. Tyle że akurat tej możliwości elfka w ogóle nie dopuszczała. Wprawne oko od razu oceniło, że o ile dałaby sobie radę z jednym czy dwoma magami, to już w walce z wojownikami potrzebowałaby całego skupienia, szybkości i szczęścia, jakimi tylko dysponowała. Nie było sensu... Zresztą Jack też nie zamierzał najwyraźniej szykować jakiegoś ambitnego planu działania w tej chwili, gdyż już zmierzał w stronę kontuaru. Lou była zaraz za nim, również zwinnym skokiem pokonując ladę.

Mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem, gdy adrenalina w jej krwi uderzyła z cała mocą.
 
__________________
“Tu deviens responsable pour toujours de ce que tu as apprivoisé.”
sheryane jest offline  
Stary 22-06-2013, 19:58   #129
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
O skutkach dzikiej magii
Kiedy tylko goście gospody usłyszeli dźwięk mieczy wydobywanych z pochew, miało się wrażenie, jak gdyby sam nieobecny teraz Gallan rzucił na środek sali wspólnej jedną ze swoich wybuchowych mikstur. Zawrzało. Ten i owy także wyciągnął miecz, jednak mało kto miał ochotę zająć się trzema postaciami, które szybko recytowały nieznane nikomu słowa, a z których dłoni powstawały błyszczące wzory formowanych zaklęć.
Niektórzy po prostu rozbili okna i salwowali się ucieczką na zewnątrz, inni rzucili się na schody prowadzące na górę, jeszcze inni po prostu wywrócili stoły w desperackich próbach utworzenia barykady.
Jack, Lou i Xendra nie byli jedynymi, którym przyszła do głowy ucieczka przez szynk. Pierwszym był sam karczmarz, który zniknął natychmiast po pojawieniu się zamaskowanych wojowników. Inni także przesadzili ladę.
Zaklęcia pędziły w ich stronę nieubłaganie; Woodes zobaczył, jak obok niego pewien człowiek został uderzony strugą chłodnego powietrza; choć sam Jack nie odniósł żadnych ran, mógł poczuć mróz uderzający w jego twarz i zauważyć szron formujący się na jego pancerzu i brwiach. Człowiek, który został uderzony zaklęciem, wrzasnął i upadł, a jego ubranie zesztywniało; pot na jego czole zamienił się w małe grudki lodu.
Problem powstał zaraz po tym, kiedy przeskoczył ladę.
Zaklęcie, jak zauważył przed tym, kiedy dostał, pochodziło od kobiety, która na niego wskazała. Powietrze zgęstniało i zmętniało, kiedy przechodziła przezeń siła czaru. Nagle, wojownik poczuł lekki zawrót głowy, zupełnie, jak gdyby wypił potężny łyk wyjątkowo mocnego piwa. Po chwili poczuł się lekko senny i mimowolnie zakołysał się na nogach. Udało mu się jednak dopaść drzwi i osłonić się przed kolejnym czarem, który wypalił w drewnianych drzwiach spory otwór.
Wypadli do małej sieni; stąd prowadziły schody do małej piwniczki, a także korytarz na zewnątrz. Była z nimi Dorien, która także zdążyła już oberwać jednym z zaklęć, zapewne przeznaczonych dla Woodesa; jej twarz była nieco osmalona, zaś pancerz nosił na sobie ślady ognia.
- Nie narzekam - rzekła sfrustrowana kapłanka - na brak przygód w waszym towarzystwie.
Uciekając, o dziwo, nadal słyszeli muzykę dobiegającą z sali wspólnej, która brzmiała dokładnie jak kolejna zwrotka urwanej pieśni krasnoludzkiego barda; choć nie było czasu, by się nad tym zastanawiać, pytanie pojawiało się samo: czy Rendell był już tak pijany, że nie dbał o niebezpieczeństwo i grał dalej?
Podróżnicy podążyli za dwoma innymi uciekającymi w wielkim pośpiechu; sforsowawszy zamknięte drzwi, wypadli na zewnątrz.


Tymczasem, w sali wspólnej, tkano zaklęcia.
- Za nimi! - krzyknął jeden z nich, podczas gdy trzech magów mruczało inkantacje.
Sylwetki dwóch czarnych wojowników zrobiły się rozmazane, a oni sami przyspieszyli. Natychmiast wybiegli drogą, którą uciekli Lou, Jack, Xendra i Dorien. Zanim jednak skończyli rzucać zaklęcie na trzeciego z nich, coś poszybowało przez powietrze. Coś, co rozbiło się o głowę przywódcy i opryskało winem pozostałych.
Kiedy tylko odwrócili się, krasnoluda już nie było; z głośnym rechotem przeskoczył przez okno z szybkością, o jaką trudno było posądzać brodacza.
- Poniechajcie go - rzekł szybko jeden z nich. - Za nimi!
Nie zdążył jednak dokończyć, kiedy kolejna rzeczy wylądowała na jego głowie. Tym razem była to świeca, którą rzucił ubrany na czerwono człowiek dotychczas pozujący na wyjątkowo utalentowanego maga.
Zanim zdążyli przemówić, podchmielony człowiek rzekł:
- Zacni panowie, szlachetna pani - ukłonił się. - Zechciejcie powitać najznamienitszego maga Smoczego Wybrzeża, Aehima Renarda, przez lud prosty zwanego Czarożercą, Arcymagiem, Kapłanem Niebios i...
Nie zdążył dokończyć; pocisk wystrzelił z dłoni jednego z magów. W ostatniej chwili jednak przed magiem rozbłysło coś, co mogło być chyba tylko nazwane magiczną barierą, bowiem energia rozprysła się w powietrzu.
- …i Wynalazcą Eteru, oprócz dwudziestu dwóch pomniejszych imion i nazwisk. Powodów przeszkodzenia picia mojego piwa nie śmiem dociekać, jednak śmiem podejrzewać, że jesteście mężami odważnymi, by zadzierać z wielkim Renardem.
Czarodziej milczał chwilę.
- Co prawda gwiżdżę na te wasze interesa, ale dzbana z piwem wam, kurwa, nie wybaczę.


Woodes, Nitram, Nua’vill a także Rannes znajdowali się na zewnątrz.
Znajdowało się tutaj paręnaście drzew, nic ciekawego; ostatecznie, nie można było spodziewać się wielkich lasów na półwyspie Dragonmere. Paręnaście kroków dalej znajdowało się wejście na Szlak Kupiecki, a jeśliby pokonać tych parę wzgórz, wykrotów i zagajników, to już docierało się do linii brzegu. Wiatr nocny niósł ze sobą chłód, pomimo trwającego lata.
Stajnie były niedaleko; były one sporej wielkości, jako że “Na Rozstajach” gościło całkiem dużo gości ze względu na swoje położenie. Tu i ówdzie płonęły pochodnie, oświetlając to miejsce. Całość była ogrodzona dość niskim płotem o ostrzonych palach, zapewne celem ochrony przed dzikimi zwierzętami.
Woodes, choć pierwszy szok zaklęcia minął, nadał czuł się źle, jak gdyby toczyła go jakaś wewnętrza choroba.
Chłopiec stajenny, dość rosły osiłek, który pilnował stajni, natychmiast pospieszył ku nim, dzierżąc w swoich wielkich jak bochny rękach okutą żelazem lagę.
- Co wy? - dopytywał się głupkowatym głosem, zezując z nieufnością w stronę odzianej w maskę Drowkii. - Co wy?
Jednak nie zdążył się zamachnąć. Już tutaj byli.
Dwóch czarnych wojowników kroczyło w ich stronę wolno, z pewną wyrobioną wprawą.
Tymczasem, karczma eksplodowała. Dosłownie.
Mały wybuch zapewne wystąpił w sali głównej; rozerwana została cała boczna ściana. Ze środka wyleciał ciemny kształt, który nieodmiennie kojarzył się Woodesowi z krową. Po chwili, ze środka usłyszeli głos, który, zapewnie magicznie wzmocniony, wibrował w powietrzu:
- TAK! JESTEM NAJLEPSZY! ZA KOGO MNIE BRALIŚCIE, SZYKUJĄC SIĘ DO WALKI Z WIELKIM RENARDEM?
Ignorując wybuch, wojownicy posuwali się w stronę Dorien, Lou, Xendry i Jacka, a także chłopca stajennego, którego przerażenie malowało się na jego twarzy.
Lada chwila, mieli uderzyć.
Wojacy musieli być bardzo pewni siebie, lub też wrażenia, jakie wywierają na innych, bowiem kroczyli w stronę czwórki towarzyszy jakby mieli zwycięstwo w kieszeni, a głowę Woodesa zatoniętą na czubku włóczni.
Sądząc po awanturze, jaka miała miejsce za ich plecami, tudzież po aktualnym stanie gospody, mimo wszystko nie powinni tak od razu otrzymać wsparcia. A to, że byli w mniejszości, warto było wykorzystać.
- Pluvo koloro - powiedział Jack.
W stronę wojowników wystrzelił stożek jaskrawych, nakładających się na siebie kolorów.
Woodes, rzuciwszy zaklęcie, stwierdził, że tym razem powiodło mu się - do pewnego stopnia, w każdym razie. O ile dwóch czarnych wojowników dostało się w bezpośrednie działanie zaklęcia, to zaklęcie miało tylko pomniejsze działanie, jak gdyby wojownicy byli do pewnego stopnia odporni na magię, co nie było dziwne, zważywszy na to, że zapewne szukali klucza. Pomimo tego, fala jaskrawych kolorów nie pozostała bez oddźwięku; zaklęcie Woodesa oszołomiło ich, jednak nie wyglądało na to, że sytuacja ta będzie trwała długo.
Xendra widziała jak nieprzyjaźnie do nich nastawieni osobnicy zbliżają się w jej stronę i jednocześnie w stronę jej towarzyszy. Mimo że przed chwilą dosłownie z części gospody, w której tak radośnie można rzec sączyła sobie spokojnie miejscowy trunek, zostało jedynie wspomnienie. Na napastnikach nie zrobiło to jak było widać żadnego wrażenia, przynajmniej nic nie pokazywali, pozornie. Drowka szybkim ruchem dotknęła swojej broni, wypowiadając szybko słowa modlitwy w swoim ojczystym języku. Bardzo krótkiej modlitwy. (Błogosławieństwo) A gdy tylko zakończyła ruszyła w tango z najbliżej jej stojącym napastnikiem, celując od góry po łuku w głowę.
Dobywszy miecza, Lou doskoczyła do drugiego będącego już najbliżej nich wojownika. Elfka pozwoliła sobie na komfort nie myślenia przez chwilę o całej reszcie napastników. Może znudzony mag z karczmy zajmie ich jeszcze trochę, może nawet niektórych zajmie do śmierci? Ona miała teraz swój taniec do wykonania. Drobna, zwinna, lekko opancerzona postać doskoczyła do większego od niej przeciwnika i cięła z finezją, trafiając perfekcyjnie pod ramię. Niestety zbroja napastnika przyblokowała w ostatniej chwili uderzenie, łamiąc jego impet. Niemniej jednak krew polała się z rany i ukąszenie miecza zostawiło po sobie bolesny ślad. Rannes uśmiechnęła się drapieżnie i przesunęła wykroczną nogę do tyłu. Była gotowa na kontratak i czujnie obserwowała przeciwnika, by zareagować na czas.
Chłopiec stajenny, kiedy tylko zobaczył dwóch zamaskowanych ludzi, wrzasnął całkiem dziewczęco i natychmiast wziął nogi za pas, porzuciwszy za sobą lagę podbitą żelazem. Przesadził sporym susem ogrodzenie, wreszcie, zniknął w listowiu.
Atak Xendry i Lou okazał się całkiem skuteczny; być może rację miał Woodes, że tych dwóch po prostu się przeliczyło, atakując trójkę z nich.
Miecz Lou i buzdygan Drowki wykonały niezłą robotę, przebijając ukryty pod czarnymi szatami pancerz jednego z nich i plamiąc go krwią. Garda jednego z nich na parę chwil została przełamana, a on sam oszołomiony.
Drugi jednak natychmiast odparował wściekle atakiem, tnąc między klingą Rannes, mierząc w klatkę piersiową. Zapewne chciał przebić płuco, jednak miecz, choć przebił ubranie i pancerz elfki, ześlizgnął się po żebrach, a Lou poczerniało w oczach z bólu.
Walka nie trwała zbyt długo, choć w istocie była zażarta. Reszta odzianych na czarno magów i wojowników z jakiegoś powodu nie nadchodziła, a dochodzące z tawerny odgłosy wybuchów świadczyły o tym, że byli w istocie zajęci.
Jednak kimkolwiek byli, było ich tylko dwóch przeciwko dwóm kapłankom i dwóm wojownikom, jednak im bliżej byli swojej śmierci, tym bardziej zażarcie walczyli. Ostatecznie, Woodes dokończył roboty. Dwa ciała leżały przed podróżnikami, podczas gdy odgłosy zaklęć ucichły.
Poza faktem, że mały pożar tawerny nadal trwał, zaległa cisza, jak gdyby nic się nie stało. W istocie, walka trwała krócej, niż mogli się spodziewać.


Niedługo potem, do reszty drużyny dołączył Olhivier, który kroczył razem z korpulentnym karczmarze. Olhivier uśmiechał się. Karczmarz nie bardzo; w istocie, właściciel przybytku rzucał wiązankami, jakich nie powstydziłby się nawet najbardziej zaprawiony szewc.
Kiedy Rendell przyszedł, rzekł:
- Zaraz zjawi się tutaj reszta - pokiwał brodą, a w świetle pochodni zauważyli, że była ona umorusana krwią. - Znaczy się, nasz czarodziej i siostry de Seis.
Nie tylko krasnolud, oczywiście, miał pecha. Czarni wojownicy sprzedali swoje życie drogo, a choć Woodes, Dorien i Xendra nabawili się parunastu siniaków i pomniejszych ran, to niektóre rany elfki jeszcze krwawiły, pomimo czarów leczących Dorien. szramy dekorowały jej ręce, nie mówiąc już o uszkodzonym pancerzu.
- Karczmarzu - rzekł Olhivier - tamtych nie znaleźliśmy, to chociaż zidentyfikujcie tych. Daljże, no... Dach się naprawi, nie biedolcie zbytnio.
Karczmarz, który, jak się okazało, nazywał się Stennet, przyglądał się zmasakrowanym ciałom wojowników, podczas gdy krasnolud zdarł chusty z ich twarzy.
- No? - zapytał brodacz. - Znacie ich, czy nie znacie?
- Na bogów -
wyrzekł ze wzruszeniem Stennet. - Jakżeby inaczej, to przecież Hayn i Brego.
- A dokładniej?
- zniecierpliwił się Rendell.
- Przecież to nasi chłopcy, nie będzie więcej niż jakie dwa tygodnie, jak u mnie posługiwali! I oni, bandyci..?
Karczmarz pokiwał głową, z niedowierzaniem.


Pożar już ugaszono, choć z niektórych miejsc, zwęglonych desek i powały wypływał jeszcze dym. Niedaleko wyrwy w ścianie tawerny znaleziono zdechłą krowę, co zdało się szczególnie dziwne, jako że w okolicy nie było żadnych pastwisk, szczególnie w pobliżu Szlaku Kupieckiego. Co do wnętrza karczmy, przedstawiało ono istny obraz nieszczęścia; stoły i krzesła były porozrzucane w nieładzie, szynk spłonął, natomiast ściany były w niektórych częściach osmalone ogniem, w innych znać było na nich ślady działania kwasu, zaś na jeszcze innych topniały grudy lodu, które osadziły między belkami.
Przy zwłokach wojowników nie znaleźli zbyt wiele; ot, dwa amulety, które wydawały się tłumić magię i ich miecze. Poza tymi rzeczami, martwi nie mieli ze sobą niczego, co byłoby warte uwagi.
- Kurwa - skwitowała całość Drakonia, która właśnie przybyła. - Na bogów, nie można was na chwilę zostawić, co chwilę pakujecie się w jakąś kabałę.
- Kabała, zdaje się, znalazła nas. Lub, z tego co się dowiedziałem, szukała konkretnej persony w naszym gronie.

Diablica rzuciła rozumiejące spojrzenie w stronę Jacka Woodesa, po czym zapytała:
- Tych dwóch narobiło takiego rabanu?
- Zdaje się, że omal nie zabili Rannes -
czarodziej spojrzał na poobijanych Dorien, Jacka, Xendrę i Lou.
- I to tylko dwóch takich?
- Reszta walczyła z czarodziejem w karczmie
- włączył się Rendell. - Pięciu jeszcze było. Ale kiedy uciekłem, nie chciałem wchodzić do sali głównej.
- Przyszedł po nas - dodała de Seis. - Myśleliśmy... Właściwie, nie wiedzieliśmy, co myśleć. Gallan, kim był ten czarodziej? Każdy z was potrafi to robić?
Jednak niziołek tylko wzruszył ramionami.
- Mam parę teorii. Jedno jest pewne, mamy szczęście, że kimkolwiek on był, mamy sporo szczęścia, że odciągnął od nas magów.
- Ale nie zabił -
odparł Rendell. - Jedyny pewnik, który mamy, to te dwa trupy.
- Czy nikt nie widział, co się stało, kiedy Xendra i reszta wybiegli z karczmy? Xendra?
- Przecież wiesz, że mieli zajęte ręce tymi dwoma
- zniecierpliwiła się Drakonia. - Nikogo z nas nie było w sali wspólnej.
Nagle, Katherine zawahała się, po czym rzekła:
- J-Ja... Chyba... Wiem.
Joann podniosła brwi.
- Katherine? Byłaś przecież z nami przez cały czas.
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
- Kiedy krasnolud kazał mi uciekać przez wyjście dla służby - odparła w końcu. - Wtedy zerknęłam przez dziurę.
- Pfch - odparował Olhivier. - “Krasnolud!”
- Mogłaś zginąć! -
zaaferowała się de Seis. - Co w ciebie wstąpiło, dziewczyno!?
- Chcecie usłyszeć historię, czy nie? -
zawołała Drakonia.
- No więc... - Katherine nadal zawahała się. - Był tam pewien...
- Czarodziej? -
uśmiechnął się Gallan.
Katherine skinęła głową i kontynuowała:
- Fruwał. Dużo hałasu. Ogień, a potem wszyscy znikli.
Niziołek pokiwał głową, co nie uszło uwadze Dorien.
- Kim on był? - zapytała raz jeszcze Dorien.
- Magia nie zawsze bywa łatwa - odparł Gallan. - Wielu uczy się jej w kolegiach i gildiach. Jednak niektórzy studiują ją na własną rękę. Nieskoncentrowana siła magiczna czasami potrafi wywołać różne dziwne efekty, których do końca jeszcze nie poznaliśmy. To mógł być jeden z takich magów. Dzicy magowie, tak czasem ich się nazywa. To jedna z teorii, oczywiście. Możemy się nigdy nie dowiedzieć, kim był ten, który nazywał się Renardem.
- A twoja druga teoria?
- Mógł to być po prostu planar, przybysz z innego wymiaru. Zdarza się to niesamowicie rzadko, jednak czytałem kiedyś o stworach uosabiających czysty chaos. Jak już mówiłem, jest to tylko gdybanie, jednak te dwie teorie są najbardziej prawdopodobne. Mamy jednak nieprawdopodobne szczęście. Jak widać, we dwóch stanowią dość zagrożenia, żeby nas zranić. Pomyślcie tylko, co by się stało, gdyby uderzyli w całości.
- Niewątpliwie przybyło by parę trupów
- uśmiechnęła się pod nosem Drakonia. - Powiedz mi jeszcze, Olhivier, jak ma się karczmarz?
- Przeżyje -
odparł krasnolud. - Napaść na karczmę to dla niego nie pierwszyzna.
- Mówił coś o szkodach?
- Ma dość pieniędzy, by pokryć wszystkie.
- Więc możemy zostać?
- Z tym -
skrzywił się Rendell - może być kłopot. Jako że oczom karczmarza nie uszedł fakt, że zamaskowani woje szukali właśnie Woodesa, szacowny Stennet kazał się nam wynosić. I nigdy nie wracać.



[MEDIA]https://sites.google.com/site/lmetacube/The%20Splendor%20Of%20Athens%20-%20God%20Of%20War%201%20Original%20Soundtrack.mp3[/MEDIA]

Wstawał świt, kiedy kroczyli szlakiem. Do Westgate zostało niecałe pół dnia drogi, a co bystrzejsze oczy mogły dostrzec dalekie zarysy wież miasta.
Od czasu pozostawienia “Na Rozstajach” za sobą, podróż raczej nie przedstawiała się zbyt ciekawie, poza mijaniem kolejnych karawan zmierzających na zachód i południe, spotkaniu paru obwoźnych kramarzy, paru żebraków i paru drobnych złodzei, którzy zaczęli się pojawiać coraz częściej, im bliżej byli miasta.
- Zatem - podjął Gallan - szuka nas Bractwo. Czy jak się tak naprawdę nazywają.
- To nie byli oni -
rzekła Drakonia obojętnym tonem.
- Nie oni - odparł ostrożnie Rendell. - Byli ubrani na czarno i napadali na ludzi. Ot, jakieś proste rzezimieszki. Pal licho, że mieli ze sobą magów.
- Nie mieli tatuażu -
rzekła wreszcie Drakonia. - Ani niczego, co przypominałoby krąg ośmiu sztyletów. To, na kogo tak naprawdę natrafiliśmy, to prawdopodobnie grupa zbirów, którzy chcieli skorzystać na plotkach i zrabować tyle, ile się dało. Co do incydentu z czarodziejem, mieli po prostu pecha; natrafili na lepszego od siebie.
- Widzieliśmy, jak namierzyli Woodesa jakimś urządzeniem.
- Prosty wykrywacz magii można kupić w Westgate za parę sztuk srebra
- wzruszyła ramionami diablica.- To niczego nie dowodzi.
- Nawet jeżeli
- odparował krasnolud - to przecież nie wyklucza to możliwości, że mogli zostać po prostu wynajęci, do diabła z tatuażami i innymi bzdurami.
Jednak Drakonia upierała się.
- Nie rozumiesz, Olhivierze.
- Oświeć mnie zatem.
- Przyjmij zatem do wiadomości, że symbole w półświatku są niczym sigile szlacheckie. Weźmy, na przykład, pewną z gildii złodziejskich, która także działa w Westgate, a która nazywa się Nocne Maski. Wystaw sobie, że za każdym razem, kiedy członkowie Nocnych Masek dokonują zabójstwa lub kradzieży, jest ich zwyczajem, że na progu domu, w którym dokonało się zbrodni, zostawiają czarną maskę dla dbania o własny wizerunek. Dlatego wierz mi, jeśli zabijasz kogoś, kto nie ma na sobie tatuażu Bractwa Ośmiu Sztyletów, po prostu do Bractwa nie należy, i tyle. Takie zwyczaje.
- Sporo wiesz -
podniósł brwi Rendell.
- Póświatek to ja, a ja to półświatek - odparła diablica z uśmiechem. - Kradłam już od czasu, kiedy ty dopiero pod szafę mogłeś wchodzić. Znam się na tym. Po prostu.
- Więc to wszystko był przypadek? Natrafiliśmy przypadkiem na zbirów, którzy chcieli sobie zarobić?
- Zaiste, Olhivierze. Co sprowadza nas, nawiasem mówiąc, do kolejnej sprawy.
- I to jest?
- Woodesa -
uśmiechnęła się Drakonia, zwracając się do wojownika. - Woodes, zrób nam wszystkim przysługę: wyrzuć klucz do studni. Albo do morza. Albo do kloaki. Gdziekolwiek, bylebyś tylko się go pozbył.
Drakonia podeszła nieco bliżej Jacka.
- Nie, żebym jakoś specjalnie się bała, ale dwa do dwóch dodać potrafię. Słyszałam, że ten cały Manfred też szukał jakiegoś klucza i coś mi mówi, że na jednym nie poprzestanie. Nie mówiąc już o fakcie, że klucze zdają się być przeklęte. Po prostu wyrzuć je, idźmy do Westgate, napijmy się i zapomnijmy o całej sprawie.
- Jeśli klucze są naprawdę przeklęte
- dołączył się Gallan - to zwykłe wyrzucenie klucza klątwy nie usunie. Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy mogli poszukać na ich temat jakichś informacji?
- Cóż, nie. Jedyną niewątpliwą cechą tego klucza jest to, że zdaje się emanować dość silną aurę magiczną, na tyle silną, że zdaje się ściągać idiotów, którzy chcą nas zabić. Wierz mi, Woodes. Jeśli klucza się nie pozbędziemy w miarę szybko, to sprowadzi na nas tylko kłopoty, zapamiętajcie sobie moje słowa.



Westgate
Wreszcie, przybyli do Westgate.
Miasto było potężne; według wieści, które zasłyszeli po drodze do niego, Westgate było najstarszym, najpotężniejszym i najbardziej skorumpowanym portem po tej stronie Smoczego Wybrzeża; Teziir, który odwiedzili po drodze, wyglądał niemalże niczym rybacka wioska w porównaniu z potęgą majestatycznych wież zamków Thorsar i Urdo, w porównaniu z czerwonymi murami miasta i flagami klanowymi zawieszonymi na strażnicach murów, a także gigantycznymi przybytkami organizacji kupieckich takich jak Thalavar czy Thorsar.
Z daleka, widzieli mrowie istot różnych ras kłębiące się w pobliżu dwóch bram prowadzących do wnętrza miasta.
Miasto rysowało się przeciwko morzu; w istocie, Westgate było zwieńczeniem półwyspu Dragonmere, a jego nazwa wzięła się w istocie z faktu, że znane było, poza paroma innymi nazwami, jako Brama do Zachodu.
Klimat miasta czuło się jeszcze zanim weszło się w pobliże bram; pod jego murami zorganizowane zostały postoje karawan różych rodów kupieckich, gdzie, pod ochroną straży, organizowano towary, zabezpieczano wozy ze skrzyniami i w ogóle prowadzono handel. Tu Szlak Kupiecki rozwidlał się nieco, a wędrowcy mogli przyjrzeć się postawionym pospiesznie straganom, gdzie sprzedawano wino różnej jakości, perfumy, z których Westgate było znane na cały Toril.
Złodzei także przybyło w miarę zbliżania się w pobliże większych tłumów; byli to przede wszystkim drobne złodziejaszki, którzy czyhali na moment nieuwagi. W ten sposób podróżnicy stracili jeden z amuletów antymagicznych, który został zagrabiony przez niepozornego osobnika, który wyglądał na niziołka, zaś Xendra o mało co nie straciła swojego magicznego pierścienia. Strażników i prywatnych najemników było w tłumach wyjątkowo dużo, jednak niezbyt przejmowali się oni zwykłą złodziejką; interesowały ich ewentualne spory i walki, które niekiedy wybuchały przy targujących się kupcach. Płynność handlu była, zdaje się, najważniejszą rzeczą dla straży miejskiej.
Wyglądało na to, że miasto rzeczywiście niezbyt przejmowało się tym, jakie rasy do niego przybywały. Były tutaj zarówno i elfy pochodzące z powierzchni, jak i parę Drowów, które z kolei bez zbędnych ceremoniałów targowały się z ludzkimi kupcami; widok ten przypominał nieco Xendrze niektóre z tych, które widywało się w Erelhei-Cinlu. Jeśli Drowka zamierzała ściągnąć swoją maskę, to nie miałoby to żadnego znaczenia dla tych, którzy byli tutaj.
Ulice miasta były zatłoczone i dobrze strzeżone, choć żaden ze strażników, którzy patrolowali ulice, byli opłacani przez miasto jako takie, bowiem koncepcja dobra obopólnego nie istniała w Westgate; przeciwnie, każdy ze strażników należał do jakiegoś rodu kupieckiego, których wielkie zamki i wieże górowały nad miastem portowym.
Poza prywatnymi więzieniami nie było zatem tutaj czegoś takiego jak publiczne więzienie; rodom kupieckim obce było pojęcie traktowania więźniów z godnością, zatem niemalże wszyscy, którzy sprawiali kłopoty, byli celem twardych lag okutych metalem, podobnych do tej, którą miał chłopiec stajenny w zniszczonej teraz karczmie. Można było jednak pomyśleć, że bycie obitym było niemalże uprzejmością; strażnicy, wyraźnie poinstruowani przez swoich chlebodawców, sięgali z równie wielkim zapałem po pały, co po miecze.
A mieli także przed kim się bronić. Miasto niekiedy było celem napadów piratów, którzy grasowali na Smoczym Wybrzeżu lub przypływali z Wysp lub Wyspy Prespur, tudzież z pomniejszych wysepek lub mielizn nie uwzględnionych na mapach. Pomimo tego, że stało się to bardzo dawno temu, w mieście nikt nie zapomniał o tym, że było ono kiedyś podbite przez pewną bandę, która przypłynęła z Wysp Piratów. Choć od regularnego oblężenia miasta minął już długi kawał czasu, to w tawernach portowych niejeden przechwalał się o znakomitym planie urządzenia przewrotu.
Stąd, miasto podzielone było na dystrykty rządzone przez poszczególne rody, które zazdrośnie strzegły swoich stref wpływów i starały się je poszerzyć. Jednym z tych rodów był Dom Seis, który utrzymywał dobre kontakty z Domem Ssemm, którego jardy były zlokalizowane za murami miasta, a którego siedziba w północno-zachodniej części Westgate.
Część portowa miasta była najbardziej aktywną jego częścią, może poza targiem i drogami, które do niego wiodły; wielkie statki przypływały i odpływały, obładowane towarem.


Kiedy podróżnicy przybyli do miasta, grupa musiała się rozdzielić; pierwsza odeszła Drakonia, która zgłosiła potrzebę spotkania się z dawnymi znajomymi; zaraz za nią ruszył Gallan i krasnolud, jeden z chęcią zobaczenia się z tutejszą gildią czarodziei, drugi zadeklarowawszy, że koniecznie musi spróbować tutejszego wina.
Co do sióstr de Seis, te skierowały się natychmiast w stronę swojego domu rodowego; przekazały one podróżnikom informację, że lepiej będzie, jeśli w dworze zjawią się same; Joann w tym samym czasie zaprosiła wszystkich do Domu Seis, zarówno w sprawie odbioru nagrody za ich odratowanie, a także w sprawie przyszłej pracy, jeśli, oczywiście, podróżnicy zechcą dalej współpracować z rodem Seis.
Dzień dopiero rozpoczynał się, a słońce nie osiągnęło jeszcze zenitu. Podróżnicy mogli przechadzać się po ulicach Westgate i przyglądać się jego splendorowi; wyniosłym wieżycom czarodziejów i oligarchów, spoglądając na majestatyczne kamienice, dostojnym szlachcicom przechadzającym się w białych pończochach, a także żeglarzom, piratom i żebrakom, którzy przechadzali się ulicami miasta.
Zdawało się, że jakiś rozdział w tej historii zamknął się; choć Westgate posiadało wiele cieni, to obóz łowców niewolników, Manfred, a także wilkołak wydawały się być odległe; zbyt odległe, by ich dosięgnąć.



 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 22-06-2013 o 20:07.
Irrlicht jest offline  
Stary 27-06-2013, 13:09   #130
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Krótkie acz zażarte starcie zakończyło się zdecydowanym sukcesem "tych dobrych". Czarni wojownicy, nie otrzymawszy pomocy ze strony swych kompanów, padli.
- Trzeba by podziękować temu magowi - powiedział Woodes, ocierając ostrze swego miecza. - Chcąc nie chcąc zajął się tamtymi, więc mieliśmy wolną rękę.
Musiał przyznać, że gdyby czarnym wojakom towarzyszyli pozostali, szanse ocalenia skóry byłyby dość mizerne.
- Ciekawe, jak ich załatwił - dodał, przyklękając przy pierwszym pokonanym by przeszukać mu kieszenie. Szukał przede wszystkim znaku świadczącego o przynależności do jakiejś organizacji. I nic...
Amulety niwelujące działanie magii mógł nosić każdy. Jak się okazało - nawet byle parobek z karczmy.

- Te, dowcipna - odparł Jack, gdy Drakonia zaczęła wygłaszać swoje zabawne uwagi o konieczności opiekowania się nimi. - A gdzie ty bywasz, gdy jesteś potrzebna? W kopalni cię nie było, tutaj też udało ci się zniknąć, chociaż byś się przydała. Masz talent, nie da się ukryć. Musimy pamiętać, że ledwo się oddalisz, możemy się spodziewać kłopotów. Działasz niczym parasol - ledwo znikasz, zaczyna padać. Najlepiej nigdzie się od nas nie oddalaj...

Obecność Drakonii nie uchroniła ich jednak przed niezadowoleniem karczmarza. Ten najwyraźniej miał dosyć kłopotliwych gości, bo nie zważając na to, że niektórzy z nich są poszkodowani (i ze w ich gronie jest mała dziewczynka) wywalił całą ich grupę na zbity pysk, odmawiając noclegu. Co było może i rozsądne, ale z pewnością mało sympatyczne.
- Nie polecę tej karczmy żadnemu z moich znajomych - rzucił Olhivier w stronę pleców karczmarza. Ten jednak tylko wzruszył ramionami.

Drakonia mogła sobie darować przemądrzałe uwagi na temat niebezpieczeństwa, jakie niósł ze sobą przeklęty klucz. Nie mówiąc już o tym, że te mądre słowa były nieco spóźnione.
- Już się go pozbyłem - oświadczył Jack nie wdając się w szczegóły.
W rzeczywistości jeszcze wieczorem zrobił to, o czym pomyślał już wcześniej - przyczepił klucz do kawałka gałęzi i powierzył całość nurtowi bystrego strumienia.
- Płyń po morzach i oceanach - mruknął, rzucając gałąź na środek nurtu.
Klucz był niewidoczny, drewienko - niezbyt duże i nie powinno nikogo zainteresować. Jack miał nadzieję, ze 'statek' wraz z nietypowym ładunkiem popłynie na koniec świata.
To, co opowiadała Drakonia o wykrywaczach magii było ewidentną bzdurą. Aż wstyd było coś takiego opowiadać. Mieli przy sobie kilka magicznych przedmiotów, a mag z pewnością najwięcej, ale magiczne urządzenie wskazało akurat posiadacza klucza.
Ale z Drakonią nie warto było dyskutować. Zawsze wiedziała wszystko najlepiej.

Do Westgate przybyli (zapewne dzięki obecności Drakonii) bez większych problemów. I bez problemów weszli do środka. Najwyraźniej miasto otwierało swe wrota przed wszystkimi, bez względu na płeć, rasę czy profesję.
Jednak Westgate, jak każde miasto, miało swoje wady. I nie chodziło tu nawet o wszechobecnych złodziei. Miasta miały tę cudowną właściwość, że sakiewki przybyszów przechodziły cudowną wprost kurację odchudzającą. A to znaczyło, że warto było się rozejrzeć za jakąś pracą. Na przykład zastanowić się nad ofertą złożoną przez Joann.
Oczywiście jeśli zapłata będzie warta wysiłku,a oferta zostanie potwierdzona przez tych, co w rodzie de Seis mają decydujący głos.
Na razie jednak trzeba było się do wizyty przygotować. Jakoś ogarnąć. Zdecydowanie wypadało.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:52.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172